Arkadij i Borys Strugaccy. Pora DeszczŐw
---------------------------------------------------------------
© Copyright áŇËÁÄÉĘ É âĎŇÉÓ óÔŇŐÇÁĂËÉĹ
© Copyright Przełożyła: Irena Lewandowska
WWW: http://rusf.ru/abs/
Origin: http://www.scan-dal.prv.pl
---------------------------------------------------------------
Pora DeszczŐw
Przełożyła: Irena Lewandowska
Kiedy Irma wyszła, chuda, długonoga, uśmiechajNoc siË po dorosłemu
szerokimi i jaskrawoczerwonymi jak u matki ustami, długo zamykajNoc za sobNo
drzwi, Wiktor zajNoł siË starannym zapalaniem papierosa. To wcale nie jest
dziecko, myślał oszołomiony, dzieci nie rozmawiajNo w ten sposŐb. To nawet
nie brutalnośÖ, to okrucieÓstwo i nawet nie okrucieÓstwo - po prostu jest
jej wszystko jedno. Jakby nam udowodniła twierdzenie matematyczne - wszystko
obliczyła, przeanalizowała, rzeczowo zakomunikowała wynik i oddaliła siË
potrzNosajNoc warkoczykami, absolutnie spokojna.
PrzezwyciËżajNoc zażenowanie Wiktor spojrzał na LolË. Na twarzy miała
czerwone plamy, wargi jej drżały, jakby chciała siË rozpłakaÖ, ale
oczywiście płakaÖ nie zamierzała, była rozwścieczona do ostateczności.
- Widzisz? - zapytała Wysokim głosem. - Taka smarkata... GŐwniara! Nie
ma dla niej nic świËtego, każde słowo - zniewaga, jakbym nie była jej
matkNo, tylko szmatNo do podłogi, o ktŐrNo można wytrzeÖ buty. Wstyd mi
przed sNosiadami! Paskudztwo, chamka...
Tak, pomyślał Wiktor, i ja z tNo kobietNo żyłem. Chodziłem z niNo w
gŐry, czytałem jej Baudelairea, drżałem od jej dotkniËcia, pamiËtam jej
zapach., jzdaje siË, że nawet biłem siË o niNo. Do dzisiaj nie rozumiem, o
czym ona myślała, kiedy czytałem jej Baudelairea? Nie, to doprawdy
zdumiewajNoce, że udało mi siË od niej uciec. Po prostu niepojËte, jak to
siË stało, że mnie wypuściła? Zapewne też nie byłem bukiecikiem fiołkŐw.
Pewnie i teraz nie jestem, ale wtedy piłem jeszcze wiËcej niż obecnie, a do
tego uważałem siË za wielkiego poetË.
- Ty, oczywiście, nie masz do tego głowy, gdzie tam - mŐwiła Lola -
życie w stolicy, rŐżne tam primabaleriny, artystki... Wiem wszystko. Nie
wyobrażaj sobie, że my o niczym nie wiemy. I ta twoja ogromna forsa, i
kochanki, i nie koÓczNoce siË skandale... Jeśli chcesz wiedzieÖ, mnie to
jest doskonale obojËtne, nie przeszkadzałam ci, robiłeś co chciałeś...
W ogŐle gubi jNo to, że bardzo dużo mŐwi. Jako panna była cicha,
milczNoca i tajemnicza. SNo takie panienki, ktŐre od urodzenia wiedzNo, jak
siË zachowaÖ. Ona wiedziała. ZresztNo i teraz właściwie nieńle wyglNoda,
kiedy na przykład siedzi milczNoc na kanapie z papierosem i pokazuje
kolana... albo nagle splecie dłonie na karku i siË przeciNognie... Na
prowincjonalnego adwokata to powinno nadzwyczajnie działaÖ... Wiktor
wyobraził sobie sympatyczny wieczŐr - ten stolik przysuniËty tak do kanapy,
butelka, szampan pieni siË w kielichach, przewiNozana wstNożeczkNo
bombonierka czekolady i sam adwokat - wykrochmalony, muszka pod szyjNo.
Wszystko jak u ludzi i nagle wchodzi Irma... Koszmar, pomyślał Wiktor,
nieszczËsna kobieta.
- Sam powinieneś zrozumieÖ - mŐwiła Lola - że nie chodzi o pieniNodze,
nie pieniNodze teraz o wszystkim decydujNo. - Już siË uspokoiła, czerwone
plamy znikły. - Wiem, że na swŐj sposŐb jesteś uczciwym człowiekiem,
kapryśnym, rozpuszczonym, ale przecież nie złym. Zawsze nam pomagałeś i
jeżeli o to chodzi, nie mam do ciebie żadnych pretensji. Ale nie taka pomoc
jest mi teraz potrzebna. Nie mogË powiedzieÖ, że jestem szczËśliwa, ale
unieszczËśliwiÖ mnie rŐwnież ci siË nie udało. Masz swoje życie, a ja mam
swoje. Nawiasem mŐwiNoc, jeszcze nie jestem stara i niejedno jeszcze przede
mnNo...
Dziecko trzeba bËdzie zabraÖ, pomyślał Wiktor. Jak widaÖ, Lola już o
wszystkim zadecydowała. Jeżeli IrmË tu zostawiÖ, w domu zacznie siË piekło.
Dobrze, ale gdzie ja jNo podziejË? SprŐbuj byÖ uczciwy, zaproponował sam
sobie, po prostu uczciwy. Tu trzeba uczciwie, to nie zabawka... Bardzo
uczciwie przypomniał sobie swoje życie w stolicy. - Niedobrze, pomyślał.
Można oczywiście najNoÖ gosposiË. To znaczy wynajNoÖ na stale mieszkanie...
ZresztNo nie o to chodzi - Irma powinna byÖ ze mnNo, a nie z gosposiNo. ..
Podobno dzieci wychowywane przez ojcŐw - to najlepsze dzieci. Poza tym ona
mi siË podoba, chociaż to bardzo - dziwne dziecko. A w ogŐle to mŐj
obowiNozek. ObowiNozek uczciwego człowieka i ojca. I w tym wszystkim jest
wiele mojej winy. Ale to wszystko literatura. A gdyby tak uczciwie? Jeśli
uczciwie - to siË bojË. Dlatego, że ona bËdzie stała przede mnNo
uśmiechajNoc siË szerokimi ustami, a co ja jej potrafiË powiedzieÖ? Czytaj,
czytaj codziennie, czytaj, jak możesz najwiËcej, nie musisz robiÖ nic
innego, tylko czytaj. Ona to wie i beze mnie, a nic wiËcej nie mam jej do
powiedzenia. Dlatego właśnie siË bojË... Ale to jeszcze nie wszystko, jeśli
zupełnie uczciwie. Ja nie chcË, i o to właśnie chodzi. Przyzwyczaiłem siË do
samotności. I lubiË samotnośÖ. Nie chcË, żeby było inaczej... I tak to
właśnie wyglNoda, jeśli zupełnie uczciwie. Obrzydliwie wyglNoda, jak
zresztNo każda prawda. Cynicznie wyglNoda, egoistycznie, wstrËtnie.
Uczciwie.
- Dlaczego milczysz? - zapytała Lola. - Masz zamiar tak milczeÖ bez
koÓca?
- Nie, nie, słucham ciË - pośpiesznie powiedział Wiktor.
- NaprawdË słuchasz? Od pŐł godziny czekam, żebyś był łaskaw
zareagowaÖ. Ostatecznie to nie tylko mŐj e dziecko...
A z niNo też trzeba uczciwie? - pomyślał Wiktor. Z niNo to już zupełnie
nie mam ochoty - uczciwie. Ona zdaje siË, wyobraziła sobie, że taki problem
można rozwiNozaÖ w ciNogu paru sekund, nie ruszajNoc siË z miejsca, miËdzy
jednym papierosem a drugim.
- Zrozum - powiedziała Lola - przecież nie proponujË, żebyś siË sam
niNo zajmował. Przecież wiem, że jej nie weńmiesz i dziËki Bogu, że nie
weńmiesz, zupełnie siË do tego nie nadajesz. Ale przecież masz znajomości,
kontakty, pomimo wszystko jesteś dośÖ znanym człowiekiem - pomŐż mi jNo
jakoś urzNodziÖ! SNo u nas przecież jakieś szkoły dla uprzywilejowanych,
pensje, specjalne gimnazja. Irma jest zdolnym, muzykalnym dzieckiem, ma
zdolności matematyczne i do jËzykŐw.
- Pensja - powiedział Wiktor. - Tak, oczywiście... pensja...
Sierociniec... Nie, nie, żartujË. Warto nad tym pomyśleÖ.
- O czym tu myśleÖ? Każdy by siË cieszył, gdyby mŐgł umieściÖ swoje
dziecko na dobrej pensji albo w specjalnym gimnazjum. Żona naszego
dyrektora...
- Słuchaj Lolu - powiedział Wiktor. - To jest dobry pomysł i postaram
siË coś załatwiÖ. Ale to nie takie proste, i na to potrzebny jest czas.
Oczywiście napiszË.
- NapiszË! To cały ty. Nie trzeba pisaÖ, tylko jechaÖ, osobiście
prosiÖ, kłaniaÖ siË! Tak czy inaczej nic tu nie robisz! Tylko pijesz i
włŐczysz siË z dziwkami! Czy naprawdË tak trudno, dla rodzonej cŐrki...
O do diabła, pomyślał Wiktor, jak tu jej wszystko wytłumaczyÖ? Znowu
zapalił papierosa, wstał i przespacerował siË po pokoju. Za oknem
zmierzchało siË i po dawnemu lał deszcz, obfity, ciËżki, niespieszny -
deszcz, ktŐrego było bardzo dużo i ktŐry wyrańnie donikNod siË nie spieszył.
- Ach, jak ty mi obrzydłeś! - powiedziała Lola z nieoczekiwanNo
złościNo - gdybyś wiedział, jak mi obrzydłeś...
Czas iśÖ, pomyślał Wiktor. Zaczyna siË świËty macierzyÓski gniew,
wściekłośÖ porzuconej kobiety i temu podobne. Tak czy inaczej, dzisiaj nic
jej nie odpowiem. I niczego nie bËdË obiecywał...
W niczym nie można na ciebie liczyÖ - mŐwiła dalej Lola. - Nieudany
mNoż, ojciec do niczego.... modny pisarz, widzicie go! Rodzonej cŐrki nie
potrafił wychowaÖ... Pierwszy lepszy kmiot zna siË na ludziach lepiej niż
ty! No i co ja mam teraz robiÖ? Z ciebie przecież nie ma żadnego pożytku.
Sama goniË resztkNo sił i nic z tego nie wynika. Nic dla niej nie znaczË,
pierwszy lepszy mokrzak jest dla niej sto razy ważniejszy niż ja. No, nic,
jeszcze zobaczysz! Ty jej niczego nie uczysz, doczekasz siË, że tamci jNo
nauczNo! Doczekasz siË, że napluje ci w mordË tak jak mnie...
- PrzestaÓ, Lolu - powiedział Wiktor krzywiNoc siË. - Chyba jednak
trochË przesadzasz. Jestem jej ojcem, to prawda, ale ty jesteś jej matkNo...
Twoim zdaniem wszyscy sNo winni oprŐcz ciebie...
- Wynoś siË! - powiedziała Lola.
- Wiesz, co ci powiem? - powiedział Wiktor. - Nie mam zamiaru siË z
tobNo kłŐciÖ. BËdË myśleÖ. A ty...
Stała teraz wyprostowana i nieomalI dygotała, przewidujNoc oskarżenie,
gotowa z rozkoszNo rzuciÖ siË w kłŐtniË.
- A ty - spokojnie powiedział Wiktor - postaraj siË nie denerwowaÖ. Coś
wymyślimy. ZadzwoniË do ciebie.
Wszedł do przedpokoju i włożył płaszcz. Płaszcz był jeszcze mokry.
Wiktor zajrzał do pokoju Irmy, żeby siË pożegnaÖ, ale Irmy nie było. Okno
było otwarte na oścież, deszcz chlustał na parapet. ŚcianË zdobił
transparent - wielkie, śliczne litery żNodały ProszË nigdy nie zamykaÖ okna.
Transparent był pomiËty, złachmaniony i pokryty ciemnymi plamami, jakby go
wielokrotnie zrywano i deptano nogami. Wiktor zamknNoł drzwi.
- Do widzenia Lolu - powiedział. Lola nie odpowiedziała.
Na ulicy było już zupełnie ciemno. Deszcz zastukał po ramionach, po
kapturze. Wiktor przygarbił siË wepchnNoł rËce głËbiej do kieszeni. O, na
tym skwerze po raz pierwszy pocałowaliśmy siË, pomyślał. A tego domu wtedy
jeszcze nie było, był pusty plac, a za placem - wysypisko śmieci, tam
strzelaliśmy z procy do kotŐw. W mieście było diabelnie dużo kotŐw, a teraz
nie widziałem ani jednego... Nie czytaliśmy tedy w ogŐle, a Irma miała pełen
pokŐj ksiNożek. Jakie były w moich czasach dwunastoletnie dziewczynki?
Piegowate, rozchichotane stworzenia, kokardy, lalki, obrazki z zajNoczkami i
krŐlewnNo ŚnieżkNo, zawsze we dwie, we trzy, szepczNoce sobie na ucho,
torebki ciNogutek, zepsute zËby. Czyścioszki, skarżypyty, a najlepsze z nich
były takie same jak my - podrapane kolana, oczy dzikie jak u rysia,
skłonnośÖ do odstawiania nogi... Wreszcie nastNopiły nowe czasy, czy co?
Nie, pomyślał. To nie czasy. To znaczy czasy oczywiście rŐwnież... A może
mam cŐrkË wunderkinda? Przecież zdarzajNo siË wunderkindy. Jestem ojcem
wunderkinda. To bardzo zaszczytne, ale kłopotliwe, i nie tyle zaszczytne,
ile kłopotliwe, zresztNo koniec koÓcŐw wcale nie zaszczytne... A tË uliczkË
zawsze lubiłem, dlatego że jest najwËższa ze wszystkich. Tak, a oto i
bijatyka. Słusznie, u nas po prostu inaczej nie można. Tak było u nas od
zarania dziejŐw. A w dodatku dwŐch na jednego...
Na rogu stała latarnia. Na granicy oświetlonej przestrzeni mŐkł
samochŐd z brezentowNo budNo, a obok samochodu dwŐch w błyszczNocych
płaszczach przyginało do jezdni trzeciego - w czymś czarnym i mokrym.
Wszyscy troje z wysiłkiem niezgrabnie dreptali po kocich łbach. Wiktor
zatrzymał siË, a nastËpnie podszedł bliżej. Trudno było pojNoÖ, co tu siË
właściwie dzieje. Do bŐjki niepodobne - nikt nikogo nie bije. Na zapasy dla
wyładowania młodzieÓczych sił tym bardziej nie wyglNodało - nie słychaÖ
zawadiackich okrzykŐw, ani dziarskiego rechotu... Trzeci - ten w czerni -
nagle wyrwał siË, upadł na plecy, a dwaj w płaszczach zwalili siË
natychmiast na niego. I wtedy Wiktor zauważył, że drzwi samochodu były
szeroko otwarte i pomyślał, że czarnego albo właśnie wyciNogniËto stamtNod,
albo prŐbujNo go tam wepchnNoÖ. Podszedł bardzo blisko i zaryczał:
- WrŐÖ!
Dwaj w płaszczach odwrŐcili siË jednocześnie i przez kilka sekund
patrzyli na Wiktora spod nasuniËtych na oczy kapturŐw. Wiktor zauważył
tylko, że obaj sNo młodzi, że usta majNo otwarte z wysiłku, a nastËpnie obaj
z niebywałNo szybkościNo dali nura do samochodu, silnik zawył, drzwi
trzasnËły i samochŐd zniknNoł w ciemnościach. Człowiek w czerni powoli wstał
i przyjrzawszy mu siË Wiktor odstNopił do tyłu. Był to chory z leprozorium -
"mokrzak" albo "okularnik" jak ich nazywano z powodu żŐłtych krËgŐw wokŐł
oczu - w opasce z gËstego grubego materiału zasłaniajNocej dolnNo czËśÖ
twarzy. Oddychał ciËżko, z trudem unoszNoc resztki brwi. Po łysej głowie
spływała wŐda.
- Co siË stało? - zapytał Wiktor.
Okularnik patrzył nie na niego, tylko w bok, oczy wyszły mu na wierzch.
Wiktor chciał siË odwrŐciÖ, i wtedy coś go z chrzËstem rNobnËło w kark, a
kiedy oprzytomniał, stwierdził, że leży twarzNo do gŐry pod chlustajNocNo
rynnNo. Woda wpadała mu do ust, była ciepława, o posmaku rdzy. PlujNoc i
kaszlNoc odsunNoł siË i usiadł, opierajNoc plecy o ceglany mur. Woda, ktŐra
nagromadziła siË w kapturze popłynËła teraz za kołnierz, moczNoc plecy. W
głowie huczały dzwony, trNobiły trNoby i biły bËbny. Przez tË orkiestrË
Wiktor wypatrzył przed sobNo chudNo ciemnNo twarz. ZnajomNo. Gdzieś już go
widział. Jeszcze przed tym zanim usłyszał szczËk własnych zËbŐw... Pomacał
jËzykiem, ruszył szczËkNo. ZËby były w porzNodku. Chłopiec nabrał pod rynnNo
wody w dłonie i chlusnNoł mu w oczy.
- Miły mŐj - powiedział Wiktor. - Wystarczy.
- Wydawało mi siË, że pan jeszcze nie oprzytomniał - powiedział
chłopiec z powagNo.
Wiktor ostrożnie wsunNoł dłoÓ pod kaptur i pomacał kark. Tam był guz -
nic strasznego, żadnych pogruchotanych kości, nawet krwi nie było.
- Kto to mnie tak? - zapytał z zadumNo. - Nie ty, mam nadziejË?
- BËdzie pan mŐgł iśÖ sam, panie Baniew? - zapytał chłopiec. - A może
kogoś zawołaÖ? Widzi pan, jest pan dla mnie za ciËżki.
Wiktor przypomniał sobie, kto to jest.
- Znam ciË - powiedział. - Ty jesteś Bol-Kunac, kolega mojej cŐrki.
- Tak - powiedział chłopiec.
- No i bardzo dobrze. Nie trzeba nikogo wołaÖ i nikomu o niczym mŐwiÖ.
Może tylko posiedńmy jeszcze chwilË i oprzytomnijmy.
Teraz zauważył, że z Bol-Kunacem też nie wszystko jest w porzNodku. Na
jego policzku ciemniał świeży siniak, a gŐrna warga była spuchniËta i
krwawiła.
- Może jednak kogoś zawołam - powiedział Bol-Kunac.
- A czy warto?
- Widzi pan, panie Baniew, nie podoba mi siË sposŐb w jaki drga paÓski
policzek.
- NaprawdË? - Wiktor obmacał twarz. PoliczË k nie drgał. - To ci siË
tylko wy daj e... Tak. Teraz sprŐbujemy wstaÖ. Co należy zrobiÖ w tym celu?
W tym celu trzeba podciNognNoÖ nogi pod siebie... - podciNognNoł nogi pod
siebie i nogi wydały mu siË niezupełnie własne. - NastËpnie lekko
odpychajNoc siË od ściany przenieśÖ środek ciËżkości w taki sposŐb... -
nijak nie udawało mu siË przenieśÖ środka ciËżkości, coś przeszkadzało. Czym
oni mnie tak urzNodzili, pomyślał. I to jak sprytnie...
- Pan sobie przydeptał płaszcz - zawiadomił go chłopiec, ale Wiktor już
sam uporzNodkował Swoje rËce i nogi, swŐj płaszcz i swojNo orkiestrË pod
czaszkNo. Wstał. PoczNotkowo trzeba było trzymaÖ siË trochË ściany, ale
potem poszło lepiej.
- Aha - powiedział. - To znaczy, że ciNognNołeś mnie stamtNod do tej
rynny. DziËkujË.
Latarnia była na miejscu, ale nie było ani samochodu, ani okularnika.
Nikogo nie było. Tylko maleÓki Bol-Kunac ostrożnie gładził swŐj siniak
mokrNo dłoniNo.
- Gdzie siË oni wszyscy podzieli? - zapytał Wiktor. Chłopiec nie
odpowiedział.
- Sam tu leżałem? - zapytał Wiktor. - Nikogo wiËcej nie było?
- Chodńmy, odprowadzË, pana - powiedział Bol-Kunac. - DokNod pan woli
iśÖ? Do domu?
- Poczekaj - powiedział Wiktor. - Widziałeś, jak oni chcieli złapaÖ
okularnika?
- Widziałem jak on pana uderzył - odpowiedział Bol-Kunac.
- Kto?
- Nie poznałem. Stał tyłem.
- A ty gdzie byłeś?
- Widzi pan, ja leżałem tu, za rogiem...
- Nic nie rozumiem - powiedział Wiktor. - Może z mojNo głowNo jest coś
nie w porzNodku... Dlaczego właściwie leżałeś za rogiem? Mieszkasz tam?
- Widzi pan, leżałem ponieważ mnie ogłuszono wcześniej. Nie ten, ktŐry
pana uderzył, ten drugi.
- Okularnik?
Szli powoli, starajNoc trzymaÖ siË jezdni, żeby nie kapało z dachŐw.
- N - nie - odpowiedział Bol-Kunac po chwili namysłu. - Moim zdaniem
żaden nie miał okularŐw.
- O Boże - powiedział Wiktor. WsunNoł rËkË pod kaptur i pomacał guza. -
MŐwiË o tym trËdowatym, nazywajNo ich okularnikami. No wiesz, ci z
leprozorium... Mokrzaki...
- Nie wiem - powściNogliwie odezwał siË Bol-Kunac. - Moim zdaniem oni
Wszyscy byli zupełnie zdrowi.
- No - no - powiedział Wiktor. Odczuł pewien niepokŐj i nawet
przystanNoł. - Ty co, chcesz mi wmŐwiÖ, że tam nie było trËdowatego? Z
czarnNo opaskNo, cały na czarno...
- On wcale nie jest trËdowaty! - nieoczekiwanie zapalczywie powiedział
Bol-Kunac. - Jest zdrowszy od pana...
Po raz pierwszy w tym chłopcu pojawiło siË coś chłopiËcego i
natychmiast znikło.
- Nie jest dla mnie zupełnie jasne, dokNod idziemy - powiedział po
chwili milczenia poprzednim beznamiËtnym i poważnym głosem. - Najpierw
wydało mi siË, że zmierza pan w kierunku domu, ale teraz widzË, że idziemy w
przeciwnNo stronË.
Wiktor wciNoż stał patrzNoc na niego z gŐry na dŐł. Jedno warte
drugiego, pomyślał. Wszystko obliczył, przeanalizował i spokojnie postanowił
nie informowaÖ mnie o rezultacie. I nie zamierza mi opowiedzieÖ, co tu siË
stało. Ciekawe dlaczego? Bandyci? Nie wyglNoda na to. A może jednak bandyci?
Wiesz, czasy siË zmieniajNo... Głupie gadanie, znam dzisiejszych bandytŐw...
- Wszystko siË zgadza - powiedział i ruszył dalej. - Idziemy do hotelu,
ja tam mieszkam.
Chłopiec, wyprostowany, mokry i surowy szedł obok. PrzełamujNoc
niejakNo niezrËcznośÖ Wiktor położył mu rËkË na ramieniu. Nic szczegŐlnego
nie zaszło - chłopiec jakoś to ścierpiał. ZresztNo bardzo możliwe, że po
prostu uznał, iż jego ramiË okazało siË przydatne w celach ściśle
utylitarnych, jako oparcie dla poszkodowanego.
- MuszË ci powiedzieÖ - niezwykle poufnym tonem oznajmił Wiktor - że ty
i Irma macie dziwny sposŐb prowadzenia rozmowy. My w dzieciÓstwie
rozmawialiśmy inaczej.
- Doprawdy? - uprzejmie zapytał Bol-Kunac. - To znaczy jak?
- No, na przykład twoje pytanie brzmiałoby tak - chyba zasuwasz?
Bol-Kunac wzruszył ramionami.
- Chce pan powiedzieÖ, że tak byłoby lepiej?
- Na Boga, nie! ChcË tylko powiedzieÖ, że byłoby naturalniej.
- Właśnie to co najnaturalniejsze - zauważył Bol-Kunac - najmniej
przystoi człowiekowi.
Wiktor poczuł jakiś wewnËtrzny chłŐd. I niepokŐj. Może nawet strach.
Jakby kot parsknNoł mu śmiechem prosto w twarz.
- To co naturalne, zawsze jest prymitywne - ciNognNoł tymczasem dalej
Bol-Kunac. - A człowiek jest istotNo skomplikowanNo, naturalnośÖ do niego
nie pasuje. Pan mnie rozumie, panie Baniew?
- Tak - powiedział Wiktor. - Oczywiście.
Było coś zdumiewajNoco fałszywego w tym, jak po ojcowsku trzymał rËkË
na ramieniu tego dzieciaka, ktŐry nie był dzieckiem. Aż mu łokieÖ zdrËtwiał.
Ostrożnie cofnNoł rËkË i wsadził jNo do kieszeni.
- Ile masz lat? - zapytał.
- Czternaście - odpowiedział z roztargnieniem Bol-Kunac.
- A - a...
Każdy chłopiec na miejscu Bol-Kunaca zainteresowałby siË tym irytujNoco
niejasnym a - a, ale Bol-Kunac nie był każdym chłopcem, był nie każdym. Nie
interesowały go intrygujNoce monosylaby. Bol-Kunac rozmyślał nad relacjami
miËdzy naturalnym i prymitywnym w naturze i w społeczeÓstwie. Żałował, że
trafił mu siË tak nieinteligentny rozmŐwca i do tego jeszcze rNobniËty w
głowË.
Wyszli teraz na AlejË Prezydenta. Tu było już bardzo dużo latarni i
nawet trafiali siË przechodnie, pośpieszni, przygarbieni wielodniowym
deszczem mËżczyńni i kobiety. Były tu oświetlone wystawy sklepowe i
rozjarzone neonowym blaskiem wejście do kina, gdzie pod daszkiem tłoczyli
siË bardzo jednakowi młodzi ludzie nieokreślonej płci w błyszczNocych
płaszczach do kostek. A nad tym wszystkim poprzez deszcz błyskały złote i
niebieskie zaklËcia Prezydent jest ojcem narodu, Legionista Wolności, to
wierny syn prezydenta, Armia - nasza nieustraszona sława...
SiłNo inercji wciNoż jeszcze szli jezdniNo i przejeżdżajNocy samochŐd
zatrNobiwszy gniewnie przepËdził ich na chodnik i obryzgał brudnNo wodNo.
- A ja myślałem, że masz co najmniej osiemdziesiNot lat - powiedział
Wiktor.
- Chyba pan zasuwa - wstrËtnym głosem zapytał Bol-Kunac i Wiktor
roześmiał siË z ulgNo. Jednak był to zwyczajny chłopiec, zwyczajny normalny
wunderkind, co to siË naczytał Heibora, Zurzmansona, Fromfha i byÖ może
nawet przebrnNoł przez Spenglera.
- Miałem w dzieciÓstwie kolegË - powiedział Wiktor - ktŐry postanowił
przeczytaÖ Hegla w oryginale i nawet w koÓcu przeczytał, tyle że stał siË
schizofrenikiem. Ty, w twoim wieku, niewNotpliwie wiesz, co to takiego
schizofrenik.
- Tak, wiem - powiedział Bol-Kunac.
- I nie boisz siË?
- Nie.
Podeszli do hotelu i Wiktor zaproponował:
- Może zajdziesz do mnie, żeby siË wysuszyÖ?
- DziËkujË. Właśnie zamierzałem prosiÖ o pozwolenie odwiedzenia pana.
Po pierwsze, chcË panu coś jeszcze powiedzieÖ, a po drugie, chciałbym
zadzwoniÖ. Pozwoli pan?
Wiktor pozwolił. Weszli przez obrotowe drzwi, mijajNoc portiera, ktŐry
na widok Wiktora zdjNoł czapkË.. Wiktor poczuj dobrze sobie znane
wzburzenie, przedsmak nadchodzNocego wieczoru, kiedy można bËdzie piÖ, gadaÖ
co ślina na jËzyk przyniesie i odsunNoÖ łokciem na jutro to, co tak
irytujNoco atakowało dzisiaj; przedsmak Jula Golema i doktora R. Kwadrygi,
byÖ może poznam jeszcze kogoś, niewykluczone że coś siË wydarzy - jakaś
awantura, albo narodzi siË fabuła - i zamŐwiË sobie dzisiaj minogi, niech
bËdzie miło i przyjemnie, - a ostatnim autobusem pojadË do Diany.
Kiedy Wiktor odbierał klucze w recepcji, za jego plecami odbywała siË
rozmowa. Bol-Kunac rozmawiał ze szwajcarem. "Po co siË tu pchasz?" - syczał
portier. - "Przyszedłem porozmawiaÖ z panem Baniewem." "Ja ci pokażË rozmowy
z panem Baniewem - syczał portier. - WłŐczysz siË po restauracjach. .."
"Przyszedłem porozmawiaÖ z panem Baniewem - powtarzał Bol-Kunac. -
Restauracje mnie nie interesujNo". "Tego brakowało żeby takiego szczeniaka
interesowały restauracje... A ja ciË zaraz stNod wyrzucË..." Wiktor wziNoł
klucz i odwrŐcił siË.
- E... - powiedział. Znowu zapomniał nazwiska portiera. - Chłopak jest
ze mnNo, wszystko w porzNodku.
Portier nic nie odpowiedział, minË miał niezadowolonNo.
Wiktor i Bol-Kunac weszli na gŐrË. W pokoju Wiktor z rozkoszNo zrzucił
płaszcz i pochylił siË, żeby rozsznurowaÖ buty. Krew uderzyła mu do głowy i
poczuł powolne bolesne pulsowanie w tym miejscu, gdzie znajdował siË guz,
ciËżki i okrNogły jak ołowiana kula. Natychmiast wyprostował siË, oparł o
futrynË i zaczai zdejmowaÖ but przytrzymujNoc piËtË czubkiem drugiego.
Bol-Kunac stał obok, kapała z niego woda.
- Rozbieraj siË - powiedział Wiktor. - Powieś wszystko na kaloryferze,
zaraz dam ci rËcznik.
- Chciałbym zadzwoniÖ, jeżeli pan pozwoli - odparł Bol-Kunac nie
ruszajNoc siË z miejsca.
- Bardzo proszË - Wiktor ściNognNoł drugi but i w mokrych skarpetkach
poszedł do łazienki. RozbierajNoc siË, słyszał jak chłopiec cicho rozmawia,
spokojnie i niewyrańnie. Tylko raz jasno i dobitnie powiedział "Nie wiem".
Wiktor wytarł siË rËcznikiem, narzucił szlafrok, wyj Noł czyste
prześcieradło kNopielowe i wszedł do pokoju. - Masz - rzekł i od razu
zorientował siË, że wszystko na nic. Bol-Kunac nadal stał pod drzwiami i
nadal z niego kapało. .
- DziËkujË - powiedział. - Widzi pan, muszË już iśÖ. Chciałbym jeszcze
tylko...
- PrzeziËbisz siË - rzekł Wiktor.
- Nie, proszË siË nie niepokoiÖ, dziËkujË panu. Ja siË nie przeziËbiË.
Chciałbym tylko jeszcze omŐwiÖ z panem pewien problem. Czy Irma nic nie
mŐwiła?
Wiktor rzucił prześcieradło na kanapË, przykucnNoł przed barkiem,
wyjNoł butelkË i szklankË.
- Irma mŐwiła mi mnŐstwo rzeczy - odparł dosyÖ ponuro. Nalał do
szklanki dżinu na wysokośÖ palca i dolał trochË wody.
- Nie przekazała panu naszego zaproszenia?
- Nie, żadnych zaproszeÓ mi nie przekazywała. Masz, wypij.
- DziËkujË panu, nie trzeba. Jeśli Irma nie przekazała, to ja przekażË.
Chcielibyśmy siË z panem spotkaÖ, jeśli można.
- Jacy - my?
- Gimnazjaliści. Widzi pan, czytaliśmy paÓskie ksiNożki chcielibyśmy
zadaÖ panu kilka pytaÓ.
- Hm - powiedział Wiktor z powNotpiewaniem. - Jesteś pewien, że to
bËdzie dla wszystkich interesujNoce?
- MyślË, że tak.
- Ale ja nie piszË dla gimnazjalistŐw - przypomniał Wiktor.
- To nieważne - powiedział Bol-Kunac z łagodnym uporem. - Czy pan by
siË zgodził? Wiktor z zadumNo pobełtał w szklance przejrzysty płyn.
- A może jednak siË napijesz? - zapytał. - Najlepsze lekarstwo na
przeziËbienie. Nie? W takim razie sam to wypijË. - Wychylił szklankË. -
Dobrze, zgadzam siË. Tylko bez żadnych afiszŐw, ogłoszeÓ i tak dalej. W
najwËższym krËgu. Wy i ja... Kiedy?
- Kiedy panu bËdzie wygodnie. Nieńle byłoby w tym tygodniu. Rano.
- Powiedzmy za dwa - trzy dni. Tylko niezbyt wcześnie. Powiedzmy w
piNotek o jedenastej. Dobrze bËdzie?
- Tak. W piNotek o jedenastej. W gimnazjum. PrzypomnieÖ panu?
- ObowiNozkowo - powiedział Wiktor. - O rautach, soirees i bankietach,
jak rŐwnież o wiecach, spotkaniach i naradach zawsze staram siË zapomnieÖ.
- Dobrze, przypomnË panu - rzekł Bol-Kunac. - A teraz jeżeli pan
pozwoli, to już pŐjdË. Do widzenia, panie Baniew.
- Poczekaj, odprowadzË ciË - powiedział Wiktor. - Bo jeszcze ten...
portier coś ci zrobi. Dzisiaj jest w wyjNotkowo złym humorze, a sam wiesz
jacy sNo portierzy...
- DziËkujË panu, ale proszË siË nie niepokoiÖ - powiedział Bol-Kunac. -
To mŐj ojciec.
I wyszedł. Wiktor nalał sobie jeszcze raz na palec dżinu i padł na
fotel. Tak, pomyślał. Biedny portier. Jak on siË nazywa? Głupio, że
zapomniałem, bNodń co bNodń jesteśmy towarzyszami w nieszczËściu, kolegami.
Trzeba bËdzie z nim porozmawiaÖ, wymieniÖ doświadczenia. Na pewno ma dłuższy
staż... CŐż za zdumiewajNoca koncentracja wunderkindŐw w moim zatËchłym
ojczystym miasteczku. Może to skutek podwyższonej wilgotności?... Odrzucił
głowË do tyłu i skrzywił siË z bŐlu. A to draÓ, czym on mnie tak? Pomacał
guz. Najpewniej gumowNo pałkNo. ZresztNo skNod mam właściwie wiedzieÖ, jak
skutkuje gumowa pałka. Jak działa modernistyczne krzesło w "Pieczonym
Pegazie" - to wiem. Jak kolba automatu albo na przykład rËkojeśÖ pistoletu -
też wiem. Butelka po szampanie i butelka z szampanem... Trzeba bËdzie
zapytaÖ Golema... W ogŐle, to jakaś dziwna historia, dobrze byłoby siË w
niej zorientowaÖ... I zaczNoł orientowaÖ siË w tej historii, żeby dogoniÖ
wypływajNocNo na drugim planie myśl o Irmie, o konieczności zrezygnowania z
czegoś, ograniczenia siË w czymś tam, albo pisania do kogoś, proszenia o
coś... "Daruj stary, że zawracam ci głowË, ale nagle objawiła siË moja
cŐrka, mniej wiËcej dwunastoletnia, bardzo sympatyczne stworzenie, ale ma
matkË idiotkË i głupiego ojca a wiËc trzeba jNo umieściÖ gdzieś możliwie
daleko od głupich ludzi..." Nie chcË dzisiaj o tym myśleÖ, pomyślË o tym
jutro. Spojrzał na zegarek. W ogŐle dosyÖ tego myślenia. Starczy.
Wstał i zaczNoł ubieraÖ siË przed lustrem. Brzuch mi rośnie, co u
diabła, skNod u mnie nagle brzuch? Taki zawsze byłem chudy i żylasty...
Właściwie nawet nie brzuch - szlachetny wypracowany kałdun, skutek
uregulowanego trybu życia i dobrego jedzenia - tylko brzuszek jakiś
parszywiutki, opozycyjny brzuszek. Pan prezydent na pewno nie ma czegoś
podobnego. Pan prezydent niezawodnie posiada szlachetny, opiËty czymś
czarnym i błyszczNocym sterowiec...
ZawiNozujNoc krawat przysunNoł twarz do lustra i nagle pomyślał - jak
też wyglNodała ta pewna siebie, mocna twarz, tak uwielbiana przez kobiety
określonej konduity, nieładna, lecz mËżna twarz wojownika o kwadratowym
podbrŐdku, jak wyglNodał a ta twarz pod koniec historycznego spotkania.
Twarz pana prezydenta, rŐwnież nie pozbawiona mËskości z elementami kNotŐw
prostych pod koniec historycznego spotkania przypominała mŐwiNoc otwarcie
tylko miËdzy nami, świÓski ryj. Pan prezydent raczył podekscytowaÖ siË do
najwyższego stopnia, z zËbatej paszczy leciały bryzgi, a ja wyjNołem
chusteczkË i demonstracyjnie wytarłem policzek i to był z pewnościNo
najodważniejszy postËpek w moim życiu, jeśli nie liczyÖ tamtego wypadku,
kiedy walczyłem z trzema czołgami jednocześnie. - Ale jak walczyłem z
czołgami - nie pamiËtam, wiem tylko z opowiadaÓ świadkŐw, chusteczkË za to
wyjNołem świadomie i dobrze wiedziałem na co siË odważam... W gazetach o tym
nie pisano. Gazety uczciwie i po mËsku, z surowNo prostotNo poinformowały,
że "beletrysta W. Baniew szczerze podziËkował panu prezydentowi za wszystkie
uwagi i wyjaśnienia jakie padły w trakcie rozmowy".
Dziwne, jak dokładnie to wszystko pamiËtam. Stwierdził, że zbielał mu
koniec nosa i policzki. Tak właśnie wtedy wyglNodałem, a nie wrzeszczeÖ na
takiego to po prostu grzech. Przecież nie wiedział biedak, że to nie ze
strachu, że blednË ze złości, jak Ludwik XIV... Tylko raczej nie jedzmy
musztardy po obiedzie. Co za rŐżnica, od czego tam, u niego, pobladłem...
Dobrze, dosyÖ tego. Ale po to, żeby siË uspokoiÖ, po to żeby siË doprowadziÖ
do porzNodku, zanim siË pokażË ludziom, żeby przywrŐciÖ normalny kolor
nieładnej ale mËskiej twarzy, muszË panu przypomnieÖ, panie Baniew, że gdyby
pan nie zademonstrował panu prezydentowi swojej chusteczki do nosa, to
siedziałby pan opływajNoc w dostatki w naszej dzielnej stolicy, a nie w tej
mokrej dziurze... Wiktor jednym haustem dopił dżinu i zszedł do restauracji.
*
- Oczywiście, byÖ może chuligani - powiedział Wiktor. - Tylko w moich
czasach żaden chuligan nie zadzierałby z okularnikiem. RzuciÖ w niego
kamieniem - proszË bardzo, ale łapaÖ, gdzieś ciNognNoÖ, w ogŐle dotykaÖ...
Baliśmy siË ich jak zarazy.
- Przecież powtarzam panu - to jest choroba genetyczna - powiedział
Golem. - Oni w ogŐle nie sNo zarańliwi.
- Jak to, niezarańliwi - powiedział Wiktor - kiedy dostaje siË od nich
brodawek jak od ropuch! Wszyscy o tym wiedzNo.
- Od ropuchy nie dostaje siË brodawek - dobrodusznie powiedział Golem.
- I od mokrzakŐw też siË nie dostaje. Wstyd, panie pisarzu. ZresztNo
wiadomo, że pisarze to ignoranci.
- Jak i cały narŐd. NarŐd jest ciemny, ale mNodry. I jeśli narŐd
twierdzi, że od ropuch i okularnikŐw dostaje siË brodawek.
- A oto nadchodzi mŐj inspektor - powiedział Golem. Prosto z ulicy
wszedł Pawor w mokrym płaszczu.
- Dobry wieczŐr - powiedział. - Cały przemokłem, chcË siË napiÖ.
- Znowu śmierdzi od niego iłem - z niezadowoleniem powiedział R.
Kwadryga zbudzony z alkoholowego transu. - Wiecznie śmierdzi iłem. Jak w
stawie. RzËsa.
- Co panowie pijecie? - zapytał Pawor.
- KtŐrzy? - zainteresował siË Golem. - Ja na przykład jak zawsze pijË
koniak. Wiktor pije dżin. A doktor - wszystko po kolei.
- HaÓba! - z oburzeniem powiedział doktor R. Kwadryga. - Łuska! I
głowy.
- PodwŐjny koniak! - krzyknNoł Pawor do kelnera.
Twarz miał mokrNo od deszczu, jego gËste włosy zlepiały siË i ze skroni
po ogolonych policzkach spływały błyszczNoce smużki. Też twarda twarz, wielu
na pewno mu zazdrości. SkNod taka twarz do inspektora sanitarnego? Twarda
twarz to znaczy - leje deszcz, reflektory, latajNo cienie po mokrych
wagonach, załamujNo siË... wszystko jest czarne, błyszczNoce, wyłNocznie
czarne i wyłNocznie błyszczNoce, nie ma żadnych rozmŐw, żadnego gadania
tylko rozkazy i wszyscy siË podporzNodkowujNo... niekoniecznie wagony, byÖ
może samoloty, lotnisko i potem nikt nie wie, gdzie był i skNod przyszedł...
dziewczyny padajNo na wznak, a mËżczyńni majNo ochotË zachowaÖ siË
prawdziwie po mËsku - powiedzmy wyprostowaÖ ramiona i wciNognNoÖ brzuch. Na
przykład Goleniowi przydałoby siË wciNognNoÖ brzuch, tylko raczej nic z
tego, gdzie on go wciNognie, wszystko tam ma zajËte. Doktor R. Kwadryga -
tak, ale za to nie rozprostuje już ramion, od bardzo wielu dni jest
zgarbiony na wieki. Wieczorami zgarbiony nad stołem, rankiem nad miskNo, a
we dnie przez chorNo wNotrobË. A to znaczy, że tutaj tylko ja jestem w
stanie wciNognNoÖ brzuch i rozprostowaÖ ramiona, ale lepiej golnË sobie
szklaneczkË dżinu.
- Nimfoman - smutnie powiedział do Pawora doktor R. Kwadryga. -
Rusałkoman. I wodorosty.
- Niech pan siË zamknie, doktorze - powiedział Pawor. Wycierał twarz
papierowymi serwetkami, gniŐtł je i rzucał na podłogË. Potem zaczai wyciekaÖ
rËce.
- Z kim siË pan pobił? - zapytał Wiktor.
- Zgwałcony przez okularnika - oznajmił doktor R. Kwadryga z mËkNo
starajNoc siË rozprowadziÖ we właściwym kierunku oczy, ktŐre skupiły mu siË
u nasady nosa.
- Na razie jeszcze z nikim - odparł Pawor i uważnie popatrzył na
doktora, ale R. Kwadryga tego nie zauważył.
Kelner przyniŐsł koniak: Pawor powoli wycedził kieliszek i wstał.
- PŐjdË siË umyÖ - powiedział rŐwnym głosem. - Za miastem błoto, cały
siË uświniłem. - I odszedł, zaczepiajNoc po drodze o krzesła.
- Coś siË dzieje z moim inspektorem - powiedział Golem. PrztykniËciem
zrzucił ze stołu zmiËtNo serwetkË. - Coś na wszechświatowNo skalË. Nie wie
pan przypadkiem, co konkretnie?
- Pan powinien lepiej wiedzieÖ - odpowiedział Wiktor. - Pawor jest
paÓskim inspektorem a nie moim. A poza tym pan przecież wie wszystko. A
propos, Golem - , skNod pan to wszystko wie?
- Nikt nic nie wie - zaprzeczył Golem. - NiektŐrzy siË domyślajNo.
Bardzo niewielu - tylko ci, ktŐrzy majNo ochotË. Ale tak nie można postawiÖ
pytania - skNod oni siË domyślajNo - bo to jest gwałt nad jËzykiem. DokNod
spada deszcz? Czym wstaje słoÓce? Czy wybaczyłby pan Szekspirowi, gdyby
napisał coś podobnego? ZresztNo Szekspirowi pan by wybaczył. Szekspirowi
wiele wybaczamy, co innego Baniew... Niech pan posłucha, panie beletrysto,
mam pewien pomysł. Ja siË napijË koniaku, a pan skoÓczy z tym dżinem. Czy
może ma pan już dośÖ?
- Golem - powiedział Wiktor - przecież pan chyba wie, że ja jestem
człowiekiem z żelaza?
- Domyślam siË.
- A co z tego wynika?
- Że boi siË pan zardzewieÖ.
- ZałŐżmy - powiedział Wiktor. - Ale nie o to mi chodzi. Chodzi mi o
to, że mogË piÖ dużo i długo nie tracNoc rŐwnowagi moralnej.
- Ach, wiËc w tym rzecz - powiedział Golem nalewajNoc sobie z karafki.
- No dobrze, wrŐcimy jeszcze do tego tematu.
- Nie pamiËtam - odezwał siË nagle jasnym głosem doktor R. Kwadryga. -
Czy siË panom przedstawiłem już czy jeszcze nie? Mam honor - Rem Kwadryga,
malarz, doktor honoris causa, członek honorowy. .. Ciebie pamiËtam -
powiedział do Wiktora. - Myśmy z tobNo razem studiowali i jeszcze coś... A
;a to pana, proszË mi wybaczyÖ...
- Nazywam siË Jul Golem - niedbale powiedział Golem.
- Bardzo mi przyjemnie. Hehbiarz?
- Nie. Lekarz.
- Chirhurg?
- Jestem naczelnym lekarzem leprozorium - cierpliwie wyjaśnił Golem.
- Ach tak! - powiedział doktor R. Kwadryga potrzNosajNoc głowNo jak
koÓ. - Oczywiście. ProszË mi wysNoczyÖ Jul... Tylko dlaczego jest pan taki
tajemniczy? Jaki tam z pana lekarz? Pan przecież hoduje mokrzaki... ZałatwiÖ
panu odznaczenie... Tacy ludzie sNo nam potrzebni... Przepraszam -
powiedział znienacka. - Zaraz wracam.
Wygrzebał siË z fotela i ruszył w stronË wyjścia błNodzNoc miËdzy
pustymi stolikami. Podbiegł do niego kelner i doktor R. Kwadryga objNoł go
za szyjË.
- To wszystko przez te deszcze - powiedział Golem. - Oddychamy wodNo.
Ale nie jesteśmy rybami i albo umrzemy, albo odejdziemy stNod - z powagNo i
smutkiem popatrzył na Wiktora. - A deszcz bËdzie padaÖ na puste miasto,
podmywaÖ jezdnie, kapaÖ przez dachy, przez gnijNoce stropy... potem wszystko
rozmyje, roztopi miasto w pierwotnej glebie, i nadal bez koÓca bËdzie wciNoż
padaÖ i padaÖ...
- Apokalipsa - powiedział Wiktor, żeby cokolwiek powiedzieÖ.
- Tak; Apokalipsa... BËdzie padaÖ i padaÖ, a potem ziemia przesyci siË
i wzejdzie nowe ziarno, jakiego nigdy przedtem nie było. Ale nas już nie
bËdzie, żeby mŐc zachwycaÖ siË nowym wszechświatem...
Gdyby nie te niebieskawe worki pod oczami, gdyby nie ten obwisły
galaretowaty brzuch, gdyby ten wspaniały semicki nos nie był taki podobny do
mapy topograficznej... Chociaż, jeśli siË dobrze zastanowiÖ, wszyscy prorocy
byli alkoholikami, ponieważ to okropnie smutne - wszystko wiesz, a nikt ci
nie chce uwierzyÖ. Gdyby w departamentach wprowadzono etaty dla prorokŐw, to
powinni mieÖ tytuł co najmniej tajnego radcy - dla umocnienia autorytetu.
ZresztNo zapewne i tak by to nic nie pomogło...
- Za systematyczny pesymizm - powiedział Wiktor na głos - prowadzNocy
do poderwania służbowej dyscypliny i wiary w rozum, rozkazujË na przyszłośÖ:
tajnego radcË Golema ukamienowaÖ w prosektorium.
Golem coś mruknNoł.
- Jestem zaledwie radcNo kolegialnym - oznajmił. - A poza tym, skNod
prorocy w naszych czasach? Ja osobiście nie znam ani jednego. MnŐstwo
fałszywych prorokŐw i ani jednego proroka. W naszych czasach nie sposŐb
przewidzieÖ przyszłości - to gwałt na jËzyku. Co by pan powiedział
przeczytawszy u Szekspira - przewidzieÖ terańniejszośÖ? Czy można
przewidzieÖ szafË we własnym mieszkaniu?... A oto i mŐj inspektor. Jak pan
siË czuje, inspektorze?
- Wspaniale - odpowiedział Pawor siadajNoc. - Kelner, podwŐjny koniak.
Tam w holu naszego malarza trzyma czterech - zawiadomił. - WyjaśniajNo mu,
gdzie jest wejście do restauracji. Postanowiłem siË nie wtrNocaÖ, ponieważ
on nikomu nie wierzy i rwie siË do bicia... O jakich szafach mowa?
Był suchy, elegancki, odświeżony, pachniał wodNo koloÓskNo.
- MŐwimy o przyszłości - odpowiedział Golem,
- Jaki sens ma mŐwienie o przyszłości? - zapytał Pawor. - O przyszłości
siË nie mŐwi, przyszłośÖ siË tworzy. Oto kieliszek koniaku. Jest pełny.
SprawiË, że bËdzie pusty. O tak. Pewien mNodry człowiek powiedział, że
przyszłości nie sposŐb przewidzieÖ, ale można jNo wynaleńÖ.
- Inny mNodry człowiek powiedział - zauważył Wiktor - że przyszłości w
ogŐle nie ma, jest tylko terańniejszośÖ.
- Nie lubiË klasycznej filozofii - powiedział Pawor. - Ci ludzie nic
nie umieli i niczego nie chcieli. Po prostu lubili filozofowaÖ jak Golem -
piÖ. PrzyszłośÖ - to dokładnie unieszkodliwiona terańniejszośÖ.
- Zawsze mam dziwne uczucie - powiedział Golem - kiedy w mojej
obecności cywil rozumuje jak wojskowy.
- Wojskowi w ogŐle nie rozumujNo - zaoponował Pawor. - Wojskowi majNo
wyłNocznie odruchy i niewielkie emocje.
- WiËkszośÖ cywilŐw rŐwnież - powiedział Wiktor macajNoc kark.
- Teraz nikt nie ma czasu na rozmyślania - powiedział Pawor. - Ani
cywile, ani wojskowi. Teraz trzeba umieÖ szybko zakrËciÖ siË koło swoich
spraw. Jeżeli interesuje ciË przyszłośÖ, musisz tworzyÖ jNo szybko, z
marszu, odpowiednio do odruchŐw i emocji.
- Do diabła z twŐrcami i wynalazcami - oświadczył Wiktor. Czuł siË
pijany i wesoły. Wszystko było na swoim miejscu. Nie chciało mu siË nigdzie
iśÖ, chciał siedzieÖ tu w tej pustej przyciemnionej sali, jeszcze nie
całkiem zdewastowanej, ale już z zaciekami na ścianach, z rozchwierutanNo
podłogNo, z kuchennymi zapachami - szczegŐlnie, jeśli pamiËtaÖ o tym, że na
zewnNotrz na całym świecie pada deszcz, na kocie łby jezdni - deszcz, na
strome dachy - deszcz, deszcz zalewa gŐry i rŐwniny, kiedyś tam wszystko
rozmyje, ale bËdzie to jeszcze nieprËdko. Tak mili moi, jak dawno przeminËły
te czasy, kiedy przyszłośÖ była replikNo terańniejszości i teraz nie sposŐb
siË zorientowaÖ, gdzie co jest.
- Zgwałcony przez mokrzaka! - powiedział Pawor ze złośliwNo
satysfakcjNo.
W drzwiach restauracji pojawił siË doktor R. Kwadryga. Stał kilka
sekund, uważnym i ciËżkim wzrokiem przyglNodajNoc siË szeregom pustych
stolikŐw, nastËpnie twarz mu siË rozjaśniła, gwałtownie zatoczył siË do
przodu i ruszył na swoje miejsce.
- Dlaczego nazywa ich pan mokrzakami? - zapytał Wiktor. - Co to -
zrobili siË mokrzy od deszczu?
- A dlaczego nie? - powiedział Pawor. - Jak ich, paÓskim zdaniem, mamy
nazywaÖ?
- Okularnikami - powiedział Wiktor. - Stara, dobra nazwa. Od stuleci
nazywaliśmy ich okularnikami.
Zbliżał siË doktor R. Kwadryga. PrzŐd ubrania miał całkiem mokry,
najwidoczniej zmywano go nad umywalkNo. WyglNodał na człowieka
rozczarowanego i zmËczonego.
- Diabli wiedzNo, co to takiego - powiedział zrzËdliwie jeszcze z
daleka. - Nigdy dotNod coś takiego mi siË nie wydarzyło - nie ma wejścia!
Gdzie spojrzysz - wszËdzie same okna... Obawiam siË, że kazałem panom na
siebie czekaÖ. - Padł na swŐj fotel i ujrzał Pawora. - On tu znowu jest -
zawiadomił Golema poufnym szeptem: - Mam nadziejË, że nie przeszkadza
panu... A ze mnNo, nie uwierzycie panowie, zdarzyła siË zdumiewajNoca
historia. Oblano mnie całego wodNo.
Golem nalał mu koniaku.
- DziËkujË panu - powiedział R. Kwadryga - ale chyba lepiej bËdzie,
jeżeli przepuszczË kilka kolejek. Chciałbym podeschnaÖ.
- W ogŐle jestem zwolennikiem wszystkiego co stare i dobre - oznajmił
Wiktor - Niech okularnicy pozostanNo okularnikami. I w ogŐle niech wszystko
zostanie jak było. Jestem konserwatystNo... Uwaga! - powiedział głośno. -
ProponujË toast za konserwatyzm. Chwila, moment... - nalał sobie dżinu,
wstał i oparł dłoÓ na porËczy fotela. - Jestem konserwatystNo - po wiedział.
- I z każdym rokiem stajË siË konserwatywniejszy, nie dlatego że siË
starzejË, tylko dlatego, że odczuwam takNo potrzebË...
Trzeńwy Pawor z kieliszkiem w pogotowiu patrzył na niego z dołu do gŐry
z ostentacyjnNo uwagNo. Golem powoli jadł minogi, a doktor R. Kwadryga, jak
siË wydawało, nadaremnie starał siË zrozumieÖ, skNod dobiega głos i czyj to
głos. NaprawdË było bardzo przyjemnie.
- Ludzie uwielbiajNo krytykowaÖ rzNody za konserwatyzm - ciNognNoł
Wiktor. - Ludzie uwielbiajNo postËp, przepadajNo za postËpem. To sNo
nowomodne pomysły, ale bardzo głupie jak wszystko, co nowe. Ludzie powinni
błagaÖ Boga, aby zesłał im możliwie najbardziej zacofanNo, obskuranckNo i
konformistycznNo władzË...
Teraz rŐwnież Golem podniŐsł wzrok i patrzył na Wiktora, i Teddy za
swoim kontuarem rŐwnież przestał wycieraÖ butelki i zaczNoł słuchaÖ, tylko
że znowu zabolał kark i trzeba było odstawiÖ kieliszek i pogładziÖ guz.
- Aparat paÓstwowy, panowie, we wszystkich czasach za swoje podstawowe
zadanie uważał zachowanie status quo. Nie wiem, o ile było to uzasadnione
poprzednio, ale teraz funkcja paÓstwa jest po prostu niezbËdna. Ja bym tË
funkcjË określił nastËpujNoco - na wszelkie możliwe sposoby przeciwdziałaÖ
temu, by przyszłośÖ mogła zapuszczaÖ swoje macki w nasze czasy. Trzeba
odrNobywaÖ te macki, przypalaÖ je rozpalonym żelazem... PrzeszkadzaÖ
wynalazcom, popieraÖ scholastykŐw i tych co gadajNo od rzeczy... Do
gimnazjŐw wprowadziÖ obowiNozkowe i wyłNocznie klasyczne przedmioty. Na
najwyższe stanowiska w paÓstwie - starcŐw obciNożonych rodzinami i
zadłużonych, co najmniej sześÖdziesiËcioletnich, żeby brali łapŐwki i spali
na posiedzeniach...
- Wiktorze, co też pan wygaduje - powiedział Pawor z wyrzutem.
- Nie, dlaczego - powiedział Golem. - Niezmiernie przyjemnie słuchaÖ
takiego umiarkowanego, lojalnego przemŐwienia.
- Jeszcze nie skoÓczyłem, panowie! Utalentowanych uczonych należy
mianowaÖ na stanowiska administracyjne i płaciÖ im wysokie pensje. Wszystkie
wynalazki bez wyjNotku należy przyjmowaÖ, płaciÖ za nie możliwie nËdznie i
kłaśÖ pod sukno. WprowadziÖ drakoÓskie podatki za każdNo nowośÖ w gospodarce
i produkcji... - A właściwie dlaczego ja stojË? - pomyślał Wiktor i usiadł.
- No i co pan o tym myśli? - zapytał Golema.
- Ma pan całkowitNo racjË - odpowiedział Golem. - Jakoś ostatnio
wszyscy u nas sNo strasznie radykalni. Nawet dyrektor gimnazjum.
Konserwatyzm - oto w czym nasz ratunek.
Wiktor łyknNoł dżinu i powiedział frasobliwie:
- Żadnego ratunku nie bËdzie. Dlatego, że ci wszyscy kretyÓscy
radykałowie i radykalni kretyni nie tylko wierzNo w postËp, ale na domiar
złego ten postËp kochajNo, wyobrażajNo sobie, że nie mogNo żyÖ bez postËpu.
Dlatego, że postËp - poza wszystkim innym - to tanie samochody, użytkowa
elektronika i w ogŐle możnośÖ robiÖ mniej, za to zarabiaÖ wiËcej. I dlatego
rzNod jest zmuszony jednNo rËkNo... to znaczy nie rËkNo, rzecz jasna...
jednNo nogNo przyciskaÖ na hamulec, a drugNo na gaz. Jak wyścigowy kierowca
na zakrËcie. Na hamulec - żeby nie straciÖ władzy nad kierownicNo, a na gaz,
żeby nie straciÖ szybkości, bo inaczej jakiś tam demagog, entuzjasta postËpu
niezawodnie wypchnie z miejsca przy kierownicy.
- Trudno z panem dyskutowaÖ - uprzejmie powiedział Pawor.
- To niech pan nie dyskutuje - powiedział Wiktor. - Nie trzeba
dyskutowaÖ - prawda rodzi siË w dyskusji, niech jNo szlag trafi. - Czule
pogłaskał guz i uzupełnił. - ZresztNo, pewnie moje poglNody to skutek
ignorancji. Wszyscy uczeni sNo zwolennikami postËpu, a ja nie jestem
uczonym. Ja po prostu jestem dośÖ znanym kuplecistNo.
- A dlaczego pan przez cały czas łapie siË za kark? - zapytał Pawor.
- Jakiś draÓ mi przyłożył - powiedział Wiktor. - Kastetem. Czy dobrze
mŐwiË, Golem? Kastetem?
- Moim zdaniem kastetem - powiedział Golem. - ZresztNo może to była
cegła.
- O czym wy opowiadacie? - zdziwił siË Pawor. - Jakim kastetem? W tej
zatËchłej dziurze?
- No widzi pan - pouczajNoco powiedział Wiktor. - PostËp!... Lepiej
znowu wypijmy za konserwatyzm.
Wezwano kelnera i jeszcze raz wypito za konserwatyzm. Wybiła dziewiNota
i na sali pojawiła siË znana para - młody mËżczyzna w bardzo silnych
okularach i jego długi jak żerdń wspŐłtowarzysz. Usiedli przy swoim stoliku,
zapalili stojNocNo lampË, pokornie rozejrzeli siË dookoła i zaczËli
studiowaÖ jadłospis. Młody mËżczyzna znowu przyniŐsł ze sobNo teczkË, teczkË
postawił na wolne krzesło obok siebie. Zawsze był bardzo dobry dla swojej
teczki. Podyktowali kelnerowi zamŐwienie, wyprostowali siË i wpatrzyli w
przestrzeÓ.
Dziwna para, pomyślał Wiktor. ZdumiewajNoca dysproporcja. WyglNodajNo
jak w zepsutej lornetce - jeden w ogniskowej, wtedy drugi siË rozpływa i na
odwrŐt. Idealna niezgodnośÖ. Z młodym mËżczyznNo w okularach można by było
porozmawiaÖ o postËpie, a z wysokim - nie... Ale ja was zaraz uzgodniË.
Jakby mi was uzgodniÖ? No na przykład powiedzmy... Jakiś tam narodowy bank,
podziemia... cement, beton, sygnalizacja... ten wysoki nabiera numer na
sejfie, stalowa konstrukcja obraca siË, wejście do skarbca stoi otworem,
obaj wchodzNo, wysoki nabiera numer na kolejnej tarczy, odsuwajNo siË drzwi
sejfu i młody po łokieÖ zanurza siË w brylantach.
Doktor R. Kwadryga nagle siË rozpłakał i złapał Wiktora za rËkË.
- NocowaÖ - powiedział. - Do mnie. Co?
Wiktor niezwłocznie nalał mu dżinu. R. Kwadryga wypił, otarł nos
dłoniNo i kontynuował.
- Do mnie. Willa. Fontanna. Co?
- Fontanna - to nieńle pomyślane - zauważył wymijajNoco Wiktor. - A co
jeszcze?
- Piwnica - smutnie powiedział R. Kwadryga. - Ślady. BojË siË. Straszy.
Sprzedam. Chcesz?
- Lepiej podaruj - zaproponował Wiktor.
R. Kwadryga zamrugał powiekami. f
- Kiedy szkoda - powiedział.
- Kutwa - powiedział Wiktor z wyrzutem. - Taki byłeś od dziecka. Willi
mu szkoda! No to siË udław swojNo willNo.
- Ty mnie nie kochasz - gorzko skonstatował doktor R. Kwadryga. - I
nikt.
- A pan prezydent? - agresywnie zapytał Wiktor.
- "Prezydent - ojciec narodu" - ożywiajNoc siË powiedział R..Kwadryga.
- Szkic w złotych ramach... "Prezydent na pozycjach". Fragment obrazu
"Prezydent na ostrzeliwanych pozycjach".
- I co jeszcze? - zainteresował siË Wiktor.
- "Prezydent z płaszczem" - powiedział R. Kwadryga z gotowościNo. -
Panneau. Panorama. Wiktor, znudzony, odkroił kawałek minogi i zaczNoł
słuchaÖ Golema.
- A wiËc Pawor - mŐwił Golem. - Niechże siË pan ode mnie odczepi. Co ja
jeszcze mogË zrobiÖ? Sprawozdanie panu przedłożyłem. PaÓski raport gotŐw
jestem podpisaÖ. Chce siË paÓ skarżyÖ na wojskowych - niech siË pan skarży.
Chce siË pan skarżyÖ na mnie...
- Wcale nie chcË siË na pana skarżyÖ - odpowiedział Pawor przyciskajNoc
dłoÓ do piersi.
- To niech siË pan nie skarży.
- Ale proszË mi coś poradziÖ! Czy naprawdË nic mi pan nie może
poradziÖ?
- Panowie - powiedział Wiktor. - Co za nudy. Ja już sobie idË.
Nikt nie zwrŐcił na niego uwagi. OdsunNoł krzesło, wstał i czujNoc, że
jest już bardzo pijany, ruszył w kierunku baru. Łysy Teddy przecierał
butelki i patrzył na Wiktora bez zainteresowania.
- Jak zawsze? - zapytał.
- Poczekaj - powiedział Wiktor. - O co to ja ciË chciałem zapytaÖ...
Aha! Jak leci, Teddy?
- Deszcz - krŐtko powiedział Teddy i nalał mu czystej.
- PrzeklËta pogoda zrobiła siË w naszym mieście - powiedział Wiktor i
oparł siË o ladË. - Jak na twoim barometrze?
Teddy wsunNoł rËkË pod ladË i wyjNoł "pogodnik". Wszystkie trzy ciernie
ściśle przylegały do błyszczNocego, jakby polakierowanego trzpienia.
- Beznadziejnie - powiedział Teddy uważnie oglNodajNoc "pogodnik". -
Diabelski wymysł. - NastËpnie dodał po chwili namysłu. - A w ogŐle, to jeden
BŐg raczy wiedzieÖ, może on już dawno siË zaciNoł - ktŐry to już rok pada
deszcz, jak go sprawdziÖ?
- Można pojechaÖ na SaharË - zaproponował Wiktor. Teddy uśmiechnNoł
siË.
- Śmieszne - powiedział. - Ten wasz pan Fawor, śmieszna sprawa,
proponuj e mi za tË sztuczkË dwieście koron.
- Pewnie po pijaku - powiedział Wiktor - poco to jemu...
- Tak mu właśnie powiedziałem. - Teddy obrŐcił "pogodnik" i podniŐsł go
do prawego oka. - Nie oddam - oznajmił kategorycznie. - Niech sobie sam
poszuka. - WsunNoł "pogodnik" pod ladË, popatrzył jak Wiktor obraca w
palcach kieliszek i zawiadomił go. - Twoja Diana przyjeżdżała.
- Dawno? - niedbale zapytał Wiktor.
- Jakoś tak około piNotej. WziËła skrzynkË koniaku; Roscheper wciNoż
bankietuje, nijak nie może przestaÖ. Goni personel po koniak, nalana morda.
Poseł do parlamentu... Ty siË o niNo nie boisz?
Wiktor wzruszył ramionami. Nagle zobaczył DianË obok siebie. Pojawiła
siË przy barze w mokrym płaszczu deszczowym z odrzuconym kapturem, nie
patrzyła w stronË Wiktora, widział tylko jej profil i myślał, że ze
wszystkich kobiet, ktŐre znał do tej pory, ta jest najpiËkniejsza i że już
nigdy wiËcej nie bËdzie takiej miał. Diana stała oparta o ladË baru i twarz
miała bardzo bladNo i bardzo obojËtnNo i była najpiËkniejsza - wszystko w
niej było piËkne. Zawsze. I kiedy płakała, i kiedy siË śmiała, kiedy siË
złościła, kiedy było jej wszystko jedno, i nawet wtedy, kiedy marzła a już
szczegŐlnie - kiedy na niNo nachodziło.. . Ale siË zalałem, pomyślał Wiktor
i pewnie jedzie ode mnie co najmniej jak od R. Kwadrygi. WydNoł dolnNo wargË
i chuchnNoł sobie pod nos. Nic nie poczuł.
- Drogi sNo mokre, śliskie - mŐwił Teddy. - Mgła... A poza tym powiadam
ci, ten Roscheper - to na pewno dziwkarz, stary cap.
- Roscheper jest impotentem - powiedział Wiktor nTachinalnie
przełykajNoc wŐdkË.
- Ona ci tak powiedziała?
- PrzestaÓ Teddy - powiedział Wiktor. - Odczep siË.
Teddy popatrzył na niego uważnie, potem westchnNoł, odchrzNoknNoł,
przysiadł na piËtach, poszukał czegoś pod ladNo i postawił przed Wiktorem
buteleczkË z amoniakiem i napoczËtNo paczkË herbaty. Wiktor spojrzał na
zegarek a potem przyglNodał siË, jak Teddy niespiesznie bierze czystNo
szklankË, nalewa do niej sodowej, wpuszcza kilka kropli z buteleczki, wciNoż
rŐwnie niespiesznie miesza szklanNo pałeczkNo. Potem podsunNoł szklankË
Wiktorowi. Wiktor wypił, powstrzymał oddech i skrzywił siË. Ostro obrzydliwy
i obrzydliwie ostry powiew amoniaku uderzył w mŐzg i rozlał siË gdzieś za
gałkami oczu. Wiktor wciNognNoł nosem powietrze, ktŐre nagle stało siË zimne
nie do zniesienia i zanurzył palce w paczce z herbatNo...
- Dobra, Teddy - powiedział. - DziËkujË. Zapisz na mŐj rachunek co tam
trzeba. Tamci powiedzNo co trzeba. IdË.
Starannie przeżuwajNoc listki herbaty wrŐcił do swojego stolika. Młody
mËżczyzna w okularach ze swoim długim wspŐłtowarzyszem spiesznie pochłaniali
kolacjË. Stała przed nimi jedna jedyna butelka - z miejscowNo wodNo
mineralnNo. Pawor i Golem zrobili sobie wolne miejsce na obrusie i grali w
kości, a doktor R. Kwadryga objNoł rozczochranNo głowË rËkami i monotonnie
mamrotał: "Legia Wolności opokNo prezydenta". Mozaika... "W szczËśliwym dniu
imienin waszej ekscelencji"..., "Prezydent - ojcem naszych dzieci". Portret
- alegoria...
- IdË - powiedział Wiktor.
- Szkoda - powiedział Golem. - Ale życzË szczËścia.
- Pozdrowienia dla Roschepera - powiedział Pawor puszczajNoc perskie
oko.
- "Poseł do parlamentu Roscheper Nant" - ożywił siË R. Kwadryga. -
Portret. Niedrogo. Do pasa. Wiktor wziNoł swojNo zapalniczkË, paczkË
papierosŐw i poszedł do wyjścia. Za jego plecami doktor R.
Kwadryga jasnym głosem, oświadczył: "Uważam panowie że czas, abyśmy siË
poznali. Jestem Rem Kwadryga doktor honoris causa, ale na przykład pana
sobie nie przypominam..." W drzwiach Wiktor zderzył siË z grubym trenerem
drużyny piłki nożnej "Bracia w sapiencji". Trener był bardzo zatroskany,
bardzo mokry i zszedł Wiktorowi z drogi.
*
Autobus zatrzymał siË i kierowca powiedział:
- Jesteśmy na miejscu
- Sanatorium? - zapytał Wiktor. Na zewnNotrz była mgła, gËsta jak
mleko. Pochłaniała światło reflektorŐw i nic nie było widaÖ.
- Sanatorium, sanatorium - wymruczał kierowca zapalajNoc papierosa.
Wiktor podszedł pod drzwi i schodzNoc ze stopnia powiedział.
- Co za mgła! NiÖ nie widzË.
- Poradzi pan sobie - obojËtnie obiecał kierowca i splunNoł przez okno.
- Też sobie znaleńli miejsce na sanatorium. W dzieÓ - mgła, wieczorem -
mgła. . .
- SzczËśliwej drogi - powiedział Wiktor.
Kierowca nie odpowiedział. Silnik zawył i olbrzymi pusty autobus, cały
przeszklony, oświetlony od środka jak zamkniËty na noc supermarket,
zawrŐcił, od razu przemienił siË w plamË mËtnego światła i odjechał z
powrotem do miasta. Wiktor z trudem przesuwajNoc dłoÓmi po siatce ogrodzenia
znalazł bramË i na oślep ruszył alejNo. Teraz, kiedy jego oczy przywykły do
ciemności, niezbyt wyrańnie widział przed sobNo oświetlone okna prawego
skrzydła i jakNoś szczegŐlnie głËbokNo ciemnośÖ na miejscu lewego, gdzie
spali teraz utrudzeni całym dniem na deszczu "Bracia w sapiencji". We mgle,
jakby przez watË, przenikały normalne dńwiËki - grał adapter, brzËczały
naczynia, ktoś ochryple wrzeszczał. Wiktor szedł, starajNoc siË trzymaÖ
środka piaszczystej alejki, żeby nie wpaśÖ na jakNoś gipsowNo wazË. ButelkË
z dżinem troskliwie tulił do piersi i był bardzo ostrożny, niemniej jednak
potknNoł siË o coś miËkkiego i parË krokŐw przespacerował siË na czworakach.
Za plecami ktoś ospale i sennie zaklNoł, że niby należałoby poświeciÖ.
Wiktor wymacał w mroku upuszczonNo butelkË, znowu przytulił jNo do piersi i
poszedł dalej wystawiajNoc przed siebie wolnNo rËkË... Po chwili zderzył siË
z samochodem, po omacku ominNoł go i wpadł na nastËpny. Do diabła, tu jest
całe stado samochodŐw. Wiktor przeklinajNoc błNokał siË wśrŐd nich jak w
labiryncie i długo nie mŐgł dotrzeÖ do niewyrańnych świateł oznaczajNocych
wejście do budynku. Gładkie boki samochodŐw były wilgotne od skroplonej
mgły. Gdzieś obok ktoś chichotał i prŐbował siË wyrwaÖ.
Tym razem w westybulu było pusto, nikt trzËsNoc tłustym zadem nie bawił
siË w chowanego, ani w komŐrki do wynajËcia, nikt nie spał w fotelach.
WszËdzie poniewierały siË stłamszone płaszcze, a jakiś dowcipniś powiesił
kapelusz na fikusie. Wiktor czerwonym chodnikiem wszedł na pierwsze piËtro.
Grzmiała muzyka. Po prawej stronie korytarza wszystkie drzwi do apartamentŐw
posła do parlamentu były otwarte, dolatywały stamtNod tłuste zapachy
jedzenia, - papierosŐw i zgrzanych ciał. Wiktor skrËcił w lewo, zapukał do
pokoju Diany. Nikt siË nie odezwał. Drzwi były zamkniËte, klucz tkwił w
zamku. Wiktor wszedł, zapalił światło i postawił butelkË na stoliku obok
telefonu. Usłyszał czyjeś kroki, wyjrzał wiËc na korytarz. Długim i pewnym
krokiem oddalał siË rosły mËżczyzna w czarnym, wieczorowym garniturze . Na
podeście zatrzymał siË przed lustrem , uniŐsł głowË i poprawił krawat
(Wiktor zdNożył zauważyÖ smagły, orli profil i ostry podbrŐdek), a potem
zaszła w nim jakaś zmiana - przygarbił siË - jakby przekrzywił na bok i
obrzydliwie krËcNoc biodrami znikł w jakichś otwartych drzwiach. Chłystek,
niepewnie pomyślał Wiktor. Puszczał gdzieś pawia... Spojrzał w lewo. Tam
było ciemno.
ZdjNoł płaszcz, zamknNoł pokŐj i poszedł szukaÖ Diany. Trzeba bËdzie
zajrzeÖ do Roschepera, pomyślał. Bo gdzie jeszcze ona może byÖ?
Roscheper zajmował trzy sale. W pierwsze j, niedawno odbywało siË
żarcie. Na stołach przykrytych za - świnionymi obrusami walały siË brudne
talerze, popielniczki, butelki, pomiËte serwetki i nikogo nie było, jeśli
nie liczyÖ samotnej, spoconej łysiny chrapiNocej w pŐłmisku z galaretNo.
SNosiednia sala była tak zadymiona, że można było powiesiÖ siekierË. Na
gigantycznym łożu Roschepera skakały pŐłnagie nietutejsze panienki. Grały w
jakNoś dziwnNo grË z apoplektycznie purpurowym panem burmistrzem, ktŐry rył
w nich jak świnia w żołËdziach i rŐwnież skakał chrzNokajNoc ze szczËścia.
Byli także obecni: pan policmajster bez płaszcza, pan sËdzia grodzki,
ktŐremu oczy wyłaziły z orbit na skutek nerwowej zadyszki i jakaś
nieznajoma, ruchliwa osobistośÖ w liliowych barwach. Ta trŐjka z zapałem
grała w dziecinny bilard stojNocy na toaletce, a w kNocie, oparty o ścianË,
siedział szeroko rozstawiwszy nogi, przeobleczony w utytłany galowy mundur,
dyrektor gimnazjum z kretyÓskim uśmiechem na wargach. Wiktor zamierzał już
odejśÖ, kiedy ktoś złapał go za nogawkË spodni. Spojrzał w dŐł i odskoczył.
Pod nim stał na czworakach poseł do parlamentu, kawaler orderŐw, autor
słynnego projektu zarybienia Kitchiganskich zbiornikŐw wodnych Roscheper
Nant.
- ChcË siË bawiÖ w koniki - proszNoco zabeczał Roscheper. - Baw siË ze
mnNo w koniki! I - ha! - najwyrańniej był niepoczytalny.
Wiktor delikatnie siË uwolnił i zajrzał do ostatniej sali. I tam
zobaczył DianË. W pierwszej chwili nie zrozumiał, że to Diana, a potem
kwaśno pomyślał: bardzo przyjemnie! Było tu pełno ludzi, jacyś pobieżnie
znajomi mËżczyńni i kobiety, wszyscy stali kołem i klaskali w dłonie, a w
środku koła taÓczyła Diana z tym właśnie żŐłtym chłystkiem, właścicielem
orlego profilu. Oczy jej płonËły, płonËły policzki, włosy powiewały nad
ramionami i nawet diabeł nie był jej straszny. Orli profil bardzo starał siË
byÖ na poziomie, dorŐwnaÖ.
Dziwne, pomyślał Wiktor. O co chodzi?... Coś tu było nie tak. TaÓczy
dobrze, no, po prostu wspaniale taÓczy. Jak nauczyciel taÓca. Nie taÓczy,
ale pokazuje jak należy taÓczyÖ... Nawet nie jak nauczyciel, tylko jak uczeÓ
na egzaminie. Strasznie zależy mu na piNotce... Nie, nie to. Słuchaj
kochany, przecież ty taÓczysz z DianNo! Czy tego nie widzisz? Wiktor jak
zwykle uruchomił wyobrańniË. Aktor taÓczy na scenie, wszystko dobrze,
wszystko piËknie, wszystko idzie jak należy, nikt siË nie sypie, a w domu
nieszczËście... nie, wcale niekoniecznie nieszczËście, zwyczajnie czekajNo
na jego powrŐt, a on rŐwnież czeka, kiedy spadnie kurtyna i zgasnNo
światła... i nawet wcale nie aktor, tylko postronny człowiek udajNocy
aktora, ktŐry sam gra już bardzo postronnego człowieka... Czyżby Diana tego
nie czuła? Przecież to fałsz. Manekin. Ani, odrobiny bliskości, ani krzty
pokusy, ani cienia pożNodania... Coś do siebie mŐwiNo i nie sposŐb zrozumieÖ
- co. Nie spocił siË pan? Tak, czytałem i to nawet dwa razy... I wtedy
zobaczył, że Diana biegnie do niego roztrNocajNoc gości. - Chodń taÓczyÖ! -
krzyczała z daleka.
Ktoś zagrodził jej drogË, ktoś złapał za rËkaw, wyrwała siË śmiejNoc, a
Wiktor wciNoż szukał oczami żŐłtoskŐrego, nie mŐgł znaleńÖ i czul
nieprzyjemny niepokŐj.
Diana podbiegła do niego, schwyciła za rËkaw i wciNognËła w koło.
- Chodń, chodń! Tu sNo sami swoi - pijaczyny, łajdaczyny, sukinsyny...
Pokaż im jak siË to robi! Ten smarkacz nic nie potrafi...
WciNognËła go do środka, ktoś w tłumie wrzasnNoł "Niech żyje pisarz
Baniew!". Adapter, ktŐry zamilkł na chwilË, znowu zagrzmiał i zaszczekał,
Diana przywarła do Wiktora, potem odskoczyła, pachniało od niej perfumami i
winem, była cała rozpalona i Wiktor nic już teraz nie widział - oprŐcz jej
ożywionej prześlicznej twarzy i rozwianych włosŐw.
- TaÓcz! - krzyknËła i zaczËła taÓczyÖ. - Zuch jesteś, że przyjechałeś.
- Tak. Tak.
- Po co jesteś trzeńwy? Zawsze jesteś trzeńwy, kiedy nie trzeba.
- Jeszcze bËdË pijany.
- Dzisiaj jesteś mi potrzebny pijany.
- BËdË.
- Żeby robiÖ z tobNo, co bËdË chciała. Nie ty ze mnNo, tylko ja z
tobNo.
- Tak.
Śmiała siË zadowolona i oboje taÓczyli w milczeniu nic nie widzNoc i o
niczym nie myślNoc. Jak we śnie,. Jak w czasie bitwy. Taka ona teraz była -
jak sen, jak bitwa. Diana Na KtŐrNo Naszło... Dookoła klaskali w dłonie, coś
pokrzykiwali, jeszcze ktoś prŐbował taÓczyÖ, Wiktor odepchnNoł go, żeby nie
przeszkadzał, a Roscheper przeciNogle krzyczał "O mŐj biedny, pijany ludu!"
- On jest impotentem?
- Ja myślË. Przecież go kNopiË.
- No i jak?
- Absolutnie.
- O mŐj biedny, pijany ludu! - jËczał Roscheper. - Chodńmy stNod -
powiedział Wiktor.
WziNoł jNo za rËkË i poprowadził. Pijaczyny i sukinsyny rozstËpowali
siË przed nimi śmierdzNoc czosnkiem i spirytusem, a w drzwiach zagrodził im
drogË wielkousty młokos o rumianych policzkach, powiedział coś chamskiego,
świerzbiły go piËści, ale Wiktor powiedział mu "PŐńniej, pŐńniej" i młokos
znikł. TrzymajNoc siË za rËce przebiegli pustym korytarzem, nastËpnie Wiktor
nie wypuszczajNoc jej rËki otworzył drzwi, nie wypuszczajNoc jej rËki
zamknNoł drzwi od środka i było gorNoco, zrobiło siË gorNoco nie do
wytrzymania, duszno i pokŐj na poczNotku był wielki i przestronny, a potem
stał siË wNoski i ciasny, wtedy Wiktor wstał i otworzył okno, czarne
wilgotne powietrze obmyło jego pierś i ramiona. WrŐcił do łŐżka, namacał w
ciemnościach butelkË z dżinem, napił siË i oddał jNo Dianie. Potem siË
położył i znowu z lewej płynËło zimne powietrze, a z prawej było gorNoce,
jedwabiste i czułe. Teraz słyszał, że pijaÓstwo trwa nadal - goście śpiewali
chŐrem.
- To na długo? - zapytał.
- Co? - zapytała sennie Diana.
- Długo oni bËdNo wyÖ?
- Nie wiem. Co nas to obchodzi? - odwrŐciła siË na bok i przytuliła
policzek do jego ramienia. - Zimno - poskarżyła siË.
PokrËcili siË włażNoc pod kołdrË.
- Nie śpij - powiedział Wiktor.
- Aha - wymamrotała Diana.
- Dobrze ci?
- Aha.
- A jeśli za ucho?
- Aha... przestaÓ, boli.
- Słuchaj, może mŐgłbym pomieszkaÖ tu przez tydzieÓ?
- MŐgłbyś.
- A gdzie?
- Teraz chcË spaÖ. Daj pospaÖ biednej, pijanej kobiecie.
Wiktor zamilkł i leżał bez ruchu. Diana już spała. Właśnie tak zrobiÖ,
pomyślał. Tu bËdzie dobrze i spokojnie. Tylko nie wieczorem. A może i
wieczorem. Nie bËdzie chyba chlał przez wszystkie wieczory, przecież musi
siË leczyÖ... PobËdË tu ze trzy, cztery dni... piËÖ, sześÖ... i trzeba mniej
piÖ, wcale nie piÖ i popracowaÖ... bardzo dawno nie pracowałem... Żeby
zaczNoÖ pracowaÖ, trzeba zdrowo siË wynudziÖ, żeby już na nic poza tym nie -
mieÖ ochoty... DrgnNoł, zasypiajNoc. A w sprawie Irmy... W sprawie Irmy
napiszË do Roc-Tusowa, oto co zrobiË. Żeby tylko Roc-Tusow nie stchŐrzył, to
tchŐrz. Jest mi winien dziewiËÖset koron... Kiedy mowa o panu prezydencie,
wszystko to nie ma znaczenia, wszyscy stajemy siË tchŐrzami. Dlaczego tak
siË boimy? Czego właściwie siË boimy? Boimy siË zmian. Nie bËdzie można iśÖ
do knajpy dla pisarzy, żeby golnNoÖ kielicha... portier przestanie siË
kłaniaÖ... w ogŐle nie bËdzie portiera, sam bËdziesz portierem. Kiepsko,
jeśli do kopalni... to rzeczywiście kiepsko... Ale tak bywa bardzo rzadko,
nie te czasy... obyczaje złagodniały... Sto razy o tym myślałem i sto razy
dochodziłem do wniosku, że nie ma siË czego baÖ, a wszystko jedno siË bojË.
Dlatego, że to chamska siła, pomyślał. To bardzo straszne, jeśli przeciwko
tobie jest bezmyślna, świÓska, szczeciniasta siła nie poddajNoca siË
niczemu, ani logice, ani emocjom... I Diany nie bËdzie...
ZdrzemnNoł siË i znowu siË obudził, dlatego że pod otwartym oknem jacyś
głośno rozmawiali i rżeli niczym zwierzËta. Zatrzeszczały krzaki.
- Nie mogË ich sadzaÖ - powiedział pijany głos policmajstra - nie ma
takiego prawa...
- BËdzie - powiedział głos Roschepera. - Jestem posłem, czy nie?
- A czy jest takie prawo, żeby tuż za miastem - rozsadnik zarazy? -
zaryczał burmistrz.
- BËdzie! - z uporem powiedział Roscheper.
- Oni nie sNo zarańliwi - zabeczał falsetem dyrektor gimnazjum. - Mam
na myśli, że w sensie medycznym...
- Ej, gimnazjum - powiedział Roscheper - nie zapomnij sobie rozpiNoÖ.
- A czy jest takie prawo, żeby rujnowaÖ uczciwych ludzi? - ryknNoł
burmistrz. - Żeby rujnowaÖ, jest takie prawo?
- A ja ci mŐwiË, że bËdzie! - powiedział Roscheper. - Jestem posłem,
czy nie? Czym by tu w nich rzuciÖ? - pomyślał Wiktor.
- Roscheper! - powiedział policmajster. - Jesteś moim przyjacielem? Ja
ciË, draniu, na rËkach nosiłem. Ja ciË, draniu, wybierałem. A teraz te
zarazy łażNo po mieście, a ja nic nie mogË. Prawa takiego nie ma, rozumiesz?
- BËdzie - powiedział Roscheper. - Ja ci mŐwiË, że bËdzie. W zwiNozku z
zatruciem atmosfery...
- Moralnej! - wtrNocił dyrektor gimnazjum - moralnej i etycznej.
- Co?... W zwiNozku mŐwiË... z zatruciem atmosfery i z powodu
niedostatecznego obrybienia przylegajNocych zbiornikŐw wodnych... zarazË
zlikwidowaÖ i zorganizowaÖ w odległym miejscu. Tak bËdzie dobrze?
- Niechże ciË ucałujË - powiedział policmajster.
- Zuch - powiedział burmistrz. - Masz łeb. ToijaciË...
- Drobnostka - powiedział Roscheper. - Dlamnie to głupstwo...
Zaśpiewamy? Nie, nie mam ochoty. Chodńmy, wypijemy jeszcze po kielonku.
- Słusznie. Po kielonku - i do domu.
Znowu zaszeleściły krzaki, Roscheper powiedział już gdzieś daleko "Ej,
gimnazjum zapomniałeś sobie zapiNoÖ!" i pod oknem zapadła cisza. Wiktor
znowu zadrzemał, obejrzał jakiś nieznaczNocy sen, a potem zadzwonił dzwonek
telefonu.
- Tak - powiedziała ochrypłe Diana. - Tak, to ja... - odkaszlnËła. - To
nic, nic, słucham... Wszystko dobrze, moim zdaniem był zadowolony... Co?
Rozmawiała leżNoc w poprzek klatki piersiowej Wiktora i nagle poczuł
jak stËżało jej ciało.
- Dziwne - powiedziała. - Dobrze, zaraz zobaczË... Tak... Dobrze,
powiem mu. Odłożyła słuchawkË, przelazła przez Wiktora i zapaliła nocnNo
lampkË.
- Co siË stało? - sennie zapytał Wiktor.
- Nic. Śpij, ja zaraz wrŐcË.
Przez przymrużone powieki patrzył, jak zbiera rozrzuconNo bieliznË i
jej twarz była taka poważna, że siË zaniepokoił. Szybko ubrała siË i wyszła,
po drodze już obciNogajNoc sukienkË. Roscheper zasłabł, pomyślał
nasłuchujNoc. Zachlał siË, stary baran. W ogromnym budynku było cicho i
Wiktor wyrańnie słyszał kroki Diany na korytarzu, ale poszła nie na prawo
jak oczekiwał, tylko na lewo. Potem skrzypnËły drzwi i kroki ucichły.
OdwrŐcił siË na bok i sprŐbował z powrotem zasnNoÖ, ale sen nie przychodził.
Zrozumiał, że czeka na DianË i nie zaśnie, pŐki ona nie wrŐci. Usiadł i
zapalił. Guz na karku znowu zaczNoł pulsowaÖ i Wiktor siË skrzywił. Diana
nie wracała. Nie wiadomo dlaczego przypomniał sobie tancerza z orlim
profilem. A ten co mań tym wspŐlnego? - pomyślał Wiktor. Artysta, ktŐry gra
innego artystË, ktŐry gra trzeciego. Aha, wiËc to o to chodzi, tamten
wyszedł właśnie z lewej strony, stamtNod dokNod poszła Diana. Doszedł do
podestu i przeistoczył siË w chłystka. Najpierw grał lwa salonowego, a potem
zaczNoł graÖ nonszalanckiego dandysa... Wiktor znowu zaczNoł nadsłuchiwaÖ.
ZdumiewajNoco cicho, wszyscy śpiNo... ktoś chrapie... Potem znowu skrzypnËły
drzwi i zaczËły zbliżaÖ siË kroki. Weszła Diana i twarz miała nadal bardzo
poważnNo. Nic siË nie skoÓczyło, przeciwnie. Diana podeszła do telefonu i
wykrËciła numer.
- Nie ma go - powiedziała. - Nie, nie, wyszedł... Ja też... - Nic nie
szkodzi, co też pan. Dobrej nocy.
Odłożyła słuchawkË, chwilË stała patrzNoc w ciemnośÖ za oknem a potem
usiadła na łŐżku obok Wiktora. W rËku trzymała okrNogłNo latarkË. Wiktor
zapalił papierosa i podał jej. Paliła w milczeniu myślNoc o czymś ze
skupieniem, a potem zapytała.
- Kiedy zasnNołeś?
- Nie wiem, trudno powiedzieÖ.
- Ale już pomnie?
- Tak.
OdwrŐciła siË do niego.
- Nic nie słyszałeś? Jakiejś awantury, bŐjki?
- Nie - powiedział Wiktor. - Moim zdaniem wszystko było bardzo
spokojnie. Najpierw śpiewali, potem Roscheper z kumplami odlewał siË pod
naszym oknem, a potem zasnNołem. ZresztNo zamierzali już jechaÖ do domŐw.
Diana wyrzuciła papierosa za okno i wstała.
- Ubieraj siË - powiedziała.
Wiktor uśmiechnNoł siË i wyciNognNoł rËkË po slipy. Słucham i jestem
posłuszny, pomyślał. To świetna rzecz - posłuszeÓstwo. Tylko nie trzeba o
nic pytaÖ. Zapytał:
- Pojedziemy, czy pŐjdziemy?
- Co... Najpierw pŐjdziemy, a potem siË zobaczy.
- Ktoś zginNoł?
- Zdaje siË.
- Roscheper?
Nagle poczuł na sobie jej spojrzenie. Patrzyła na niego z
powNotpiewaniem. TrochË już żałowała, że zabiera go ze sobNo. Pytała siebie
- a kto to właściwie taki, żeby go ze sobNo zabieraÖ?
- Jestem gotŐw - powiedział Wiktor.
CiNogle jeszcze nie była pewna; w zadumie bawiła siË latarkNo.
- No dobra... w takim razie chodńmy - powiedziała, nie ruszajNoc siË z
miejsca.
- Może oderwaÖ nogË od krzesła? - zaproponował Wiktor - albo powiedzmy
od łŐżka... Diana ocknËła siË.
- .Nie. Noga jest do niczego. - WysunËła szufladË biurka i wyjËła
ogromny, czarny pistolet. - Masz - powiedziała. .
Wiktor w pierwszej chwili przeraził siË, ale okazało siË, że to
małokalibrowy sportowy pistolet i do tego bez magazynka.
- Daj mi naboje - powiedział.
Popatrzyła na niego nic nie rozumiejNoc, potem spojrzała na pistolet i
powiedziała.
- Nie. Naboje nie bËdNo ci potrzebne. Idziemy.
Wiktor wzruszył ramionami i wsunNoł pistolet do kieszeni. Zeszli do
westybulu i wyszli przed dom. Mgła zrzedła, siNopił wNotły deszczyk.
SamochodŐw przed domem nie było. Diana skrËciła w alejkË miËdzy krzakami i
zaświeciła latarkNo. Idiotyczna sytuacja, pomyślał Wiktor. Okropnie
chciałbym zapytaÖ, o co chodzi, a zapytaÖ nie wolno. Dobrze byłoby wymyśleÖ
jak zapytaÖ. Jakoś tak podchwytliwie. Nie zapytaÖ - tylko ot tak sobie
rzuciÖ uwagË z pytaniem w podtekście. Może trzeba bËdzie siË biÖ? Nie chce
mi siË. Dzisiaj mi siË nie chce. WalnË kolbNo. Od razu miËdzy oczy... a jak
tam mŐj guz? Guz był na miejscu i pobolewał. Dziwne jednakże sNo obowiNozki
siostry miłosierdzia w tym sanatorium... A przecież zawsze uważałem, że
Diana to kobieta tajemnicza. Od pierwszego spojrzenia i przez wszystkie piËÖ
dni... Co za wilgoÖ, trzeba było sobie golnNoÖ przed wyjściem. Jak tylko
wrŐcË, zaraz sobie golnË.."Dobry jestem, pomyślał. Żadnych pytaÓ. Słucham i
jestem posłuszny.
Obeszli skrzydło budynku, przedarli siË przez krzaki bzu i znaleńli siË
przed ogrodzeniem. Diana poświeciła. Jednego żelaznego prËta w ogrodzeniu
brakowało.
- Wiktor - powiedziała niegłośno Diana. - Teraz pŐjdziemy ścieżkNo. Ty
bËdziesz szedł z tyłu. Patrz pod nogi i ani kroku na bok. Zrozumiałeś?
- Zrozumiałem - pokornie powiedział Wiktor. - Krok w lewo, krok w prawo
- strzelam.
Diana przelazła pierwsza i poświeciła Wiktorowi. Potem bardzo wolno
szli pod gŐrË. To było wschodnie zbocze wzgŐrza, na ktŐrym stało sanatorium.
WokŐł szumiały pod deszczem niewidzialne drzewa. Raz Diana siË poślizgnËła i
Wiktor ledwie zdNożył złapaÖ jNo za ramiona. Niecierpliwie wyrwała siË i
szła dalej. Co chwila powtarzała: "Patrz pod nogi... Trzymaj siË za mnNo".
Wiktor posłusznie patrzył w dŐł na nogi Diany migajNoce w niepewnym, jasnym
krËgu. PoczNotkowo wciNoż oczekiwał ciosu w potylicË, prosto w guz, albo
czegoś w tym rodzaju, ale potem zdecydował - raczej nie. Nic do niczego nie
pasowało. Po prostu, najpewniej zwiał jakiś świr - na przykład Roscheper
dostał delirium tremens i trzeba go bËdzie doprowadziÖ z powrotem,
terroryzujNoc nie nabitym pistoletem...
Diana nagle przystanËła i coś powiedziała, ale jej słowa nie dotarły do
świadomości Wiktora, ponieważ nieomal w tej samej sekundzie zobaczył obok
ścieżki czyjeś błyszczNoce oczy, nieruchome, ogromne, patrzNoce uważnie spod
mokrego, wypukłego czoła - tylko czoło i oczy, i nic wiËcej, ani warg, ani
nosa, ani ciała - nic. Wilgotna mokra ciemnośÖ i w krËgu światła -
błyszczNoce oczy i nienaturalnie białe czoło.
- Ścierwa - powiedziała Diana ściśniËtym głosem. - Wiedziałam.
ZezwierzËcone ścierwa.
Padła na kolana, promieÓ latarki ześlizgnNoł siË wzdłuż czarnego ciała
i Wiktor zobaczył jakieś lśniNoce pŐłkoliste żelazo, łaÓcuch w trawie, a
Diana rozkazała "Szybciej Wiktor", a on przysiadł obok niej na piËty i
dopiero wtedy zrozumiał, że to potrzask, a w potrzasku - noga człowieka.
OburNocz wczepił siË w żelazne szczËki, sprŐbował rozerwaÖ je, poddały siË
ledwie, ledwie i znowu zatrzasnËły. "Idiota! - krzyknËła Diana. -
Pistoletem!" ZacisnNoł zËby, złapał wygodniej, napiNoł muskuły tak, że
zachrzËściło i szczËki siË rozwarły. "WyciNogaj" - powiedział ochryple. Noga
znikła, żelazne pŐłkola znowu siË zwarły i zacisnËły mu palce. "Potrzymaj
latarkË" - powiedziała Diana. "Nie mogË - odpowiedział. - Złapałem siË.
Wyjmij z kieszeni pistolet..." Diana zaklËła, wsadziła mu rËkË do kieszeni.
Wiktor znowu otworzył potrzask, Diana wstawiła kolbË pistoletu miËdzy
szczËki i wtedy siË uwolnił.
- Potrzymaj latarkË - powtŐrzyła Diana - a ja zobaczË co z nogNo.
- KośÖ jest zgruchotana - powiedział z ciemności napiËty głos. -
Zanieście mnie do sanatorium i wezwijcie samochŐd.
- Słusznie - powiedziała Diana. - Wiktor, daj mi latarkË i podnieś go.
Poświeciła. Człowiek siedział na tym samym miejscu oparty o pieÓ
drzewa. DolnNo połowË jego twarzy zasłaniała czarna przepaska. Okularnik,
pomyślał Wiktor. Mokrzak. SkNod on siË tutaj wziNoł?
- Bierz go - niecierpliwie powiedziała Diana. - Na plecy.
- Zaraz - odpowiedział. Przypomniał sobie żŐłte krËgi wokŐł oczu.
ŻołNodek podszedł mu do gardła. - Zaraz... - przysiadł obok mokrzaka i
odwrŐcił siË do niego plecami - proszË mnie objNoÖ za szyjË - powiedział.
Mokrzak okazał siË chudy i lekki. Nie ruszał siË i nawet można było
sNodziÖ, że nie oddycha. Nie jËczał, kiedy Wiktor siË poślizgnNoł, ale za
każdym razem jego ciałem wstrzNosał skurcz. Ścieżka była znacznie bardziej
stroma niż Wiktor przypuszczał i kiedy dotarli do ogrodzenia był nieńle
zasapany. Trudno było przecisnNoÖ mokrzaka przez dziurË w ogrodzeniu, ale
ostatecznie i z tym dali sobie radË.
- DokNod go teraz? - zapytał Wiktor, kiedy podeszli do wejścia.
- Na razie do holu - odpowiedziała Diana.
- Nie trzeba - tym samym pełnym wysiłku głosem powiedział mokrzak. -
Zostawcie mnie tutaj.
- Przecież pada deszcz - zdziwił siË Wiktor.
- Niech pan tyle nie gada - powiedział mokrzak. - ZostajË tutaj.
Wiktor zmilczał i zaczai wchodziÖ po stopniach.
- Zostaw go - po wiedział a Diana. Wiktor zatrzymał siË.
- Co do diabła - powiedział - przecież pada deszcz.
- Niech pan siË nie wygłupia - powiedział mokrzak. - ProszË mnie...
zostawiÖ tu... Wiktor bez słowa, przeskakujNoc przez trzy stopnie, podszedł
do drzwi i wszedł do holu.
- Kretyn - cicho powiedział mokrzak i głowa opadła mu na ramiË Wiktora.
- Bałwan - powiedziała Diana doganiajNoc Wiktora i łapiNoc go za rËkaw.
- Zabijesz go, idioto! Natychmiast wynieś go i połŐż na deszczu!
Natychmiast, słyszysz? No, czego stoisz? .
- Wszyscyście tu powariowali - z gniewnym zdumieniem powiedział Wiktor.
ZawrŐcił, kopnNoł drzwi nogNo i wyszedł przed dom. Deszcz jakby tylko
na to czekał. Dopiero co siNopił leniwie, a teraz nagle lunNoł jak z cebra.
Mokrzak jËknNoł cichutko, podniŐsł głowË i nagle zaczNoł szybko,
szybko oddychaÖ jak po biegu. Wiktor wciNoż jeszcze zwlekał,
instynktownie rozglNodajNoc siË w poszukiwaniu jakiejś osłony.
- Niech mnie pan położy - powiedział mokrzak.
- W kałużË? - gorzko i jadowicie zapytał Wiktor.
- To bez znaczenia... niech pan kładzie.
Wiktor ostrożnie położył go na ceramiczne kafelki przed wejściem, a
mokrzak od razu wyciNognNoł siË i rozkrzyżował rËce. Jego prawa noga była
nienaturalnie wykrËcona, ogonfne czoło w świetle nocnej lampy wydawało siË
sinawobiałe. Wiktor usiadł obok na schodku. Miał ogromnNo ochotË wrŐciÖ do
holu, ale to było niemożliwe - zostawiÖ rannego na deszczu, a Samemu
schroniÖ siË w cieple. Ile razy nazwano mnie dzisiaj głupcem? - pomyślał,
ocierajNoc twarz dłoniNo. Oj. dużo razy. I zdaje siË, jest w tym trochË
prawdy, ponieważ głupiec, czyli bałwan, a także kretyn i tak dalej, to
ignorant upierajNocy siË przy swojej ignorancji. A przecież, jak Boga
kocham, jest mu lepiej na deszczu! Nawet oczy otworzył i wcale nie sNo takie
straszne... Mokrzak, pomyślał. Tak, właściwie raczej mokrzak niż okularnik.
Ale jak też trafił w ten potrzask? Spotykam dzisiaj drugiego mokrzaka i obaj
majNo kłopoty. Oni majNo kłopoty, i ja mam przez nich kłopoty...
W holu Diana rozmawiała przez telefon. Wiktor przysłuchał siË:
- Noga!... Tak, zgruchotane kości... Dobrze... W porzNodku... Jak
najszybciej, czekamy.
Przez szklane drzwi Wiktor zobaczył, że odwiesiła słuchawkË i pobiegła
schodami na gŐrË. ZaczËły siË jakieś nieprzyjemności z mokrzakami w naszym
mieście. Coś siË wokŐł nich dzieje. Jakby nagle zaczËli wszystkim
przeszkadzaÖ, nawet dyrektorowi gimnazjum. Nawet Loli, przypomniał sobie
nagle. Zdaje siË, że też coś o nich wspomniała... Spojrzał na mokrzaka.
Mokrzak patrzył na niego.
- Jak pan siË czuje? - zapytał Wiktor. Mokrzak milczał.
- Może panu czegoś trzeba? - zapytał Wiktor podnoszNoc głos. - TrochË
dżinu?
- Niech pan siË nie drze - powiedział mokrzak. - SłyszË.
- Boli? - zapytał Wiktor wspŐłczujNoco.
- A jak pan myśli?
WyjNotkowo nieprzyjemny człowiek, pomyślał Wiktor. ZresztNo BŐg z nim -
widzË go po raz pierwszy i ostatni. A teraz go boli...
- To nic... - rzekł. - Jeszcze tylko kilka minut. Zaraz po pana
przyjadNo.
Mokrzak nic nie odpowiedział, jego czoło pokryły bruzdy, przymknNoł
oczy. Przypominał teraz trupa - płaski, nieruchomy pod ulewnym deszczem.
Wybiegła Diana z lekarskNo walizeczkNo, przysiadła obok i zaczËła coś robiÖ
z poharatanNo nogNo. Mokrzak cicho krzyknNoł, ale Diana nie mŐwiła
uspokajajNocych słŐw jak zwykle w takich wypadkach lekarze. "PomŐc ci?" -
zapytał Wiktor. Diana nie odpowiedziała. Wstał, wtedy Diana nie unoszNoc
głowy powiedziała: "Poczekaj, nie odchodń".
- Nigdzie nie idË - odparł Wiktor. Patrzył jak zrËcznie zakłada szynË.
- BËdziesz jeszcze potrzebny - powiedziała Diana.
- Nigdzie nie idË, - powtŐrzył Wiktor.
Potem gdzieś za zasłonNo deszczu zawarczał silnik, błysnËły reflektory.
Wiktor zobaczył jeepa, ktŐry ostrożnie skrËcał w bramË. Jeep podjechał do
wejścia i niezgrabnie wyładował siË z niego Jul Golem w swoim niezgrabnym
płaszczu. Wszedł po schodkach, pochylił siË nad mokrzakiem i wziNoł go za
rËkË. Mokrzak powiedział głucho:
- Żadnych zastrzykŐw.
- Dobra - powiedział Golem i spojrzał na Wiktora. - Niech go pan
podniesie.
Wiktor wziNoł mokrzaka na rËce i zaniŐsł go do jeepa. Golem wyprzedził
go, otworzył drzwi i wsiadł do środka.
- Niech pan go daj e tutaj - powiedział z ciemności. - Nie, nogami do
przodu... Śmielej... PrzytrzymaÖ za ramiona...
Sapał i krzNotał siË w samochodzie. Mokrzak znowu krzyknNoł i Golem
powiedział coś niezrozumiałego, coś w rodzaju "SześÖ kNotŐw na szyi..."
Potem zatrzasnNoł drzwi i siadajNoc przy kierownicy, zapytał DianË:
- Dzwoniłaś do nich?
- Nie - powiedziała Diana. - ZadzwoniÖ?
- Teraz już nie warto - powiedział Golem - bo inaczej wszystko
zatuszujNo. Do widzenia. Jeep ruszył, objechał klomb i odjechał alejNo.
- No, to idziemy - powiedziała Diana.
- Płyniemy - poprawił jNo Wiktor. Teraz, kiedy wszystko siË skoÓczyło,
nie czuł nic oprŐcz irytacji. W holu Diana wziËła go pod rËkË.
- To nic - powiedziała - zaraz przebierzesz siË w suche ubranie,
strzelisz sobie kielicha i wszystko bËdzie dobrze.
- Jestem przemoczony jak pies - gniewnie poskarżył siË Wiktor. - A poza
tym, może wreszcie wytłumaczysz mi, co siË tu stało?
Diana westchnËła ze znużeniem.
- Nic szczegŐlnego siË nie stało. Nie trzeba było zapominaÖ latarki.
- A te potrzaski na drodze - to u was na porzNodku dziennym?
- Burmistrz je stawia, kanalia...
Weszli na pierwsze piËtro i szli teraz korytarzem.
- Zwariował? - zapytał Wiktor. - To przecież kryminalna sprawa. Czy
może naprawdË oszalał?
- Nie. To zwykła kanalia i nienawidzi mokrzakŐw. Jak zresztNo całe
miasto.
- To już zauważyłem. My ich też nie lubimy, ale potrzaski... A co im
mokrzaki zrobiły?
- Przecież trzeba kogoś nienawidziÖ - powiedziała Diana. - W jednych
miejscach nienawidzNo ŻydŐw, gdzie indziej - MurzynŐw, a u nas - mokrzakŐw.
Zatrzymali siË przed drzwiami, Diana przekrËciła klucz, weszła i
zapaliła światło.
- Poczekaj - powiedział Wiktor rozglNodajNoc siË. - Gdzieś ty mnie
przyprowadziła?
- To laboratorium - odpowiedziała Diana. - Ja zaraz...
Wiktor został w drzwiach i patrzył jak Diana chodzi po ogromnym pokoju
i zamyka okna. Pod oknami ciemniały kałuże.
- A co on tam robił w nocy? - zapytał Wiktor.
- Gdzie? - zapytała Diana nie odwracajNoc siË.
- Na ścieżce... Przecież wiedziałaś, że on tu jest?
- No, bo wiesz - powiedziała - w leprozorium jest nie najlepiej z
lekarstwami. Czasami przychodzNo ,do nas i proszNo...
ZamknËła ostatnie okno, przespacerowała siË po laboratorium oglNodajNoc
stoły zastawione aparaturNo, chemicznymi kolbami i retortami.
- Wszystko to jest obrzydliwe - powiedział Wiktor. - Co to za kraj!
Gdzie siË człowiek ruszy - wszËdzie jakieś świÓstwa... Chodńmy, bo zmarzłem.
- Zaraz - powiedziała Diana.
ZdjËła ze stołu jakieś ciemne mËskie ubranie i potrzNosnËła nim. Był to
ciemny, wieczorowy garnitur. Starannie powiesiła go w szafie na ubrania
robocze. SkNod tu garnitur? - pomyślał Wiktor. I do tego taki znajomy
garnitur...
- No tak - powiedziała Diana - ty jak chcesz, ale ja zaraz włażË do
gorNocej wanny.
- Posłuchaj Diano - powiedział ostrożnie Wiktor. - Kto to był ten... z
takim nosem... żŐłty na twarzy? Z ktŐrym taÓczyłaś...
Diana wziËła go za rËkË.
- Widzisz - odpowiedziała po chwili milczenia - to mŐj mNoż, ...MŐj
były mNoż.
*
Dawno nie widziałem pana w mieście - powiedział Pawor zakatarzonym
głosem. Nie tak znowu dawno - powiedział Wiktor - wszystkiego dwa dni temu.
Można siË do was przysiNośÖ, czy wolicie byÖ sami? - .zapytał Pawor.
- Niech pan siada - powiedziała uprzejmie Diana.
Pawor usiadł naprzeciw niej i krzyknNoł: "Kelner, podwŐjny koniak!"
Zmierzchało siË, portier zaciNogał story na oknach. Wiktor zapalił stojNocNo
lampË.
- Jestem zachwycony pani wyglNodem - Pawor zwrŐcił siË do Diany - żyÖ w
takim klimacie i zachowaÖ tak wspaniałNo cerË... - kichnNoł. - Przepraszam.
Te deszcze mnie wykoÓcza... - Jak siË pracuje? - zapytał Wiktora.
- Kiepsko. Nie mogË pracowaÖ, kiedy jest pochmurno - wciNoż mam ochotË
czegoś siË napiÖ.
- Co za skandal wywołał pan u policmajstra? - zapytał Pawor.
- A tam, głupstwo - odpowiedział Wiktor. - Szukałem sprawiedliwości.
- Ale co siË stało?
- Ten bydlak burmistrz zastawia potrzaski na mokrzakŐw. Jeden siË
złapał, zmiażdżyło mu nogË. Zabrałem ten potrzask, poszedłem na policjË i
zażNodałem dochodzenia.
- Tak - powiedział Pawor. - I co dalej?
- W tym mieście sNo dziwne prawa. Ponieważ nie było wniosku
poszkodowanego, uważa siË, że nie było także przestËpstwa, tylko
nieszczËśliwy wypadek, ktŐremu nikt nie jest winien z wyjNotkiem
poszkodowanego. Powiedziałem policmajstrowi, że przyjmË to do wiadomości i
wtedy on oznajmił mi, że jest to grońba i na tym siË rozstaliśmy. t
- A gdzie to siË stało? - zapytał Pawor.
- Niedaleko sanatorium.
- Niedaleko sanatorium? Czego szukał mokrzak koło sanatorium?
- To nikogo nie powinno obchodziÖ - ostro powiedziała Diana.
- Oczywiście - odparł Pawor. - Ja siË tylko zdziwiłem - skrzywił siË,
zmrużył oczy i dńwiËcznie kichnNoł. - O do diabła - rzekł. - Przepraszam.
Wsadził rËkË do kieszeni i wyciNognNoł ogromnNo chustkË do nosa. Coś z
hałasem upadk) na podłogË. Wiktor nachylił siË. To był kastet. Wiktor
podniŐsł go i podał Faworowi.
- I po co pan to nosi przy sobie? - zapytał.
Pawor z twarzNo ukrytNo w chustce do nosa patrzył na kastet
zaczerwienionymi oczami.
- To wszystko przez pana - powiedział zduszonym głosem i wydmuchał nos.
- To pan mnie przestraszył swojNo opowieściNo... A tak przy okazji, ludzie
powiadajNo, że grasuje tu jakaś miejscowa banda. Ni to bandyci, ni to
chuligani. A ja, wie pan, nie lubiË, kiedy mnie bijNo.
- A czËsto pana bijNo? - zapytała Diana.
Wiktor spojrzał na niNo. Siedziała w fotelu założywszy nogË na nogË i
paliła papierosa nie patrzNoc na nikogo. Biedny Pawor, pomyślał Wiktor.
Zaraz coś usłyszy... WyciNognNoł rËkË i obciNognNoł spŐdnicË na jej
kolanach.
- Mnie? - zapytał Pawor. - Czyżbym wyglNodał na człowieka, ktŐrego
czËsto bijNo? To trzeba poprawiÖ. Kelner, jeszcze raz podwŐjny koniak! Tak,
a wiËc nastËpnego dnia poszedłem do warsztatu ślusarskiego i raz dwa zrobili
mi tË zabawkË... - z zadowoleniem obejrzał kastet. - Niezła rzecz, nawet
Golemowi siË spodobała...
- Nadal nie wpuszczajNo pana do leprozorium? - zapytał Wiktor.
- Nie. Nie wpuszczajNo i jak należy sNodziÖ, nie wpuszczNo. W każdym
razie już w to nie wierzË. Napisałem skargi do trzech departamentŐw, a teraz
siedzË i piszË sprawozdanie. Na jakNo sumË leprozorium otrzymało w minionym
roku kalesony. Oddzielnie dla kobiet, oddzielnie dla mËżczyzn. Diabelnie
pasjonujNoce.
- Niech pan napisze, że im brakuje lekarstw - poradził Wiktor. Pawor ze
zdziwieniem uniŐsł brwi, a Diana powiedziała leniwie.
- Lepiej niech pan zostawi tË swojNo pisaninË i zamiast tego napije siË
grzanego wina i położy do łŐżka.
- Zrozumiałem aluzjË - powiedział Pawor z westchnieniem. - Trzeba
bËdzie iśÖ... Czy pan wie, w ktŐrym numerze mieszkam? - zapytał Wiktora. -
Wpadłby pan kiedyś.
- W dwieście dwudziestym trzecim - powiedział Wiktor. - Z całNo
pewnościNo.
- Do widzenia - powiedział Pawor wstajNoc. - ŻyczË przyjemnego
wieczoru.
Oboje patrzyli jak podszedł do baru, wziNoł butelkË czerwonego wina i
skierował siË do wyjścia.
- Masz za długi jËzyk - powiedziała Diana.
- Tak - zgodził siË Wiktor. - Moja wina. Rozumiesz, on mi siË w jakiś
sposŐb podoba.
- A mnie nie - powiedziała Diana.
- I doktorowi R. Kwadrydze - też nie. Ciekawe dlaczego?
- Ma wstrËtny pysk - odpowiedziała Diana. - Blond bestia. Znam ten
gatunek. Prawdziwi mËżczyńni. Bez czci i wiary. Atamani głupcŐw.
- Masz ci los - zdziwił siË Wiktor. - A ja myślałem, że tacy mËżczyńni
powinni ci siË podobaÖ.
- Teraz już nie ma mËżczyzn - zaprzeczyła Diana. - Teraz sNo albo
faszyści, albo baby.
- A ja? - zapytał Wiktor z zaciekawieniem.
- Ty? Ty za bardzo lubisz marynowane minogi. I jednocześnie -
sprawiedliwośÖ.
- Racja. Ale moim zdaniem to całkiem nieńle.
- Nie najgorzej. Ale gdybyś musiał wybieraÖ, wybrałbyś minogi, a to już
niedobrze. PoszczËściło ci siË, że masz talent.
- Coś ty dzisiaj taka zła? - zapytał Wiktor.
- A ja w ogŐle jestem zła. Ty masz talent, a ja - złośÖ. Jeżeli tobie
odebraÖ talent, a mnie złośÖ to pozostanNo dwa kopulujNoce ze sobNo zera.
- Zero zeru nierŐwne - zauważył Wiktor. - Ty nawet jako zero
wyglNodałabyś nieńle - przystojne, świetnie zbudowane zero. A poza tym,
gdyby ci odebraÖ twojNo złośÖ, staniesz siË dobra, co w koÓcu też nie jest
najgorsze...
- Jeśli odebraÖ mi złośÖ, to stanË siË meduzNo. Żebym stała siË dobra,
należałoby zastNopiÖ złośÖ dobrociNo.
- Zabawne - powiedział Wiktor - przeważnie kobiety nie lubiNo
dyskutowaÖ. Ale kiedy już zaczynajNo, stajNo siË zdumiewajNoco kategoryczne.
SkNod ci siË właściwie wziËło, że jesteś wyłNocznie zła i ani trochË dobra.
Tak nigdy nie jest. Masz w sobie dobroÖ, tylko że jej nie widaÖ spoza
złości. W każdym człowieku jest wszystkiego po trochu, a życie z tej
mieszaniny wyciska na wierzch to albo tamto...
Na salË wtoczyło siË towarzystwo młodych ludzi jod razu zrobiło siË
głośniej. Młodzi ludzie zachowywali siË dośÖ swobodnie - nawymyślali
kelnerowi, pogonili go po piwo, sami obsiedli stolik w odległym kNocie,
zaczËli głośno rozmawiaÖ i śmiaÖ siË na całe gardło. Ogromny drab o grubych
wargach i rumianych policzkach pstrykajNoc palcami skierował siË tanecznym
krokiem do baru. Teddy coś mu podał i drab odstawiajNoc mały palec ujNoł
dwoma palcami kieliszek, odwrŐcił siË plecami do lady, oparł siË o niNo
łokciami, skrzyżował nogi i zwyciËsko rozejrzał siË po pustej sali. "Witam
DianË! - wrzasnNoł. - Co słychaÖ?" Diana uśmiechnËła siË do niego obojËtnie.
- Co to za cudo? - zapytał Wiktor.
- Niejaki Flamen Juventa - odpowiedziała Dina. - Bratanek policmajstra.
- Gdzieś go już widziałem - powiedział Wiktor.
- Do diabła z nim - niecierpliwie powiedziała Diana. - Wszyscy ludzie
to meduzy i niczego w nich takiego nie ma. Z rzadka trafiajNo siË prawdziwi,
tacy ktŐrzy majNo coś własnego - dobroÖ, talent, złośÖ... ale jeśli im to
zabraÖ, nic z nich nie pozostanie, zostanNo meduzami jak wszyscy. Ty, mam
wrażenie wyobraziłeś sobie, że podoba mi siË twoje umiłowanie minŐg i
sprawiedliwości? Zawracanie głowy! Masz talent, masz swoje ksiNożki, masz
sławË, ale jeśli chodzi o resztË, to jesteś taki sam jaskiniowy niedorajda
jak wszyscy.
- To, co teraz mŐwisz - oznajmił Wiktor - jest tak bardzo niesłuszne,
że nawet nie czujË siË urażony. Ale mŐw dalej, bardzo interesujNoco zmienia
ci siË wyraz twarzy, kiedy mŐwisz - zapalił papierosa i podał jej. - MŐw
dalej.
- Meduzy - powiedziała Diana gorzko. - Oślizgłe, głupie meduzy.
KotłujNo siË, pełzajNo, strzelajNo, same nie wiedzNo czego chcNo, nic nie
umiejNo, niczego naprawdË nie kochajNo... jak robaki w wychodku...
- To nieprzyzwoite - powiedział Wiktor. Obraz niewNotpliwie jest
wypukły, ale zdecydowanie nieprzyzwoity. I w ogŐle to sNo banały, Diano,
moja najmilsza, nie jesteś myślicielem. W ubiegłym wieku, gdzieś na
prowincji może by to nieńle wyglNodało... w każdym razie towarzystwo byłoby
rozkosznie zaszokowane, a bladzi młodzieÓcy o gorejNocych oczach łaziliby za
tobNo jak psy. Ale dzisiaj to sNo rzeczy oczywiste. Dzisiaj wszyscy wiedzNo,
czym jest człowiek. Co z tym człowiekiem robiÖ - oto na czym polega problem.
ZresztNo też przewałkowany do znudzenia.
- A co robiNo z meduzami?
- Kto? Meduzy?
- My.
- O ile wiem - nic. Zdaje siË, że robiNo z nich konserwy.
- No i bardzo dobrze - powiedziała Diana. - Czy ty coś zdziałałeś przez
ten czas?
- No a jak! Napisałem potwornie wzruszajNocy list do swojego
przyjaciela Roc-Tusowa. Jeśli po tym liście nie załatwi pensji dla Irmy, to
znaczy, że jestem już do niczego!
- I to wszystko?
- Tak - powiedział Wiktor. - CałNo resztË wyrzuciłem.
- O Boże - powiedziała Diana. - A ja opiekowałam siË tobNo, starałam
siË nie przeszkadzaÖ, odganiałam Roschepera...
- KNopałaś mnie w wannie - przypomniał Wiktor.
- KNopałam w wannie, poiłam kawNo...
- Poczekaj - powiedział Wiktor - ale przecież ja też kNopałem ciË w
wannie...
- Wszystko jedno.
- Jak to wszystko jedno? Myślisz, że łatwo pracowaÖ, kiedy siË ciebie
kNopie w wannie? Opisałem sześÖ wariantŐw tego procesu, wszystkie sNo do
niczego.
- Daj przeczytaÖ.
- Tylko dla mËżczyzn - powiedział Wiktor. - Poza tym wyrzuciłem je, czy
ci nie powiedziałem? I w ogŐle było w nich tak mało patriotyzmu i
świadomości narodowej, że tak czy inaczej nikomu nie można byłoby ich
pokazaÖ.
- Powiedz, jak ty to robisz - najpierw piszesz, a dopiero potem
wstawiasz świadomośÖ narodowNo?
- Nie - odpowiedział Wiktor. - Na poczNotek nasiNokam świadomościNo
narodowNo do głËbi duszy: czytam przemŐwienie pana prezydenta, wykuwam na
pamiËÖ eposy bohaterskie, uczËszczam na zebrania patriotyczne. Potem, kiedy
zaczynam rzygaÖ - kiedy już mnie nie mdli, tylko rzygam - biorË siË do
dzieła... Wiesz, porozmawiajmy lepiej o czymś innym. Na przykład o tym, co
bËdziemy robili jutro.
- Jutro masz spotkanie z gimnazjalistami.
- To pŐjdzie szybko. A potem?
Diana nie odpowiedziała. Patrzyła na niego. Wiktor odwrŐcił siË.
Zbliżał siË do nich mokrzak - w całej swojej krasie - czarny, mokry, z
przepaskNo na twarzy.
- DzieÓ dobry - przywitał siË z DianNo. - Golem jeszcze nie wrŐcił?
Twarz Diany wstrzNosnËła Wiktorem. Jak na starym obrazie. Nawet nie na
portrecie - na ikonie. Dziwna nieruchomośÖ rysŐw, i już nie wiesz - czy to
zamysł mistrza czy bezradnośÖ rzezimieszka. Diana nie odpowiedziała.
Milczała i mokrzak rŐwnież patrzył na niNo w milczeniu, i nie było w tym
milczeniu żadnej niezrËczności - oni po prostu byli razem, a Wiktor i
wszyscy pozostali byli oddzielnie. Wiktorowi bardzo siË to nie podobało.
- Golem zapewne zaraz przyjdzie - powiedział głośno.
- Tak - powiedziała Diana. - ProszË, niech pan usiNodzie i zaczeka.
Jej głos był zwyczajny i uśmiechała siË do mokrzaka obojËtnym
uśmiechem. Wszystko było jak zwykle - Wiktor był z DianNo, a wszyscy
pozostali byli osobno.
- ProszË - wesoło powiedział Wiktor wskazujNoc na fotel doktora R.
Kwadrygi.
Mokrzak usiadł, położył na kolanach obie dłonie w czarnych
rËkawiczkach. Wiktor nalał mu koniaku. Mokrzak wprawnym i niedbałym gestem
wziNoł kieliszek, zakołysał nim jakby sprawdzajNoc wagË i odstawił na stŐł.
- Mam nadziejË, że pani nie zapomniała? - powiedział do Diany.
- Tak - powiedziała Diana. - Tak. Zaraz przyniosË. Wiktorze, daj mi
klucz do pokoju, za chwilË wrŐcË.
WziËła klucz i szybko poszła do wyjścia. Wiktor zapalił papierosa. Co z
tobNo przyjacielu, powiedział do siebie. Jakoś za dużo ci siË zwiduje w
ostatnich czasach. Jakiś taki przeczulony siË zrobiłeś i nadwrażliwy...
Zazdrosny. I niepotrzebnie. Ciebie to w ogŐle nie dotyczy - ci wszyscy byli
mËżowie, te wszystkie dziwne znajomości... Diana - to Diana, a ty - to ty.
Roscheper jest impotentem? Impotentem. I to ci powinno wystarczyÖ...
Wiedział, że to wszystko nie jest takie proste, że już połknNoł truciznË,
ale powiedział sobie - wystarczy. Na dzisiaj, na teraz, na chwilË - i udało
mu siË przekonaÖ siebie, że naprawdË wystarczy.
Naprzeciw siedział mokrzak nieruchomy i straszny jak manekin. CiNognËło
od niego wilgociNo i jeszcze czymś jakby medycznym. Czy mogłem sobie
wyobraziÖ, że bËdË kiedyś siedział z mokrzakiem w knajpie przy jednym
stoliku? Jednak postËp, chłopcy, nastËpuje powoli. Albo też my staliśmy siË
tacy wszystko - żerni i wreszcie do nas dotarło, że wszyscy ludzie sNo
braÖmi? Ludzkości, moja przyjaciŐłko, jestem z ciebie dumny... A czy pan,
mŐj drogi, wydałby swojNo cŐrkË za mokrzaka?...
- Nazywam siË Baniew - przedstawił siË Wiktor i zapytał. - Jak zdrowie
tego... rannego? Tego, ktŐry wpadł w potrzask?
Mokrzak szybko odwrŐcił ku niemu twarz. Patrzy jak z okopu, pomyślał
Wiktor.
- ZadowalajNoco - odpowiedział sucho mokrzak.
- Na jego miejscu zawiadomiłbym policjË.
- To nie ma sensu - powiedział mokrzak.
- A dlaczego? - zapytał Wiktor. - Niekoniecznie musi zgłaszaÖ na
miejscowej policji, można zwrŐciÖ siË do okrËgowej...
- Nam to niepotrzebne. Wiktor wzruszył ramionami.
- Każde przestËpstwo, ktŐre pozostaje bezkarne, rodzi nowe
przestËpstwo.
- Tak. Ale nas to nie interesuje.
Przez chwilË obaj milczeli. Potem mokrzak powiedział:
- Moje nazwisko - Zurtzmansor.
- Słynne nazwisko - uprzejmie powiedział Wiktor. - Czy nie jest pan
krewnym Pawła Zurtzmansora, tego socjologa?
Mokrzak zmrużył oczy.
- Nie nosimy nawet tego samego nazwiska - powiedział. - Powiedziano mi,
Baniew, że jutro ma pan spotkanie w gimnazjum...
Wiktor nie zdNożył odpowiedzieÖ. Za jego plecami ktoś przesunNoł fotel
i dziarski baryton powiedział:
- Ano, zjeżdżaj stNod zarazo!
Wiktor odwrŐcił siË. Wznosił siË nad nim grubowargi Flamenco Juventa,
czy jak mu tam, słowem - bratanek. Wiktor patrzył na niego dłużej niż
sekundË, ale to wystarczyło, żeby poczuł wyjNotkowNo irytacjË.
- Do kogo pan mŐwi, młody człowieku? - zainteresował siË.
- Do paÓskiego przyjaciela - grzecznie wyjaśnił mu Flamenco Juventa i
ponownie wrzasnNoł. - Do kogo mŐwiË, ty mokra szmato!
- ChwileczkË - powiedział Wiktor i wstał. Flamenco Juventa z
uśmieszkiem patrzył na niego z gŐry. Taki młody Goliat w sportowej kurtce
błyskajNocej niezliczonymi emblematami, nasz prosty, ojczysty sturmfuerer,
opoka narodu z gumowNo pałkNo w tylnej kieszeni spodni, postrach
prawicowcŐw, lewicowcŐw i umiarkowanych. Wiktor siËgnNoł rËkNo do jego
krawata i zapytał z troskNo i zainteresowaniem "Co pan tu ma?". I kiedy
młody Goliat automatycznie pochylił głowË, żeby zobaczyÖ co tam ma, Wiktor
mocno złapał go za nos dużym i wskazujNocym palcem. "E!" - krzyknNoł młody
Goliat kompletnie oszołomiony i sprŐbował siË wyrwaÖ, ale Wiktor go nie
wypuścił i przez jakiś czas bardzo starannie, z lodowatNo zawziËtościNo
zakrËcał i obracał ten bezczelny, mocny nos przygadujNoc "NastËpnym razem
zachowuj siË przyzwoicie, szczeniaku, bratanku, parszywy bojŐwkarzu, chamski
sukinsynu..." Pozycja była wyjNotkowo korzystna - młody Goliat rozpaczliwie
wierzgał, ale miËdzy nimi stał fotel i młody Goliat piËściami ubijał
powietrze, za to Wiktor miał dłuższe rËce i ciNogle wykrËcał, rozgniatał,
obracał i wyciNogał do
chwili, kiedy nad głowNo przeleciała mu butelka. Wtedy obejrzał siË -
odsuwajNoc stoliki i przewracajNoc fotele pËdziła na niego cała
piËcioosobowa banda, dwŐch w niej było wyjNotkowo rosłych. Na mgnienie oka
wszystko zastygło jak na fotografii - czarny Zurtzmansor spokojnie rozwalony
w fotelu, Teddy w powietrzu - przeskakujNocy przez ladË baru, Diana z białym
pakunkiem na środku sali - a na drugim planie w drzwiach straszliwa, wNosata
twarz portiera, i tuż obok wściekłe pyski z rozwartymi paszczËkami.
NastËpnie skoÓczyła siË fotografia i zaczËło siË kino. . .
Pierwszego dryblasa Wiktor nadzwyczaj fartownie powalił ciosem w
policzek. Ten przepadł i przez jakiś czas siË nie pojawił. Ale drugi dryblas
trafił Wiktora w ucho. Ktoś inny uderzył go kantem dłoni w policzek -
chybił, widocznie celował w gardło. A jeszcze ktoś - wyzwolony Goliat? -
skoczył mu na plecy. To były brutalne uliczne łobuzy, opoka narodu - tylko
jeden z nich znał boks, a pozostali chcieli nie : tyle walczyÖ, ile
okaleczyÖ - wyłupiÖ oko, rozerwaÖ usta, kopnNoÖ w pachwinË. Gdyby Wiktor nie
był sam, na pewno by go zmasakrowali, ale od tyłu zaatakował ich Teddy,
ktŐry świËcie przestrzegał złotej zasady wszystkich wikidajłŐw - tłumiÖ
każdNo bŐjkË w zarodku, z flanki zaś pojawiła siË Diana, Diana Wścieklica, z
zËbami wyszczerzonymi z nienawiści, niepodobna do siebie, już bez białego
pakunku, tylko z ciËżkim oplatanym gNosiorem w rËku, nadciNognNoł też
portier - niemłody już mËżczyzna, ale sNodzNoc po metodach walki, były
żołnierz - walczył pËkiem kluczy, jakby to był pas z bagnetem w pochwie.
Kiedy wiËc z kuchni przybiegło dwŐch kelnerŐw, nie mieli już nic do roboty.
Bratanek zwiał, nawet zapomniał na stoliku swŐj tranzystor. Jeden z
chłopaczkŐw leżał pod stołem - był to ten, ktŐrego Diana powaliła oplecionym
gNosiorem, pozostałych zaś czterech Wiktor z Teddym dosłownie wynieśli na
piËściach z sali, przepËdzili przez hol i kopniakami wbili w drzwi obrotowe.
Z rozpËdu sami też wylecieli na ulicË i dopiero tam, na deszczu uświadomili
sobie całkowite zwyciËstwo i trochË siË uspokoili.
- Parszywi smarkacze - powiedział Teddy, zapalajNoc jednocześnie dwa
papierosy, dla siebie i dla Wiktora. - Przyzwyczaili siË, co czwartek
rozrŐba. Zeszłym razem zagapiłem siË i połamali dwa fotele. A kto potem
płaci? Ja!
Wiktor macał puchnNoce ucho.
- Bratanek uciekł - powiedział z żalem. - Nie dobrałem siË do niego,
niestety.
- To dobrze - powiedział rzeczowo Teddy. - Od niego lepiej siË trzymaÖ
z daleka. Jego stryjek jest sam wiesz kim, zresztNo i on sam... Opoka
Ojczyzny i PorzNodku, czy jak tam oni siË nazywajNo... A ty, panie pisarzu,
jak widzË nauczyłeś siË biÖ. PamiËtam kiedyś byłeś taki smarkacz, słaby jak
mucha - bywało przyłożNo ci - a ty pod stŐł. Zuch.
- Taki mam zawŐd - westchnNoł Wiktor. - Produkt walki o byt. U nas
przecież tak jest - wszyscy na jednego. A pan prezydent - za wszystkich.
- I dochodzi do mordobicia? - prostodusznie zdziwił siË Teddy.
- No a jak myślisz! NapiszNo na ciebie pochwalny artykuł, że jesteś
przepełniony świadomościNo narodowNo, idziesz szukaÖ krytyka, a on już w
towarzystwie - wszyscy młodzi, silni i dziarscy, dzieci prezydenta...
- Coś podobnego - powiedział Teddy. - I co dalej?
- RŐżnie. Bywa i tak, i nie tak.
Pod wejście podjechał jeep, drzwi siË otworzyły i na deszcz wysiadł
młody człowiek w okularach i z teczkNo oraz jego wysoki wspŐłtowarzysz. Zza
kierownicy wygrzebał siË Golem. Wysoki z intensywnym, można powiedzieÖ
zawodowym zainteresowaniem patrzył, jak portier wykopuje przez obrotowe
drzwi ostatniego awanturnika, ktŐry jeszcze nie całkiem przyszedł do siebie.
"Szkoda, że tego z nami nie było - szeptem powiedział Teddy wskazujNoc
oczami na wysokiego. - To jest specjalista z klasNo! Nie to, co ty.
Zawodowiec, rozumiesz? "Rozumiem" - rŐwnież szeptem odpowiedział Wiktor.
Młody człowiek z teczkNo oraz wysoki kłusem przebiegli obok i dali nura w
drzwi. Golem w pierwszej chwili ruszył za nimi niespiesznie, już z daleka
uśmiechajNoc siË do Wiktora, ale zastNopił mu drogË pan Zurtzmansor z białNo
paczkNo pod pachNo. Powiedział coś pŐłgłosem, a wtedy Golem przestał siË
uśmiechaÖ i wrŐcił do samochodu. Zurtzmansor wgramolił siË na tylne
siedzenie i jeep odjechał.
- Ech - powiedział Teddy - biliśmy nie tych co trzeba, panie Baniew.
Ludzie za niego krew przelewajNo, a ten wsiada do cudzego samochodu i
odjeżdża.
- Chyba nie masz racji - powiedział Wiktor. - Chory, nieszczËśliwy
człowiek, dzisiaj on, jutro ty. My z tobNo zaraz pŐjdziemy siË napiÖ, a jego
zawieńli do leprozorium.
- Dobrze wiem, gdzie go zawieziono! - nieubłaganie powiedział Teddy. -
Nic nie rozumiesz z naszego życia, pisarzu.
- Oderwałem siË od narodu?
- Od narodu, nie od narodu, ale życia nie znasz. Pomieszkaj no u nas -
ktŐry to już rok tylko deszcze i deszcze, na polach wszystko wygniło, z
dzieÖmi nie można dojśÖ do ładu... ZresztNo, co tu gadaÖ - w całym mieście
nie ma ani jednego kota, myszy niedługo nas zagryzNo... E - ech! -
powiedział i machnNoł rËkNo. - No, to chodńmy.
WrŐcili do holu i Teddy zapytał portiera, ktŐry już wrŐcił na swŐj
posterunek:
- No i jak? Dużo połamali?
- E, nie - odpowiedział portier. - Można powiedzieÖ, że wyszliśmy bez
szwanku. JednNo lampË pokaleczyli, ścianË uświnili, ale pieniNodze to ja
temu... ostatniemu odebrałem, masz, weń.
Teddy skierował siË do restauracji liczNoc po drodze pieniNodze. Wiktor
poszedł za nim. Na sali znowu zapanował spokŐj. Młody mËżczyzna w okularach
i wysoki już nudzili siË nad butelkNo mineralnej, przeżuwajNoc
melancholijnie firmowNo kolacjË. Diana siedziała na dawnym miejscu,
prześliczna, ogromnie ożywiona i nawet uśmiechała siË do siedzNocego już w
swoim fotelu doktora R. Kwadrygi, ktŐrego zwykle nie tolerowała. Przed R.
KwadrygNo stała butelka rumu, ale doktor był jeszcze trzeńwy i dlatego
wyglNodał, dziwnie.
- GratulujË! - ponuro przywitał Wiktora. - ŻałujË, że nie byłem obecny,
choÖby jako szeregowiec. Wiktor opadł n& fotel.
- Jakie piËkne ucho - powiedział R. KwadrygNo. - Gdzieś ty takie
dostał? Jak koguci grzebieÓ.
- Koriiak! - zażNodał Wiktor. Diana nalała mu koniaku. - Jej i tylko
jej zawdziËczani WiktoriË swNo - powiedział wskazujNoc na DianË. -
Zapłaciłaś za gNosior?
- GNosior wcale siË nie stłukł - powiedziała Diana. - Za kogo ty mnie
bierzesz? Ach, jak on upadł! MŐj Boże, jak on cudownie siË zwalił! Żeby oni
tak wszyscy....
- Zaczynamy - ponuro powiedział R. KwadrygNo i nalał sobie pełnNo
szklankË rumu.
- Potoczył siË jak manekin - powiedziała Diana. - Jak krËgle. Wiktor,
wszystko masz w porzNodku? Widziałam jak ciË kopali.
- To, co najważniejsze - w porzNodku - powiedział Wiktor. - Specjalnie
broniłem.
Doktor R. KwadrygNo z .bulgotem wyssał ze szklanki ostatnie krople
rumu, dokładnie tak, jak zlew kuchenny wysysa resztki wody po myciu naczyÓ.
Oczy mu z miejsca zmËtniały.
- My siË znamy - spiesznie powiedział Wiktor. - Ty jesteś doktor Rem
KwadrygNo, a ja - pisarz Banie w.
- PrzestaÓ - powiedział R. KwadrygNo. - Jestem absolutnie trzeńwy. Ale
siË spijË. To jedyne, czego jestem teraz pewny. Nie uwierzycie mi, ale
przyjechałem tu pŐł roku temu jako zupełnie niepijNocy człowiek. Mam chorNo
wNotrobË, katar kiszek i jeszcze coś tam z żołNodkiem. Absolutnie nie wolno
mi piÖ, a pijË przez dwadzieścia cztery godziny na dobË... Jestem kompletnie
nikomu niepotrzebny. Nigdy w życiu coś takiego mi siË nie wydarzyło. Nawet
listŐw nie dostajË, dlatego że starzy przyjaciele siedzNo bez prawa
korespondencji, a nowi sNo niepiśmienni...
- Nie chcË słyszeÖ żadnych tajemnic paÓstwowych - powiedział Wiktor. -
Jestem nieprawomyślny. R. KwadrygNo znowu napełnił szklankË i zaczNoł
popijaÖ rum małymi łykami jak wystygłNo herbatË.
- Tak prËdzej podziała - oznajmił. - PrŐbuj, Baniew. Przyda siË... I
nie ma co siË na mnie gapiÖ! - znienacka powiedział do Diany z
wściekłościNo. - ProszË nie ujawniaÖ swoich uczuÖ! A jeżeli siË wam nie
podoba...
- Cicho, cicho - powiedział Wiktor i R. KwadrygNo skisł.
- Oni ni cholery mnie nie rozumiejNo - powiedział żałośnie. - Nikt.
Tylko ty mnie troszeczkË rozumiesz. Zawsze mnie rozumiałeś. Tyle, że jesteś
bardzo ordynarny, Baniew, i zawsze raniłeś moje uczucia. Cały jestem
poraniony... Oni teraz bojNo siË urnie zjeżdżaÖ, teraz tylko mnie chwalNo.
Jak mnie jakieś ścierwo pochwali - rana. NastËpne ścierwo pochwali -
nastËpna rana. Ale teraz już to wszystko jest za mnNo. Oni jeszcze nie
wiedzNo... Słuchaj, Baniew! Masz takNo wspaniałNo dziewczynË... ProszË
ciË... Poproś jNo, żeby przyszła do mojego studia... Ależ nie, idioto!
Modelka! Ty nic nie rozumiesz, a ja takiej modelki szukam już dziesiËÖ
lat...
- Portret - alegoria - wyjaśnił Dianie Wiktor. - "Prezydent i Wiecznie
Młody NarŐd".
- DureÓ - smutnie powiedział doktor R. Kwadryga. - Wszyscy myślicie, że
siË sprzedałem... No i słusznie, tak było! Ale ja już wiËcej nie malujË
prezydentŐw... Autoportret! Rozumiesz?
- Nie - przyznał siË Wiktor - nie rozumiem. Chcesz malowaÖ autoportret
z DianNo jako modelkNo?
- DureÓ - powiedział R. Kwadryga. - To bËdzie twarz artysty.
- MŐj tyłek - wyjaśniła Diana Wiktorowi.
- Twarz artysty! - powtŐrzył R. Kwadryga. - Przecież ty też jesteś
artystNo... I wszyscy, ktŐrzy siedzNo bez prawa korespondencji... i wszyscy,
ktŐrzy mieszkajNo w moim domu... to znaczy nie mieszkajNo... Ty wiesz,
Baniew, ja siË bojË. Przecież ciË prosiłem - przyjdń, pomieszkaj u mnie
chociaż trochË. Mam willË, fontannË... A ogrodnik uciekł. TchŐrz... Nie mogË
sam tam mieszkaÖ, lepiej w hotelu... Myślisz, że pijË, bo siË sprzedałem?
Zawracanie głowy, to nie nowomodna powieśÖ... Pomieszkasz u mnie trochË i
sam siË zorientujesz.. Może nawet rozpoznasz ich. Możliwe, że to w ogŐle nie
sNo moi znajomi, tylko twoi. Wtedy zrozumiałbym, dlaczego oni mnie nie
poznajNo... ChodzNo na bosaka... śmiejNo siË... - nagle jego oczy napełniły
siË łzami. - Panowie! - powiedział. - Co za szczËście, że nie ma z nami tego
Pawora! Wasze zdrowie.
- I twoje - powiedział Wiktor i wymienił spojrzenia z DianNo. Diana
patrzyła na R. KwadrygË z odrazNo i lËkiem. - Nikt tu nie lubi Pawora -
powiedział. - Tylko ja jeden, nieszczËsny odmieniec.
- StojNoca woda - oświadczył R. Kwadryga. - I skaczNoca żaba. Gaduła.
Zawsze milczy.
- Po prostu on już jest gotŐw - powiedział Wiktor do Diany. - Nic
strasznego...
- Panowie! - powiedział doktor R. Kwadryga. - Szanowna pani! Uważam za
swŐj obowiNozek przedstawiÖ siË! Rem Kwadryga, doktor honoris causa...
Wiktor przyszedł do gimnazjum na pŐł godziny przed wyznaczonym czasem,
ale Bol-Kunac już na niego czekał. ZresztNo był on chłopcem taktownym,
poinformował wiËc Wiktora, że spotkanie odbËdzie siË w auli i poszedł sobie
powołujNoc siË na jakieś nie cierpiNoce zwłoki sprawy... Zostawszy sam,
Wiktor powËdrował korytarzami, zaglNodajNoc do pustych klas, wdychał
zapomniany zapach atramentu, kredy, wiecznie wiszNocego w powietrzu kurzu,
zapachy bŐjek "do pierwszej krwi", wyniszczajNocych przesłuchaÓ przy
tablicy, zapachy wiËzienia, bezprawia, kłamstwa podniesionego do rangi
przykazania. WciNoż miał nadziejË wywołaÖ w pamiËci jakieś słodkie
wspomnienia dzieciÓstwa i młodości, rycerstwa, koleżeÓstwa, pierwszej
czystej miłości, ale nic z tego nie wychodziło, chociaż tak bardzo siË
starał, gotŐw rozczuliÖ siË przy pierwszej stosownej okazji. Wszystko tu
było jak dawniej - i jasne, zatËchłe klasy, podrapane tablice, ławki pociËte
zamalowanymi monogramami a także apokryficznymi sentencjami o żonie, prawej
rËce i ściany jak w kazamatach pomalowane do połowy wysokości wesołNo,
zielonNo farbNo i tynk obtłuczony na krawËdziach ścian - wszystko było jak
dawniej, znienawidzone, ohydne, budziło wściekłośÖ i beznadziejnośÖ.
Znalazł swojNo klasË, chociaż nie od razu. Znalazł swoje miejsce przy
oknie, ale ławka była inna, tylko na parapecie ciNogle jeszcze było widaÖ
głËboko wyciËty emblemat Legii Wolności i Wiktor bardzo wyrańnie przypomniał
sobie odurzajNocy entuzjazm tamtych czasŐw, czerwono - białe opaski,
blaszane skarbonki na "fundusz Legii", krwawe bŐjki z czerwonymi i portrety
we wszystkich gazetach, we wszystkich podrËcznikach, na wszystkich murach -
twarz, ktŐra wtedy wydawała siË piËkna i niezwykła, a teraz stała siË tËpa,
obwisła, podobna do świÓskiego ryja z ogromnNo, zËbatNo, bryzgajNocNo ślinNo
paszczNo. Tacy młodzi, tacy bezbarwni, tacy jednakowi... I głupi. A ta
głupota teraz już nie cieszy, nie cieszysz siË, że zmNodrzałeś, czujesz
tylko palNocy wstyd za siebie, za tamtego, bezbarwnego, rzeczowego
żŐłtodzioba, ktŐry wyobrażał sobie, że jest niezastNopiony, nietuzinkowy i
niezwykły... I jeszcze wstydliwe dziecinne pragnienia, paniczny strach przed
dziewczynNo, o ktŐrej już tyle naopowiadałem, że już w żaden sposŐb nie
mogłem siË wycofaÖ, a nastËpnego dnia - dziki gniew ojca, płonNoce uszy, i
to wszystko nazywa siË najszczËśliwszym czasem - bezbarwnośÖ i pragnienia,
entuzjazm. Kiepska sprawa, pomyślał. Ą jeżeli nagle, za piËtnaście lat okaże
siË, że ja dzisiejszy, jestem rŐwnie przeciËtny i zniewolony jak w
dzieciÓstwie, może nawet bardziej, ponieważ teraz uważam siË za dorosłego,
ktŐry wie dostatecznie dużo i wystarczajNoco dużo przeżył wiËc ma prawo do
zadowolenia z siebie i osNodzania innych.
SkromnośÖ i tylko skromnośÖ do pokory włNocznie... i tylko prawda,
nigdy nie okłamuj, przynajmniej samego siebie, ale to okropne - byÖ
pokornym, kiedy dookoła tylu idiotŐw, rozpustnikŐw, interesownych kłamcŐw,
kiedy nawet najlepsi też sNo splamieni niczym trËdowaci... Czy chcesz znowu
byÖ młodym? Nie. A czy chcesz pożyÖ jeszcze z piËtnaście lat? Tak. Ponieważ
życie jest dobrem samym w sobie. Nawet kiedy otrzymujesz cios za ciosem.
Żeby tylko można było oddaÖ uderzenie... No dobra, wystarczy. Trzymajmy siË
tego, że prawdziwe życie jest sposobem istnienia pozwalajNocym oddawaÖ
ciosy, A teraz pŐjdziemy i zobaczymy, co z nich wyrosło...
Na sali było dosyÖ dużo dzieci i panował normalny hałas, ktŐry ucichł,
kiedy Bol-Kunac wprowadził Wiktora na scenË i usadowił pod ogromnym
portretem prezydenta - darem doktora R. Kwadrygi - za stołem przykrytym
czerwono - białym obrusem. Potem Bol-Kunac wyszedł na brzeg sceny i
powiedział:
- Dziś bËdzie z nami rozmawiaÖ znany pisarz Wiktor Baniew, ktŐry
urodził siË w naszym mieście. - OdwrŐcił siË do Wiktora. - Jak pan woli,
panie Baniew, żeby pytania zadawano z miejsca, czy na kartkach?
- Wszystko mi jedno - powiedział Wiktor lekkomyślnie. - Żeby tylko było
ich dużo.
- W takim razie, proszË.
Bol-Kunac zeskoczył ze sceny i usiadł w pierwszym rzËdzie. Wiktor
poskrobał brew oglNodajNoc salË. Było ich około piËÖdziesiËciu - dziewczNot
i chłopcŐw w wieku od dziesiËciu do czternastu lat - patrzyli na niego
spokojnie i wyczekujNoco. Zdaje siË, że tu sNo same wunderkindy, pomyślał
mimochodem. W drugim rzËdzie z prawej zauważył IrmË i uśmiechnNoł siË do
niej. Irma odpowiedziała uśmiechem.
- Uczyłem siË w tym samym gimnazjum - zaczai Wiktor - i na tej samej
scenie wypadło mi kiedyś graÖ Ozryka. Roli nie umiałem, wiËc musiałem jNo
wymyśliÖ w trakcie przedstawienia. To był pierwszy wypadek w moim życiu,
kiedy musiałem wymyśliÖ coś nie pod grońbNo dwŐjki. Podobno teraz trudniej
siË uczyÖ niż w moich czasach. Podobno macie teraz nowe przedmioty i to, co
my przerabialiśmy w trzy lata, musicie przerabiaÖ w ciNogu roku. A wy
zapewne nawet nie zauważacie, że jest wam trudniej. Uczeni przypuszczajNo,
że ludzki mŐzg jest w stanie pomieściÖ znacznie wiËcej informacji, niż to
siË wydaje na pierwszy rzut oka przeciËtnemu człowiekowi. Trzeba tylko umieÖ
te informacje wtłoczyÖ... - Aha, pomyślał, zaraz im opowiem o hypnopedii.
Ale w tym momencie Bol-Kunac przekazał mu karteczkË: Prosimy nie opowiadaÖ
nam o osiNogniËciach nauki. ProszË rozmawiaÖ z nami jak z rŐwnymi. Walerians
kl. 6
- Tak - powiedział Wiktor. - Tu niejaki Walerians z szŐstej klasy
proponuje mi, żebym rozmawiał z wami jak z rŐwnymi, i ostrzega mnie przed
referowaniem wam osiNogniËÖ nauki... MuszË siË przyznaÖ, Walerians, że
istotnie zamierzałem porozmawiaÖ z wami o osiNogniËciach hypnopedii.
Jednakże chËtnie zrezygnujË ze swojego zamierzenia, chociaż uważam za swŐj
obowiNozek poinformowaÖ ciË, że wiËkszośÖ rŐwnych mi, dorosłych ludzi ma
nadzwyczaj umiarkowane wyobrażenie o hypnopedii. - Poczuł, że jest mu
niewygodnie mŐwiÖ na siedzNoco, wstał i przespacerował siË po scenie. -
MuszË siË wam zwierzyÖ, moi drodzy, że niespecjalnie lubiË spotkania z
czytelnikami. Z reguły nie sposŐb zrozumieÖ, z jakim czytelnikiem ma siË do
czynienia, czego on chce od ciebie i co go właściwie interesuje. Dlatego
każde swoje wystNopienia staram siË zmieniÖ w wieczŐr pytaÓ i odpowiedzi.
Czasami wychodzi dosyÖ zabawnie. Wiecie co, może na poczNotek ja zacznË
zadawaÖ pytania. A wiËc... Czy wszyscy obecni czytali moje ksiNożki?
- Tak - rozległy siË dzieciËce głosy. - Czytaliśmy... Wszyscy...
- Świetnie - powiedział Wiktor zakłopotany. - Jestem mile zaskoczony i
nieco zdumiony. No dobrze, jedńmy dalej... Czy zebrani życzNo sobie usłyszeÖ
historiË napisania jakiejś mojej powieści?
NastNopiło niedługie milczenie, nastËpnie ze środka sali wstał chudy,
pryszczaty chłopiec, rzekł: "Nie" i usiadł.
- To świetnie - stwierdził Wiktor. - Tym bardziej świetnie, że wbrew
szeroko rozpowszechnionym poglNodom w takich historiach nie ma na ogŐł nic
ciekawego. Idńmy jeszcze dalej... Czy szanowni słuchacze życzNo sobie
usłyszeÖ o moich planach twŐrczych?
Bol-Kunac wstał i oznajmił grzecznie:
- Widzi pan, panie Baniew, problemy zwiNozane bezpośrednio z technikNo
paÓskiej twŐrczości lepiej byłoby przedyskutowaÖ pod koniec rozmowy, kiedy
ogŐlny obraz bËdzie bardziej jasny.
Usiadł. Wiktor wsadził rËce w kieszenie i znowu przespacerował siË po
estradzie. Robiło siË interesujNoco, a w każdym razie niecodziennie.
- A może interesujNo was anegdoty literackie? - zapytał podstËpnie. -
Jak polowałem z Hemingway - em. Jak Erenburg podarował mi rosyjski samowar.
Albo, co też mi powiedział Zurtzmansor, kiedy razem jechaliśmy tramwajem...
- NaprawdË znał pan Zurtzmansora? - padło pytanie z sali.
- Nie, to był żart - powiedział Wiktor. - Co wiËc bËdzie z literackimi
anegdotami?
- Czy można zadaÖ pytanie? - rzekł, unoszNoc siË z miejsca pryszczaty
chłopiec.
- Tak, oczywiście.
- Jakimi chciałby pan nas widzieÖ w przyszłości?
Bez pryszczy, przeleciało przez głowË Wiktorowi, ale odgonił tË myśl,
ponieważ zrozumiał - robi siË gorNoco. Pytanie było dobre. Bardzo bym
chciał, żeby ktokolwiek mi powiedział, jak chcË widzieÖ siebie w
terańniejszości, pomyślał. Jednak trzeba było odpowiadaÖ.
- Żebyście byli mNodrzy - powiedział na chybił trafił. - Uczciwi.
Dobrzy. Chciałbym, żebyście lubili swojNo pracË... i pracowali tylko dla
szczËścia innych ludzi... (TrujË, pomyślał. Ale jak tu nie truÖ?) Mniej
wiËcej tak...
Sala cichutko zaszumiała, potem ktoś zapytał nie wstajNoc z miejsca:
- Czy rzeczywiście pan uważa, że żołnierz jest ważniejszy od fizyka?
- Ja?! - oburzył siË Wiktor.
- Tak zrozumiałem paÓskNo ksiNożkË "NieszczËście przychodzi nocNo". -
Był to jasnowłosy skrzat, mniej wiËcej dziesiËcioletni. Wiktor
odchrzNoknNoł. "NieszczËście" mogło byÖ dobrNo ksiNożkNo, mogło byÖ złNo
ksiNożkNo, ale w żadnym przypadku nie mogło byÖ ksiNożkNo dla dzieci. Do
takiego stopnia nie była ksiNożkNo dla dzieci, że nie zdołał jej zrozumieÖ
ani jeden krytyk: wszyscy uznali, że jest to pornograficzne, deprawatorskie
czytadło obrażajNoce świadomośÖ narodowNo. A co najstraszniejsze, jasnowłosy
skrzat miał pewne podstawy przypuszczaÖ, że autor "NieszczËścia" uważa
żołnierza za ważniejszego od fizyka - w każdym razie w niektŐrych aspektach.
- Chodzi o to - powiedział Wiktor sugestywnie - że... jak by ci tu
powiedzieÖ... RŐżnie bywa,
- Wcale nie mam na myśli fizjologii - zaprotestował jasnowłosy skrzat.
- MŐwiË o ogŐlnej koncepcji ksiNożki, byÖ może "ważniejszy" nie jest
odpowiednim słowem...
- Ja też nie mam na myśli fizjologii - odparł Wiktor. - ChcË
powiedzieÖ, że bywajNo sytuacje, w ktŐrych poziom erudycji nie ma znaczenia.
Bol-Kunac przyjNoł z sali i przekazał dwie karteczki. Czy człowiek,
ktŐry pracuje dla wojny może siË uważaÖ za uczciwego? i Co to takiego
człowiek mNodry? Wiktor zaczNoł od drugiego pytania, było łatwiejsze.
- MNodry człowiek - rzekł - to taki człowiek, ktŐry uświadamia sobie
własnNo niedoskonałośÖ, ograniczonośÖ swojej wiedzy, stara siË je uzupełniÖ
i osiNoga w tej dziedzinie sukces... Zgadzacie siË ze mnNo?
- Nie - powiedziała prześliczna dziewczynka wstajNoc.
- A o co chodzi?
- PaÓska definicja jest niefunkcjonalna. Każdy głupiec wykorzystujNoc
tË definicjË może uważaÖ siË za mNodrego. SzczegŐlnie, jeżeli utwierdza go w
tym otoczenie.
Tak, pomyślał Wiktor. OgarnËła go lekka panika. To zupełnie nie
pogawËdka z kolegami pisarzami.
- W jakimś sensie masz racjË - powiedział. - Ale chodzi o to, że w
ogŐle "mNodry" i "głupi" - to pojËcia historyczne i chyba raczej
subiektywne.
- To znaczy, że pan sam nie podejmuje siË odrŐżniÖ głupca od człowieka
mNodrego? - zapytało z tylnych rzËdŐw prześliczne stworzenie o przepiËknych,
biblijnych oczach, ogolone na zero.
- Nie, dlaczego - odpowiedział Wiktor. - PodejmujË siË. Ale nie jestem
pewien, czy zawsze siË ze mnNo zgodzicie. Jest taki stary aforyzm - głupiec,
to ten, ktŐry myśli inaczej... - zwykle to porzekadło wywoływało śmiech
słuchaczy, ale teraz sala w milczeniu oczekiwała dalszego ciNogu. - Albo
inaczej czuje - dodał Wiktor.
Ostro odczuwał rozczarowanie sali, ale nie wiedział, co by tu jeszcze
powiedzieÖ. Kontaktu nie było. Audytorium z reguły łatwo przechodzi na
stronË tego, kto wystËpuje, zgadza siË z jego sNodami i dla wszystkich staje
siË jasne, kto to sNo ci głupcy, przy czym rozumie siË samo przez siË, że
tu, na tej sali głupcŐw nie ma. W najgorszym wypadku audytorium nie zgadzało
siË, ogarniał je wrogi nastrŐj, ale i wtedy było łatwo, dlatego, że
pozostała możliwośÖ sarkastycznego ośmieszania, a jednemu nie sprawia
trudności dyskutowanie z wieloma, ponieważ przeciwnicy zawsze przeczNo sobie
nawzajem i zawsze znajdzie siË wśrŐd nich jeden najhałaśliwszy i najgłupszy,
po ktŐrym można siË przejechaÖ ku ogŐlnemu zadowoleniu.
- Ja niezupełnie rozumiem - powiedziała prześliczna dziewczynka. - Chce
pan, żebyśmy byli mNodrzy, to znaczy zgodnie z paÓskim aforyzmem myśleli i
czuli dokładnie tak jak pan. Ale przeczytałam wszystkie paÓskie ksiNożki i
znalazłam w nich wyłNocznie negacjË. Żadnego pozytywnego programu. Z drugiej
strony chciałby pan, abyśmy pracowali dla dobra innych ludzi. To znaczy
faktycznie dla dobra tych brudnych i antypatycznych facetŐw, ktŐrymi
przepełnione sNo paÓskie ksiNożki. A pan przecież przedstawia rzeczywistośÖ,
prawda?
Wiktorowi wydało siË, że wreszcie odnalazł dno pod stopami.
- Widzicie - rzekł - przez pracË dla dobra ludzi rozumiem właśnie
przekształcanie ich w czystych i sympatycznych. I to moje życzenie nijak siË
nie ma do mojej twŐrczości. W ksiNożkach prŐbujË pokazaÖ wszystko tak jak
jest naprawdË i nie prŐbujË uczyÖ, czy też pokazywaÖ, co należy robiÖ. W
najlepszym razie wskazujË punkt przyłożenia siły, zwracam uwagË na to, z
czym trzeba walczyÖ. Ja nie wiem, jak należy zmieniaÖ ludzi, a gdybym
wiedział, to nie byłbym modnym pisarzem, tylko wielkim pedagogiem albo
sławnym psychosocjologiem. Dla literatury piËknej w ogŐle jest
przeciwwskazane pouczaÖ, przewodziÖ, proponowaÖ konkretne drogi wyjścia,
albo tworzyÖ konkretnNo metodologiË. Można to zobaczyÖ na przykładzie
najwiËkszych pisarzy. ChylË czoło przed Lwem Tołstojem, ale tylko dopŐty,
dopŐki jest jedynym w swoim rodzaju, unikatowym jeśli chodzi o siłË talentu
zwierciadłem rzeczywistości. Ale gdy tylko zaczyna mnie uczyÖ chodzenia boso
czy też podstawiania drugiego policzka, ogarnia mnie litośÖ i trwoga...
Pisarz - to instrument ukazujNocy stan społeczeÓstwa i tylko w mizernym
stopniu narzËdzie do jego zmieniania. Historia poucza, że społeczeÓstwa
zmienia siË nie za pośrednictwem literatury, tylko za pomocNo karabinŐw
maszynowych lub reform, a obecnie jeszcze i nauki. Literatura w najlepszym
razie pokazuj e, do kogo należy strzelaÖ lub też co wymaga zreformowania...
zrobił pauzË, przypomniał sobie, że istnieje jeszcze Dostojewski i Faulkner.
Ale pŐki zastanawiał siË jakby tu coś wtrNociÖ na temat roli literatury przy
poznawaniu wnËtrza istoty ludzkiej, z sali zawiadomiono go:
- Daruje pan, ale to wszystko jest dosyÖ banalne. Przecież nie o to
chodzi. Chodzi o to, że przedstawiane przez pana obiekty wcale nie chcNo,
żeby ktoś je zmieniał. A poza tym sNo tak antypatyczne, do takiego stopnia
zapuszczone, tak beznadziejne, że nie ma siË ochoty ich zmieniaÖ. Rozumie
pan, one nie sNo tego warte. Niechaj sobie gnijNo - przecież nie odgrywajNo
żadnej roli. WiËc dla czyjego dobra paÓskim zdaniem powinniśmy pracowaÖ?
- Ach, wiËc o to wam chodzi! - wolno powiedział Wiktor.
Nagle dotarło do niego: mŐj Boże, przecież ci smarkacze poważnie
myślNo, że piszË tylko o kanaliach, że wszystkich uważam za łajdakŐw, nic
nie rozumiejNo, zresztNo skNod majNo rozumieÖ, to sNo dzieci, dziwaczne
dzieci, chorobliwie mNodre dzieci, ale tylko dzieci, z dziecinnym
doświadczeniem życiowym, z dziecinnNo znajomościNo ludzi plus stosami
przeczytanych ksiNożek, z dziecinnym idealizmem i z dziecinnym dNożeniem do
tego, aby wszystko poukładaÖ w szufladkach z napisami "dobrze" i "ńle".
Dokładnie jak koledzy literaci...
- Wprowadziło mnie w błNod to, że mŐwicie jak dorośli - rzekł Wiktor. -
I nawet zapomniałem, że jednak nie jesteście dorośli. Rozumiem, że
niepedagogicznie jest tak mŐwiÖ, ale niestety trzeba to powiedzieÖ, inaczej
nigdy siË nie wypłaczemy. Cała rzecz w tym, że wy najprawdopodobniej nie
rozumiecie, jak nieogolony, histeryczny, wiecznie pijany mËżczyzna może byÖ
wspaniałym człowiekiem, ktŐrego nie sposŐb nie kochaÖ, dla ktŐrego można
mieÖ najwyższe uznanie i uważaÖ za zaszczyt uściśniËcie jego rËki. Ponieważ
przeszedł przez takie piekło, że strach pomyśleÖ, ale mimo wszystko pozostał
człowiekiem. Wszystkich bohaterŐw moich ksiNożek uważacie za łajdakŐw, ale
to dopiero połowa nieszczËścia. Uważacie jednak, że i ja traktujË ich tak
samo jak i wy. A to już jest całe nieszczËście. NieszczËście, ktŐre polega
na tym, że w ten sposŐb nigdy nie zrozumiemy siË nawzajem.
Diabli wiedzNo jakiej reakcji oczekiwał w odpowiedzi na to niezmiernie
poczciwe wystNopienie. Speszonych spojrzeÓ, twarzy rozjaśnionych nagłym
zrozumieniem, westchnienia ulgi na sali na znak, że nieporozumienie zostało
szczËśliwie wyjaśnione i teraz wszystko można zaczynaÖ od poczNotku, na
nowej, bardziej realistycznej podstawie... W każdym razie nic takiego nie
zaszło. Z tylnych rzËdŐw znowu wstał chłopiec o biblijnych oczach i zapytał:
- Czy nie mŐgłby nam pan powiedzieÖ, czym jest postËp?
Wiktor poczuł siË obrażony. No oczywiście, pomyślał. A potem zapytajNo,
czy maszyna może myśleÖ i czy istnieje życie na Marsie. Wszystko powraca na
swoje miejsce.
- PostËp - powiedział - jest to rozwŐj społeczeÓstwa w takim kierunku,
ktŐrego cel stanowi doprowadzenie go do stanu, kiedy ludzie nie zabijajNo,
nie depczNo i nie mËczNo siË nawzajem.
- A czym siË zajmujNo? - zapytał tËgi chłopiec siedzNocy po prawej
stronie.
- PopijajNo, zakNoszajNoc quantum satis - mruknNoł ktoś z lewej.
- A dlaczego by nie? - spytał Wiktor. - Historia ludzkości nie zna
znowu tak wiele epok, w ktŐrych ludzie mogli sobie popijaÖ i zakNoszaÖ
quantum satis. Dla mnie postËp - to dNożenie do stanu, w ktŐrym nie depczNo
i nie zabijajNo. A czym siË wtedy bËdNo ludzie zajmowaÖ - to moim zdaniem
nie jest już tak bardzo istotne. Jeżeli chcecie - dla mnie najważniejsze sNo
przede wszystkim konieczne warunki postËpu, a wystarczajNoce - to rzecz
nabyta...
- Pan pozwoli - powiedział Bol-Kunac. - SprŐbujemy rozpatrzeÖ
nastËpujNocy schemat. ZałŐżmy, że automatyzacja rozwija siË w takim tempie
jak obecnie. W takim razie za kilkadziesiNot lat przeważajNoca wiËkszośÖ
aktywnej ludzkości zostanie wyrzucona poza nawias procesŐw produkcyjnych i
sfery usług ze wzglËdu na nieprzydatnośÖ. BËdzie po prostu znakomicie -
wszyscy sNo syci i nie ma powodu zadeptywaÖ siË nawzajem, nikt nikomu nie
przeszkadza... i nikt nikogo nie potrzebuje. Jest oczywiście kilkaset
tysiËcy ludzi zabezpieczajNocych ciNogłośÖ pracy starych maszyn i
powstawanie maszyn nowych, ale pozostałe miliardy sNo sobie po prostu
niepotrzebne. To dobrze?
- Nie wiem - stwierdził Wiktor. - Właściwie, może nie całkiem dobrze...
I w jakiś sposŐb przykre... Ale muszË wam powiedzieÖ, że pomimo wszystko
lepsze niż to, co mamy teraz. WiËc pewien postËp jest chyba oczywisty.
- A czy pan sam chciałby żyÖ w takim świecie? Wiktor pomyślał.
- Wiecie - rzekł -ja ten świat jakoś słabo sobie wyobrażam, ale
szczerze mŐwiNoc, może warto byłoby sprŐbowaÖ.
- A czy potrafi pan wyobraziÖ sobie człowieka, ktŐry kategorycznie
odmawia życia w takim świecie?
- Oczywiście, że potrafiË. SNo ludzie, sam znam takich, ktŐrym byłoby
tam okropnie nudno. Władza jest tam niepotrzebna, nie ma komu rozkazywaÖ,
rozpychaÖ siË, iśÖ po trupach nie ma po co. Co prawda, tacy raczej nie
odmŐwiNo-jednak to wyjNotkowa okazja, aby sprŐbowaÖ raj przerobiÖ na
chlew... albo na koszary. Z najwiËkszNo przyjemnościNo zburzyliby taki
świat... Tak, że chyba raczej nie potrafiË.
- A bohaterŐw paÓskich ksiNożek, ktŐrych pan tak kocha, urzNodziłaby
taka przyszłośÖ?
- Tak, oczywiście. Znaleńliby wreszcie zasłużony spokŐj.
Bol-Kunac usiadł, za to wstał pryszczaty nastolatek i kiwajNoc głowNo
powiedział z goryczNo:
- No i właśnie o to chodzi. Nie o to, czy rozumiemy prawdziwe życie,
czy nie, lecz o to, że dla pana i paÓskich bohaterŐw taka przyszłośÖ jest
całkowicie do przyjËcia, a dla nas - to trupiarnia. Koniec nadziei. Koniec
ludzkości. Właściwie dlatego nie mamy ochoty marnowaÖ sił, żeby pracowaÖ dla
dobra paÓskich uświnionych od stŐp do głŐw i marzNocych o spokoju facetŐw.
NaładowaÖ ich energiNo, żeby mogli żyÖ, naprawdË już nie sposŐb. I jak tam
pan sobie chce, panie Baniew, ale pokazał pan nam w swoich ksiNożkach - w
ciekawych ksiNożkach, jestem całkowicie "za" - pokazał pan nam nie punkt
przyłożenia siły ale to, że punkty przyłożenia siły, jeżeli chodzi o
ludzkośÖ nie istniejNo, przynajmniej jeżeli mowa o paÓskim pokoleniu...
ProszË mi darowaÖ, ale zagryńliście siË, roztrwoniliście siË na wewnËtrzne
waśnie, na kłamstwa i na walkË z kłamstwem, ktŐrNo prowadzicie wymyślajNoc
nowe kłamstwa... Jak w paÓskiej piosence:
Kłamstwo czy prawda to kwestia odcieni
i prawda wczorajsza dziś w kłamstwo siË zmieni.
A kłamstwo wczorajsze przemienia siË żywo
dziś w prawdË powszedniNo i prawdË prawdziwNo
Właśnie tak siË miotacie od kłamstwa do kłamstwa. Po prostu, w żaden
sposŐb nie możecie uwierzyÖ, że jesteście już martwi, że własnorËcznie
zbudowaliście świat, ktŐry stał siË dla was kamieniem nagrobnym. Gniliście w
okopach, rzucaliście siË z granatami pod czołgi, a komu od tego lepiej?
Narzekaliście na rzNod, na panujNoce porzNodki, jakbyście nie wiedzieli, że
na lepszy rzNod, na inne porzNodki wasze pokolenie... po prostu nie
zasłużyło. Pan daruje, ale bito was po twarzy, a wy powtarzaliście z uporem,
że człowiek z natury jest dobry... albo co gorsza, że człowiek to brzmi
dumnie. I kogo tylko nie nazywaliście człowiekiem!...
Pryszczaty mŐwca machnNoł rËkNo i usiadł. Zapanowało milczenie,
nastËpnie chłopiec znowu wstał i oznajmił:
- Kiedy mŐwiłem "wy", nie miałem na myśli personalnie pana, panie
Baniew.
- DziËkujË - powiedział gniewnie Wiktor.
Był zirytowany - pryszczaty smarkacz nie miał prawa mŐwiÖ tak
bezapelacyjnie, to bezczelnośÖ i brak wychowania... daÖ w łeb i wyprowadziÖ
za ucho z sali. Czuł siË głupio - wiele z tego, co powiedział chłopak było
prawdNo, sam tak myślał, a teraz znalazł siË w sytuacji człowieka, ktŐry
musi broniÖ czegoś, czego nienawidzi, a poza tym - nie było całkiem jasne,
jak siË zachowaÖ dalej, jak kontynuowaÖ rozmowË i czy w ogŐle warto jNo
kontynuowaÖ... Rozejrzał siË po sali i zobaczył, że czekajNo na jego
odpowiedń, że Irma czeka na jego odpowiedń, że wszystkie te rumiane i
piegowate potwory myślNo jednakowo, a pryszczaty arogant tylko wyraził
wspŐlnNo opiniË i wyraził jNo szczerze, z głËbokim przekonaniem, a nie
dlatego, że wczoraj przeczytał nielegalnNo broszurË. Że oni rzeczywiście nie
czujNo nawet odrobiny wdziËczności albo chociażby elementarnego szacunku dla
niego, Baniewa, za to, że na ochotnika zaciNognNoł siË do ułanŐw i
uczestniczył w szarżach kawalerii na "rheinmetale", że omal nie zdechł na
dezynteriË w okrNożeniu i zabił wartownika samodzielnie wykonanym nożem, a
potem, już w cywilu, dał po mordzie oficerowi tajnej policji, ktŐry
zaproponował mu podpisanie donosu, łaził bez pracy z dziurNo w płucach,
spekulował owocami, chociaż proponowano mu bardzo wygodne posady... A
właściwie, dlaczego oni powinni mnie szanowaÖ za to wszystko? Że szedłem z
szablNo na czołgi? Przecież trzeba byÖ idiotNo, żeby mieÖ rzNod, ktŐry
doprowadził armiË do takiego stanu... Aż siË wzdrygnNoł, kiedy uzmysłowił
sobie, jak ogromnNo pracË myśli musiały wykonaÖ te dzieciaki, żeby dojśÖ do
wnioskŐw, do ktŐrych dorośli dochodzNo, kiedy duszË majNo już w strzËpach,
zrujnowane życie, nie tylko własne oraz przetrNocony grzbiet... zresztNo
nawet i to dotyczy nie wszystkich, zaledwie nielicznych, zaś wiËkszośÖ do
tej pory uważa, że wszystko jest jak należy, bardzo fajnie i jeśli zajdzie
potrzeba, gotowi sNo zaczNoÖ wszystko od poczNotku... Czyżby pomimo wszystko
nastały nowe czasy? Patrzył na salË nieomal ze strachem. Zdaje siË, że
pomimo wszystko przyszłości udało siË zapuściÖ macki w samo serce czasu
terańniejszego i ta przyszłośÖ była zimna, pozbawiona litości i miała gdzieś
wszystkie zasługi przeszłości - prawdziwe i domniemane.
- Dzieci - powiedział Wiktor. - Zapewne sami tego nie widzicie, ale
jesteście okrutne. Jesteście okrutne z najlepszych pobudek, ale okrucieÓstwo
- to zawsze okrucieÓstwo. I nie może przynieśÖ nic oprŐcz nowego cierpienia,
nowych łez i nowych podłości. Miejcie to na wzglËdzie. I nie wyobrażajcie
sobie, że wymyśliłyście coś szczegŐlnie nowego. ZburzyÖ stary świat i na
jego kościach zbudowaÖ nowy - to bardzo stary pomysł. I jak dotychczas ani
razu nie udało siË osiNognNoÖ oczekiwanych rezultatŐw. To samo, co w starym
świecie wywołuje pragnienie, aby burzyÖ bez najmniejszej litości,
szczegŐlnie łatwo przystosowuje siË do procesu burzenia, do okrucieÓstwa, do
bezwzglËdności, okazuje siË dla tego procesu niezbËdne, trwa nienaruszone,
staje siË gospodarzem nowego świata i w ostatecznym rachunku morduje
śmiałych burzycieli. Kruk krukowi oka nie wykolË, okrucieÓstwa nie można
zniszczyÖ okrucieÓstwem. Ironia i litośÖ! Ironia i litośÖ, dzieci!
I nagle wszyscy wstali. Było to tak nieoczekiwane, że Wiktorowi
przeleciała przez głowË szalona myśl, że udało mu siË wreszcie powiedzieÖ
coś takiego, co wstrzNosnËło wyobrańniNo słuchaczy. Ale już widział, że od
drzwi idzie mokrzak, chudy, lekki, prawie niematerialny niczym cieÓ i dzieci
patrzNo na niego, i nie zwyczajnie patrzNo, tylko lgnNo do niego, a mokrzak
powściNogliwie ukłonił siË Wiktorowi, wymamrotał słowa przeprosin i usiadł
na brzegu, obok Irmy, wszystkie dzieci rŐwnież usiadły, a Wiktor patrzył na
IrmË i widział, że jest szczËśliwa, że stara siË tego nie okazaÖ, ale po
prostu promienieje radościNo i zadowoleniem. Zanim zdNożył siË opamiËtaÖ,
zabrał głos Bol-Kunac.
- Obawiam siË, że pan nas ńle zrozumiał, panie Baniew - oznajmił. -
Wcale nie jesteśmy okrutni, a jeżeli z paÓskiego punktu widzenia jesteśmy
okrutni, to wyłNocznie teoretycznie. Przecież my wcale nie chcemy burzyÖ
waszego starego świata, tylko zamierzamy zbudowaÖ nowy. To pan jest okrutny
- nie wyobraża pan sobie budowania nowego świata bez zburzenia starego. A my
wyobrażamy to sobie bardzo dobrze. My nawet pomożemy pana pokoleniu stworzyÖ
ten wasz raj, popijajcie i jedńcie na zdrowie. BudowaÖ, panie Baniew, tylko
budowaÖ. Niczego nie burzyÖ, tylko budowaÖ.
Wiktor oderwał wreszcie oczy od Inny i zebrał myśli.
- Tak - powiedział. - Jasne. No, to budujcie. Jestem całkowicie po
waszej stronie. Zaskoczyliście mnie dzisiaj, ale i tak jestem z wami...
Jeżeli zajdzie potrzeba, nawet zrezygnujË z kielicha i zakNoski... Tylko nie
zapominajcie, że stare światy trzeba było burzyÖ właśnie dlatego, że
przeszkadzały... przeszkadzały budowaÖ nowe, nie lubiły tego co nowe,
hamowały...
- Dzisiejszy stary świat - zagadkowo powiedział Bol-Kunac - nie bËdzie
nam przeszkadzał. BËdzie nam nawet pomagaÖ. Poprzednia historia zakoÓczyła
swŐj bieg, nie trzeba siË na niNo powoływaÖ.
- No cŐż, tym lepiej - rzekł Wiktor ze znużeniem. - Jestem niezmiernie
rad, że wszystko siË wam tak szczËśliwie układa.
Fajni chłopcy i dziewczËta, pomyślał. Dziwni, ale fajni. Szkoda ich...
wyrosnNo, bËdNo siË zagryzaÖ, rozmnażaÖ i rozpocznie siË praca na chleb nasz
powszedni... Nie, pomyślał z rozpaczNo. ByÖ może jakoś siË uda... ZagarnNoł
ze stołu karteczki. Zebrało siË ich nawet sporo. Co to takiego fakt? Czy
można uważaÖ za dobrego i uczciwego człowieka, ktŐry pracuje dla wojny?
Dlaczego pan tak dużo pije? Jaka jest pana opinia o Spenglerze?...
- Przysłano mi kilka pytaÓ - powiedział. - Tylko nie wiem, czy teraz
warto...
Wstał pryszczaty nihilista i oznajmił:
- Widzi pan, panie Baniew, nie wiem, jakie tam sNo pytania, ale
właściwie to nie jest takie ważne. Po prostu chcieliśmy poznaÖ
wspŐłczesnego, znanego pisarza. Każdy znany pisarz jest wyrazicielem
ideologii społeczeÓstwa, czy też czËści społeczeÓstwa, a my powinniśmy znaÖ
ideologŐw wspŐłczesnego społeczeÓstwa. Teraz wiemy wiËcej, niż wiedzieliśmy
przed spotkaniem z panem. DziËkujemy.
Na sali zaczNoł siË ruch, słychaÖ było "DziËkujemy... DziËkujemy, panie
Baniew" dzieci zaczËły wstawaÖ, opuszczaÖ swoje miejsca, a Wiktor stał
zaciskajNoc w piËści karteczki, czuł siË jak kretyn, wiedział, że jest
purpurowy, że minË ma speszonNo i żałosnNo, ale wziNoł siË w garśÖ, kartki
wsadził do kieszeni i zszedł ze sceny.
Najgorsze było to, że nie zrozumiał w koÓcu jak ma traktowaÖ te dzieci.
One były irrealne, były nieprawdopodobne, ich wypowiedzi, ich stosunek do
tego, co Wiktor pisał i do tego, co mŐwił, nie miał żadnych punktŐw
stycznych ze sterczNocymi warkoczykami, rozczochranymi czuprynami,
niedomytymi szyjami, z gËsiNo skŐrkNo na chudych rËkach, z piskliwym hałasem
dookoła. Jakby nieznana siła dla zabawy zespoliła w przestrzeni przedszkole
i dyskusjË w instytucie naukowym. PołNoczyła niepołNoczalne. Zapewne tak
czuł siË doświadczalny kot, ktŐremu dano kawałek ryby, podrapano za uchem i
w tej samej chwili eksplodowano pod nosem ładunek, porażono prNodem i
oślepiono reflektorem... Tak, ze wspŐłczuciem powiedział Wiktor do kota,
ktŐrego stan wyobrażał sobie teraz znakomicie. Ani moja, ani twoja psychika
nie jest przygotowana na taki szok, od takiego szoku możemy nawet umrzeÖ...
I w tym momencie uświadomił sobie, że ugrzNozł. ObstNopiono go i nie
pozwalano przejśÖ. Na sekundË ogarnËła go straszliwa panika. Nie zdziwiłby
siË, gdyby teraz spokojnie i w milczeniu powalono go na podłogË w celu
przeprowadzenia sekcji na okolicznośÖ przeanalizowania ideologii. Ale dzieci
nie zamierzały go preparowaÖ. WyciNogały do niego otwarte ksiNożki, tanie
notesy, kartki papieru. Szeptały: "ProszË o autograf!" Piszczały: "Tu, w tym
miejscu!" Chrypiały łamliwym basem: "Pan bËdzie łaskaw!".
I Wiktor wyjNoł wieczne piŐro, zdjNoł nakrËtkË, z zaciekawieniem
postronnego człowieka przysłuchał siË swoim odczuciom i wcale siË nie
zdziwił, czujNoc wzbierajNocNo dumË. To były upiory przyszłości i cieszyÖ
siË ich uznaniem było jednak przyjemnie.
*
W numerze hotelowym natychmiast otworzył barek, nalał sobie dżinu i
wypił jednym haustem jak lekarstwo. Z włosŐw, po twarzy i za kołnierz
spływała woda - okazało siË, że zapomniał włożyÖ kaptur. Spodnie przemokły
do kolan - prawdopodobnie szedł wprost po kałużach na nic nie zważajNoc.
Straszliwie chciało mu siË paliÖ - zdaje siË, że ani razu nie zapalił przez
te dwie godziny z hakiem...
Akceleracja, powtarzał sam sobie, kiedy zrzucił wprost na podłogË mokry
płaszcz, przebierał siË, wycierał głowË rËcznikiem. To tylko akceleracja,
uspokajał siË, zapalajNoc papierosa i zaciNogajNoc siË chciwie. To jest
właśnie akceleracja w praktyce, myślał z przerażeniem, wspominajNoc pewne
siebie dzieciËce głosy wypowiadajNoce niemożliwe teksty. Boże, ratuj
dorosłych, Boże ratuj ich rodzicŐw, oświeÖ ich, spraw, aby zmNodrzeli, to
ostatni moment... Ze wzglËdu na Ciebie samego błagam ciË, Boże, bo inaczej
zbudujNo ci wieżË Babel, kamieÓ nagrobny dla wszystkich głupcŐw, ktŐrych
wypuściłeś na tË ZiemiË, aby siË płodzili i rozmnażali nie przemyślawszy jak
należy skutkŐw akceleracji... Okazałeś siË prostaczkiem, bracie Boże...
Wiktor wypluł niedopałek na dywan i zapalił nowego papierosa. A
właściwie dlaczego tak siË zdenerwowałem? - pomyślał. Rozhulała mi siË
wyobrańnia... No dobra, dzieci, no dobra - akceleracja, no dobra, rozwiniËte
ponad wiek. Co to, nie widziałem dzieci ponad wiek rozwiniËtych? SkNod mi
przyszło do głowy, że one same to wszystko wymyśliły? Napatrzyły siË w
mieście wszelakiego paskudztwa, naczytały siË ksiNożek, wszystko uprościły i
naturalnie doszły do wniosku, że należy zbudowaÖ nowy świat. I wcale nie
wszystkie sNo takie. MajNo przywŐdcŐw, krzykaczy - Bol-Kunac... ten
pryszczaty... i jeszcze ta śliczna dziewczynka. Liderzy. A reszta - dzieci
jak dzieci, siedziały, słuchały, nudziły siË... Wiedział, że to nieprawda.
No, powiedzmy, nie nudziły siË, słuchały z ciekawościNo - to jednak
prowincja, znany pisarz... Diabła tam, w ich wieku nie czytałbym moich
ksiNożek. Diabła tam, w ich wieku poszedłbym gdzieś - tylko nie na film ze
strzelaninNo albo do wËdrownego cyrku - oglNodaÖ gołe nogi tancerki na
linie. RŐwno zwisał mi stary świat i nowy świat, nie miałem o tym zielonego
pojËcia - piłka nożna do kompletnego wyczerpania, wykrËciÖ gdzieś żarŐwkË i
trzasnNoÖ niNo o ścianË, albo dorwaÖ gdzieś jakiegoś eleganta i nakłaśÖ mu
po ryju... Wiktor rozwalił siË w fotelu i wyciNognNoł nogi. Wszyscy
wspominamy z rozczuleniem szczËśliwe dzieciÓstwo i jesteśmy przekonani, że
od czasŐw Tomka Sawyera tak było, jest i bËdzie. Powinno byÖ. A jeśli tak
nie jest, to znaczy, że dziecko nienormalne, budzi, jeśli popatrzeÖ na nie z
boku, lekkNo litośÖ a przy bezpośrednim zderzeniu - pedagogiczne oburzenie.
A dziecko łagodnie patrzy na ciebie i myśli: ty oczywiście jesteś dorosły,
duży, możesz mi przyłożyÖ, jednakże jak od najwcześniejszego dzieciÓstwa
byłeś głuptakiem, tak głuptakiem pozostaniesz i głuptakiem umrzesz, ale
nawet tego ci mało, jeszcze i ze mnie chcesz zrobiÖ głuptaka...
Wiktor nalał nowNo porcjË dżinu i zaczNoł wspominaÖ, jak to wszystko
wyglNodało i musiał pośpiesznie sobie golnNoÖ, żeby nie zawyÖ ze wstydu. Jak
przyszedł do tych dzieciakŐw zadowolony i pewny siebie, patrzNocy z gŐry,
modny bËcwał, jak na dzieÓ dobry uczËstował je szlachetnNo głupotNo,
płaskimi dowcipami i pseudobohaterskim gaworzeniem, jak go usadzono, ale nie
uspokoił siË i nadal demonstrował swojNo ostrNo niewydolnośÖ intelektualnNo,
jak uczciwie prŐbowano skierowaÖ go na właściwNo drogË i ostrzegano go, a on
nadal plŐtł trywialne banały, wciNoż liczNoc, że jakoś wyjdzie na swoje, że
co tam, nie ma co siË przesadnie wysilaÖ - a kiedy wreszcie straciwszy
cierpliwośÖ dali mu po mordzie, małodusznie zaczai szlochaÖ i skarżyÖ siË,
że go ńle potraktowano... kiedy zaś z litości poproszono go o autografy,
wpadł w takNo euforiË, że aż wstyd pomyśleÖ... I Wiktor zaryczał, wiedzNoc,
że o tym, co siË dziś wydarzyło, bez wzglËdu na swojNo wysilonNo uczciwośÖ
nigdy nikomu nie ośmieli siË opowiedzieÖ, że za jakieś pŐł godziny przekona
sam siebie o konieczności zachowania rŐwnowagi duchowej i tak wszystko
sprytnie poprzekłada, aby wszystko nieprzyjemne, co z nim dzisiaj uczyniono,
obrŐciło siË w najwiËkszy triumf jego życia albo ostatecznie w zwyczajne i
niezbyt interesujNoce spotkanie z prowincjonalnymi wunderkindami, ktŐre - a
niby czego siË po nich spodziewaÖ? - sNo dzieÖmi i dlatego nie najlepiej
orientujNo siË w literaturze i w życiu... Należałoby posłaÖ mnie do
departamentu oświaty, pomyślał z nienawiściNo. Tacy zawsze sNo tam
potrzebni... Mam tylko jednNo pociechË, pomyślał. Takich dzieci jest jeszcze
bardzo mało i jeżeli akceleracja bËdzie siË rozwijaÖ w takim samym tempie,
to do tego czasu kiedy bËdzie ich dużo, ja już dziËki Bogu szczËśliwie umrË.
Jak to dobrze - umrzeÖ we właściwym czasie!
Ktoś zapukał do drzwi. Wiktor krzyknNoł "ProszË!". Wszedł Pawor w
podrabianym bucharskim szlafroku, rozstrojony, ze spuchniËtym nosem.
- Nareszcie - powiedział zakatarzonym głosem, usiadł naprzeciwko,
wydobył zza pazuchy wielkNo, mokrNo chustkË do nosa i zaczNoł smarkaÖ i
kichaÖ. Było to żałosne widowisko - nic nie zostało z dawnego Pawora.
- Co - nareszcie? - zapytał Wiktor. - Chce pan dżinu?
- Och, nie wiem... - odparł Pawor siNokajNoc i pochlipujNoc. - To
miasto mnie wykoÓczy... R - r - rum - czż - ż - żach! Och...
- Na zdrowie - powiedział Wiktor.
Pawor popatrzył na niego załzawionymi oczami.
- Gdzie siË pan podziewał? - zapytał kapryśnie. - Trzy razy pukałem do
pana, chciałem wziNoÖ coś do czytania. Ja tu przepadnË, jedyne moje zajËcie
- to kichanie i wycieranie nosa... w hotelu nie ma żywego ducha, poszedłem
do portiera, to ten stary idiota zaproponował mi ksiNożkË telefonicznNo i
jakieś prospekty sprzed lat... "Witamy w naszym słonecznym mieście". Ma pan
coś do czytania?
- Raczej wNotpiË - rzekł Wiktor.
- Co u diabła, przecież jest pan pisarzem! No, rozumiem, kolegŐw pan
nie czyta, ale siebie chyba pan od czasu do czasu przeglNoda... Wszyscy
dookoła wciNoż powtarzajNo: Baniew, Baniew... Jak to tam u pana siË nazywa?
"ŚmierÖ po południu"? "PŐłnoc po śmierci"? Nie pamiËtam...
- "NieszczËście przychodzi o pŐłnocy" - powiedział Wiktor.
- O to to. Niech pan da poczytaÖ.
- Nie dam. Nie mam - kategorycznie odparł Wiktor. - A gdybym miał, to i
tak bym nie dał. Zasmarkałby mi pan ksiNożkË. I do tego nic nie zrozumiał.
- A to dlaczego - nie zrozumiałbym? - zainteresował siË Pawor z
oburzeniem. - podobno to coś z życia homoseksualistŐw, co tu można nie
zrozumieÖ?
- Sam pan... - powiedział Wiktor. - Lepiej napijmy siË dżinu. Z wodNo?
Pawor kichnNoł, coś mruknNoł, rozpaczliwie rozejrzał siË dookoła,
odrzucił głowË do tyłu i znowu kichnNoł.
- Głowa mi pËka - poskarżył siË. - O w tym miejscu... A gdzie pan był?
Podobno na spotkaniu z czytelnikami? Z miejscowymi homoseksualistami?
- Gorzej - powiedział Wiktor. - Miałem spotkanie z miejscowymi
wunderkindami. Wie pan, co to jest akceleracja?
- Akceleracja? To coś, co jest zwiNozane z przedwczesnym dojrzewaniem.
Słyszałem, jakiś czas temu było o tym bardzo głośno, ale potem w naszym
departamencie powołano komisjË i ta komisja udowodniła, że to rezultat
osobistej troski pana prezydenta o dorastajNoce pokolenie lwŐw i marzycieli,
tak że wszystko znalazło siË na swoim miejscu. Aleja wiem, o czym pan mŐwi,
bo widziałem tych miejscowych wunderkindŐw. Zachowaj nas Boże od takich
lwŐw, ponieważ ich właściwe miejsce jest w gabinecie osobliwości.
- A może to moje i pana miejsce jest w gabinecie osobliwości? -
zaprotestował Wiktor.
- Niewykluczone - zgodził siË Pawor. - Tylko że akceleracja nie ma z
tym nic wspŐlnego. Akceleracja - to problem biologiczny i fizjologiczny.
Wzrost wagi noworodkŐw, a one potem nieprzytomnie rosnNo, gdzieś do dwŐch
metrŐw, jak żyrafy, a kiedy majNo dwanaście lat, już potrafiNo siË
rozmnażaÖ. A tutaj - dzieci sNo najzwyczajniejsze, za to ich nauczyciele...
- Co - nauczyciele?
Pawor kichnNoł.
- Za to nauczyciele - niezwyczajni - powiedział przez nos. Wiktor
przypomniał sobie dyrektora gimnazjum.
- Co też niezwykłego jest w tutejszych nauczycielach? - zapytał - że
zapominajNo rozpiNoÖ rozporka?
- Jaki rozporek? - spytał Pawor ze zdumieniem gapiNoc siË na Wiktora. -
Oni w ogŐle nie majNo rozporkŐw.
- I co jeszcze? - zapytał Wiktor.
- W jakim sensie?
- Co jeszcze jest w nich niezwykle?
Pawor długo wycierał nos, a Wiktor popijał dżin i patrzył na niego z
litościNo.
- Jak widzË, nie ma pan o niczym pojËcia - rzekł Pawor oglNodajNoc
zasmarkanNo chustkË. - Jak słusznie twierdzi pan prezydent, głŐwnNo
właściwościNo naszych pisarzy jest nieznajomośÖ życia i oderwanie od
interesŐw narodu... Jest pan już tu ponad tydzieÓ. Czy był pan gdziekolwiek
oprŐcz knajpy i sanatorium? Rozmawiał pan z kimś oprŐcz tego pijanego
bydlaka, Kwadrygi? Diabli wiedzNo, za co bierze pieniNodze...
- Dobra, dosyÖ tego - powiedział Wiktor. - WystarczNo mi gazety.
Znalazł siË usmarkany krytyk, nauczyciel bez rozporka...
- A - a - a, nie podoba siË? - stwierdził Pawor z zadowoleniem. -
Jeżeli tak, to już nie bËdË... Niech pan opowie o spotkaniu z wunderkindami.
- Nie ma o czym opowiadaÖ - odparł Wiktor. - Wunderkindy, jak
wunderkindy...
- A jednak?
- No wiËc przyszedłem. Zadali mi kilka pytaÓ. Ciekawe pytania, zupełnie
dorosłe. .. - Wiktor umilkł.
- No wiËc, jeśli mam byÖ całkiem szczery, nieńle mi dali popaliÖ.
- A jakie były pytania? - zapytał Pawor. Patrzył na Wiktora z
prawdziwym zainteresowaniem i zdaje siË ze wspŐłczuciem.
- Nie chodzi o pytania - westchnNoł Wiktor. - Jeżeli mam mŐwiÖ
otwarcie, to najbardziej mnNo wstrzNosnËło, że te dzieci sNo jak dorośli, i
to nie zwyczajni dorośli, ale jak dorośli najwyższej klasy... Jakaś choroba,
piekielna dysproporcja... - Pawor ze wspŐłczuciem kiwał głowNo. - Słowem,
ńle mi tam było - powiedział Wiktor. - Nie mam ochoty o tym mŐwiÖ.
- Rozumiem - oznajmił Pawor. - Nie pan pierwszy, nie pan ostatni. MuszË
panu powiedzieÖ, że rodzice dwunastoletniego dziecka - to zawsze istoty
godne litości z tysiNocem kłopotŐw na głowie. Ale tutejsi rodzice to coś
szczegŐlnego. PrzypominajNo mi tyły armii okupacyjnej w rejonie aktywnych
działaÓ partyzantŐw... No wiËc, o co pana pytano?
- No, na przykład, co to jest postËp.
- Tak. WiËc, ich zdaniem, co to takiego postËp?
- Ich zdaniem, postËp to nadzwyczaj proste. PosłaÖ nas wszystkich do
rezerwatŐw, żebyśmy siË nie plNotali pod nogami, a wŐwczas oni na wolności
bËdNo mogli spokojnie studiowaÖ Zurtzmansora i Spenglera. Ja w każdym razie
odniosłem takie wrażenie.
- No cŐż, to bardzo możliwe. - powiedział Pawor. - Jaki ksiNodz, taka i
parafia. Pan tu opowiada - akceleracja, Zurtzmansor... A czy wie pan, co na
ten temat mŐwi narŐd?
- Kto?!
- NarŐd!... NarŐd mŐwi, że wszystkie nieszczËścia sNo przez mokrzakŐw.
Dzieci ześwirowały - przez mokrzakŐw...
- To dlatego, że w mieście nie ma ŻydŐw - zauważył Wiktor. Potem
przypomniał sobie mokrzaka, ktŐry wszedł na salË, jak dzieci wstały i jakNo
twarz miała Irma. - Pan poważnie? - zapytał.
- To nie ja - oznajmił Fawor. - To glos narodu. Vox populi. Koty
uciekły z miasta, a dzieciaki uwielbiajNo mokrzakŐw, łażNo za nimi do
leprozorium, siedzNo tam dniami i nocami, rodzicŐw majNo za nic, nikogo nie
słuchajNo. KradnNo w domu pieniNodze i kupujNo ksiNożki... Podobno na
poczNotku rodzice bardzo siË cieszyli, że dzieci zamiast drzeÖ spodnie na
płotach, cicho siedzNo w domu i czytajNo ksiNożki. Tym bardziej że pogoda
jakby nie najlepsza. Ale teraz już wszyscy widzNo, do czego to doprowadziło
i kto to wszystko zaczNoł. Teraz już nikt siË nie cieszy. Jednakże bojNo siË
mokrzakŐw jak dawniej i tylko warczNo im w ślad...
Głos narodu, pomyślał Wiktor. Głos Loli i pana burmistrza. Słyszeliśmy
ten głos... Koty, deszcze, telewizory. Krew chrześcijaÓskich niemowlNot...
- Nie rozumiem - powiedział - pan to serio czy z nudŐw?
- To nie ja! - powtŐrzył Pawor z uczuciem. - Tak mŐwiNo w mieście.
- Co mŐwiNo w mieście, jest dla mnie jasne - rzekł Wiktor. - A co pan
sam o tym myśli? Pawor wzruszył ramionami.
- Życie płynie - powiedział mgliście. - Plotki pŐł na pŐł z prawdNo. -
Popatrzył na Wiktora znad chustki. - ProszË mnie nie uważaÖ za idiotË -
powiedział. - Niech pan lepiej przypornni sobie te dzieci - gdzie jeszcze
widział pan takie dzieci? Albo ostatecznie, tyle takich dzieci?
Fakt, pomyślał Wiktor, takie dzieci... Koty kotami, ale ten mokrzak na
sali - to już nie koty pŐł na pŐł z deszczem... Jest takie określenie -
twarz rozświetlona od wewnNotrz. Właśnie takNo twarz miała Inna, a kiedy
rozmawia ze mnNo, jej twarz oświetlona jest tylko z zewnNotrz. Z matkNo zaś
w ogŐle nie rozmawia - cedzi coś przez zËby z pobłażliwNo odrazNo... Ale
jeżeli to tak, jeżeli to prawda, a nie wstrËtne gadanie, to sprawa wyglNoda
wyjNotkowo paskudnie. Czego oni chcNo od dzieci? To przecież chorzy ludzie,
skazani... i w ogŐle to świÓstwo podjudzaÖ dzieci przeciwko rodzicom, nawet
przeciwko takim rodzicom jak ja i Lola. Wystarczy nam pan prezydent - narŐd
jest ważniejszy niż macierzyÓstwo i ojcostwo, Legia Wolności waszNo matkNo i
ojcem, wiËc dzieciak biegnie do najbliższego sztabu i zawiadamia, że ojciec
nazwał pana prezydenta dziwnym człowiekiem, a matka nazwała wyprawy Legii
rujnujNocym przedsiËwziËciem. A teraz jeszcze na domiar złego pojawia siË
czarny, mokry facet i nie owijajNoc w bawełnË oznajmia, że twŐj ojciec - to
pijak i bezmŐzgie bydlË, a matka - kretynka i dziwka. Powiedzmy nawet, że
tak jest naprawdË, ale to wszystko jedno świÓstwo, należy to robiÖ inaczej,
nie ich pieski interes, nie oni za to odpowiadajNo i nikt ich nie prosi,
żeby zajmowali siË tego rodzaju oświatNo... Patologia jakaś i tyle... Jeżeli
to tylko oświata i nic poza tym. A jeśli coś gorszego? DzieciË zaczyna
rŐżanymi usteczkami szczebiotaÖ o postËpie, zaczyna mŐwiÖ straszne, okrutne
rzeczy, nie wiedzNoc co szczebiocze, ale już od pieluch przyucza siË do
intelektualnego okrucieÓstwa, najgorszego okrucieÓstwa, jakie można
wymyśliÖ, a tamci, zamotawszy czarnymi szmatami łuszczNoce siË fizjonomie,
stojNo za scenNo i pociNogajNo za sznurki... to zaś znaczy, że nie ma
żadnego nowego pokolenia, za to jest stara i brudna zabawa w marionetki, a
ja byłem podwŐjnym osłem, kiedy zamierałem dziś na tej scenie... Ależ to
paskudna zabawa - ta nasza cywilizacja...
- ...kto ma oczy niechaj zobaczy - mŐwił Pawor. - Nie wpuszczajNo nas
do leprozorium. Drut kolczasty, żołnierze, w porzNodku. Ale coś niecoś można
zobaczyÖ i tutaj wmieście. Widziałem, jak mokrzaki rozmawiajNo z dzieÖmi i
jak siË przy tym zachowujNo te dzieci, jak zamieniajNo siË nieomal w anioły,
a zapytaj takiego jak siË idzie do fabryki - wyleje na ciebie kubeł
pogardy...
Nie wpuszczajNo nas do leprozorium, myślał Wiktor. Drut kolczasty, a
mokrzaki swobodnie spacerujNo sobie po mieście. Ale przecież nie Golem to
wymyślił... Ojciec narodu. Co za ścierwo, pomyślał. Co za kanalia. WiËc to
jego robota. Najlepszy przyjaciel dzieci... Całkiem niewykluczone, to bardzo
do niego podobne. A wie pan, panie prezydencie, na paÓskim miejscu
urozmaiciłbym, a przynajmniej prŐbowałbym urozmaiciÖ swoje sztuczki. Zbyt
łatwo odrŐżniÖ paÓski ogon od wszystkich innych ogonŐw. Drut kolczasty,
żołnierze, przepustki - czyli pan prezydent, czyli bez najmniejszej
wNotpliwości jakieś paskudztwo...
- Na diabła tam drut kolczasty? - zapytał Wiktor.
- A skNod ja mogË wiedzieÖ? - odparł Pawor. - Nigdy przedtem drutu
kolczastego w tym miejscu nie było.
- To znaczy, że pan tam już kiedyś był?
- Dlaczego? Nie byłem. Ale nie jestem tu pierwszym inspektorem
sanitarnym... zresztNo nie chodzi o drut kolczasty, czy to mało na świecie
kolczastego drutu? Dzieci tam wpuszczajNo bez żadnych przeszkŐd, mokrzakŐw
wypuszczajNo bez przeszkŐd, ale ani pana, ani mnie nie wpuszczajNo - i to
jest dziwne.
Nie, to chyba jednak nie prezydent, myślał Wiktor. Prezydent i czytanie
Zurtzmansora, a może jeszcze i Baniewa - to nijak do siebie nie pasuje. Do
tego ta destrukcyjna ideologia... Gdybym ja coś takiego napisał, chyba by
mnie ukrzyżowali - NiepojËte, niezrozumiałe... Nieczysta sprawa... Trzeba
bËdzie zapytaÖ Irmy, pomyślał. Po prostu zapytam i zobaczË, co ona zrobi...
ZresztNo chyba i Diana powinna coś niecoś wiedzieÖ.
- Pan mnie nie słucha? - zapytał Pawor.
- Przepraszam, zamyśliłem siË.
- MŐwiË, że wcale bym siË nie zdziwił, gdyby miasto zastosowało jakieś
środki. ZresztNo, jak przystoi miastu, środki okrutne.
- Ja też bym siË nie zdziwił - wymamrotał Wiktor. - Nie zdziwiË siË,
nawet jeśli ja sam zechcË zastosowaÖ jakieś środki.
Pawor wstał i podszedł do okna.
- Ale pogoda - powiedział zgnËbiony. - WyjechaÖ by stNod jak
najprËdzej... Da mi pan ksiNożkË, czy nie?
- Nie mam żadnych ksiNożek - powiedział Wiktor. - Wszystko co
przywiozłem, jest w sanatorium... Niech pan posłucha, a po co mokrzakom
nasze dzieci?
Pawor wzruszył ramionami.
- To przecież chorzy ludzie - odpowiedział. - SkNod możemy wiedzieÖ? My
przecież jesteśmy zdrowi. Zapukano do drzwi i wszedł Golem - ciËżki i mokry.
- Zapytamy Golema - powiedział Pawor. - Golem, po co mokrzakom nasze
dzieci?
- Wasze dzieci? - zapytał Golem, uważnie oglNodajNoc etykietkË na
butelce z dżinem. - A pan ma dzieci, Pawor?
- Pawor twierdzi - odparł Wiktor - jakoby mokrzaki buntowały miej skie
dzieci przeciwko rodzicom. Co pan wie na ten temat, Golem?
- Hm... mruknNoł Golem. - Gdzie pan ma czyste szklanki? Aha... Mokrzaki
buntujNo dzieci? No cŐż... Nie oni pierwsi, nie oni ostatni. - Nie
zdejmujNoc płaszcza opadł na kozetkË i powNochał dżin w szklance. - A niby
dlaczego w naszych czasach nie buntowaÖ dzieci przeciwko rodzicom, jeżeli
białych szczuje siË na czarnych, żŐłtych na białych, a głupich szczujNo na
mNodrych... Co pana właściwie dziwi?
- Pawor twierdzi - powtŐrzył Wiktor - że paÓscy pacjenci włŐczNo siË po
mieście i uczNo dzieci rŐżnych dziwnych rzeczy. Ja też zauważyłem coś
podobnego, chociaż na razie jeszcze niczego nie twierdzË. Tak wiËc, niczemu
siË nie dziwiË, tylko pytam pana - czy to prawda, czy nie?
- O ile wiem - powiedział Golem odpijajNoc ze szklanki - mokrzaki od
wiekŐw mieli prawo chodziÖ po mieście. Nie wiem, co pan ma na myśli mŐwiNoc
o uczeniu dziwnych rzeczy, ale niech mi bËdzie wolno zapytaÖ pana jako
tubylca - czy zna pan zabawkË, ktŐra nazywa siË "zła fryga"?
- No, oczywiście - odrzekł Wiktor.
- Miał pan takNo zabawkË?
- r Ja oczywiście nie miałem... ale koledzy, o ile pamiËtam, chyba
tak... - Wiktor zamilkł. - Tak, rzeczywiście - powiedział. - Chłopcy mŐwili,
że tego bNoczka podarował im mokrzak. O to panu chodzi?
- Tak, właśnie o to. I "pogodnik" - i "drewnianNo rËkË"...
- Pardon - wtrNocił Pawor. - Czy ja, przybysz ze stolicy, mŐgłbym siË
dowiedzieÖ, o czym rozmawiajNo tubylcy?
- Nie mŐgłby pan - odparł Golem. - To nie leży w paÓskiej kompetencji.
- SkNod pan wie, co leży, a cc) nie leży w moich kompetencjach? -
zapytał Pawor urażonym tonem.
- Wiem - powiedział Golem. - ZgadujË, bo tak mi siË podoba,... i niech
pan przestanie łgaÖ, przecież prŐbował pan kupiÖ u Teddyego "pogodnik", wiËc
świetnie pan wie, co to takiego.
- Niech pan idzie do diabła - kapryśnie oznajmił Pawor. - Nie chodzi mi
o "pogodnik"...
- ChwileczkË, Pawor - niecierpliwie przerwał mu Wiktor. - Golem, nie
odpowiedział pan na moje pytanie.
- Czyżby? A mnie siË wydawało, że odpowiedziałem... Widzi pan,
Wiktorze, mokrzaki to ciËżko i beznadziejnie chorzy ludzie. To straszna
rzecz - choroba genetyczna. Ale pomimo wszystko zachowujNo dobroÖ i
mNodrośÖ, wiËc nie trzeba ich krzywdziÖ.
- Kto ich krzywdzi?
- Czyżby pan ich nie krzywdził?
- Na razie nie. Na razie nawet wrËcz przeciwnie.
- No to w takim razie wszystko w porzNodku - stwierdził Golem i wstał.
- W takim razie jedziemy. Wiktor wytrzeszczył oczy.
- DokNod jedziemy?
- Do sanatorium. JadË do sanatorium, pan jak widzË też siË wybiera do
sanatorium, a Pawor niech siË kładzie do łŐżka. DośÖ zarażania grypNo. l
Wiktor spojrzał na zegarek.
- Czy nie jest za wcześnie?
- Jak pan chce. Tylko niech pan pamiËta, że od dzisiejszego dnia
autobus nie chodzi. Jest nierentowny.
- A może najpierw zjemy obiad?
- Jak pan chce - powtŐrzył Golem. - Ja nigdy nie jadani obiadŐw. I panu
nie radzË. Wiktor pomacał siË po brzuchu.
- Tak - powiedział. Potem popatrzył na Pawora. - Chyba pojadË.
- Nic mi do tego - odparł Pawor. Był obrażony. - Niech pan przynajmniej
ksiNożki przywiezie.
- Na pewno - obiecał Wiktor i zaczNoł siË ubieraÖ.
Kiedy wsiedli do samochodu, pod wilgotny brezent, do wilgotnej,
śmierdzNocej tytoniem, benzynNo i lekarstwami kabiny, Golem zapytał:
- Czy rozumie pan aluzje?
- Czasami - odpowiedział Wiktor. - Kiedy wiem, że to aluzja. A bo co?
- A wiËc zwracam panu uwagË: aluzja. Niech pan mniej gada.
- Hm - wymamrotał Wiktor. - I jak mam to rozumieÖ?
- Jako aluzjË. Niech pan przestanie trzaskaÖ dziobem.
- Z przyjemnościNo - powiedział Wiktor i popadł w zamyślenie.
Przejechali miasto, minËli fabrykË konserw, przeciËli pusty miejski
park, zapuszczony, mizerny, na wpŐł zgniły z wilgoci, przemknËli obok
stadionu, na ktŐrym umorusani, w błotnych cËtkach jak żyrafy, "Bracia w
sapiencji" uparcie kopali mokrymi, napËczniałymi butami napËczniałNo piłkË i
wytoczyli siË na szosË prowadzNocNo do sanatorium. Dookoła, za kurtynNo
deszczu leżał mokry, płaski jak stŐł step, niegdyś suchy, wypalony i
kłujNocy a teraz z wolna przemieniajNocy siË w grzNoskie mokradła.
- Pana aluzja - rzekł Wiktor - przypomniała mi pewnNo rozmowË, mojNo
rozmowË z jego ekscelencjNo panem referentem pana prezydenta do spraw
paÓstwowej ideologii. Jego ekscelencja wezwał mnie do swego skromnego -
trzydzieści metrŐw na dwadzieścia - gabinetu i zainteresował siË: "Wiktor,
czy chce pan nadal mieÖ swŐj kawałek chleba z masłem?" Ja, naturalnie
odpowiedziałem twierdzNoco. "No to niech pan przestanie brzdNokaÖ!" -
ryknNoł jego ekscelencja i odprawił mnie skinieniem dłoni.
Golem uśmiechnNoł siË. ,
- A właściwie na czym pan brzdNokał?
- Jego ekscelencja miał na myśli moje Öwiczenia na banjo w
młodzieżowych klubach. Golem spojrzał na niego zezem.
- A właściwie skNod pan ma pewnośÖ, że nie jestem szpiclem?
- A ja wcale nie mam takiej pewności - zaprzeczył Wiktor. - Po prostu
mi to zwisa. Poza tym teraz nie mŐwi siË "szpicel". "Szpicel" to archaizm.
Teraz wszyscy kulturalni ludzie mŐwiNo "kabel".
- Nie wyczuwam rŐżnicy - zauważył Golem.
- Praktycznie, ja rŐwnież - powiedział Wiktor. - A wiËc przestajemy
trzaskaÖ dziobem. Czy pana pacjent wyzdrowiał?
- Moi pacjenci nigdy nie wracajNo do zdrowia.
- Pan ma wspaniałNo opiniË! Ale ja pytam o tego nieszczËśnika, ktŐry
wpadł w potrzask. Jak jego noga?
Golem milczał chwilË, a potem zapytał:
- KtŐrego z nich ma pan na myśli?
- Nie rozumiem - odparł Wiktor. - Naturalnie, że tego, ktŐry wpadł w
potrzask.
- Było ich czterech - stwierdził Golem wpatrzony w drogË zalanNo
deszczem. - Jeden wpadł w potrzask, drugiego niŐsł pan na plecach, trzeciego
zabrałem samochodem, a z powodu czwartego niedawno rozpËtał pan
skandalicznNo bŐjkË w restauracji.
Wiktor milczał, oszołomiony. Golem milczał rŐwnież. Świetnie prowadził
samochŐd, objeżdżajNoc niezliczone wyboje na starym asfalcie.
- No, no, niech siË pan tak nie mËczy - oznajmił wreszcie Golem. -
Żartowałem. On był jeden. I jego noga zagoiła siË tej samej nocy.
- To także żart? - zapytał Wiktor. - Ha - ha - ha. Teraz rozumiem,
dlaczego paÓscy chorzy nigdy nie wracajNo do zdrowia.
- Moi chorzy - powiedział Golem - nigdy nie wracajNo do zdrowia z dwŐch
powodŐw. Po pierwsze, ja, jak zresztNo każdy przyzwoity lekarz, nie umiem
leczyÖ genetycznych chorŐb. A po drugie, oni nie chcNo wyzdrowieÖ.
- Zabawne - wymamrotał Wiktor - Tyle już siË nasłuchałem o tych
paÓskich mokrzakach, że teraz, jak Boga kocham, jestem w stanie uwierzyÖ we
wszystko - i w deszcze, i w koty, i w to, że zgruchotana kośÖ może siË
zrosnNoÖ w ciNogu jednej nocy.
- No tak - rzekł Wiktor. - Dlaczego w mieście nie ma kotŐw? Przez
mokrzaki. A Teddyego niedługo zjedzNo myszy... MŐgłby pan zaproponowaÖ
mokrzakom, żeby przy okazji wyprowadzili z miasta rŐwnież i myszy.
- A la szczurołap z Hamelin? - zapytał Golem.
- Tak - lekkomyślnie potwierdził Wiktor. - Właśnie a la - potem
przypomniał sobie czym skoÓczyła siË historia ze szczurołapem z Hamelin. -
Nie ma w tym nic śmiesznego - powiedział. - Byłem dzisiaj w gimnazjum.
Widziałem dzieci. - I widziałem, jak siË zachowywały, kiedy pojawił siË
jakiś tam mokrzak. Teraz wcale siË nie zdziwiË, jeśli pewnego piËknego dnia
wyjdzie na miejski rynek mokrzak z akordeonem i wyprowadzi dzieci diabli
wiedzNo dokNod.
- Nie zdziwi siË pan - powiedział Golem. - A co jeszcze pan zrobi?
- Nie wiem... może zabiorË mu akordeon.
- I sam pan zagra?
- Tak - westchnNoł Wiktor. - To prawda. Nie mam czym przyciNognNoÖ tych
dzieci, zrozumiałem to dzisiaj . Ciekawe, czym oni je przyciNogajNo?
Przecież pan to wie, Golem.
- Wiktor, niech pan przestanie brzdNokaÖ - powiedział Golem.
- Jak pan sobie życzy - odparł Wiktor. - Bardzo starannie, i mniej lub
bardziej zrËcznie uchyla siË pan od odpowiedzi na moje pytania, świetnie to
zauważyłem. Bez sensu. Dowiem siË tak czy inaczej, a pan straci sposobnośÖ,
aby nadaÖ informacji wygodne dla pana zabarwienie emocjonalne.
- Tajemnica lekarska! - wyrzekł Golem. - A poza tym, ja nic nie wiem.
MogË siË tylko domyślaÖ.
Przyhamował. Przed nimi, za welonem deszczu, pojawiły siË na drodze
jakieś sylwetki. Trzy szare sylwetki i szary słup przydrożny z drogowskazami
"Leprozorium - 6 km" i "Sanatorium GorNoce ńrŐdła - 2,5 km". Sylwetki
cofnËły siË na pobocze - dorosły mËżczyzna i dwoje dzieci.
- Niech siË pan zatrzyma - powiedział Wiktor ochrypłym nagle głosem.
- Co siË stało? - Golem zahamował.
Wiktor nie odpowiedział. Patrzył na ludzi obok słupa, na rosłego
czarnego mokrzaka w dresie przesiNokniËtym wodNo, na chłopca, ktŐry rŐwnież
był bez płaszcza i na dziewczynkË, bosNo, w sukience oblepiajNocej ciało.
NastËpnie gwałtownie otworzył drzwi i wyskoczył na szosË. Deszcz i wiatr
uderzyły go po twarzy, aż siË zachłysnNoł, ale nie zauważył tego. Czuł
niepohamowanNo wściekłośÖ, kiedy "na siË ochotË tłuc i łamaÖ, ale jeszcze ma
siË świadomośÖ własnego szaleÓstwa. Na sztywnych nogach podszedł do
mokrzaka. "
- Co tu siË dzieje? - wycedził przez zËby. A potem do cŐrki patrzNocej
na niego ze zdziwieniem: - Irma, natychmiast do samochodu! - A potem znowu
do mokrzaka: - Niech pana diabli wezmNo, co pan wyprawia? - i znowu do Irmy:
Marsz do samochodu, do kogo mŐwiË!
Irma nie ruszyła siË z miejsca. Wszyscy troje stali nadal, oczy
mokrzaka nad czarnNo opaskNo spokojnie mrugały. A potem Irma powiedziała z
niepojËtNo intonacjNo "To mŐj ojciec" i Wiktor nagle zrozumiał, rdzeniem
pacierzowym zrozumiał, że tu nie można wrzeszczeÖ, wymachiwaÖ piËściami, nie
można groziÖ, chwytaÖ za kołnierz, ciNognNoÖ... i w ogŐle nie można siË
wściekaÖ. Powiedział bardzo spokojnie:
- Irma, idń do samochodu, jesteś cała mokra. Bol-Kunac, na twoim
miejscu też poszedłbym do samochodu.
Był pewny, że Irma posłucha i rzeczywiście posłuchała. Ale niezupełnie
tak, jakby sobie tego życzył. Nie, nie to, żeby choÖby spojrzeniem poprosiła
mokrzaka o zgodË, ale powstał cieÓ wrażenia, że jednak coś zaszło, jakaś
wymiana poglNodŐw, jakaś krŐtka narada, w wyniku ktŐrej podjËto decyzjË na
jego korzyśÖ. Irma zadarła nos i poszła w kierunku samochodu, a Bol-Kunac
odparł grzecznie:
- Jestem panu niezmiernie wdziËczny, panie Baniew, ale doprawdy lepiej
bËdzie jeżeli zostanË.
- Jak chcesz - stwierdził Wiktor. - Bol-Kunac mało go wzruszał. Teraz
trzeba jeszcze było powiedzieÖ coś na pożegnanie temu mokrzakowi. Wiktor z
gŐry wiedział, że to bËdzie coś bardzo głupiego, ale cŐż poczNoÖ? - tak
zwyczajnie odejśÖ po prostu nie mŐgł. Ze wzglËdŐw czysto prestiżowych. I
powiedział.
- Pana zaś, łaskawco - oznajmił wyniośle - nie zapraszam. Najwidoczniej
czuje siË pan tu jak ryba w wodzie.
NastËpnie odwrŐcił siË i rzuciwszy wyobrażonNo rËkawicË, odmaszerował.
Wypowiedziawszy te słowa, myślał z obrzydzeniem, hrabia oddalił siË z
godnościNo...
Inna wlazła z nogami na przednie siedzenie i wyżymała wodË z
warkoczykŐw. Wiktor wcisnNoł siË do tyłu, pochrzNokujNoc ze wstydu, a kiedy
Golem ruszył, powiedział:
- Wypowiedziawszy te słowa, hrabia oddalił siË... WsuÓ tutaj nogi,
Irma, to ci je rozetrË.
- Po co? - z ciekawościNo zapytała Irma.
- Chcesz złapaÖ zapalenie płuc? Daj tu nogi!
- Bardzo proszË - odrzekła Irma, zwinËła siË na siedzeniu i przesunËła
do tyłu jednNo nogË.
Już z gŐry zadowolony z siebie, że oto nareszcie zrobi coś pożytecznego
i właściwego, Wiktor ujNoł obiema rËkami tË chudNo, dziewczyÓskNo nogË -
mokrNo i wzruszajNocNo, już przymierzył siË, żeby jNo rozcieraÖ - do
czerwoności, do purpury, dobrymi ojcowskimi dłoÓmi, tË brudnNo,
zlodowaciałNo nogË, odwieczne ńrŐdło katarŐw, gryp, stanŐw zapalnych drŐg
oddechowych i obustronnych zapaleÓ płuc - kiedy stwierdził, że jego dłonie
sNo chłodniejsze niż jej stopy. SiłNo inercji wykonał jeszcze kilka ruchŐw
masujNocych, a nastËpnie ostrożnie tË stopË wypuścił. Przecież wiedziałem,
pomyślał nagle, przecież wiedziałem o tym jeszcze wtedy, kiedy stałem przed
nimi, wiedziałem, że tu siË kryje jakiś podstËp, że dzieciom nic nie grozi,
żadne katary i zapalenia, tylko nie chciałem w to uwierzyÖ, ale chciałem
ratowaÖ, wyrywaÖ ze szponŐw, płonNoÖ sprawiedliwym gniewem, spełniaÖ
obowiNozek i znowu napuścili mnie na wodË, i znowu wyszedłem na idiotË,
drugi raz tego samego dnia...
- Zabieraj swojNo nogË - rzekł do Irmy. Irma zabrała nogË i zapytała:
- DokNod jedziemy - do sanatorium?
- Tak - powiedział Wiktor i spojrzał na Golema czy ten aby nie zauważył
jego haÓby. Ale Golem z niewzruszonym spokojem patrzył na drogË, ciËżki,
rozlany, siedział spokojnie przy kierownicy siwy, niechlujny, przygarbiony i
wszystkowiedzNocy.
- A po co? - zapytała Irma.
- Przebierzesz siË w suche ubranie i położysz do łŐżka.
- Jeszcze czego! - powiedziała Irma. - Coś ty wymyślił?
- Dobra, dobra... - wymamrotał Wiktor. - Dam ci ksiNożki i bËdziesz
sobie czytaÖ.
Rzeczywiście, po jakiego diabla wiozË jNo tam? - pomyślał. Diana... No,
to siË jeszcze zobaczy. Żadnego picia i w ogŐle nic z tych rzeczy, ale jak
ja jNo odwiozË z powrotem? E tam, wezmË jakikolwiek samochŐd i odwiozË...
Dobrze by było coś sobie łyknNoÖ
- Golem... - zaczNoł, ale siË opamiËtał. Nie wypada, do diabla.
- Tak? - zapytał Golem nie odwracajNoc siË.
- Nie, nic - westchnNoł Wiktor, wpatrzony w szyjkË butelki sterczNocej
z kieszeni Golema. - Irma - powiedział znużonym głosem. - Co robiliście na
tych rozstajach?
- Myśleliśmy mgłË - odpowiedziała Irma.
- Co?
- Myśleliśmy mgłË - powtŐrzyła Irma.
- O mgle - poprawił Wiktor - albo na temat mgły.
- A to po co - o mgle? - zapytała Irma.
- MyśleÖ - to czasownik nieprzechodni - objaśnił Wiktor - a wiËc wymaga
przyimka. Czy przerabialiście czasowniki przechodnie?
- Zależy, jak na to popatrzeÖ - odparła Irma. - MyśleÖ mgłË - to jedno,
a myśleÖ o mgle - to zupełnie coś innego... i nie wiadomo komu to potrzebne
- myśleÖ o mgle.
Wiktor wyjNoł papierosa i zapalił.
- Poczekaj - powiedział. - MyśleÖ mgłË - tak siË nie mŐwi, to
niegramatycznie. SNo takie czasowniki - nieprzechodnie, myśleÖ, biegaÖ,
chodziÖ... Zawsze wymagajNo przyimka. ChodziÖ po ulicy. MyśleÖ o... no o
czymś tam...
- MyśleÖ głupstwa - podpowiedział Golem.
- No, to jest wyjNotek - stwierdził Wiktor nieco stropiony.
- Szybko chodziÖ - powiedział Golem.
- Szybko - to nie jest rzeczownik - zapalczywie oznajmił Wiktor. -
Niech pan nie mNoci dziecku w głowie, Golem.
- Tato, czy możesz nie paliÖ? - zainteresowała siË Irma.
Zdaje siË, że Golem wydał z siebie jakiś dńwiËk, a byÖ może to silnik
kichnNoł wspinajNoc siË pod gŐrË. Wiktor zgniŐtł papierosa i rozdeptał go
obcasem. Podjeżdżali do sanatorium, a z boku od stepu na spotkanie deszczu
sunËła nieprzejrzysta biała ściana.
- No i masz mgłË - rzekł Wiktor. - Możesz jNo myśleÖ. A także wNochaÖ,
biegaÖ i chodziÖ. Irma chciała coś powiedzieÖ, ale wtrNocił siË Golem.
- Nawiasem mŐwiNoc - stwierdził - czasownik "myśleÖ" wystËpuje jako
przechodni także w zdaniach podrzËdnie złożonych. Na przykład - myślË, że...
i tak dalej.
- To zupełnie inna sprawa - nie zgodził siË Wiktor. Obrzydło mu. Miał
okropnNo ochotË wypiÖ i zapaliÖ. Zachłannie popatrzył na szyjkË butelki.
- Nie jest ci zimno, Irma? - zapytał z niejasnNo nadziejNo.
- Nie. A tobie?
- TrochË mnie trzËsie - przyznał siË Wiktor.
- Trzeba wypiÖ dżinu - zauważył Golem.
- Tak, byłoby nieńle... A może pan ma?
- Mam - powiedział Golem. - Ale już prawie jesteśmy na miejscu.
Jeep wjechał w bramË i zaczËło siË to, o czym Wiktor jakoś nie
pomyślał. Pierwsze smugi mgły dopiero zaczËły przesNoczaÖ siË przez kratË
ogrodzenia i widocznośÖ była znakomita. Na drodze przed samochodem leżała
postaÖ w przemokniËtej piżamie, leżała z takNo minNo jakby spoczywała tu już
od wielu dni i nocy. Goleni ostrożnie objechał ciało, minNoł gipsowNo wazË
ozdobionNo nieskomplikowanymi rysunkami i odpowiednimi napisami i
przyłNoczył siË do stada samochodŐw stłoczonych przed wejściem do prawego
skrzydła. Irma otworzyła drzwi i natychmiast jakaś zapita morda wychyliła
siË z okna najbliższego samochodu i wybeczała: "Dziecino, chcesz, to ci siË
oddam?" Wiktor wysiadł zamierajNoc. Irma z ciekawościNo rozglNodała siË
dookoła. Wiktor mocno ujNoł jNo za rËkË i poprowadził do wejścia. Na
schodkach, pod deszczem siedziały dwie dziwki w bielińnie i ulicznymi
głosami śpiewały o okrutnym aptekarzu, co to nie chce im sprzedaÖ heroiny.
Na widok Wiktora umilkły, ale kiedy przechodził obok, jedna z nich
sprŐbowała złapaÖ go za spodnie. Wiktor wepchnNoł IrmË do holu. Było tu
ciemno, okna zasłoniËte, śmierdziało dymem tytoniowym i jakimś kwaskiem,
trzeszczał projektor i na białej ścianie podskakiwały pornograficze obrazki.
Wiktor z zaciśniËtymi zËbami deptał po cudzych nogach ciNognNoc za sobNo
potykajNocNo siË IrmË, a za nimi biegły gniewne, niecenzuralne okrzyki.
Pokonali wreszcie hol i Wiktor, przeskakujNoc po trzy stopnie, pobiegł po
pokrytych dywanem schodach. Irma milczała i Wiktor bał siË na niNo spojrzeÖ.
"
Na podeście czekał już na niego z otwartymi objËciami Roscheper Nant.
"Wiktor! - zachrypiał - Przy - yyjacielu! - w tym momencie zauważył IrmË i
wpadł w entuzjazm. - Wiktor! I ty też! Na małoletnie małolatki!" Wiktor
przymknNoł oczy, mocno nadepnNoł mu na nogË i pchnNoł w pierś - Roscheper
upadł na plecy przewracajNoc kosz na śmieci. Zlany potem Wiktor pomaszerował
korytarzem. Irma bezszelestnymi susami sadziła obok. PchnNoł drzwi Diany -
były zamkniËte, klucza nie było. Załomotał wściekle, i Diana natychmiast siË
odezwała: "Wynoś siË do wszystkich diabłŐw! - wrzasnËła z furiNo. -
ŚmierdzNocy impotent! GŐwniarz, łajno zasrane!" "Diana - zaryczał Wiktor. -
Otwieraj!" Diana zamilkła i drzwi siË otwarły. Stała na progu z importowanym
parasolem w pogotowiu. Wiktor odsunNoł jNo, wepchnNoł IrmË do pokoju i
zatrzasnNoł za sobNo drzwi.
- A, to ty - powiedziała Diana. - A ja myślałam, że znowu Roscheper. -
CzuÖ było od niej alkoholem. - Boże - powiedziała. - Kogoś ty przyprowadził?
- To jest moja cŐrka - z trudem odparł Wiktor. - Irma. Irmo, to jest
Diana.
Patrzył Dianie w oczy z rozpaczNo i nadziejNo. DziËki Bogu, zdaje siË,
że nie była pijana. Albo z miejsca wytrzeńwiała.
- Ty chyba oszalałeś - rzekła cicho.
- Irma przemokła - wydusił z siebie. - Przebierz jNo w suche rzeczy,
połŐż do łŐżka i w ogŐle...
- Nie położË siË - oznajmiła Irma.
- Irma - powiedział Wiktor. - BNodń łaskawa słuchaÖ, bo inaczej zaraz
kogoś spiorË...
- NiektŐrych z tu obecnych rzeczywiście należałoby spraÖ - stwierdziła
Diana beznadziejnym głosem.
- Diano - rzekł Wiktor. - ProszË ciË.
- Dobra - powiedziała Diana. - Idń do siebie. Damy sobie radË.
Wiktor wyszedł z ogromnNo ulgNo. Poszedł prosto do swojego pokoju, ale
i tam nie było spokoju. Na poczNotek musiał wyrzuciÖ na korytarz absolutnie
nieznanNo parË, ktŐra siË tam zagnieńdziła oraz uświnionNo bieliznË
pościelowNo. Potem zamknNoł drzwi, zwalił siË na goły materac, zapalił
wilgotnego papierosa i zaczNoł siË zastanawiaÖ, co też właściwie
narozrabiał.
*
Wiktor obudził siË pŐńno, była pora obiadu. TrochË bolała głowa, ale
nastrŐj okazał siË nieoczekiwanie dobry.
Wieczorem, wypaliwszy paczkË papierosŐw, zszedł na dŐł, damskNo
szpilkNo do włosŐw otworzył czyjś samochŐd, wyprowadził IrmË służbowym
wyjściem i odwiŐzł jNo do matki. PoczNotkowo jechali w milczeniu. Wiktora aż
skrËcało, tak paskudnie siË czuł, Irma zaś siedziała obok, czyściutka,
schludna, uczesana według najnowszej mody - żadnych tam warkoczykŐw - i
zdaje siË miała nawet podmalowane wargi. Miał ogromnNo ochotË na nawiNozanie
rozmowy, ale musiałby zaczynaÖ od przyznania siË do niebotycznej głupoty, a
to wydało mu siË niepedagogiczne. SkoÓczyło siË na tym, że Irma nagle, ni z
tego ni z owego, pozwoliła mu zapaliÖ (pod warunkiem, że wszystkie okna
bËdNo otwarte) i zaczËła opowiadaÖ, jakie to wszystko było dla niej ciekawe,
jakie to podobne do tego, o czym poprzednio czytała, ale w co nie bardzo
wierzyła, jak to znakomicie z jego strony, że zorganizował jej takNo
nieoczekiwanNo i w najwyższym stopniu pouczajNocNo przygodË, że w ogŐle jako
ojciec jest całkiem do przyjËcia, nie zanudza i nie gada głupstw, że Diana
jest "prawie nasza", wszystkich nienawidzi, szkoda tylko, że tak niewiele
wie i za bardzo lubi wypiÖ, ale to akurat w koÓcu nie jest takie straszne,
ty też lubisz wypiÖ, a wszystkim siË spodobałeś, dlatego, że mŐwiłeś
uczciwie, nie udawałeś jakiegoś tam strażnika elitarnej wiedzy i całkiem
słusznie, ponieważ nie jesteś żadnym strażnikiem, i nawet Bol-Kunac
powiedział, że w całym mieście jesteś jedynym człowiekiem wartościowym,
jeśli oczywiście nie liczyÖ doktora Golema, ale Golem właściwie nie ma z
miastem nic wspŐlnego, a poza tym nie jest pisarzem, nie wyraża ideologii, a
jak ty uważasz, czy ideologia jest w ogŐle potrzebna, czy lepiej bez niej,
wielu teraz uważa, że nadchodzi koniec wieku ideologii...
W rezultacie odbyła siË znakomita rozmowa, obie strony były pełne
szacunku jedna dla drugiej i po powrocie do hotelu (samochŐd postawił na
jakimś zagraconym podwŐrzu), Wiktor uważał już, że ojcostwo nie jest tak
bardzo niewdziËcznym zajËciem, szczegŐlnie jeśli zna siË życie i umie siË
wykorzystaÖ w celach wychowawczych nawet jego ciemne strony. W zwiNozku z
tym wypił z Teddym, ktŐry także był ojcem i także interesował siË problemami
wychowania, ponieważ jego pierworodny miał I4 lat - trudny wiek przejściowy,
twoja jeszcze da ci do wiwatu... to znaczy wnuk Teddyego miał I4 lat, a
wychowaniem syna nie mŐgł siË zajmowaÖ dlatego, że syn spËdził dzieciÓstwo w
obozie koncentracyjnym. Nie wolno biÖ dzieci, twierdził Teddy. I bez ciebie
przez całe życie bËdzie je biÖ każdy, kto ma rËce i nogi, a jeśli masz chËÖ
uderzyÖ dzieciaka, lepiej daj po mordzie samemu sobie, ze znacznie wiËkszym
pożytkiem dla sprawy.
Po ktŐrymś z rzËdu kieliszku Wiktor przypomniał sobie, że Irma ani
słowem nie wspomniała o jego okropnym zachowaniu na rozstajnych drogach i
doszedł do wniosku, że jego cŐrka jest przebiegłym stworzeniem i w ogŐle
uciekaÖ siË za każdym razem do pomocy kochanki, kiedy nie wiadomo jak
wykaraskaÖ siË z trudnej sytuacji, w ktŐrNo sam siË uwikłałeś - to co
najmniej nieuczciwe. Te wnioski zmartwiły go, ale właśnie przyszedł doktor
R. Kwadryga i zamŐwił swojNo codziennNo butelkË rumu, wiËc wypili tË
butelkË, na skutek czego Wiktor znowu zobaczył wszystko w rŐżowych barwach,
ponieważ stało siË jasne, że Irma po prostu nie chciała go martwiÖ, co
oznacza, że szanuje ojca, a byÖ może nawet go kocha. .. Potem przyszedł
jeszcze ktoś, i coś zamŐwił. Potem prawdopodobnie Wiktor poszedł spaÖ...
Prawdopodobnie... Należy przypuszczaÖ, że spaÖ... Co prawda zachowało siË
jeszcze jedno wspomnienie - kafelki na podłodze zalane wodNo, ale co to była
za podłoga i co to była za woda, nie sposŐb było odtworzyÖ... I lepiej nie
odtwarzaÖ...
Doprowadziwszy siË do porzNodku Wiktor zszedł na dŐł, zabrał z recepcji
świeże gazety i porozmawiał o przeklËtej pogodzie.
- Jak ja wczoraj? - zapytał niedbale. - Nie za bardzo?
- Właściwie nie za bardzo - powiedział uprzejmie recepcjonista. -
Rachunek da panu Teddy.
- Aha - powiedział Wiktor i postanowiwszy chwilowo niczego nie
precyzowaÖ, poszedł do restauracji. Wydało mu siË, że lamp na sali jest
jakby mniej. - O, do diabła - pomyślał ze strachem. Teddyego jeszcze nie
było. Wiktor skłonił siË młodemu człowiekowi w okularach i jego
towarzyszowi, usiadł przy swoim stoliku i rozłożył gazetË. Na świecie nic
siË nie zmieniło. Jedno paÓstwo zatrzymywało handlowe statki drugiego i to
drugie paÓstwo wysyłało kategoryczne protesty. PaÓstwa, ktŐre podobały siË
panu prezydentowi, prowadziły sprawiedliwe wojny w obronie swoich narodŐw i
demokracji. PaÓstwa, ktŐre z jakiegoś powodu nie podobały siË panu
prezydentowi, prowadziły wojny zaborcze, a właściwie nie prowadziły wojen,
tylko po prostu po bandycku napadały. Sam pan prezydent wygłosił dwugodzinne
przemŐwienie o konieczności skoÓczenia z korupcjNo raz na zawsze i
szczËśliwie przeszedł operacjË usuniËcia migdałŐw. Znajomy krytyk -
wyjNotkowe ścierwo - wychwalał nowNo powieśÖ Roc-Tusowa i było to nader
tajemnicze, ponieważ ksiNożka była naprawdË dobra.
Podszedł kelner, jakiś nowy, nieznajomy, po przyjacielsku doradził
ostrygi, przyjNoł zamŐwienie, pomachał serwetkNo nad obrusem i oddalił siË.
Wiktor odłożył gazety, zapalił, usiadł wygodniej i zaczNoł myśleÖ o pracy.
Po dobrym pijaÓstwie zawsze z ochotNo rozmyślał o pracy. Dobrze byłoby
napisaÖ optymistycznNo, wesołNo ksiNożkË... O tym, jak żyje sobie na świecie
człowiek, kocha swojNo pracË, niegłupi, lubi przyjaciŐł, a przyjaciele go
ceniNo, o tym jak mu z tym dobrze - sympatyczny chłopak, dowcipny, trochË
dziwak. Nie ma fabuły. A jeśli nie ma fabuły, to znaczy, że nudne. A w
ogŐle, jeśli już usiNośÖ do takiej powieści, to trzeba siË zastanowiÖ,
dlaczego temu miłemu człowiekowi jest tak dobrze, a wtedy niewNotpliwie
dojdzie siË do wniosku, że dobrze jest mu wyłNocznie dlatego, że ma
ukochanNo pracË, a wszystko inne mu po prostu zwisa. A w takim razie co to
za człowiek, jeśli wszystko ma gdzieś oprŐcz swojej pracy. Można oczywiście
napisaÖ o człowieku, ktŐrego sensem życia jest miłośÖ blińniego i jest mu
dobrze na świecie, ponieważ kocha swoich blińnich i kocha swojNo pracË, ale
o takim człowieku parË tysiËcy lat temu napisali już panowie Łukasz,
Mateusz, Jan i jeszcze jakiś - w sumie było ich czterech. Tak w ogŐle, to
było ich znacznie wiËcej, ale tylko ci czterej pisali odpowiednio, a
pozostali byli pozbawieni rŐżnych rzeczy, jeden świadomości narodowej, drugi
prawa korespondencji... a człowiek, o ktŐrym pisali, niestety był szalony...
Właściwie byłoby zajmujNoce opisaÖ, jak Chrystus przychodzi na ZiemiË
dzisiaj, nie tak, jak o tym pisał Dostojewski, ale tak jak pisał ten Łukasz
z kumplami... Chrystus przychodzi do sztabu generalnego i proponuje:
kochajcie swoich blińnich. A w sztabie, rzecz jasna, siedzi jakiś
antysemita...
- Pan pozwoli, panie Baniew? - zahuczał nad nim sympatyczny, mËski
głos.
Był to pan burmistrz we własnej osobie. Nie tamten apoplektycznie
purpurowy, kwiczNocy z niezdrowego podniecenia wieprz na ogromnym łożu
Roschepera, lecz elegancko zaokrNoglony, idealnie wygolony, ubrany bez
zarzutu imponujNocy mËżczyzna ze skromnNo wstNożeczkNo w klapie i z
emblematem Legiii na lewym ramieniu.
- ProszË - powiedział Wiktor bez cienia radości.
Pan burmistrz usiadł, rozejrzał siË i położył dłonie na stole.
- Postaram siË nie dokuczaÖ panu zbyt długo swojNo obecnościNo -
oznajmił - i sprŐbujË nie przeszkodziÖ w paÓskiej biesiadzie, jednakże
problem, z ktŐrym zamierzam siË do pana zwrŐciÖ, dojrzał już ostatecznie,
abyśmy wszyscy, wielcy i mali, ci ktŐrym drogi jest honor i dobrobyt naszego
miasta byli gotowi odłożyÖ własne sprawy, aby go jak najszybciej i
najefektywniej rozwiNozaÖ.
- Słucham pana - rzekł Wiktor.
- Spotykamy siË tu panie Baniew, raczej nieoficjalnie, ponieważ zdajNoc
sobie sprawË z tego, że jest pan nadzwyczaj zajËty, nie chciałem niepokoiÖ
pana w czasie pracy, szczegŐlnie biorNoc pod uwagË jej specyfikË. Jednakże
zwracajNoc siË obecnie do pana jako osobistośÖ oficjalna - i w swoim własnym
imieniu i w imieniu całego magistratu...
Kelner przyniŐsł butelkË białego wina i ostrygi. Burmistrz zatrzymał go
wzniesionym palcem.
- Przyjacielu - powiedział. - PŐl porcji kitchigaÓskiej i kieliszek
miËtŐwki. Jesiotr bez sosu... A wiËc pozwolË sobie kontynuowaÖ - oznajmił,
ponownie zwracajNoc siË do Wiktora. - Obawiam siË co prawda, że naszNo
rozmowË trudno bËdzie uznaÖ za pogawËdkË przy stole, ponieważ mowa bËdzie o
sprawach i okolicznościach nie tylko smutnych, ale, powiedziałbym,
nieapetycznych. Zamierzałem porozmawiaÖ z panem o tak zwanych mokrzakach, o
tym złośliwym nowotworze, ktŐry już nie pierwszy rok zżera nasz nieszczËsny
region.
- Tak, tak - przytaknNoł Wiktor. Zaczynało go to interesowaÖ.
Burmistrz niezbyt głośno wygłosił dobrze przemyślane i nieskazitelne
stylistycznie przemŐwienie. Opowiedział, jak dwadzieścia lat temu, od razu
po okupacji, w KoÓskim WNowozie zbudowano leprozorium, obŐz - kwarantannË
dla osŐb cierpiNocych na tak zwany żŐłty trNod czyli chorobË okularniczNo.
ZresztNo prawdË mŐwiNoc choroba ta, jak dobrze wiadomo panu Baniewowi,
pojawiła siË w naszym kraju jeszcze w niepamiËtnych czasach, przy czym, jak
dowodzNo specjalnie przeprowadzone badania, szczegŐlnie czËsto atakowała ona
nie wiedzieÖ czemu mieszkaÓcŐw właśnie naszego regionu. Jednakże wyłNocznie
dziËki wysiłkom pana prezydenta, chorobie tej poświËcono niezmiernie wiele
uwagi i tylko na skutek jego osobistego zalecenia pozbawieni opieki
lekarskiej, rozproszeni po całym kraju i czËstokroÖ niesprawiedliwie
prześladowani przez zacofane grupy ludności, zaś przez okupantŐw fizycznie
likwidowani, nieszczËśnicy ci zostali wreszcie przewiezieni w jedno miejsce,
gdzie stworzono im warunki znośnej egzystencji, odpowiedniej do ich
sytuacji. Wszystko to nie budzi żadnego sprzeciwu, przedsiËwziËte środki
można jedynie pochwalaÖ, jednakże, jak to u nas czasami siË zdarza,
najlepsze i najszlachetniejsze inicjatywy zwracajNo siË przeciwko nam. Nie
bËdziemy w tej chwili szukaÖ winnych. Nie bËdziemy prowadziÖ śledztwa w
sprawie działalności niejakiego doktora Golema, działalności byÖ może
ofiarnej, ale jednak brzemiennej, jak siË teraz okazało, w nadzwyczaj
nieprzyjemne skutki. Nie bËdziemy także zajmowaÖ siË przedwczesnym
krytykanctwem, chociaż stanowisko niektŐrych wystarczajNoco wysokich
instancji uporczywie ignorujNocych nasze protesty nam osobiście wydaje siË
dośÖ zagadkowe. Przejdńmy do faktŐw... - Burmistrz wypił miËtŐwkË, ze
smakiem zakNosił jesiotrem i jego głos stał siË jeszcze bardziej aksamitny,
nie sposŐb było wyobraziÖ sobie, że ten człowiek zastawia potrzaski na
ludzi. Wielosłownie wyraził pragnienie nieprzeciNożania uwagi pana Baniewa
krNożNocymi po mieście plotkami, ktŐre to plotki, jak musi wyznaÖ wprost,
sNo rezultatem niedostatecznie precyzyjnego i jednoznacznego wykonywania
zaleceÓ pana prezydenta przez wszystkie szczeble administracyjne, mamy na
myśli nadzwyczaj rozpowszechniony poglNod o fatalnej roli tak zwanych
mokrzakŐw, obciNożanie ich odpowiedzialnościNo za gwałtownNo zmianË klimatu,
zwiËkszenie liczby poronieÓ i procentu bezpłodnych małżeÓstw, za gwałtowny
exodus niektŐrych zwierzNot domowych, za inwazjË szczegŐlnego rodzaju
pluskwy domowej a konkretnie - pluskwy skrzydlatej...
- Panie burmistrzu - powiedział z westchnieniem Wiktor. - MuszË panu
wyznaÖ, że jest mi niezmiernie trudno śledziÖ paÓskie długie okresy. Może
porozmawiajmy wprost, jak dobrzy synowie jednego narodu. Może nie bËdziemy
mŐwiÖ, o czym nie bËdziemy mŐwiÖ, a bËdziemy - o czym bËdziemy.
Burmistrz obrzucił go szybkim spojrzeniem, coś sobie obliczył, coś
pokojarzył, diabli go tam wiedzNo, co tam skojarzył, ale zapewne wszystko co
trzeba - i to, że Wiktor pił z Roscheperem i to, że w ogŐle pił, hałaśliwie
z cyrkiem i fajerwerkiem, na cały kraj, i to, że Irma jest wunderkindem, i
to, że jest na świecie niejaka Diana i jeszcze zapewne niemało innych rzeczy
- tak, że blichtr pana burmistrza po prostu w oczach mocno przyblakł i pan
burmistrz krzyknNoł, żeby mu przynieśli kieliszek koniaku. Wiktor też
poprosił o koniak. Burmistrz zarechotał, obejrzał pustNo już salË, leciutko
uderzył piËściNo w stŐł i oznajmił.
- Rzeczywiście, co ja tu bËdË krËcił. Życie w mieście stało siË
niemożliwe - może pan za to podziËkowaÖ paÓskiemu Golemowi - nawiasem
mŐwiNoc, czy pan wie, że Golem to tajny komunista? Tak, tak, zapewniam pana,
sNo na niego materiały... ten paÓski Golem wisi na włosku... A wiËc,
powiadam - na naszych oczach demoralizujNo nasze dzieci. Te ścierwa
przenikły do szkŐł i doszczËtnie zdemoralizowały nam dzieci... wyborcy sNo
niezadowoleni, niektŐrzy wyjeżdżajNo z miasta, zaczyna siË ferment, tylko
patrzeÖ, jak rozpocznNo siË samosNody, oto jak wyglNoda sytuacja. - Osuszył
kieliszek. - MuszË siË panu przyznaÖ, że ja ich nienawidzË, zabijałbym jak
szczury, tylko nie chcË sobie brudziÖ rNok. Nie uwierzy pan, panie Baniew,
doszedłem do tego, że zastawiam na nich potrzaski... No dobrze,
zdemoralizowali dzieci, mŐwi siË trudno. Dzieci to dzieci, można je
demoralizowaÖ dzieÓ i noc, a im wszystkiego mało. Ale niech pan siË postawi
w mojej sytuacji. Te deszcze, to jednak ich robota, chociaż nie wiem, jak
oni to robiNo. Zbudowaliśmy sanatorium, lecznicze wody, cudowny klimat,
spaliśmy na pieniNodzach. Przyjeżdżali do nas ze stolicy, a jak siË to
wszystko skoÓczyło? Deszcze, mgły, kuracjusze zakatarzeni, im dalej, tym
gorzej, przyjechał tu znany fizyka.. zapomniałem nazwiska, zresztNo pan na
pewno go zna... pomieszkał dwa tygodnie i gotowe - choroba okularnicza,
marsz do leprozorium. Świetna reklama dla sanatorium! Potem jeszcze jeden
przypadek i jeszcze, no i koniec - kuracjuszy ani na lekarstwo. Restauracja
za chwilË zbankrutuje, sanatorium ledwie dyszy - Bogu dziËki znalazł siË
trener kretyn, trenuje specjalnNo drużynË do gry w kraj ach o deszczowym
klimacie... No i pan Roscheper oczywiście pomaga nam w jakimś stopniu... Pan
mnie rozumie? PrŐbowałem dogadaÖ siË z tym Golemem - jak groch o ścianË -
czerwony, to zawsze czerwony. Pisałem na gŐrË - żadnych rezultatŐw. Pisałem
wyżej - to samo. Jeszcze wyżej - odpowiadajNo, że przyjËli do wiadomości i
skierowali sprawË do rozpatrzenia we właściwych instancjach na dole...
NienawidzË ich, ale siË przemogłem i sam pojechałem do leprozorium.
Wpuścili. Prosiłem, udowadniałem... Co za wstrËtne typy! MrugajNo swoimi
wyliniałymi ślepiami jak na jakiegoś wrŐbla, jakbym był powietrzem... -
pochylił siË do Wiktora i wyszeptał. - BojË siË buntu, krew siË poleje. Pan
mnie rozumie?
- Owszem - powiedział Wiktor. - Ale co ja mam z tym wspŐlnego?
Burmistrz rozparł siË w fotelu, wyjNoł cygaro z aluminiowego futerału,
zapalił.
- W mojej sytuacji - oznajmił - zostaje tylko jedno - uruchomiÖ
wszystkie dńwignie. Potrzebna jest jawnośÖ. Magistrat uchwalił petycjË do
departamentu ochrony zdrowia, podpisze jNo pan Roscheper, mam nadziejË pan
rŐwnież, ale to jeszcze niewiele daje. Potrzebna jest jawnośÖ! Potrzebny
jest dobry artykuł w stołecznej gazecie podpisany głośnym nazwiskiem.
PaÓskim nazwiskiem, panie Baniew. A problem jest palNocy, wymarzony dla
takiego trybuna jak pan. Bardzo pana proszË. I w swoim własnym imieniu i w
imieniu magistratu, i w imieniu nieszczËśliwych rodzicŐw... Trzeba zrobiÖ
wszystko co w naszej mocy, żeby leprozorium zabrali stNod do wszystkich
diabłŐw! DokNodkolwiek, ale żeby z mokrzakŐw nie zostało tu ani śladu,
żebyśmy mogli zapomnieÖ o tej zarazie. Oto, co chciałem panu powiedzieÖ.
- Tak... rozumiem - wolno odparł Wiktor. - Bardzo dobrze pana rozumiem.
Ty bydlaku, myślał, ty gruba świnio, naprawdË mogË ciË zrozumieÖ. Ale
co siË stało z mokrzakami? Byli cisi, przygarbieni, chodzili boczkiem,
niczego takiego siË o nich nie słyszało, tylko niektŐrzy mŐwili, że podobno
mokrzaki śmierdzNo, że podobno sNo zarańliwi, podobno robiNo niezwykłe
zabawki i w ogŐle rŐżne rzeczy z drzewa... matka Fryda mŐwiła, o ile
pamiËtam, że umiejNo rzucaÖ uroki, i przez nich mleko kwaśnieje, że mogNo
ściNognNoÖ na nas wojnË, mŐr i głŐd... A teraz siedzNo za drutem kolczastym,
i co też oni robiNo tam u siebie? Oj, robiNo, robiNo i to dużo. PogodË
robiNo, i dzieci zwabiajNo do siebie (po co?), koty przepËdzili (też
dlaczego?), pluskwy zmusili do latania...
- Pewnie pan sNodzi, że my tutaj siedzimy z założonymi rËkami -
powiedział burmistrz. - W żadnym wypadku. Ale co my możemy? PrzygotowujË
proces przeciwko Golemowi. Pan inspektor sanitarny Pawor Summan zgodził siË
zostaÖ konsultantem. Położymy nacisk na infekcyjnośÖ choroby - w tej sprawie
nie zostało jeszcze powiedziane ostatnie słowo, a Golem jako tajny komunista
oczywiście ten fakt wykorzystuje. To jedno. NastËpnie prŐbujemy odpowiedzieÖ
terrorem na terror. Miejscowa Legia, nasza duma, chłopcy jak złoto jeden w
drugiego, no, po prostu orły... ale to jakoś nie to. Przecież nie
otrzymujemy żadnych instrukcji z gŐry... Policja znajduje siË w fałszywej
sytuacji... i w ogŐle... A wiËc przeciwdziałamy jak tylko możemy.
Zatrzymujemy ładunki, ktŐre do nich idNo... prywatne, oczywiście, nie
żywnośÖ i nie pościel rzecz jasna, ale rozmaite ksiNożki, oni zamawiajNo
bardzo dużo ksiNożek... Dzisiaj na przykład zatrzymaliśmy ciËżarŐwkË, i od
razu jakoś lżej na duszy. Ale to wszystko drobiazgi, żeby siË pocieszyÖ, a
należałoby radykalnie...
- Tak - powiedział Wiktor. - WiËc orły jeden w drugiego. Jak mu tam...
Flamenda? Ten, no bratanek...
- Famenco Juventa - oznajmił burmistrz. - MŐj zastËpca do spraw Legii,
orzeł! Pan go już poznał?
- TrochË poznałem - rzekł Wiktor. - Ale po co zatrzymujecie ksiNożki?
- Jak to po co? To oczywiście głupota, ale człowiek jest tylko
człowiekiem i w ktŐrymś momencie nie wytrzymuje. A poza tym... - burmistrz
uśmiechnNoł siË wstydliwie. - Śmieszne, naturalnie, ale chodzNo plotki, że
oni bez ksiNożek nie mogNo... jak normalni ludzie bez jedzenia i tak
dalej...
Zapadła cisza. Wiktor bez apetytu dłubał widelcem w befsztyku i
rozmyślał. Mało wiem o mokrzakach, a to co wiem, nie budzi we mnie sympatii.
ByÖ może chodzi o to, że niezbyt lubiłem ich w dzieciÓstwie. Ale za to
burmistrza i jego bandË znam dobrze - sadło i śmietanka narodu, sfora
prezydenta, czarna sotnia... Nie, jeśli wy jesteście przeciwko mokrzakom, to
znaczy, że w mokrzakach coś jednak jest... Z drugiej strony mogË napisaÖ
artykuł, choÖby nie wiem jak rozpasany, to i tak nikt nie zaryzykuje jego
druku, a burmistrz bËdzie zadowolony, miałbym przynajmniej z tego jakNoś
korzyśÖ, żyłbym sobie tutaj śpiewajNoco... Jaki prawdziwy pisarz może siË
pochwaliÖ, że żyje jak pNoczek w maśle? MŐgłbym siË tu urzNodziÖ, dostaÖ
synekurË, zostaÖ na przykład jakimś inspektorem magistrackim do spraw
miejskich plaż i pisaÖ sobie na zdrowie... o tym jak wspaniale żyje siË
człowiekowi pochłoniËtemu ukochanNo pracNo... i wygłaszaÖ na ten temat
odczyty dla wunderkindŐw... E tam, wszystka polega na tym, żeby kiedy ci
plujNo w pysk, udawaÖ, że to deszcz i spokojnie siË wytrzeÖ. Na poczNotku ze
wstydem, potem ze zdziwieniem, a wreszcie, zanim siË człowiek obejrzy,
zacznie siË wycieraÖ z godnościNo i nawet bËdzie miał z tego satysfakcjË.
- My, rzecz jasna, w żadnym razie nie nakłaniamy pana do pośpiechu -
powiedział burmistrz. - Jest pan człowiekiem zapracowanym i tak dalej.
Powiedzmy w granicach tygodnia, co? Wszystkie materiały otrzyma pan od nas,
możemy nawet dostarczyÖ coś w rodzaju schematu, planu, według ktŐrego
życzylibyśmy sobie... a pan tylko wygładzi wprawnNo rËkNo i rzecz nabierze
właściwego blasku. A podpisaliby siË pod tym artykułem trzej wybitni synowie
naszego miasta - poseł do parlamentu Roscheper Nant, sławny pisarz Baniew i
paÓstwowy laureat doktor Rem Kwadryga...
Nieńle mu to idzie, pomyślał Wiktor. A my, ci z drugiej strony, nie
mamy nawet cienia takiej wytrwałości. Byłoby bicie piany, chodzenie dookoła
Wojtek - żeby tylko nie uraziÖ człowieka, nie poddawaÖ go przesadnej presji,
żeby tylko, nie daj Boże, nie posNodził nas o prywatË... Wybitni synowie
miasta! A przecież ten łajdak jest absolutnie pewny, że ja artykuł napiszË i
podpiszË, że nie mam wyjścia, że zesłany Baniew bËdzie musiał podnieśÖ rËce
do gŐry i w pocie duszy odpracowaÖ swŐj beztroski pobyt w rodzinnym
mieście... I o schemacie wspomniał... dobrze wiemy, jaki to musi byÖ
schemat, żeby obryzganego prezydenckNo ślinNo Baniewa nawet teraz można było
wydrukowaÖ. Ta - ak, panie Baniew, lubi pan koniak, lubi pan dziewczynki, i
marynowane minogi z cebulkNo też pan lubi, wiËc musisz pan polubiÖ pana
burmistrza...
- ZastanowiË siË nad paÓskNo propozycjNo - powiedział, uśmiechajNoc
siË. - Pomysł wydaje mi siË wystarczajNoco interesujNocy, ale zrealizowanie
go wymaga pewnej ugody z sumieniem - obleśnie mrugnNoł do burmistrza.
Burmistrz zarechotał.
- No a jak! "Sumienie narodu, precyzyjne zwierciadło" i tak dalej...
PamiËtam, jakże inaczej... - ponownie nachylił siË do Wiktora z minNo
spiskowca. - Zapraszam pana na jutro do siebie - zahuczał. - BËdNo
wyłNocznie sami swoi. Tylko, uprzedzam, bez żon. No?
- Tu - oznajmił Wiktor wstajNoc - jestem zmuszony stanowczo odrzuciÖ
paÓskNo propozycjË. Mam ważne sprawy - znowu obleśnie mrugnNoł. - W
sanatorium.
Rozstali siË nieomal jak przyjaciele. Pisarz Baniew został zaliczony do
miejscowej elity i żeby doprowadziÖ do porzNodku roztrzËsione takim
zaszczytem nerwy, zmuszony był wychłeptaÖ szklaneczkË koniaku natychmiast,
jak tylko plecy pana burmistrza znikły za drzwiami. Można oczywiście
wyjechaÖ stNod do wszystkich diabłŐw, myślał Wiktor. Za granicË mnie nie
wypuszczNo, zresztNo nie chcË wyjeżdżaÖ za granicË, co ja tam bËdË robił,
wszËdzie jest tak samo. Ale i w tym kraju znajdzie siË sporo miejsc, w
ktŐrych można siË schowaÖ i przesiedzieÖ. Wyobraził sobie słoneczne
przestrzenie, bukowe zagajniki, upajajNoce powietrze, milczNocych farmerŐw,
zapachy mleka i miodu... i nawozu, i komary, i smrŐd wychodka, i straszliwNo
nudË... staroświeckie telewizory oraz miejscowNo inteligencjË: cwany pop -
dziwkarz, wiecznie pijany nauczyciel, samogon... ZresztNo, co tu gadaÖ, jest
gdzie pojechaÖ. Ale przecież tylko tego im trzeba, żebym gdzieś wyjechał,
żebym zszedł z oczu, skrył siË w mysiej dziurze, i to z własnej woli, bez
przymusu, ponieważ gdyby mnie zesłali, podniŐsłby siË krzyk, hałas, mieliby
kłopoty... na tym polega cały kłopot, że bËdNo bardzo zadowoleni - wyjechał,
zamknNoł siË, nikt o nim nie pamiËta, przestał brzdNokaÖ...
Wiktor zapłacił, poszedł do swojego numeru, włożył płaszcz i wyszedł na
deszcz. Ni stNod ni zowNod nagle bardzo zapragnNoł znowu zobaczyÖ IrmË,
porozmawiaÖ z niNo o postËpie, wyjaśniÖ dlaczego tak dużo pije (a
rzeczywiście, dlaczego ja tak dużo pijË?) i byÖ może siedzi tam u niej
Bol-Kunac, ale Loli z pewnościNo nie bËdzie... Ulice były mokre, szare,
puste, w ogrŐdkach spokojnie konały jabłonie. Wiktor po raz pierwszy
zauważył, że niektŐre domy majNo drzwi i okna zabite deskami. Jednak miasto
bardzo siË zmieniło - pochylone płoty, pod gzymsy zapełzła biała pleśÓ,
wypłowiały kolory, a na ulicach niepodzielnie krŐlował deszcz. Deszcz padał
po prostu jak deszcz, deszcz kropił z dachŐw drobniutkim wodnym pyłem,
deszcz zbierał siË na wietrze w mgliste wirujNoce słupy wËdrujNoce od ściany
do ściany, deszcz rozlewał siË po jezdni i pomykał po wyżłobionych miËdzy
kamieniami rowkach. Czarno - szare chmury powoli pełzły tuż nad dachami.
Człowiek był nieproszonym gościem na ulicach i deszcz nie okazywał mu
żadnych wzglËdŐw.
Wiktor wyszedł na plac i zobaczył ludzi, ktŐrzy stali pod daszkiem
przed wejściem na komendË policji - dwŐch policjantŐw w mundurowych
płaszczach i niziutki, umorusany chłopak w roboczym kombinezonie. Przed
wejściem, lewymi kołami na trotuarze stał niezgrabny furgon z brezentowNo
budNo. Jednym z policjantŐw był policmajster, patrzył w bok wysuwajNoc
naprzŐd potËżnNo szczËkË, a chłopiec, rozpaczliwie gestykulujNoc, o czymś go
przekonywał płaczliwym głosem. Drugi policjant rŐwnież milczał z
niezadowolonym wyrazem twarzy i palił papierosa. Wiktor zbliżył siË do nich
i kiedy pozostało mu jeszcze mniej wiËcej piËtnaście krokŐw, zaczNoł
słyszeÖ, co mŐwi chłopiec. Chłopiec krzyczał:
- A co ja mam z tym wspŐlnego? Jechałem prawidłowo? Prawidłowo. Papiery
mam w porzNodku? W porzNodku. Ładunek legalny, tu sNo faktury. Co, pierwszy
raz tu przyjeżdżam, czy co?
Policmajster zauważył Wiktora i na jego twarzy pojawił siË wyjNotkowo
nieprzyjemny grymas. OdwrŐcił siË, i jakby w ogŐle nie zauważajNoc kierowcy,
powiedział do policjanta.
- A wiËc zostajesz tutaj. Pilnuj, żeby wszystko było w porzNodku. Nie
włań do kabiny, bo wszystko po - kradnNo. I nikomu nie wolno zbliżaÖ siË do
samochodu. Jasne?
- Jasne - odpowiedział policjant. Był wyjNotkowo niezadowolony.
Szef policji zszedł ze schodkŐw, wsiadł do swojego samochodu i
odjechał. Umorusany chłopak splunNoł ze złościNo i odwołał siË do Wiktora.
- Niech chociaż pan powie, czy ja jestem winny, czy nie? - Wiktor
przystanNoł i chłopca to zdopingowało. - Normalnie sobie jadË. WiozË
ksiNożki do obozu specjalnego. Woziłem już tysiNoce razy. A teraz, znaczy,
zatrzymujNo mnie i każNo jechaÖ na policjË. Za co? Jechałem prawidłowo?
Prawidłowo. Papiery mam w porzNodku? W porzNodku, tu jest faktura. LicencjË
mi zabrali, żebym nie uciekł. A dokNod mam uciekaÖ?
- PrzestaÓ już siË wydzieraÖ - powiedział policjant. Chłopiec żywo
odwrŐcił siË do niego.
- WiËc co ja takiego zrobiłem? Niech pan powie, czy przekroczyłem
szybkośÖ? Nie przekroczyłem. Przecież mi potrNocNo za przestŐj. I papiery mi
zabraliście...
- Wszystko siË wyjaśni - oznajmił policjant. - Słowo dajË, czego ty siË
denerwujesz? Idń, posiedń sobie w knajpie i radzË ci, pilnuj swego nosa.
- Ech, władzuchna kochana! - zawołał chłopak i z rozmachem wcisnNoł
kaszkiet na głowË. - Nie ma sprawiedliwości na świecie! Jeńdzisz na lewo -
zatrzymujNo, na prawo jeńdzisz - też zatrzymujNo - zaczNoł schodziÖ ze
stopni, ale przystanNoł i zwrŐcił siË do policjanta. - Może mandat pan
weńmie, albo jakoś inaczej?
- Idń, już idń - powiedział policjant.
- Bo mnie obiecali premiË za pośpiech! CałNo noc jechałem.
- Idń stNod, powiedziałem! - powtŐrzył milicjant.
Chłopak ponownie splunNoł, podszedł do swojej furgonetki, dwa razy
kopnNoł przednie koło, potem nagle przygarbił siË, wsunNoł rËce do kieszeni
i pobiegł przez plac.
Policjant spojrzał na Wiktora, spojrzał na ciËżarŐwkË, spojrzał na
niebo, papieros mu zgasł, wypluł niedopałek i odrzucajNoc po drodze kaptur,
wszedł do budynku komendy.
Wiktor stał przez czas jakiś, nastËpnie powoli obszedł ciËżarŐwkË
dookoła. CiËżarŐwka była ogromna, potËżna, kiedyś na takich wożono piechotË
zmotoryzowanNo. Wiktor rozejrzał siË. Kilka metrŐw przed samochodem stał
skrËciwszy na bok przednie koło i moknNoł pod deszczem policyjny "Harley", i
nic wiËcej w pobliżu nie było. DogoniÖ, to mnie dogoniNo, pomyślał Wiktor,
ale diabła zjedzNo, jeśli mnie zatrzymajNo. Nagle zrobiło mu siË wesoło. A
co, pomyślał znany pisarz Baniew znowu siË schlał i porwał w celach
rozrywkowych cudzy samochŐd, na szczËście obeszło siË bez ofiar... Wiedział,
że sprawa wcale nie wyglNoda tak prosto, że nie bËdzie pierwszym, ktŐry
dostarczy władzom eleganckiego pretekstu, aby przymknNoÖ niewygodnego
człowieka, ale nie miał ochoty siË zastanawiaÖ, miał ochotË poddaÖ siË
impulsowi. W ostatecznym razie napiszË tej kanalii artykuł, pomyślał
mimochodem.
Szybko otworzył drzwi do szoferki i usiadł przy kierownicy. Klucza w
stacyjce nie było, musiał zerwaÖ kable zapłonu i połNoczyÖ druty. Kiedy
silnik zapalił, Wiktor zanim zatrzasnNoł drzwi, spojrzał za siebie na
wejście do komendy. Stał tam ten sam policjant z tym samym wyrazem
niezadowolenia na twarzy i z papierosem w kNociku warg. Było jasne, że
jeszcze nic do niego nie dotarło. Wiktor zamknNoł drzwi, precyzyjnie zjechał
na jezdniË, zmienił bieg i dał gazu w najbliższNo ulicË.
To było bardzo przyjemne - pËdziÖ po pustych ulicach wznoszNoc kołami
wielkie wodospady z głËbokich kałuż, obracaÖ ciËżkNo kierownicË napierajNoc
na niNo całym ciałem - obok fabryki konserw, obok stadionu, na ktŐrym
"Bracia w sapiencji" jak mokre mechanizmy wciNoż kopali swoje piłki i dalej
szosNo, po wyrwach, podskakujNoc na siedzeniu i słyszNoc jak z tyłu, w
skrzyni ciËżarŐwki, za każdym razem ciËżko opada ńle umocowany ładunek. W
lusterku nie widaÖ było pogoni, zresztNo trudno byłoby jNo zauważyÖ w takim
deszczu. Wiktor czul siË bardzo młody, bardzo komuś potrzebny i nawet trochË
pijany. Z dachu szoferki mrugały do niego śliczne dziewczyny wyciËte z
ilustrowanych pism, w schowku znalazł paczkË papierosŐw i było mu tak
dobrze, że omal nie przegapił skrzyżowania, ale w porË przyhamował i skrËcił
zgodnie z drogowskazem "Leprozorium - 6 km". I wtedy poczuł siË jak odkrywca
nieznanych drŐg, ponieważ nigdy tËdy nie jeńdził i nie chodził. A droga
okazała siË dobra, zupełnie inaczej niż magistracka szosa - poczNotkowo
bardzo rŐwny i zadbany asfalt, potem nawet beton i kiedy zobaczył betonowe
płyty, od razu przypomniał sobie o żołnierzach i drucie kolczastym a po
piËciu minutach to zobaczył.
Ogrodzenie - jeden rzNod drutŐw - ciNognËło siË po obu stronach
betonowej drogi i znikało gdzieś w deszczu. Zamykała drogË wysoka brania z
budkNo strażniczNo, drzwi budki były otwarte i na jej progu stał już
żołnierz w hełmie, w długich butach i w wojskowej pelerynie, spod ktŐrej
wysuwała siË lufa automatu. Jeszcze jeden żołnierz, bez hełmu, wyglNodał
przez okienko. "Nigdy jeszcze nie siedziałem w łagrze - zanucił Wiktor - ale
lepiej nie mŐwcie - podziËkuj za to Bogu..." Zwolnił i zahamował przed samNo
bramNo. Żołnierz wyszedł z budki i podszedł do ciËżarŐwki - bardzo młody,
piegowaty żołnierzyk, mŐgł mieÖ najwyżej osiemnaście lat.
- DzieÓ dobry - powiedział. - Czemu tak pŐńno?
- Wynikły pewne okoliczności - odpowiedział Wiktor zdumiony takim
liberalizmem. Żołnierz przyjrzał siË Wiktorowi i nagle zesztywniał.
- PaÓskie dokumenty - rzekł sucho.
- Jakie tam dokumenty - odparł wesoło Wiktor. - MŐwiË przecież -
zaistniały okoliczności. Żołnierz zacisnNoł wargi.
- Co pan przywiŐzł? - zapytał.
- KsiNożki - oznajmił Wiktor.
- A przepustkË pan ma?
- Jasne, że nie mam.
- Aha - powiedział żołnierz i jego twarz siË rozjaśniła. - Ja też
patrzË... W takim razie proszË poczekaÖ. W takim razie trzeba bËdzie
poczekaÖ.
- Niech pan weńmie pod uwagË - rzekł Wiktor unoszNoc wskazujNocy palec
- że mogNo mnie ścigaÖ.
- Nie szkodzi, ja szybko - odpowiedział żołnierz i przytrzymujNoc
automat na piersi załomotał buciorami do wartowni.
Wiktor wysiadł z kabiny i stojNoc na stopniu obejrzał siË za siebie.
Przez deszcz nie było nic widaÖ. Wobec tego wrŐcił za kierownicË i zapalił
papierosa. Wszystko wyglNodało bardzo zabawnie. Przed nim, za drutami i za
bramNo także wirował deszcz, można było domyśleÖ siË, że stojNo tam jakieś
ciemne budowle - ni to domy, ni to wieże, ale wypatrzyÖ cokolwiek
konkretnego było nie sposŐb. Czyżby mieli mnie nie zaprosiÖ do środka? -
pomyślał Wiktor. To bËdzie świÓstwo, jeśli mnie nie zaproszNo. Można
wprawdzie sprŐbowaÖ odwołaÖ siË do Golema, on na pewno gdzieś tu jest... Tak
właśnie zrobiË, pomyślał. Czyżbym nadaremnie okazał siË bohaterem?...
Żołnierz znowu wyszedł z wartowni, a za nim wybiegł stary znajomy,
pryszczaty chłopiec nihilista w samych kNopielŐwkach, bardzo teraz wesoły i
bez żadnych śladŐw wszechświatowego smutku. Wyprzedziwszy żołnierza wskoczył
na stopieÓ ciËżarŐwki, zajrzał do szoferki, poznał, zdumiał siË i roześmiał.
- DzieÓ dobry, panie Baniew! To pan? Jak fajnie... PrzywiŐzł pan
ksiNożki, prawda? A my czekamy, czekamy...
- No jak, wszystko w porzNodku? - zapytał zbliżywszy siË żołnierz.
- Tak, to nasz samochŐd.
- Wobec tego wjeżdżaj - powiedział żołnierz. - A pan niestety bËdzie
musiał wyjśÖ i zaczekaÖ.
- Chciałbym zobaczyÖ siË z doktorem Golemem - oznajmił Wiktor.
- Można go wywołaÖ tutaj - zaproponował żołnierz.
- Hm - mruknNoł Wiktor i znaczNoco popatrzył na chłopca. Chłopiec
rozłożył rËce ze skruchNo.
- Nie ma pan przepustki - wyjaśnił. - A oni bez przepustki nikogo nie
wpuszczajNo. My byśmy z radościNo....
Nie pozostało nic innego, jak wyleńÖ na deszcz. Wiktor zeskoczył na
drogË, włożył kaptur i patrzył, jak rozwarła siË brama, ciËżarŐwka szarpnËła
i podrygujNoc wpełzła za ogrodzenie. I brama zamknËła siË. Czas jakiś
jeszcze Wiktor słyszał wycie silnika i skowyt hamulcŐw, a potem nie było
słychaÖ już nic oprŐcz plusku i szmeru. A wiËc tak, pomyślał Wiktor. A ja?
Poczuł rozczarowanie. Dopiero teraz zrozumiał, że zdecydował siË na
bohaterstwo nie całkiem bezinteresownie, że miał nadziejË dużo zobaczyÖ i
dużo zrozumieÖ... przeniknNoÖ, jeśli można tak powiedzieÖ, do epicentrum. No
i diabli z wami, pomyślał. Popatrzył na drogË. Do skrzyżowania sześÖ
kilometrŐw, od skrzyżowania do miasta kilometrŐw dwadzieścia. Można
oczywiście od skrzyżowania do sanatorium - dwa kilometry. NiewdziËczne
świnie... Na deszczu... W tym momencie zauważył, że deszcz osłabł. DziËki
Bogu choÖ za to, pomyślał.
- WiËc mam wywołaÖ pana Golema? - zapytał żołnierz.
- Golema? - Wiktor siË ożywił. Właściwie dobrze by było przegoniÖ tego
starego grzyba pod deszczem tam i z powrotem, a poza tym Golem ma samochŐd.
I flaszkË. - A tak, poproszË.
- To jest do zrobienia - powiedział żołnierzyk. - Wywołamy go. Tylko,
że on raczej nie przyjdzie, na pewno powie, że jest zajËty.
- To nic - odrzekł Wiktor. - Niech pan mu powie, że Baniew go prosi.
- Baniew? Dobrze, powiem. Ale on i tak nie przyjdzie. Ale dla mnie to
żaden kłopot. Znaczy, Banie w... - i żołnierzyk odszedł, taki sympatyczny
żołnierzyk, nic tylko same piegi pod hełmem.
Wiktor zapalił papierosa i wtedy rozległ siË trzask motocykla. Zza
mgielnej zasłony z obłNokanNo szybkościNo wynurzył siË "Harley" z
przyczepNo, podjechał pod samNo bramË i zahamował. Na siodełku siedział ten
sam policjant z niezadowolonNo twarzNo, drugi, zakutany w brezent po same
oczy siedział w przyczepie. Zaraz siË zacznie, pomyślał Wiktor naciNogajNoc
głËbiej kaptur. Ale nic mu to nie pomogło. Policjant z niezadowolonNo
twarzNo zsiadł z motocykla podszedł do Wiktora i ryknNoł:
- Gdzie ciËżarŐwka?
- Jaka ciËżarŐwka? - ze zdumieniem zapytał Wiktor, żeby zyskaÖ na
czasie.
- Niech pan nie udaje! - wrzasnNoł policjant. - Widziałem pana! SNod
siË panem zajmie! Porwanie aresztowanego samochodu!
- ProszË na mnie nie wrzeszczeÖ! - zaprotestował Wiktor z godnościNo. -
Co to za chamstwo? ZłożË na pana skargË.
Drugi policjant wyplNotujNoc siË po drodze z brezentowych pokrowcŐw
podszedł i zapytał:
- Ten?
- Jasne, że ten! - stwierdził policjant z niezadowolonNo twarzNo
wyciNogajNoc z kieszeni kajdanki.
- No - no! - powiedział Wiktor cofajNoc siË o krok. - Co to za
samowola? Jak pan śmie?!
- Niech pan nie pogarsza swojej sytuacji stawianiem oporu - poradził
drugi policjant.
- A ja nie poczuwam siË do żadnej winy - bezczelnie oświadczył Wiktor i
wsadził rËce do kieszeni. - Chyba mnie z kimś pomyliliście panowie.
- Uprowadził pan ciËżarŐwkË - powiedział drugi policjant.
- JakNo ciËżarŐwkË? - krzyknNoł Wiktor. - JakNo znowu ciËżarŐwkË?
Przyszedłem tu w gości do pana Golema, naczelnego lekarza. Zapytajcie
wartownikŐw. Co ma z tym wspŐlnego jakaś ciËżarŐwka?
- A może to nie ten? - zwNotpił drugi policjant.
- Jak to nie ten? - zaprotestował policjant z niezadowolonNo minNo.
TrzymajNoc w pogotowiu kajdanki ruszył na Wiktora. - No, dawaÖ rËce! -
polecił rzeczowym tonem.
W tym momencie trzasnËły drzwi wartowni i wysoki, przerańliwy głos
zawołał:
- RozejśÖ siË!
Wiktor i policjant wzdrygnËli siË. Na progu wartowni stał piegowaty
żołnierzyk wystawiajNoc spod peleryny automat.
- OdejśÖ od bramy! - krzyknNoł.
- Ej, ty, spokojniej! - powiedział policjant z niezadowolonNo twarzNo.
- Policja!
- Gromadzenie siË przed bramNo strefy specjalnej w ilości wiËkszej od
jednego postronnego jest zabronione! Po trzykrotnym ostrzeżeniu bËdË
strzelaÖ! CofnNoÖ siË od bramy!
- Lepiej odejdńcie panowie - z zatroskaniem poradził Wiktor, lekko
popychajNoc obu policjantŐw. Policjant z niezadowolonNo twarzNo popatrzył na
niego strapiony, odsunNoł jego rËkË i zrobił krok w kierunku żołnierza.
- Czyś ty chłopcze oszalał? - zapytał. - Ten typ uprowadził ciËżarŐwkË.
- Żadnych ciËżarŐwek! - przeciNogle i przerańliwie wrzasnNoł
sympatyczny i serdeczny żołnierzyk. - Ostatnie ostrzeżenie! Dwaj majNo
odejśÖ na sto metrŐw od bramy!
- Słuchaj, Roch - powiedział drugi policjant. - Chodń, odejdziemy,
niech ich trafi szlag. Facet nam nigdzie nie ucieknie.
Policjant z niezadowolonNo twarzNo, purpurowy z wściekłości nawet
ponownie otworzył usta, ale wtedy w drzwiach pojawił siË gruby sierżant z
ogryzionNo kanapkNo w jednym rËku i ze szklankNo w drugiej.
- Szeregowy Dżura - zapytał przeżuwajNoc. - Dlaczego nie otwieracie
ognia?
Na piegowatej twarzy pod hełmem pojawiło siË zezwierzËcenie. Policjanci
rzucili siË do motocykla, osiodłali go, zawrŐcili obok Wiktora, ktŐry
stanNoł w pozie regulujNocego ruch i odjechali. Purpurowy policjant coś do
niego krzyknNoł, czego nie sposŐb było usłyszeÖ w trzeszczeniu silnika.
Odjechali o piËÖdziesiNot krokŐw i zatrzymali siË.
- Blisko - powiedział sierżant z - dezaprobatNo. - Na co ty czekasz?
Przecież za blisko.
- Dalej! - przerańliwym głosem krzyknNoł żołnierzyk wymachujNoc
automatem. Policjanci odjechali dalej i znikli z oczu.
- Nauczyli siË postronni gromadziÖ pod bramNo - zawiadomił sierżant
żołnierza patrzNoc na Wiktora. - No dobra - pełnij dalej służbË. - WrŐcił na
wartowniË, a piegowaty żołnierzyk, uspokajajNoc siË z wolna, kilkakrotnie
przespacerował siË tam i z powrotem przed bramNo.
Odczekawszy kilka minut Wiktor zapytał ostrożnie.
- Przepraszam bardzo, ale co słychaÖ z doktorem Golemem.
- Nie ma go - odburknNoł żołnierz.
- Jaka szkoda - powiedział Wiktor. - W takim razie chyba sobie pŐjdË...
- popatrzył na mgłË i deszcz, w ktŐrej skryli siË policjanci.
- Jak to - pŐjdzie sobie pan? - zaniepokoił siË żołnierz.
- A co - nie można? - rŐwnież niespokojnie zapytał Wiktor.
- Dlaczego nie można? - odpowiedział żołnierz. - A co z ciËżarŐwkNo?
Pan odejdzie, a ciËżarŐwka? CiËżarŐwki należy odprowadzaÖ od bramy.
- A co ja mam do tego? - zapytał Wiktor coraz bardziej zaniepokojony.
- Jak to - co? Pan jNo przyprowadził, pan jNo... tego... Zawsze siË tak
robi, jakże inaczej?
Do diabła, pomyślał Wiktor, co ja z nim zrobiË. Z odległości stu metrŐw
dobiegał trzask silnika motocykla pracujNocego na jałowym biegu.
- Pan jNo naprawdË porwał? - zapytał żołnierzyk z ciekawościNo.
- A tak! Policja zatrzymała kierowcË, a ja jak głupi postanowiłem wam
pomŐc...
- Ta - aak... - wspŐłczujNoco powiedział żołnierz. - NaprawdË nie wiem,
co panu poradziÖ.
- A jeśli, powiedzmy, teraz sobie pŐjdË? - chytrze zapytał Wiktor. -
Nie bËdzie pan strzelaÖ?
- Nie wiem - uczciwie przyznał żołnierz. - Tak jakby nie było rozkazu.
ZapytaÖ? ,
- ZapytaÖ - przytaknNoł Wiktor zastanawiajNoc siË, czy zdNoży uciec
poza granicË widoczności czy nie. W tej samej chwili za bramNo odezwał siË
klakson. Brama otwarła siË i ze strefy powoli wytoczyła siË pechowa
ciËżarŐwka. Zatrzymała siË obok Wiktora, drzwi siË uchyliły i Wiktor
zobaczył, że za kierownicNo siedzi już nie chłopiec, jak oczekiwał, lecz
łysy, przygarbiony mokrzak i patrzy na niego. Wiktor nie ruszył siË z
miejsca, wtedy mokrzak zdjNoł z kierownicy rËkË w czarnej rËkawiczce i
zapraszajNoco poklepał siedzenie obok siebie. Raczyli siË zniżyÖ, gorzko
pomyślał Wiktor. Żołnierzyk radośnie oznajmił:
- No wiËc wszystko dobrze siË skoÓczyło, niech pan jedzie z Bogiem.
Wiktorowi przeleciała przez głowË myśl, że jeśli już mokrzak sam
zamierza odstawiÖ samochŐd do miasta, czy gdzieś tam jeszcze, słowem, jeśli
zamierza wdaÖ siË w konflikt z policjNo, to dobrze byłoby siË natychmiast
pożegnaÖ i prosto przez pole daÖ nogË do sanatorium, omijajNoc zaczajonego w
zasadzce "Harleya".
- Tam na drodze czeka policja - powiedział do mokrzaka.
- Nie szkodzi, niech pan siada - odparł mokrzak.
- Rzecz polega na tym, że ja ukradłem tË ciËżarŐwkË, chociaż była
zatrzymana.
- Wiem - cierpliwie wyjaśnił mokrzak. - Niech pan siada.
Okazja była stracona. Wiktor uprzejmie i serdecznie pożegnał siË z
żołnierzem, wdrapał siË na siedzenie i zatrzasnNoł drzwi. CiËżarŐwka ruszyła
i po minucie zobaczyli "Harleya". "Harley" stał w poprzek szosy, obaj
policjanci stali obok i gestami nakazywali zjechaÖ na pobocze. Mokrzak
zahamował, zgasił silnik, i wysuwajNoc siË z szoferki powiedział:
- ProszË zabraÖ motocykl, panowie zagrodziliście drogË.
- ZjechaÖ na pobocze! - rozkazał policjant o niezadowolonej twarzy. - I
okazaÖ dokumenty.
- JadË na komendË policji - powiedział mokrzak. - ByÖ może tam sobie
porozmawiamy? Policjant nieco siË stropił i wymruczał coś w rodzaju "znamy
was". Mokrzak spokojnie czekał.
- Dobrze - powiedział wreszcie policjant. - Tylko ja poprowadzË
samochŐd, a tamten niech siË przesiNodzie do motocykla.
- ProszË bardzo - zgodził siË mokrzak. - Ale jeśli można, motocyklem
pojadË ja.
- Jeszcze lepiej - mruknNoł policjant o niezadowolonej twarzy i nieomal
siË rozjaśnił. - Niech pan wysiada.
Zamienili siË miejscami. Policjant złowieszczo zezujNoc na Wiktora
zaczai siË krËciÖ i wierciÖ na siedzeniu poprawiajNoc płaszcz, a Wiktor
zezujNoc na policjanta patrzył jak mokrzak, podobny z tyłu do wielkiej ,
chudej małpy, garbiNoc siË jeszcze bardziej i człapiNoc idzie w stronË
motocykla i usadawia siË w przyczepie. Deszcz znowu lunNoł jak z cebra i
policjant włNoczył wycieraczki. Kawalkada ruszyła.
Chciałbym wiedzieÖ, czym to wszystko siË skoÓczy, z niejakNo niewygodNo
psychicznNo pomyślał Wiktor. NiewyrańnNo nadziejË budził zamiar mokrzaka
pojawienia siË na policji. Jakieś rozwydrzone sNo te dzisiejsze mokrzaki...
Ale grzywnË w każdym wypadku ze mnie zedrNo, tego nie uniknË. Nie ma takiej
policji, ktŐra nie zedrze z człowieka grzywny, jeżeli tylko ma okazjË... A
tam, olewam ich, tak czy inaczej bËdË musiał zwijaÖ żagle. Wszystko bËdzie
dobrze. W ostateczności chociażby jest mi lżej na duszy... WyciNognNoł
paczkË papierosŐw i poczËstował policjanta. Policjant chrzNoknNoł z
oburzeniem, ale papierosa wziNoł. Zapalniczka mu siË popsuła, wiËc musiał
chrzNoknNoÖ po raz wtŐry, kiedy Wiktor podał mu ogieÓ. Właściwie można go
było zrozumieÖ, tego niemłodego, gdzieś tak czterdziestopiËcioletniego
człowieka, ktŐry ciNogle jeszcze był młodszym policjantem, prawdopodobnie
byłego kolaboranta, sadzał nie tych co trzeba, i nie tym co trzeba właził w
dupË, zresztNo, skNod taki może siË znaÖ na cudzych dupach - ktŐra właściwa,
a ktŐjra nie... Policjant palił papierosa i minË miał już mniej
niezadowolonNo. Ech, gdybym miał przy sobie flaszkË, pomyślał Wiktor. Dałbym
mu golnNoÖ, opowiedziałbym kilka irlandzkich kawałŐw, naurNogałbym władzy,
co to wyłNocznie swoich protegowanych awansuje, studentom bym naubliżał i
kto wie, może facet by siË rozchmurzył.
- Ależ leje, coś niebywałego - powiedział Wiktor. Policjant chrzNoknNoł
w miarË neutralnie, bez złości.
- Przecież jaki tu kiedyś był klimat - ciNognNoł Wiktor - i w tym
momencie go olśniło. - A zauważył pan? U nich tam w leprozorium deszcz nie
pada, a kiedy tylko podjeżdża siË do miasta, od razu ulewa.
- Szkoda słŐw - powiedział policjant. - Oni siË tam w leprozorium
nieńle urzNodzili.
Kontakt był coraz lepszy. Porozmawiali o pogodzie - jaka kiedyś była i
jaka siË, do wszystkich diabłŐw, zrobiła. Odkopali wspŐlnych znajomych w
mieście. Pogadali o życiu w stolicy, o mini - spŐdniczkach, o trNodzie
homoseksualizmu, o importowanej brandy i o narkotykach z przemytu.
Naturalnie zgodzili siË, że nie ma teraz prawdziwego porzNodku - nie to co
przed wojnNo i zaraz po wojnie. Że policjant ma pieskie życie, chociaż
piszNo w gazetach: szlachetni i surowi strŐże porzNodku, niezastNopione koło
napËdowe paÓstwowego mechanizmu. A tymczasem znowu podwyższyli wiek
emerytalny, za to obniżyli emerytury, za zranienie przy pełnieniu
obowiNozkŐw służbowych dajNo grosze, i do tego odebrali teraz broÓ - komu w
takich warunkach chce siË wyłaziÖ ze skŐry... Słowem powstała taka sytuacja,
że gdyby jeszcze parË dobrych łykŐw to policjant powiedziałby "Dobra
chłopie, BŐg z tobNo, ja ciebie nie widziałem i ty mnie nie widziałeś".
Jednakże paru łykŐw nie było, a chwila dla wrËczenia stosownego banknotu nie
dojrzała, tak że kiedy ciËżarŐwka podjechała pod komendË, policjant znowu
sponurzał i sucho przykazał Wiktorowi iśÖ za sobNo i to szybko.
Mokrzak odmŐwił udzielenia wyjaśnieÓ dyżurnemu oficerowi i zażNodał,
aby niezwłocznie zaprowadzono ich do komendanta. Dyżurny odpowiedział, że
proszË bardzo, naczelnik z pewnościNo osobiście pana przyjmie, co zaś
dotyczy tego tu pana, to jest on oskarżony o uprowadzenie samochodu, wiËc do
naczelnika iśÖ nie ma po co, natomiast należy go przesłuchaÖ i sporzNodziÖ
odpowiedni protokŐł. Nie, twardo i spokojnie powiedział mokrzak, nic z tych
rzeczy, pan Baniew nie bËdzie musiał odpowiadaÖ na żadne pytania, i żadnych
protokŐłŐw pan Baniew nie bËdzie podpisywał, ponieważ istniejNo w tej
sprawie okoliczności dotyczNoce wyłNocznie pana policmajstra. Dyżurny,
ktŐremu było dokładnie wszystko jedno, wzruszył ramionami i poszedł
zameldowaÖ. W czasie, kiedy meldował, zjawił siË kierowca w roboczym
kombinezonie, ktŐry o niczym nie wiedział i był na niezłej bani, wiËc z
miejsca zaczNoł krzyczeÖ o sprawiedliwości, niewinności i innych okropnych
rzeczach. Mokrzak ostrożnie zabrał mu fakturË, ktŐrNo szofer wymachiwał,
przysiadł na barierce i podpisał papier według wszelkich formalności. Szofer
tak siË zdumiał, że aż zamilkł, i wtedy Wiktora z mokrzakiem zaproszono do
policmajstra.
Policmajster przyjNoł ich surowo. Na mokrzaka patrzył z
niezadowoleniem, a na Wiktora starał siË nie patrzeÖ w ogŐle.
- Czego panowie sobie życzNo? - zapytał.
- Pozwoli pan, że usiNodziemy? - poinformował siË mokrzak.
- ProszË - z przymusem powiedział policmajster po krŐtkiej pauzie.
Wszyscy usiedli.
- Panie policmajstrze - oznajmił mokrzak. - Jestem upoważniony do
złożenia na paÓskie rËce stanowczego protestu z powodu powtŐrnego,
sprzecznego z prawem zatrzymania ładunkŐw adresowanych do leprozorium.
- Tak, słyszałem o tym - stwierdził policmajster. - Kierowca był
pijany, i byliśmy zmuszeni zatrzymaÖ go. Przypuszczam, że w najbliższych
dniach Wszystko siË wyjaśni.
- Policja zatrzymała nie kierowcË, tylko ładunek - oświadczył mokrzak.
- Jednakże nie jest to takie istotne. DziËki uprzejmości pana Baniewa
ładunek został dostarczony z niewielkim zaledwie opŐńnienie i powinien pan
byÖ zobowiNozany obecnemu tu panu Baniewowi, ponieważ istotnie opŐńnienie
ładunku z paÓskiej, panie policmajstrze, winy, mogłoby staÖ siË przyczynNo
poważnych nieprzyjemności dla pana osobiście.
- To zabawne - powiedział policmajster. - Nie rozumiem i nie życzË
sobie rozumieÖ, o czym pan mŐwi, ponieważ jako osoba oficjalna nie zamierzam
słuchaÖ pogrŐżek. Co zaś dotyczy pana Baniewa, to na tË okolicznośÖ
istniejNo określone artykuły kodeksu karnego, w ktŐrych takie przypadki sNo
przewidziane. - Wyrańnie unikał patrzenia na Wiktora.
- WidzË, że pan naprawdË nie rozumie swojej sytuacji - oznajmił
mokrzak. - Ale jestem upoważniony do zawiadomienia pana, że w przypadku
kolejnego zatrzymania naszych ładunkŐw bËdzie pan miał do czynienia z
generałem Pferdem.
Zapadło milczenie. Wiktor nie wiedział, kto to taki generał Pferd,
natomiat policmajstrowi to nazwisko najwidoczniej było dobrze znane.
- Wydaje mi siË, że to jest grońba - stwierdził niepewnie.
- Owszem - zgodził siË mokrzak - i do tego grońba wiËcej niż realna.
Policmajster gwałtownie wstał. Wiktor i mokrzak rŐwnież.
- PrzyjmujË do wiadomości wszystko, co dzisiaj usłyszałem - oznajmił
policmajster. - PaÓski ton pozostawia wprawdzie sporo do życzenia, jednakże
obiecujË osobom, ktŐre pana upoważniły, że zajmË siË sprawNo i jeżeli
znajdNo siË winni, zostanNo ukarani. W jednakowym stopniu dotyczy to rŐwnież
pana Baniewa.
- Panie Baniew - rzekł mokrzak. - Jeśli policja bËdzie panu robiła
wstrËty z powodu tego incydentu, proszË niezwłocznie zawiadomiÖ doktora
Golema. Do widzenia - powiedział do policmajstra.
- Wszystkiego dobrego - odpowiedział tamten.
O Ősmej wieczorem Wiktor zszedł do restauracji i już zamierzał udaÖ siË
do swojego stolika, przy ktŐrym rezydowało zwykłe towarzystwo, kiedy odwołał
go Teddy.
- Czołem Teddy - powiedział Wiktor opierajNoc siË o ladË. - Co słychaÖ
- i w tym momencie przypomniał sobie. - A! Rachunek... Czy ja wczoraj
bardzo?
- Rachunek to głupstwo - wymruczał Teddy. - Nic poważnego, rozbiłeś
lustro i wyrwałeś umywalkË. Ale czy pamiËtasz policmajstra?
- A co takiego? - zdziwił siË Wiktor.
- No tak, wiedziałem, że nie zapamiËtasz. Oczy miałeś, bracie, niczym
gotowany prosiak, nic nie kombinowałeś. A wiËc ty - wycelował w pierś
Wiktora palec wskazujNocy - zamknNołeś biedaka w kiblu, podparłeś drzwi
miotłNo i nie wypuszczałeś. A myśmy nie wiedzieli, kto tam siedzi, on
dopiero co przyszedł, sNodziliśmy, że to Kwadryga. No to i dobrze, my ślimy,
niech sobie posiedzi.... A potem go stamtNod wyciNognNołeś, zaczNołeś
krzyczeÖ, ach, biedak, jak on siË uświnił! - i wsadziłeś mu łeb do umywalki.
Umywalka urwała siË, a my ledwie ciË odciNognËliśmy.
- Serio? - zapytał Wiktor. - No, no. To już wiem, dlaczego on dzisiaj
patrzy na mnie wilkiem. Teddy wspŐłczujNoco pokiwał głowNo.
- O, do diabła - powiedział Wiktor. - Głupia historia. Chyba muszË go
przeprosiÖ... Ale jak mi siË udało? Taki silny chłop...
- BojË siË, żeby ciË nie wrobili - rzekł Teddy. - Dziś rano łaził tu
jeden tajniak, spisywał zeznania... sześÖdziesiNoty trzeci artykuł masz jak
w banku - naruszenie godności osobistej w obciNożajNocych okolicznościach. A
może byÖ jeszcze gorzej. Akt terrorystyczny. Rozumiesz, czym to pachnie? Ja
bym na twoim miejscu... - Teddy pokrËcił głowNo.
- Co? - zapytał Wiktor.
- Podobno przychodził do ciebie burmistrz - oznajmił Teddy.
- Tak.
- No i co?
- Głupstwo. Chce, żebym napisał artykuł. Przeciwko mokrzakom.
- Aha! - powiedział Teddy i ożywił siË. - No, to w takim razie
rzeczywiście głupstwo. Napisz mu ten artykuł i wszystko bËdzie w porzNodku.
Jeśli burmistrz bËdzie zadowolony, policmajster nie odważy siË słowa
pisnNoÖ, choÖbyś go codziennie wpychał do sedesu. Burmistrz ma go o tutaj...
- Teddy pokazał ogromnNo kościstNo piËśÖ. - WiËc wszystko w porzNodku. Z tej
okazji nalejË ci na rachunek zakładu. Czystej?
- Może byÖ czysta - odparł Wiktor z zadumNo.
Wizyta burmistrza objawiła mu siË teraz w nowym świetle. WiËc oni ze
mnNo w ten sposŐb, pomyślał Wiktor. Ta - ak... Albo siË wynoś, albo rŐb co
ci każNo, albo ciË wykoÓczymy. Nawiasem mŐwiNoc, wynieśÖ siË też nie bËdzie
łatwo. Akt terrorystyczny - bËdNo szukaÖ i znajdNo. Jesteś, bracie,
alkoholikiem, aż przykro patrzeÖ. I żeby chociaż byle kogo, ale
policmajstra. MŐwiNoc szczerze, wymyślone i zrealizowane całkiem nieńle. Nie
pamiËtał nic oprŐcz zalanych wodNo kafelkŐw na podłodze, ale bardzo dobrze
wyobrażał sobie tË scenË. Tak, kochany mŐj Wiktorze Baniew, mŐj ty gotowany
prosiaku, kuchenny opozycjonisto, może nawet nie kuchenny tylko łazienkowy -
pupilku pana prezydenta... tak, widocznie przyszedł twŐj czas i pora, że tak
powiem, siË sprzedaÖ... Roc-Tusow, człowiek doświadczony, ma swoje zdanie na
ten temat: sprzedawaÖ należy siË łatwo i drogo - im uczciwsze jest twoje
piŐro, tym drożej za nie zapłacNo dzierżNocy władzË, wiËc nawet sprzedajNoc
siË przynosisz straty przeciwnikowi i należy staraÖ siË, aby straty te były
maksymalne... Wychylił kieliszek czystej, nie czujNoc najmniejszej
satysfakcji.
- Dobra, Teddy - powiedział. - DziËkujË. Daj rachunek. Dużo tam tego?
- Twoja kieszeÓ wytrzyma - uśmiechnNoł siË Teddy. WyjNoł z kasy kartkË.
- Należy siË od ciebie: za lustro w toalecie - siedemdziesiNot siedem, za
umywalkË, porcelanowNo, dużNo - sześÖdziesiNot cztery, razem, jak sam
rozumiesz, sto czterdzieści jeden. A lampË zapisaliśmy na tamtNo awanturË.
Jednego tylko nie rozumiem - ciNognNoł, patrzNoc, jak Wiktor odlicza
pieniNodze - czym to lustro rozbiłeś? Wielka tafla gruba na dwa palce.
GłowNo w nie tłukłeś, czy co?
- CzyjNo? - ponuro zapytał Wiktor.
- Dobra, nie przejmuj siË - rzekł Teddy biorNoc pieniNodze. - Napiszesz
artykuł, zrehabilitujesz siË, jeszcze honorarium podłapiesz i wyjdziesz na
swoje. Jeszcze jednNo?
- Nie trzeba, pŐńniej... PrzyjdË, jak zjem kolacjË - odparł Wiktor i
poszedł na swoje miejsce.
W restauracji wszystko było jak zwykle - pŐłmrok, zapachy, dńwiËk
naczyÓ w kuchni; młody mËżczyzna z teczkNo i swoim nieodłNocznym towarzyszem
nad butelkNo wody mineralnej; zgarbiony doktor R. Kwadryga; wyprostowany,
elegancki pomimo kataru Pawor; rozlewajNocy siË w fotelu Golem z gNobczastym
nosem rozpitego proroka. Kelner.
- Minogi - rzucił Wiktor. - ButelkË piwa. I jakieś miËso.
- No i doigrał siË pan - powiedział Pawor z wyrzutem. - MŐwiłem, żeby
pan przestał piÖ. .
- Kiedy mi pan to mŐwił? Bo jakoś nie pamiËtam.
- A czego siË doigrałeś? - zainteresował siË doktor R. Kwadryga. -
Nareszcie zamordowałeś kogoś?
- A ty nic nie pamiËtasz? - zapytał Wiktor.
- Pytasz o wczoraj?
- Tak, o wczoraj... Spiłem siË jak pszczoła - wyjaśnił Wiktor Golemowi
- zapËdziłem pana policmajstra do klozetu...
- A - a - a! - stwierdził R. Kwadryga. - To wszystko kłamstwo. Tak
właśnie powiedziałem śledczemu. Dziś rano przyszedł do mnie śledczy.
Rozumiecie panowie, straszliwa zgaga, głowa pËka, siedzË, wyglNodam przez
okno i wtedy pojawia siË ten wał i zaczyna wrabiaÖ człowieka, fastrygowaÖ
przestËpstwo...
- Jak pan powiedział? - zapytał Golem. - FastrygowaÖ?
- No tak, fastrygowaÖ - oznajmił R. Kwadryga przekłuwajNoc wyobrażonNo
igłNo wyobrażony materiał. - Tylko nie spodnie, a przestËpstwo...
Powiedziałem mu wprost: wszystko lipa, wczoraj cały wieczŐr przesiedziałem w
restauracji, było cicho, przyzwoicie jak zawsze, żadnych skandali, jednym
słowem okropna nuda... BËdzie dobrze - pocieszał Wiktora. - Nie przejmuj
siË... A dlaczego to zrobiłeś? Nie lubisz go?
- Może nie mŐwmy już o tym - zaproponował Wiktor.
- To o czym mamy mŐwiÖ? - zapytał urażony R. Kwadryga. - Ci dwaj bez
przerwy siË spierajNo, kto kogo nie wpuszcza do leprozorium. Jak już raz na
sto lat wydarzyło siË coś ciekawego - to od razu - nie mŐwmy.
Wiktor odgryzł połowË minogi, zjadł jNo, odpił łyk piwa i zapytał:
- Kto to jest generał Pferd?
- KoÓ - odpowiedział R. Kwadryga. - KoÓ. Der Pferd. Albo das.
- A jednak - rzekł Wiktor - czy ktŐryś z panŐw zna takiego generała?
- Kiedy służyłem w wojsku - powiedział doktor R. Kwadryga - naszNo
dywizjNo dowodził jego ekscelencja generał od infanterii Arschmann.
- No i co z tego? - zapytał Wiktor.
- Arsch po niemiecku dupa - oznajmił milczNocy do tej chwili Golem. -
Doktor żartuje.
- A gdzie pan usłyszał o generale Pferdzie? - zapytał Pawor.
- W gabinecie policmajstra - odparł Wiktor.
- No i co dalej?
- Nic. WiËc nikt nie wie? I bardzo dobrze. Ja tylko tak sobie
zapytałem.
- A feldfebel nazywał siË Buttock - oznajmił R. Kwadryga. - Feldfebel
Buttock.
- Angielski też pan zna? - zapytał Golem.
- Lepiej napijmy siË - zaproponował Wiktor. - Kelner, butelkË koniaku!
- Po co butelkË? - zapytał Pawor.
- Żeby starczyło dla wszystkich.
- Znowu wywoła pan jakiś skandal.
- Niech pan przestanie, Pawor - powiedział Wiktor. - Abstynent siË
znalazł.
- Nie jestem abstynentem - zaprotestował Pawor. - LubiË wypiÖ i nigdy
nie przepuszczam okazji, żeby wypiÖ, jak zresztNo przystało na prawdziwego
mËżczyznË. Ale nie rozumiem, po co siË upijaÖ. A już zupełnie nie rozumiem,
po co upijaÖ siË co wieczŐr.
- On tu znowu jest - oznajmił z rozpaczNo R. Kwadryga. - I kiedy tylko
zdNożył?
- Nie bËdziemy siË upijaÖ - odparł Wiktor rozlewajNoc wszystkim koniak.
- Po prostu wypijemy. Jak to robi w tej chwili połowa narodu. Druga połowa
upija siË, no i BŐg z niNo, a my po prostu sobie wypijemy.
- I na tym właśnie wszystko polega - stwierdził Pawor. - Kiedy kraj
tonie w wŐdzie, i to nie tylko kraj, ale cały świat, każdy przyzwoity
człowiek powinien zachowaÖ zdrowy rozsNodek.
- Pan uważa nas za przyzwoitych ludzi? - zapytał Golem.
- W każdym razie za kulturalnych.
- Moim zdaniem - rzekł Wiktor - kulturalni ludzie majNo znacznie wiËcej
powodŐw, żeby siË upijaÖ niż niekulturalni.
- Możliwe - zgodził siË Pawor. - Jednakże człowiek kulturalny jest
obowiNozany trzymaÖ siË w ryzach. Kultura zobowiNozuje... My tu na przykład
siedzimy każdego wieczora, rozmawiamy, pijemy, gramy w kości. A czy ktoś z
nas przez cały ten czas powiedział coś jeżeli nawet nie mNodrego, to
chociażby na serio? Śmiechy, żarciki - ... wyłNocznie żarty i śmiechy.
- A po co - serio? - zapytał Golem.
- A po to, że wszystko leci w przepaśÖ, a my siË śmiejemy i żartujemy.
Ucztujemy w czasie zarazy. Moim zdaniem, panowie, to wstyd.
- No dobrze, Pawor - stwierdził ugodowo Wiktor. - Niech pan powie coś
serio. Może nie byÖ mNodre, ale chociażby na serio.
- Nie życzË sobie niczego na serio - zakomunikował R. Kwadryga. -
Pijawki. SËpy. Tfu!
- Cicho - powiedział mu Wiktor. - Śpij jak ci dobrze... Słusznie,
Golem, porozmawiajmy chociaż raz o czymś poważnym. Pawor, niech pan zaczyna
i opowie nam o przepaści.
- Znowu pan żartuje? - zapytał Pawor z goryczNo.
- Nie - odparł Wiktor. - Słowo honoru, nie żartujË. ByÖ może jestem
ironiczny. Ale to dlatego, że przez całe swoje życie słucham gadania o
przepaściach. Wszyscy powtarzajNo, że ludzkośÖ stoi nad przepaściNo, ale
udowodniÖ tego nikt nie potrafi. A kiedy przychodzi do konkretŐw, okazuje
siË, że ten cały filozoficzny pesymizm jest wynikiem kłopotŐw rodzinnych,
lub braku środkŐw finansowych...
- Nie - powiedział Pawor. - Nie... LudzkośÖ stoi nad przepaściNo,
ponieważ ludzkośÖ zbankrutowała.
- Brak środkŐw finansowych - wymamrotał Golem.
Pawor zignorował go. Pochylił głowË i mŐwił patrzNoc spode łba
zwracajNoc siË wyłNocznie do Wiktora.
- LudzkośÖ zbankrutowała biologicznie - wskańnik urodzeÓ jest coraz
niższy, wzrasta czËstotliwośÖ raka, niedorozwŐj, nerwice, ludzie stajNo siË
narkomanami. PołykajNo setki hektolitrŐw alkoholu, nikotyny, po prostu
narkotykŐw, poczNowszy od haszyszu i kokainy, a skoÓczywszy na LSD. Po
prostu degenerujemy siË. NaturalnNo przyrodË zniszczyliśmy, a sztuczna
zniszczy nas. Dalej. Zbankrutowaliśmy ideologicznie - roztrzNosaliśmy
wszystkie systemy filozoficzne, i wszystkie zdyskredytowaliśmy,
wyprŐbowaliśmy wszystkie możliwe rodzaje moralności i etyki, ale
pozostaliśmy tak samo amoralnymi bydlakami jak troglodyci. Ale
najstraszniejsze jest to, że cała ta szara ludzka masa w naszych czasach
jest rŐwnie łajdacka, jak zawsze była. Nieustannie pragnie i domaga siË
bogŐw, wodzŐw i porzNodku, i za każdym razem, kiedy otrzymuje bogŐw, wodzŐw
i porzNodek, jest niezadowolona, ponieważ tak naprawdË niczego jej nie
trzeba ani bogŐw, ani porzNodku, tylko chaosu, anarchii, chleba i igrzysk.
Teraz spËtana jest żelaznNo koniecznościNo otrzymywania co tydzieÓ koperty z
wypłatNo, ale ta koniecznośÖ jest jej wstrËtna, wiËc ucieka od niej każdego
wieczora w alkohol i narkotyki. ZresztNo diabli z niNo, z tNo kupNo
gnijNocego gŐwna, ktŐre cuchnie już dziewiËÖ tysiËcy lat i do niczego innego
siË nie nadaje - może tylko śmierdzieÖ i cuchnNoÖ. Straszne jest co innego -
rozkład ogarnia i nas, ludzi z dużej litery, prawdziwe osobowości. Widzimy
ten rozkład i wydaje siË nam, że nas on nie dotyczy, ale przecież i nas
zatruwa beznadziejnościNo, osłabia naszNo wolË, powoli wchłania... A do tego
nowe przekleÓstwo - demokratyczne wychowanie: egalite, fraternite, wszyscy
ludzie sNo braÖmi, wszyscy ulepieni z tej samej gliny... Nieustannie
utożsamiamy siË z motłochem, i mamy do siebie pretensjË, jeśli przypadkiem
odkrywamy, że jesteśmy od niego mNodrzejsi, że mamy inne potrzeby, inne cele
w życiu. Pora to zrozumieÖ i wyciNognNoÖ wnioski - pora siË ratowaÖ.
- Pora siË napiÖ - oznajmił Wiktor. Już żałował, że zgodził siË na
poważnNo rozmowË z inspektorem sanitarnym. Na Pawora nieprzyjemnie było
patrzeÖ. Za bardzo siË gorNoczkował, zaczNoł nawet zezowaÖ. Wypadł z roli, a
jak wszyscy apologeci przepaści mŐwił straszliwe banały. Aż prosiło siË,
żeby mu powiedzieÖ - niech siË pan przestanie kompromitowaÖ, Pawor, lepiej
niech pan siË ustawi profilem i ironicznie uśmiechnie.
- To wszystko, co mi pan ma do powiedzenia? - zapytał Pawor.
- MogË jeszcze daÖ panu radË. WiËcej ironii, Pawor. Niech siË pan tak
nie gorNoczkuje. I tak nic pan nie może zrobiÖ. A nawet gdyby pan mŐgł, to
nie wiedziałby pan co mianowicie.
Power uśmiechnNoł siË ironicznie.
- A właśnie, że akurat wiem - powiedział.
- No?
- Jest tylko jeden sposŐb, żeby powstrzymaÖ rozkład.
- Wiemy, wiemy - lekkomyślnie powiedział Wiktor - włożyÖ wszystkim
idiotom złote koszule i kazaÖ im maszerowaÖ. Cała Europa pod stopami. To już
było.
- Nie - powiedział Pawor. - To tylko odroczenie. A wyjście jest jedno -
zlikwidowaÖ masË.
- Jest pan dzisiaj w wyśmienitym nastroju - powiedział Wiktor.
- ZlikwidowaÖ dziewiËÖdziesiNot procent ludności - ciNognNoł Pawor. -
ByÖ może nawet dziewiËÖdziesiNot piËÖ. Masy wypełniły swoje przeznaczenie -
zrodziły kwiat ludzkości, twŐrcŐw cywilizacji. Teraz sNo martwe jak zgniła
bulwa kartofla, ktŐra dała życie roślinie. A kiedy trup zaczyna gniÖ, to
znaczy, że pora go pogrzebaÖ.
- O Boże - powiedział Wiktor - i to wszystko z powodu kataru i dlatego,
że nie dajNo panu przepustki do leprozorium? Albo może kłopoty rodzinne?
- Niech pan nie udaje głupiego - powiedział Pawor. - Dlaczego nie chce
pan zastanowiÖ siË nad sprawami, o ktŐrych panu świetnie wiadomo? Z jakiego
powodu ulegajNo degeneracji najwspanialsze idee? Z powodu tËpoty mas. Z
jakiego powodu mamy wojny, chaos i inne obrzydliwości? Z powodu tËpoty mas,
ktŐre wybierajNo rzNody godne siebie. Z jakiego powodu Złoty Wiek jest
rŐwnie odległy jak w czasie stworzenia Ziemi? Z powodu obskurantyzmu mas. W
zasadzie Hitler miał słusznośÖ, podświadomNo słusznośÖ, czuł, że na świecie
jest wielu zbytecznych. Ale był z krwi i kości motłochu, wiËc wszystko
zepsuł. Głupie było likwidowanie według przynależności rasowej. A poza tym
nie miał w dyspozycji odpowiednich środkŐw masowej zagłady.
- A według jakich cech pan zamierza przeprowadziÖ selekcjË? - zapytał
Wiktor.
- Według nijakości - odparł Pawor. - Jeśli człowiek jest przeciËtny,
nijaki, to znaczy że go należy zlikwidowaÖ.
- A kto bËdzie decydowaÖ, czy człowiek jest przeciËtny, czy nie?
- Niech pan siË nie martwi, to sNo szczegŐły. Ja panu formułujË zasadË,
a kto, co i jak - to sNo szczegŐły.
- A po co kombinuje pan z burmistrzem? - zapytał Wiktor, ktŐrego Pawor
znudził.
- To znaczy?
- Na diabła panu ten proces? Rozmienia siË pan na drobne, Pawor! Zawsze
tak koÓczycie, wy, nadludzie. Zamierzacie przebudowaÖ świat, nie zgadzacie
siË na mniej niż trzy miliardy trupŐw, a tymczasem albo martwicie siË o
stanowisko, albo leczycie trypra, albo za niewielkie wynagrodzenie pomagacie
marnym kanciarzom załatwiaÖ ich ciemne sprawy.
- Może jednak trochË ostrożniej na zakrËtach - powiedział Pawor. WidaÖ
było, że jest straszliwie wściekły. - Przecież pan sam jest tylko pijakiem i
nierobem...
- Ale przynajmniej nie organizujË dËtych procesŐw politycznych i nie
zamierzam przebudowaÖ świata.
- Tak - oznajmił Pawor. - Pan nawet do tego nie jest zdolny, Baniew.
Pan to przecież zaledwie bohema, czyli krŐtko mŐwiNoc, łajdak, tani
opozycjonista, wichrzyciel i gŐwno. Sam pan nie wie czego chce, i robi pan
tylko to, czego chcNo od pana. DogadzajNoc gustom łajdakŐw podobnych sobie,
wyobraża pan sobie, że jest wolnym artystNo, co to rusza z posad świat, a
nie po prostu obrzydliwym wierszokletNo z tych, co to piszNo na ścianach
publicznych szaletŐw.
- To prawda - zgodził siË Wiktor. - Szkoda tylko, że nie powiedział pan
tego wcześniej. Musiałem pana obraziÖ, żeby to usłyszeÖ. No i wynika z tego,
że jest pan nikczemnym typkiem, Pawor. Jednym z wielu. I jeśli bËdNo
likwidowaÖ, to pana też zlikwidujNo. Na podstawie przeciËtności.
FilozofujNocy inspektor sanitarny? Do pieca z nim!
Ciekawe, jak my wyglNodamy z boku, pomyślał. Pawor jest odrażajNocy. Co
za uśmieszek! Co mu siË dzisiaj stało? Kwadrygaśpi, co mu tam kłŐtnie, masy
i cała ta filozofia... A Golem rozwalił siË w fotelu niczym w teatrze,
kieliszek w palcach, rËka za oparciem, czeka, kto mu przyłoży. Jakoś Pawor
trochË za długo milczy. ArgumentŐw szuka, czy co?
- No dobrze - rzekł w koÓcu Pawor. - Porozmawialiśmy i wystarczy.
Uśmieszek znikł mu z twarzy, i oczy miał znowu jak sturmbahnfuhrer.
Rzucił banknot na stŐł, dopił koniak i odszedł bez pożegnania. Wiktor poczuł
przyjemne rozczarowanie.
- Jednak jak na pisarza fatalnie zna siË pan na ludziach - oznajmił
Golem.
- To nie moja rzecz - lekko powiedział Wiktor. - Niech na ludziach
znajNo siË psychologowie i departament bezpieczeÓstwa. Moja rzecz, to
wychwytywanie tendencji zaostrzonNo wrażliwościNo artysty... A w zwiNozku z
czym pan to powiedział? Znowu: "Wiktor, niech pan przestanie brzdNokaÖ"?
- Uprzedzałem - niech pan nie zaczepia Pawora.
- Co u diabła? - zaprotestował Wiktor - po pierwsze, wcale go nie
zaczepiałem, tylko on mnie zaczepił. A po drugie to świnia. Czy pan wie, że
Pawor pomaga burmistrzowi, ktŐry chce pana przymknNoÖ?
- Domyślam siË.
- I nie jest pan zaniepokojony?
- Nie. MajNo za krŐtkie rËce. To znaczy burmistrz ma za krŐtkie rËce. I
sNod.
- A Pawor?
- A Pawor ma rËce długie - powiedział Golem. - I dlatego niech pan
przestanie przy nim brzdNokaÖ. Widzi pan przecież, że ja przy nim nie
brzdNokam.
- Ciekawe, przy kim pan brzdNoka? - mruknNoł Wiktor.
- Czasami brzdNokam przy panu. Mam do pana słabośÖ. ProszË mi nalaÖ
koniaku.
- Z przyjemnościNo - Wiktor nalał. - Może obudzimy KwadrygË? Co on
sobie myśli, nawet nie bronił mnie przed Faworem.
- Nie, nie trzeba go budziÖ. Lepiej porozmawiajmy. Po co pan siË w to
miesza? Kto pana prosił o porywanie ciËżarŐwki?
- Tak mi siË spodobało - oznajmił Wiktor - To świÓstwo, żeby aresztowaÖ
ksiNożki. A oprŐcz tego zdenerwował mnie burmistrz. To był zamach na mojNo
wolnośÖ. Zawsze, kiedy ktoś prŐbuje dokonaÖ zamachu na mojNo wolnośÖ,
zmieniam siË w chuligana... A nawiasem mŐwiNoc, Golem, czy generał Pferd
wstawi siË za mnNo u burmistrza?
- Generał Pferd kicha na pana razem z burmistrzem - odparł Golem. - Ma
wiËksze zmartwienia.
- No to proszË mu powiedzieÖ, żeby siË za mnNo wstawił. Bo inaczej
napiszË pogromowy artykuł przeciwko waszemu leprozorium: o tym jak
wykorzystujecie krew chrześcijaÓskich niemowlNot w celu leczenia
okularniczej choroby. Myśli pan, że nie wiem, po co mokrzaki zwabiajNo
dzieci? Oni, po pierwsze, wysysajNo z nich krew, a po drugie, deprawujNo je.
OkryjË was haÓbNo przed całym światem. Krwiopijca i zboczeniec pod maskNo
lekarza. - Wiktor stuknNoł siË z Goleniem i wypił. - Bez żartŐw, mŐwiË
poważnie. Burmistrz zmusza mnie do napisania takiego artykułu. Pan,
oczywiście, rŐwnież o tym wie.
- Nie - stwierdził Golem. - Ale to nieważne.
- Jak widzË, dla pana wszystko jest nieważne - powiedział Wiktor. -
Całe miasto jest przeciwko panu - nieważne. ChcNo pana oddaÖ pod sNod -
nieważne. Inspektora sanitarnego Pawora irytuje paÓskie zachowanie -
nieważne. A może generał Pferd to pseudonim pana Prezydenta? A propos, czy
ten wszechpotËżny generał wie, że pan jest komunistNo?
- A dlaczego irytuje siË pisarz Baniew? - spokojnie zapytał Golem. -
Tylko niech pan tak nie wrzeszczy, Teddy siË oglNoda.
- Teddy to nasz człowiek - wyjaśnił Wiktor. - On zresztNo też jest
zirytowany - myszy mu żyÖ nie dajNo. - Wiktor zmarszczył brwi i zapalił
papierosa. - ChwileczkË, o co mnie pan pytał?... A, tak. Jestem zirytowany
dlatego, że nie wpuścił mnie pan do leprozorium. A ja przecież zachowałem
siË bardzo szlachetnie. Powiedzmy nawet, że głupio, ale każdy szlachetny
uczynek jest głupi. A jeszcze przed tym niosłem mokrzaka na plecach.
- I bił siË pan w jego obronie - dodał Golem.
- O właśnie. Biłem siË.
- Z faszystami - powiedział Golem.
- Właśnie z faszystami.
- A przepustkË pan ma? - zapytał Golem.
- PrzepustkË... Pawora też nie wpuszczacie i on na moich oczach
przemienił siË w demofoba.
- Tak, Faworowi tu siË nie wiedzie - przytaknNoł Golem. - Właściwie
jest zdolnym funkcjonariuszem, ale tutaj nic mu nie wychodzi. WciNoż czekam,
kiedy wreszcie zacznie popełniaÖ głupstwa. Zdaje siË, że już zaczyna.
Doktor R. Kwadryga podniŐsł rozkudłanNo głowË i rzekł:
- Mocno. WejdË tam, a potem siË zobaczy. Dach wybijË - Jego głowa znowu
ze stukiem upadła na stŐł.
- MiËdzy nami, Golem - zapytał Wiktor zniżajNoc głos. - To prawda, że
jest pan komunistNo?
- O ile pamiËtam, partia komunistyczna jest u nas zakazana - zauważył
Golem.
- O Boże - powiedział Wiktor. - A jaka partia u nas nie jest zakazana?
Przecież nie o partiË pytam, tylko o pana...
- Ja, jak pan widzi jestem dozwolony - oznajmił Golem.
- ZresztNo, jak pan sobie chce - stwierdził Wiktor. - Mnie tam wszystko
jedno. Ale burmistrz... ZresztNo, burmistrza ma pan gdzieś. Ale jeżeli to
dojdzie do generała Pferda...
- Ale my mu przecież nie powiemy - konfidencjonalnie szepnNoł Golem. -
Po co generałowi zawracaÖ głowË drobiazgami? Generał wie, że jest
leprozorium, a w leprozorium jakiś Golem, jakieś mokrzaki - no i wystarczy.
- Dziwny generał - rzekł z zadumNo Wiktor. - Generał od leprozorium. A
nawiasem mŐwiNoc, z powodu mokrzakŐw już niedługo czekajNo go spore
nieprzyjemności, CzujË to nadwrażliwym instynktem artysty. W naszym mieście
mokrzaki stały siË po prostu pËpkiem świata.
- Gdyby tylko w mieście - powiedział Golem.
- A co chodzi? Przecież to tylko chorzy ludzie. I nawet, zdaje siË, nie
sNo zarańliwi.
- Niech pan nie bËdzie taki chytry. Wiktor. Świetnie pan wie, że to nie
sNo zwyczajnie chorzy ludzie. Nawet zarańliwi nie sNo tak zwyczajnie.
- To znaczy?
- To znaczy, że na przykład Teddy nie może siË od nich zaraziÖ. I
burmistrz nie może, nie mŐwiNoc już o policmajstrze. A ktoś inny - może.
- Na przykład pan.
- Ja też nie mogË. Już.
- A ja?
- Nie wiem. ZresztNo, to tylko moja hipoteza. Niech pan nie zwraca
uwagi.
- Nie zwracam - smutnie powiedział Wiktor. - A co jeszcze jest w nich
niezwykłego?
- Co jest w nich niezwykłego - powtŐrzył Golem. - Sam pan mŐgł
zauważyÖ, że wszyscy ludzie dzielNo siË na trzy wielkie grupy. Dokładniej,
na dwie duże i jednNo małNo.... SNo ludzie, ktŐrzy nie mogNo żyÖ bez
przeszłości, cali sNo w przeszłości mniej lub bardziej odległej. ŻyjNo
tradycjNo, obyczajem, przykazaniami, czerpiNo z przeszłości radośÖ i
przykład. Powiedzmy jak pan prezydent. Co by on poczNoł, gdybyśmy nie mieli
naszej wielkiej przeszłości? Do czego by siË odwoływał i w ogŐle skNod by
siË wziNoł? NastËpnie sNo ludzie, ktŐrzy żyjNo terańniejszościNo, i nawet
słyszeÖ nie chcNo ani o przeszłości ani o przyszłości, i nic ich nie
obchodzi ani przeszłośÖ, ani przyszłośÖ. Jak na przykład pan. Wszystkie
wyobrażenia o przeszłości zepsuł panu prezydent, w jakNokolwiek przeszłośÖ
by pan zajrzał, zawsze zobaczy pan wyłNocznie prezydenta. Jeżeli zaś chodzi
o przyszłośÖ, to nie ma pan o niej zielonego wyobrażenia, i na moje oko boi
siË pan mieÖ... No i wreszcie sNo ludzie, ktŐrzy żyjNo przyszłościNo. Po
przeszłości nie oczekujNo, i zupełnie słusznie, niczego dobrego, a
terańniejszośÖ to dla nich wyłNocznie materiał, z ktŐrego budujNo
przyszłośÖ, surowiec. .. ZresztNo tak naprawdË, oni już żyjNo w
przyszłości... na wysepkach przyszłości, ktŐre powstajNo dokoła nich w
czasie terańniejszym... - Golem uśmiechajNoc siË jakoś dziwnie, wzniŐsł oczy
do sufitu. - Oni sNo mNodrzy - powiedział z czułościNo. - SNo diabelnie
mNodrzy w odrŐżnieniu od wiËkszości ludzi. Wszyscy co do jednego
utalentowani, Wiktorze. Ich pragnienia sNo dziwne, a zwyczajnych pragnieÓ w
ogŐle nie majNo.
- Zwyczajne pragnienia - to na przykład kobiety...
- W pewnym sensie - tak...
- WŐdka, igrzyska?
- Bez wNotpienia.
- Straszna choroba - stwierdził Wiktor - ja nie chcË... ZresztNo dalej
nie rozumiem... Nic nie rozumiem. No, to że mNodrych ludzi wsadza siË za
druty kolczaste - to oczywiście rozumiem. Ale dlaczego ich siË wypuszcza, a
do nich nie wpuszcza...
- A może to nie oni siedzNo za drutem kolczastym, tylko pan? Wiktor
uśmiechnNoł siË.
- ChwileczkË - powiedział. - To jeszcze nie wszystko, czego nie
rozumiem. Co tu na przykład robi Pawor? Mnie siË nie wpuszcza - zgoda,
jestem człowiekiem postronnym. Ale przecież ktoś musi sprawdziÖ stan
bielizny pościelowej i wychodkŐw? Może macie tam antysanitarne warunki?
- A jeżeli interesujNo go wcale nie warunki sanitarne? Speszony Wiktor
popatrzył na Golema.
- Znowu pan żartuje? - zapytał.
- Znowu nie - odpowiedział Golem.
- WiËc kto to jest według pana - szpieg?
- Szpieg to zbyt ogŐlnikowe pojËcie - zaprotestował Golem.
- ChwileczkË - rzekł Wiktor. - ProszË mŐwiÖ wprost. Kto otoczył
leprozorium drutem i postawił żołnierzy.
- Och, ten drut kolczasty - westchnNoł Golem. - Ile ubraÓ na nim
porwano, a żołnierze bez przerwy chorujNo na biegunkË. Wie pan, jakie jest
najlepsze lekarstwo na biegunkË? TytoÓ z portweinem, a raczej portwein z
tytoniem.
- Dobra - powiedział Wiktor. - To znaczy generał Pferd. Aha... -
powiedział - i ten młody człowiek z teczkNo... A wiËc to tak! To znaczy, że
to jest normalny wojskowy instytut naukowy. Jasne... A Pawor, znaczy siË,
nie jest wojskowym. Z innego, znaczy siË, resortu. Albo byÖ może, to nie
nasz szpieg, tylko zagraniczny?
- Niech BŐg broni! - zaprotestował Golem ze zgrozNo. - Tego nam jeszcze
brakowało!
- Tak... A czy on wie, kim jest ten facet z teczkNo?
- MyślË, że tak - stwierdził Golem.
- A ten facet wie, kim jest Pawor?
- MyślË, że nie - stwierdził Golem.
- Pan mu nic nie powiedział?
- A co mnie to obchodzi?
- I generałowi też pan nie powiedział?
- Nawet mi do głowy nie przyszło.
- To niesprawiedliwe - oznajmił Wiktor. - Trzeba powiedzieÖ.
- Niech pan posłucha, Wiktor - powiedział Golem. - Tylko dlatego
pozwoliłem panu gadaÖ na ten temat, żeby pan siË przestraszył i przestał
pchaÖ palce w cudze drzwi. Nie jest to do niczego potrzebne. I tak jest pan
już namierzony, mogNo pana uciszyÖ i to tak, że nawet nie zdNoży siË pan
zdziwiÖ.
- Mnie akurat jest łatwo wystraszyÖ - rzekł Wiktor z westchnieniem. -
Jestem wystraszony od dziecka. Ale pomimo wszystko nie mogË zrozumieÖ -
czego oni wszyscy chcNo od mokrzakŐw?
- Jacy - oni? - zmËczonym głosem zapytał z wyrzutem Golem.
- Pawor. Pferd. Facet z teczkNo. Te wszystkie krokodyle.
- Boże - odparł Golem. - No, czego w naszych czasach mogNo chcieÖ
krokodyle od mNodrych i utalentowanych ludzi? Za to ja nie rozumiem, czego
pan od nich chce. Po co pan siË wtrNoca w to wszystko? Mało panu własnych
kłopotŐw? Mało panu prezydenta?
- Dużo - odpowiedział Wiktor. - PotNod.
- No i świetnie. Niech pan jedzie do sanatorium, weńmie ze sobNo ryzË
papieru... MogË panu podarowaÖ maszynË do pisania, chce pan?
- Ja piszË starym systemem - odrzekł Wiktor. - Jak Hemingway.
- No i świetnie. PodarujË panu ogryzek ołŐwka. ProszË pracowaÖ, kochaÖ
DianË. Może jeszcze daÖ panu fabułË? Może pan siË już wypisał?
- Fabuły rodzNo siË z tematu - dostojnie oznajmił Wiktor. - A ja
studiujË życie.
- ProszË bardzo - powiedział Golem. - Niech pan studiuje życie, ile
dusza zamarzy. Tylko niech siË pan nie wtrNoca do procesŐw.
- To niemożliwe - oświadczył Wiktor. - PrzyrzNod w nieunikniony sposŐb
wpływa na obraz eksperymentu. Czyżby pan zapomniał o prawach fizyki?
Przecież my obserwujemy nie świat jako taki, tylko świat plus wpływ
obserwatora.
- Już raz dostał pan kastetem po głowie, a nastËpnym razem mogNo pana
zwyczajnie zastrzeliÖ.
- No - powiedział Wiktor. - Po pierwsze, byÖ może wcale nie kastetem,
tylko cegłNo. A po drugie - czy mało jest miejsc, w ktŐrych można dostaÖ po
głowie? W każdej chwili mogNo mnie wrobiÖ, wiËc co - mam nie wychodziÖ z
pokoju?
Goleni przygryzł dolnNo wargË. Miał żŐłte, koÓskie zËby.
- Niech pan posłucha, przyrzNodzie - oznajmił. - WtrNocił siË pan wtedy
w eksperyment najzupełniej przypadkowo - i z miejsca dostał pan po głowie.
Jeśli teraz wtrNoci siË pan świadomie...
- Nie wtrNocałem siË w żaden eksperyment - zaprzeczył Wiktor. - Szedłem
sobie spokojnie do Loli i nagle widzË...
- Idiota - stwierdził Golem. - Idzie sobie i widzi. Trzeba było przejśÖ
na drugNo stronË, wymŐżdżona gapo!
- Dlaczego ni stNod ni zowNod miałbym przechodziÖ na drugNo stronË?
- A dlatego, że jeden paÓski dobry znajomy zajmował siË akurat
wypełnianiem swoich bezpośrednich obowiNozkŐw, a pan tam wlazł jak baran.
Wiktor wyprostował siË.
- Jaki znowu mŐj dobry znajomy? Tam nie było ani jednego znajomego.
- Znajomy znalazł siË z tyłu, z kastetem. Ma pan znajomych z kastetami?
Wiktor jednym haustem dopił swŐj koniak. Ze zdumiewajNocNo
wyrazistościNo przypomniał sobie - Pawor, z czerwonym zagrypionym nosem,
wyjmuje z kieszeni chusteczkË i kastet ze stukiem spada na podłogË - ciËżki,
matowy, porËczny.
- Wykluczone - zaprotestował Wiktor i odkaszlnNol. - Zawracanie głowy.
Pawor nie mŐgł...
- Nie wymieniałem żadnych nazwisk - zastrzegł siË Golem. Wiktor położył
rËce na stole i popatrzył na swoje zaciśniËte piËści.
- Co majNo z tym wspŐlnego jego bezpośrednie obowiNozki? - zapytał.
- Najwidoczniej komuś potrzebny był żywy mokrzak. Kidnaping.
- A ja w tym przeszkodziłem?
- PrŐbował pan przeszkodziÖ.
- To znaczy, że oni go jednak porwali?
- I wywieńli. Może pan dziËkowaÖ Bogu, że nie zabrali i pana - w celu
unikniËcia przeciekŐw informacji. Ich przecież nie interesujNo losy
literatury.
- To znaczy, że Pawor... - wolno powiedział Wiktor.
- Żadnych nazwisk - surowo przypomniał Golem.
- Sukinsyn - stwierdził Wiktor. - Dobra, jeszcze zobaczymy... A po co
był im potrzebny mokrzak?
- Jak to - po co? Informacja... SkNod wziNoÖ informacjË? Sam pan wie -
druty kolczaste, żołnierze, generał Pferd...
- To znaczy, że teraz go przesłuchujNo? - zapytał Wiktor. Golem długo
milczał. Potem rzekł:
- On nie żyje.
- Zatłukli go?
- Nic. przeciwnie - Golem znowu zamilkł. - To bałwany. Nie pozwalali mu
czytaÖ, wiËc umarł z głodu.
Wiktor szybko popatrzył na niego. Golem uśmiechał siË smutnie. Albo
płakał. Wiktor poczuł nagłe przerażenie i żałośÖ, duszNocNo żałośÖ.
Przygasło światło stojNocej lampy. Było to podobne do ataku serca. Wiktorowi
zabrakło powietrza i z trudem rozluńnił wËzeł krawata. Boże mŐj, pomyślał,
jakaż to kanalia, co za szubrawiec, bandyta, zimny morderca.. a po tym
wszystkim, po godzinie, umył rËce, uperfumował siË, wstËpnie obliczył, ile
bËdzie warta wdziËcznośÖ zwierzchnikŐw, siedział obok, pił ze mnNo jak z
kolegNo, łajdak, łgał, śmiał siË ze mnie w kułak, szydził, a kiedy siË
odwracałem, sam do siebie puszczał oko, potem zaś wspŐłczujNoco pytał jak
tam moja głowa... Niby przez czarnNo mgłË Wiktor widział, jak doktor R.
Kwadryga powoli podniŐsł głowË, rozciNogał w bezgłośnym krzyku spierzchłe
wargi i zaczNoł konwulsyjnie macaÖ drżNocymi rËkami po obrusie jak ślepy.
Oczy miał jak ślepiec, kiedy potrzNosał głowNo i wciNoż krzyczał, i
krzyczał, a Wiktor nic nie słyszał... Dobrze mi tak, sam jestem gŐwno,
nikomu niepotrzebny, mały człowiek, po mordzie mnie, butem, trzymajNoc przy
tym za rËce, nie pozwalaÖ mi siË obetrzeÖ, na jakiego diabła jestem komuś
potrzebny, trzeba było biÖ jeszcze mocniej, żebym już nie wstał. a ja jak
przez sen, piËści z waty, i Boże mŐj, po jakiego diabła ja w ogŐle żyjË, po
jakiego diabła żyjNo wszyscy, przecież to takie proste, podejśÖ z tyłu i
rNobnNoÖ w głowË żelazem, i nic siË nie zmieni, nic na świecie siË nie
zmieni, tysiNoc kilometrŐw stNod, w tej samej sekundzie, urodził siË taki
sam szubrawiec... Tłusta twarz Golema obrzmiała jeszcze bardziej i
poczerwieniała do ciemnej szczeciny, oczy mu zapłonËły. Leżał nieruchomo w
fotelu jak bukłak ze zjełczałNo oliwNo, poruszały siË tylko palce, kiedy
powoli brał kieliszek za kieliszkiem, bezdńwiËcznie odłamywał nŐżkË,
wypuszczał i znowu brał, znowu łamał i wypuszczał... Nikogo nie kocham, nie
mogË pokochaÖ Diany, mało z kim sypiam, spaÖ wszyscy umiejNo, ale czy można
kochaÖ kobietË, ktŐra ciebie nie kocha, a kobieta nie może kochaÖ, kiedy ty
jej nie kochasz, i tak wszystko siË krËci w przeklËtym, nieludzkim kole, tak
jak krËci siË żmija, jak goni za swoim własnym ogonem, jak zwierzËta
kopulujNo i uciekajNo od siebie, tylko że zwierzËta nie wymyślajNo słŐw i
nie układajNo wierszy, tylko po prostu kopulujNo i uciekajNo od siebie... A
Teddy płakał oparty łokciami o ladË baru, oparł kościsty podbrŐdek na
kościstych piËściach, jego łysa głowa szafranowe lśniła pod lampNo, a po
zapadniËtych policzkach nieustannie płynËły łzy i też lśniły pod lampNo... A
wszystko dlatego, że jestem gŐwnem, a nie pisarzem, jaki ze mnie u diabła
pisarz, jeśli nienawidzË pisania, jeśli pisanie to dla mnie mËka, wstydliwe,
nieprzyjemne zajËcie, coś w rodzaju bolesnego fizjologicznego wyprŐżnienia,
coś w rodzaju biegunki, w rodzaju wyciskania ropy z wrzodzianki, nienawidzË,
strach pomyśleÖ, że bËdË musiał to robiÖ przez całe życie, że już jestem
skazany, że teraz już mnie nie zwolniNo, tylko wciNoż bËdNo siË domagaÖ -
daj, daj i ja bËdË dawaÖ, ale teraz nie mogË, nawet myśleÖ o tym nie mogË,
bo zwymiotujË. .. Bol-Kunac stał za plecami R. Kwadrygi i patrzył na
zegarek, smukły, mokry, z mokrNo, świeżNo twarzNo o przepiËknych ciemnych
oczach i wiało od niego, rozrywajNoc gËstNo gorNocNo duchotË, rześkim
zapachem - zapachem trawy i ńrŐdlanej wody, zapachem lilii, słoÓca i konikŐw
polnych nad jeziorem... I świat powrŐcił. Tylko jakieś niejasne wspomnienie,
albo odczucie, czy może wspomnienie odczucia znikało za zakrËtem - czyjś
rozpaczliwy, zamilkły nagle krzyk, niepojËty zgrzyt, brzËk, chrzËst szkła...
Wiktor oblizał wargi i siËgnNoł po butelkË. Doktor R. Kwadryga leżNoc
głowNo na obrusie chrypiał i mamrotał: "Nic nie trzeba. Ukryjcie mnie. Niech
ich..." Zatroskany Golem zmiatał ze stołu kawałki szkła. Bol-Kunac
powiedział:
- Przepraszam bardzo, ale przyniosłem panu list - położył przed Golemem
kopertË i znowu spojrzał na zegarek. - DzieÓ dobry panu, panie Baniew -
rzekł.
- Dobry wieczŐr - odpowiedział Wiktor nalewajNoc sobie koniaku.
Golem uważnie czytał list. Teddy za ladNo hałaśliwie wycierał nos
wielkNo, kraciastNo chustkNo.
- Posłuchaj, Bol-Kunac - powiedział Wiktor. - Czy widziałeś, kto mnie
wtedy uderzył?
- Nie - odparł Bol-Kunac, patrzNoc mu w oczy.
- Jak to - nie? - zapytał Wiktor i zachmurzył siË.
- Stał do mnie plecami - wyjaśnił Bol-Kunac.
- Ty go znasz - stwierdził Wiktor. - Kto to był?
Golem wydał z siebie nieokreślony dńwiËk. Wiktor obejrzał siË szybko.
Golem, nie zwracajNoc na nikogo uwagi, z zadumNo rwał list na drobne
kawałki. StrzËpy schował do kieszeni.
- Jest pan w błËdzie - powiedział Bol-Kunac. - Nie znam go.
- Baniew - mamrotał R. Kwadryga. - ProszË ciË... Ja tam nie mogË sam
jeden. Jedń ze mnNo... Bardzo okropnie...
Golem wstał, pogrzebał palcem w kieszonce marynarki, a potem krzyknNoł:
- Teddy! ProszË zapisaÖ na mŐj rachunek... i pamiËtaj, że stłukłem
cztery kieliszki... No, to ja idË - rzekł do Wiktora. - Niech pan siË
zastanowi i radzË podjNoÖ rozsNodnNo decyzjË. ByÖ może lepiej bËdzie, jeśli
pan stNod wyjedzie.
- Do widzenia, panie Baniew - grzecznie powiedział Bol-Kunac. Wiktorowi
wydało siË, że chłopiec ledwie dostrzegalnie pokrËcił przeczNoco głowNo.
- Do widzenia, Bol-Kunac - odparł. - Do widzenia.
Tamci wyszli. Wiktor w zadumie dopił koniak. Podszedł kelner, twarz
miał opuchniËtNo, w czerwonych plamach. ZaczNoł sprzNotaÖ ze stołu i jego
ruchy były zaskakujNoco niezrËczne i niepewne.
- Pan tu jest niedawno? - zapytał Wiktor.
- Tak, panie Baniew. Od dzisiejszego rana.
- A co z Peterem? Zachorował?
- Nie, proszË pana. Peter wyjechał. Nie wytrzymał. Ja pewnie też
wyjadË... Wiktor spojrzał na R. KwadrygË.
- ProszË go pŐńniej odprowadziÖ do pokoju.
- Tak, oczywiście, panie Baniew - niezdecydowanie odpowiedział kelner.
Wiktor zapłacił, pomachał Teddyemu na pożegnanie i wyszedł do hallu.
Wszedł na pierwsze piËtro, znalazł drzwi Pawora, podniŐsł rËkË, żeby
zapukaÖ, stał tak przez chwilË i nie zapukawszy, ponownie zszedł na dŐł.
Recepcjonista za swoim kantorem oglNodał ze zdumieniem własne dłonie. Dłonie
miał mokre, oblepione kosmykami włosŐw, a na twarzy, na obu policzkach
nabrzmiewały świeże zadrapania. Spojrzał na Wiktora - w oczach miał
szaleÓstwo. Ale teraz nie wolno było dostrzegaÖ tych niepojËtych rzeczy, to
byłoby nietaktowne i okrutne, i tym bardziej nie wolno było o tym mŐwiÖ,
koniecznie należało udawaÖ, że nic siË nie stało, wszystko trzeba odłożyÖ na
pŐńniej, na jutro, albo byÖ może nawet na pojutrze. Wiktor zapytał:
- Gdzie zatrzymał siË ten... - wie pan, młody facet w okularach, ten co
zawsze chodzi z teczkNo. Recepcjonista nieco siË spłoszył. Jakby w
poszukiwaniu wyjścia popatrzył na tablicË z kluczami, potem jednak
powiedział:
- W trzysta szesnastym, panie Baniew.
- DziËkujË - rzekł Wiktor kładNoc na kantorze monetË.
- Tylko oni nie lubiNo, żeby im przeszkadzaÖ.
- Wiem - odparł Wiktor. - Nie mam zamiaru im przeszkadzaÖ. Po prostu,
tak sobie zapytałem... chciałem, wie pan, powrŐżyÖ sobie - jeśli w
parzystym, to wszystko bËdzie dobrze.
Recepcjonista uśmiechnNoł siË blado.
- Ależ jakie może pan mieÖ kłopoty, panie Baniew - powiedział
uprzejmie.
- Rozmaite - westchnNoł Wiktor. - I wiËksze, i mniejsze. Dobrej nocy.
Wszedł na trzecie piËtro i kroczył niespiesznie, celowo niespiesznie,
jakby po to aby wszystko przemyśleÖ, rozważyÖ, zastanowiÖ siË nad
ewentualnymi konsekwencjami i obliczyÖ trzy ruchy naprzŐd, w rzeczywistości
jednak myślał tylko o tym, że dawno już pora zmieniÖ bardzo wyliniały i
wytarty chodnik na schodach. I dopiero wtedy, kiedy miał już zapukaÖ do
drzwi apartamentu trzysta dwunastego (lux, dwie sypialnie i salon, telewizor
pierwszej klasy, radioodbiornik, lodŐwka i barek), omal nie powiedział na
głos: "Czy mam przyjemnośÖ z krokodylami? Bardzo mi przyjemnie. DziËki mnie
zaraz zaczniecie siË wzajemnie zjadaÖ".
PukaÖ musiał dosyÖ długo - najpierw delikatnie, kostkami palcŐw, a
kiedy nikt nie reagował - bardziej zdecydowanie, piËściNo, a kiedy i to nie
poskutkowało - tylko deska podłogi zaskrzypiała i ktoś zasapał w dziurkË do
klucza - wtedy odwrŐciwszy siË tyłem, obcasem, już zupełnie na chama.
- Kto tam? - zapytał wreszcie głos za drzwiami.
- SNosiad - odpowiedział Wiktor. - Ja na chwilË.
- Czego pan chce?
- Mam panu do powiedzenia parË słŐw.
- ProszË przyjśÖ rano - odezwał siË głos za drzwiami. - My już śpimy.
- Niech to diabli wezmNo - powiedział Wiktor rozgniewany. - Chce pan,
żeby mnie ktoś tu zobaczył? ProszË otworzyÖ, czego siË pan boi?
SzczËknNoł klucz, drzwi siË uchyliły i w szczelinie ukazało siË mËtne
oko wysokiego profesjonalisty. Wiktor pokazał mu otwarte dłonie.
- ParË słŐw - powiedział.
- Niech pan wejdzie - odparł wysoki. - Tylko bez wygłupŐw.
Wiktor wszedł do przedpokoju, wysoki zamknNoł za nim drzwi i zapalił
światło. PrzedpokŐj był ciasny i we dwŐch z trudem siË w nim mieścili.
- No, to niech pan mŐwi - powiedział wysoki. Był w piżamie wymazanej
czymś na samym przodzie. Wiktor zdumiał siË - poczuł zapach alkoholu. PrawNo
rËkË wysoki trzymał jak należy, w kieszeni.
- BËdziemy tu tak staÖ i rozmawiaÖ? - rzekł Wiktor.
- Tak.
- Nie - stwierdził Wiktor. - Tu rozmawiaÖ nie bËdË.
- Jak pan chce - powiedział wysoki.
- Jak pan chce - oznajmił Wiktor. - Mnie nie zależy.
Przez chwilË milczeli. Wysoki już całkiem jawnie obmacywał Wiktora
oczami.
- Zdaje siË, że nazywa siË pan Baniew? - zapytał.
- Zdaje siË.
- Aha - powiedział ponuro wysoki - To jaki z pana sNosiad? Przecież
mieszka pan na drugim piËtrze.
- SNosiad z hotelu - wyjaśnił Wiktor.
- Aha... no wiËc, czego pan sobie życzy, bo nie rozumiem.
- ŻyczË sobie pana o czymś zawiadomiÖ - powiedział Wiktor. - Jest pewna
informacja. Ale już zaczynam siË zastanawiaÖ, czy warto.
- No dobra - rzekł wysoki. - Chodńmy do łazienki.
- Wie pan co? - stwierdził Wiktor. - Ja chyba sobie pŐjdË.
- A dlaczego nie chce pan iśÖ do łazienki? Co to za kaprysy?
- Wie pan - oznajmił Wiktor - rozmyśliłem siË. Chyba jednak pŐjdË.
Koniec koÓcŐw to nie moja sprawa - ruszył do drzwi.
Wysoki aż zastËkał, rozdzierany sprzecznymi uczuciami.
- Pan jest, jaki mi siË zdaje, pisarzem - powiedział. - Czy może z kimś
pana mylË?
- Pisarzem, pisarzem - przytaknNoł Wiktor. - Do widzenia.
- Ależ niech pan poczeka. Trzeba było od razu tak mŐwiÖ. ProszË. O,
tutaj.
Weszli do salonu dokładnie obwieszonego portierami - z prawej strony
portiery, z lewej portiery, portiery na ogromnym oknie. Ogromny telewizor w
kNocie błyskał kolorowym ekranem, dńwiËk był wyłNoczony. W przeciwległym
kNocie patrzył na Wiktora z miËkkiego fotela pod lampNo młody człowiek w
okularach - rŐwnież ubrany w piżamË i kapcie. Obok niego, na stoliku do
gazet stała prostokNotna butelka i syfon. Teczki nigdzie nie było widaÖ.
- Dobry wieczŐr - powiedział Wiktor." Młody człowiek w milczeniu
skłonił głowË.
- To do mnie - oznajmił wysoki. - Nie zwracaj uwagi.
- ProszË tutaj - rzekł wysoki. Weszli do sypialni po prawej stronie i
wysoki usiadł na łŐżku. - Tam jest fotel - powiedział. - Niech pan siada i
mŐwi.
Wiktor usiadł. W sypialni ciËżko śmierdziało zastałym tytoniowym dymem
i oficerskNo wodNo koloÓskNo. Wysoki siedział na łŐżku i patrzył na Wiktora
nie wyjmujNoc rËki z kieszeni. W salonie szeleściła gazeta.
- Dobra - oznajmił Wiktor. Czuł, że nie udało mu siË całkowicie
przezwyciËżyÖ obrzydzenia ale jeśli już tu przyszedł, trzeba było mŐwiÖ. -
Mniej wiËcej domyślam siË, kim panowie jesteście. ByÖ może siË mylË, i w
takim razie wszystko w porzNodku. Ale jeżeli siË nie mylË, może przyda siË
wam wiadomośÖ, że was śledzNo i starajNo siË wam przeszkodziÖ.
- ZałŐżmy - stwierdził wysoki. - A wiËc kto nas śledzi?
- Bardzo siË wami interesuje niejaki Pawor Summan.
- Kto? - zapytał wysoki. - Ten inspektor sanitarny?
- On nie jest inspektorem sanitarnym. I to jest właściwie wszystko, co
chciałem panu powiedzieÖ. - Wiktor wstał, ale wysoki siË nie ruszył.
- ZałŐżmy - powtŐrzył. - A skNod właściwie pan to wie?
- To ważne? - spytał Wiktor. Wysoki czas jakiś rozmyślał.
- ZałŐżmy, że nieważne - odparł w koÓcu.
- Sprawdzanie to wasza rzecz - rzekł Wiktor. - A ja nic wiËcej nie
wiem. Do widzenia.
- Ależ dokNod siË pan śpieszy - powiedział wysoki. Pochylił siË nad
nocnym stolikiem, wyjNoł butelkË i szklankË - Najpierw chciał pan za
wszelkNo cenË wejśÖ, a teraz już pan chce iśÖ... Nie szkodzi, że z jednej
szklanki?
- Zależy co - odrzekł Wiktor i znowu usiadł.
- Szkocka - oznajmił długi. - Pasuje?
- Prawdziwa szkocka?
- Prawdziwy scotch. Niech pan trzyma - wrËczył Wiktorowi szklankË.
- Nieńle siË wam żyje - stwierdził Wiktor i wypił.
- Gdzie nam do pisarzy - odparł wysoki i też wypił. - Opowiedziałby mi
pan wszystko dokładnie...
- Mowy nie ma - zaoponował Wiktor - za to płacNo wam pensje. Podałem
wam nazwisko, adres znacie sami, wiËc siË nim zajmijcie. Tym bardziej że
naprawdË nic już wiËcej nie wiem. Może tylko... - przerwał i udał, że go
nagle olśniło. Wysoki natychmiast połknNoł haczyk.
- No? - zapytał. - No?
- Wiem, że porwał jednego mokrzaka i że organizował to razem z
miejscowNo LegiNo. Jak mu tam... Flamenta... Juventa...
- Flamento Juventa - podsunNoł wysoki.
- O to, to.
- O tym mokrzaku - to pewna wiadomośÖ?
- Tak. PrŐbowałem im przeszkodziÖ i pan inspektor sanitarny trzasnNoł
mnie po głowie kastetem. A potem, kiedy leżałem nieprzytomny, wywieńli
mokrzaka samochodem.
- Tak, tak - powiedział wysoki. - WiËc to był Summan... Niech pan
posłucha, Baniew, wspaniały z pana człowiek! Chce pan jeszcze whisky?
- ChcË - przytaknNoł Wiktor. Cokolwiek by sobie nie wmawiał, jak by siË
nie podkrËcał, jak by siË nie podbechtywał, czuł siË wstrËtnie. No i bardzo
dobrze - pomyślał. DziËki chociaż za to, że przyna jmniej nie mam
kwalifikacji na kapusia. Żadnej przyjemności, chociaż teraz rzeczywiście
zacznNo siË wzajemnie zagryzaÖ. Golem miał racjË - niepotrzebnie siË w to
wdałem. Czy też może Golem jest chytrzejszy niż przypuszczałem?
- ProszË - rzekł wysoki podajNoc mu pełnNo szklankË.
*
- KtŐra godzina? - zapytała sennie Diana.
Wiktor starannie zdjNoł brzytwNo pasemko mydła z lewego policzka,
spojrzał w lustro, a potem powiedział.
- Śpij, mała, śpij. Jest jeszcze wcześnie.
- Rzeczywiście - przytaknËła Diana. Kanapa zaskrzypiała. - DziewiNota.
A co ty robisz?
- GolË siË - oznajmił Wiktor, zdejmujNoc nastËpne pasemko mydła. -
Nagle zachciało mi siË ogoliÖ. Co tam, myślË. WezmË i siË ogolË.
- Wariat - stwierdziła Diana ziewajNoc. - Trzeba siË było ogoliÖ
wieczorem. CałNo mnie podrapałeś swŐj No szczecinNo. Kaktus.
Widział w lustrze jak Diana niepewnym krokiem podeszła do fotela,
wlazła na niego z nogami i zaczËła patrzeÖ na Wiktora. Wiktor mrugnNoł do
niej. Znowu była inna - czuła, miËkka, serdeczna, zwinËła siË jak syta
kotka, zadbana, ugłaskana, wypieszczona - zupełnie inna niż ta, ktŐra wpadła
wczoraj wieczorem do pokoju.
- Dzisiaj jesteś podobna do kotki - oznajmił. Nawet nie do kotki, tylko
do koteczki, koszatki... Dlaczego siË uśmiechasz?
- Nie z twojego powodu. Po prostu coś sobie przypomniałam.
Słodko ziewnËła i przeciNognËła siË. TonËła w piżamie Wiktora, z
bezkształtnych zwojŐw jedwabiu w fotelu wyglNodała tylko jej prześliczna
twarz i smukłe rËce. Jak z morskich fal. Wiktor zaczai goliÖ siË szybciej.
- Nie śpiesz siË - powiedziała. - Pokaleczysz siË. I tak już na mnie
czas, muszË jechaÖ.
- Dlatego siË śpieszË - rzekł Wiktor.
- Nie, ja tak nie .lubiË. Tak tylko kotki... Jak tam moje szmatki?
Wiktor wyciNognNoł rËkË, pomacał jej sukienkË i poÓczochy, rozwieszone
na grzejniku. Wszystko wyschło.
- Gdzie siË śpieszysz?
- Przecież ci mŐwiłam. Do Roschepera.
- Jakoś nic nie pamiËtam. Co tam z Roscheperem?
- No, bo przecież siË uszkodził - oznajmiła Diana.
- Ach tak! - stwierdził Wiktor. - Tak, tak, coś mŐwiłaś. SkNodś tam
wypadł. Bardzo siË potłukł?
- Ten głupek - rzekła Diana - nagle postanowił skoÓczyÖ ze sobNo i
wyskoczył przez okno. Rzucił siË jak byk, głowNo naprzŐd, wyłamał futrynË,
ale przy tym zapomniał, że to parter. Uszkodził kolano, zaczNoł wrzeszczeÖ,
a teraz leży.
- Co mu siË stało? - zapytał Wiktor. - Biała gorNoczka?
- Coś w tym rodzaju.
- Poczekaj - powiedział Wiktor. - To znaczy, że przez niego dwa dni nie
przyjeżdżałaś do mnie? Przez tego wołu?
- No tak! Lekarz naczelny kazał mi przy nim siedzieÖ, dlatego że on, to
znaczy Roscheper, nie mŐgł beze mnie. Nie mŐgł i już. Nic nie mŐgł, nawet
siË odlaÖ. Musiałam udawaÖ szmer wody i opowiadaÖ mu o pisuarach.
- Co ty tam wiesz - wymamrotał Wiktor. - Ty mu opowiadałaś o pisuarach,
a ja siË tu mËczyłem sam jeden, też nic nie mogłem, ani jednej linijki nie
napisałem. Wiesz, ja w ogŐle nie lubiË pisaÖ, a już ostatnio.... W ogŐle
moje życie ostatnio... - zamilkł. Co to jNo obchodzi, pomyślał. Przespali
siË i pobiegli każde w swojNo stronË. - Ale, ale, słuchaj.... Kiedy,
powiedziałaś, Roscheper wypadł?
- Trzy dni temu - odparła Diana.
- Wieczorem?
- Uhm - przytaknËła Diana gryzNoc herbatnik.
- O dziesiNotej wieczorem - stwierdził Wiktor. - MiËdzy dziesiNotNo a
jedenastNo. Diana przestała gryńÖ.
- Zgadza siË - oznajmiła. - A skNod wiesz? PrzyjNołeś jego
nekrobiotycznNo depeszË?
- Poczekaj - powiedział Wiktor. - Zaraz opowiem ci coś bardzo
interesujNocego. Ale najpierw - co wtedy robiłaś?
- Co robiłam? Ach, tak. Tego wieczoru, o ile pamiËtam, wpadłam w
okropny dołek. Zwijałam bandaże i nagle ogarnNoł mnie taki smutek, że nic,
tylko siË powiesiÖ. Wsadziłam twarz w te bandaże i ryczË,
I to jak ryczË - jakby mnie kto zarzynał, od dziecka tak nie
ryczałam...
- I nagle wszystko minËło - powiedział Wiktor. Diana zamyśliła siË.
- Tak... Nie... Wtedy nagle Roscheper jak nie zawyje na ulicy,
przestraszyłam siË i wybiegłam...
Chciała jeszcze coś dodaÖ, ale znienacka ktoś zapukał do drzwi,
szarpnNoł klamkË i głos Teddyego zachrypiał z korytarza: "Wiktor! Wiktor!
Obudń siË! Otwieraj, Wiktor!" Wiktor zamarł z brzytwNo w rËku. "Wiktor -
chrypiał Teddy - Otwieraj!" i wściekle szarpał klamkË. Diana zeskoczyła z
fotela i przekrËciła klucz. Drzwi siË rozwarły, wpadł do środka Teddy -
mokry, złachmaniony i z obrzynem w rËku.
- Gdzie jest Wiktor? - zaryczał ochryple. Wiktor wyszedł z łazienki.
- Co siË stało!? - zapytał. Serce mu zamarło. Aresztowanie... Wojna...
- Dzieci odeszły - dyszNoc ciËżko, odparł Teddy. - Zbieraj siË, dzieci
odeszły!
- Poczekaj - rzucił Wiktor. - Jakie dzieci?
Teddy rzucił obrzyn na stŐł, na stosy zapisanych i pokreślonych
papierŐw.
- Zwabili dzieci dranie! - wrzasnNoł. - Zwabili, szubrawcy! No, ale
teraz już koniec! DosyÖ siË nacierpieliśmy... Koniec!
Wiktor nic jeszcze nie rozumiał, widział tylko, że Teddy jest w furii.
Takiego Teddyego widział tylko raz, kiedy w czasie straszliwej awantury w
restauracji, ktoś wykorzystał okazjË i włamał siË do kasy.
Wiktor, kompletnie zagubiony, gapił siË jak sroka w gnat, Diana zaś
schwyciła bieliznË wiszNocNo na oparciu krzesła, przemknËła do łazienki i
zatrzasnËła za sobNo drzwi. W tym samym momencie nerwowo i gwałtownie
zadzwonił telefon. Wiktor złapał słuchawkË. To była Lola.
- Wiktor - zaskomliła. - Ja nic nie rozumiem, Irma gdzieś przepadła,
zostawiła list, że już nigdy nie wrŐci, a wszyscy mŐwiNo, że dzieci odeszły
z miasta... BojË siË! ZrŐb coś... - prawie płakała.
- Dobrze, dobrze, zaraz - odparł Wiktor. - Dajcie mi przynajmniej
włożyÖ spodnie. - Rzucił słuchawkË i obejrzał siË na Teddyego. Barman
siedział na rozgrzebanym łŐżku i mamroczNoc dziwne słowa, wlewał do szklanki
resztki z butelek. - Poczekaj - powiedział Wiktor. - Tylko bez paniki. Ja
zaraz...
WrŐcił do łazienki i zaczNoł spiesznie goliÖ namydlony podbrŐdek,
kilkakrotnie zaciNoł siË, nie miał czasu naostrzyÖ brzytwy, a Diana
tymczasem wyskoczyła spod prysznica i szeleściła ubraniem za jego plecami,
twarz miała twardNo i zdecydowanNo, jakby szykowała siË do walki, ale była
absolutnie spokojna.
... A dzieci szły nie koÓczNocNo siË, szarNo kolumnNo po szarych
rozmytych drogach, szły potykajNoc siË i ślizgajNoc, padajNoc pod ulewnym
deszczem, szły zgarbione, przemoczone na wskroś, ściskajNoc w posiniałych
łapkach żałosne, mokre tobołki, szły maleÓkie, bezradne, nic nie
rozumiejNoce, szły płaczNoc, szły milczNoc, szły oglNodajNoc siË, szły
trzymajNoc siË za rËce i za szelki, a po bokach drogi maszerowały mroczne
czarne postacie bez twarzy, zamiast twarzy miały czarne przepaski, nad
przepaskami zimno i bezlitośnie patrzyły nieludzkie oczy, rËce w czarnych
rËkawiczkach ściskały automaty, deszcz padał na oksydowanNo stal, krople
wody drżały i spływały po stali... Co za głupstwa, myślał Wiktor, to
zupełnie coś innego, to nie teraz, widziałem tamto, ale tamto było bardzo
dawno, teraz jest zupełnie inaczej...
...Odchodziły radośnie, deszcz był ich przyjacielem, wesoło człapały po
kałużach ciepłymi, bosymi stopami, wesoło rozmawiały i śpiewały, i nie
oglNodały siË, ponieważ o wszystkim już zapomniały, miały przed sobNo tylko
przyszłośÖ dlatego zapomniały na zawsze o swoim stËkajNocym, chrapiNocym w
przedrannej godzinie mieście, o tym skupisku pluskiew, gnieńdzie
małostkowych intryg i nikczemnych pragnieÓ, brzemiennym w potworne zbrodnie,
bezustannie wyrzucajNocym z siebie zbrodnie i zbrodnicze zamierzenia, tak
jak krŐlowa mrŐwek nieprzerwanie wyrzuca z siebie jajka, odeszły
szczebioczNoc i rozmawiajNoc, i znikły we mgle, a my, pijani, nadal
zachłystujemy siË stËchłym powietrzem wśrŐd obrzydliwych koszmarŐw, ktŐrych
one nigdy nie widziały i nigdy nie zobaczNo...
WciNognNoł spodnie, skaczNoc na jednej nodze, kiedy zadrżały szyby i
niskie, mechaniczne wycie dotarło do pokoju. Teddy rzucił siË do okna, ale
za oknem był ciNogle ten sam deszcz, pusta mokra ulica i samotny cyklista -
mokry brezentowy worek z wysiłkiem poruszajNocy pedałami. A szyby drżały i
podzwaniały nadal, a niski, żałośliwy ryk nie ustawał i po minucie
dołNoczyło do niego urywane, smËtne buczenie.
- Idziemy - powiedziała Diana. Była już w płaszczu.
- Nie, poczekaj - powiedział Teddy. - Wiktor, masz broÓ? Jakikolwiek
pistolet, automat?... Masz?
Wiktor nie odpowiedział, złapał swŐj płaszcz i we trŐjkË zbiegli po
schodach do hallu, zupełnie pustego, bez portiera oraz recepcjonisty. Wydało
siË, że w hotelu nie ma już żywej duszy, tylko w restauracji, przy stoliku
siedział R. Kwadryga, ktŐry ze zdumieniem krËcił głowNo i najwidoczniej od
dawna oczekiwał śniadania. Wybiegli na ulicË, gdzie stała ciËżarŐwka Diany i
wszyscy troje wsiedli do kabiny. Diana usiadła przy kierownicy i popËdzili
przez miasto. Diana milczała, Wiktor palił, starajNoc siË zebraÖ myśli,
Teddy zaś pŐłgłosem wciNoż wyrzucał z siebie potok nieprawdopodobnych
przekleÓstw. Nawet Wiktor nie rozumiał znaczenia wielu słŐw, ponieważ takie
słowa mŐgł znaÖ tylko Teddy - szczur z przytułku, wychowanek portowych
slumsŐw, potem handlarz narkotykami, potem wykidajło w domu publicznym,
potem żołnierz plutonu grzebiNocego zwłoki, potem bandyta i maruder, a potem
barman, barman, barman, i znowu barman.
Ludzi w mieście prawie nie było widaÖ, tylko na rogu Słonecznej Diana
przyhamowała, żeby zabraÖ spłoszonNo parË małżeÓskNo. Niskie wycie syren
przeciwlotniczych i piskliwe zawodzenie fabrycznych nie ustawało i było coś
apokaliptycznego w tym jËku mechanicznych głosŐw nad bezludnym miastem. Aż
ściskało w środku i człowiek chciał gdzieś biec, ni to ukryÖ siË, ni to
strzelaÖ i nawet "Bracia w sapiencji" na stadionie kopali piłkË bez zwykłego
entuzjazmu, niektŐrzy zaś rozglNodali siË na boki z otwartymi ustami jakby
prŐbujNoc cokolwiek zrozumieÖ.
Na szosie, za miastem ludzi było coraz wiËcej. NiektŐrzy szli pieszo,
zachłystujNoc siË deszczem, żałosni, przerażeni, nie zdajNoc sobie sprawy co
robiNo i po co. Inni jechali na rowerach i też już tracili siły, ponieważ
trzeba było jechaÖ pod wiatr. Kilkakrotnie ciËżarŐwka mijała porzucone
samochody, zepsute, lub takie, ktŐrym zabrakło benzyny; jeden wpadł nawet do
rowu. Diana zatrzymywała siË, zabierała wszystkich i bardzo prËdko skrzynia
okazała siË zapchana do ostatniego miejsca. Wiktor z Teddym też przenieśli
siË na gŐrË ustËpujNoc miejsca kobiecie z dzieckiem przy piersi i jakiejś na
wpŐł oszalałej staruszce. PŐńniej nawet w skrzyni nie było już miejsca,
Diana przestała siË zatrzymywaÖ, ciËżarŐwka pËdziła naprzŐd mijajNoc i
oblewajNoc potokami wody dziesiNotki i setki ludzi wËdrujNocych do
leprozorium. Kilkakrotnie ciËżarŐwkË wyprzedzały furgonetki wypełnione
ludńmi, motocykliści, a jakaś ciËżarŐwka dogoniła ich i jechała teraz z
tyłu.
Diana przywykła woziÖ koniak dla Roschepera, albo pËdziÖ pustym
samochodem po okolicy dla własnej przyjemności i w ciËżarŐwce działy siË
rzeczy straszne. Wszyscy nie mogli usiNośÖ, nie było miejsca, i ci, ktŐrzy
stali, wczepiali siË jeden w drugiego, w głowy siedzNocych, każdy starał siË
trzymaÖ jak najdalej od bokŐw skrzyni, nikt siË nie odzywał, wszyscy tylko
sapali i klËli pod nosem, a jedna kobieta bez przerwy płakała. I padał
deszcz - taki deszcz jakiego Wiktor nie widział jeszcze nigdy w życiu, nawet
nie wyobrażał sobie, że na świecie może padaÖ taki deszcz - gËsta,
tropikalna ulewa, ale nie ciepła, tylko lodowata na wpŐł z gradem, ktŐry
porywisty wiatr niŐsł na spotkanie idNocych. WidocznośÖ była żadna -
piËtnaście metrŐw z przodu i piËtnaście z tyłu, i Wiktor okropnie siË bał,
że Diana kogoś potrNoci na szosie, albo wpadnie na hamujNocy samochŐd. Ale
wszystko jakoś siË udało, tylko Wiktorowi ktoś mocno nadepnNoł na nogË,
kiedy wszyscy polecieli na siebie po raz ostatni i ciËżarŐwkË zarzuciło
przed skupiskiem samochodŐw stojNocych pod bramNo leprozorium.
Zapewne zgromadziło siË tu całe miasto. Deszcz w tym miejscu nie padał
i można było pomyśleÖ, że miasto przybiegło tu ratujNoc siË przed potopem.
Na prawo i na lewo od szosy, jak daleko siËgał wzrok, wzdłuż ogrodzenia z
drutu kolczastego stał wielotysiËczny tłum, w ktŐrym tonËły rozrzucone tu i
Őwdzie puste samochody - luksusowe krNożowniki szos, mocno zużyte kabriolety
z brezentowymi dachami, ciËżarŐwki, autobusy i nawet jeden samobieżny dńwig,
na ramieniu ktŐrego siedziało kilku ludzi. Nad tłumem wisiał głuchy szum,
czasami rozlegały siË przerańliwe krzyki.
Wszyscy wyskoczyli z ciËżarŐwki i Wiktor od razu stracił z oczu DianË i
Teddyego. WokŐł były same nieznajome twarze, ponure, rozwścieczone,
zdumione, płaczNoce, krzyczNoce, z oczami w słup, nieprzytomne, szczerzNoce
zËby... Wiktor sprŐbował przedostaÖ siË do bramy, ale po kilku krokach
beznadziejnie uwiNozł. Ludzie stali nieruchomNo ścianNo, nikt nie zamierzał
ustËpowaÖ miejsca, można ich było pchaÖ, kopaÖ, biÖ, nawet siË nie
odwracali, tylko wciskali głowy w ramiona i za wszelkNo cenË starali siË
przesunNoÖ naprzŐd, naprzŐd, bliżej bramy, bliżej swoich dzieci, stawali na
palcach, wyciNogali szyje i nic nie było widaÖ poza kołyszNocym siË morzem
kapturŐw i kapeluszy.
- Boże, za co? Czym tak strasznie zgrzeszyliśmy, o Boże?
- Ścierwa! Dawno trzeba było ich wyrżnNoÖ. MNodrzy ludzie zawsze
mŐwili...
- A gdzie burmistrz? Co on u diabła robi? Gdzie jest policja? Gdzie te
wszystkie grube świnie?
- Sym, zaraz mnie zadepczNo... Sym, duszË siË! Och, Sym...
- Czego im brakowało? Niczego dla nich nie żałowaliśmy... Odejmowaliśmy
sobie od ust ostatni kËs, chodziliśmy jak łachmaniarze, żeby tylko je ubraÖ
i obuÖ...
- ZebraÖ siË do kupy i rraz! Brama wyleci...
- Ja go w życiu palcem nie tknËłam. Widziałam, jak pan za swoim latał z
pasem, ale u nas w domu nigdy nic takiego...
- Widziałeś karabiny maszynowe? A to niby po co, żeby do ludzi
strzelaÖ? Za to, że my po swŐj e dzieci?
- MŐj Municzka! Municzka! Municzka! Municzka!
- CŐż to siË wyrabia, panowie? Przecież to jakiś obłËd. Gdzie to
widziane?
- To nic, Legia im jeszcze pokaże... SNo tam z tyłu, rozumiesz?
OtworzNo nam bramË, a my wszyscy razem...
- A karabiny maszynowe widziałeś? O to właśnie chodzi...
- PuśÖcie mnie! PrzepuśÖcie mnie, słyszycie! Tam jest moja cŐrka!
- Dawno siË już zbierały, sama zauważyłam, tylko bałam siË zapytaÖ.
- A może nic im nie bËdzie? Przecież to nie jakieś bestie i pomimo
wszystko nie okupanci, nie na rozwałkË poszły, nie do piecŐw...
- ZabijË, gardło przegryzË!
- Ta - ak, widocznie jedno wielkie gŐwno z nas zostało, jeśli rodzone
dzieci od nas odeszły do tych zarażonych... Nie gadaj głupstw, same odeszły,
nikt ich silNo nie zmuszał...
- Ej, kto ma broÓ? WychodziÖ! Kto ma broÓ, niech wychodzi, powtarzam!
ZbieraÖ siË tu przy mnie! Wszyscy do mnie, tu jestem!
- To sNo moje dzieci, mŐj panie, moje własne i bËdË nimi rzNodził tak
jak mi siË podoba!
- Gdzie jest policja, o Boże!
- Trzeba wysłaÖ telegram do pana prezydenta! PiËÖ tysiËcy podpisŐw - to
nie w kij dmuchał!
- KobietË zadusili! OdsuÓ siË, mŐwiË draniu! Nie widzisz?
- Municzka! MŐj Municzka! Municzka!
- GŐwno warte sNo te wszystkie petycje. Nie lubiNo u nas petycji.
Jeszcze dostaniemy tNo petycjNo po uszach...
- OtwieraÖ bramË, twoja maÖ! Mokrzaki parszywe! Ścierwa!
- BramË!
Wiktor zawrŐcił. Było to trudne, kilkakrotnie uderzono go. ale mimo
wszystko wydostał siË, odnalazł ciËżarŐwkË i znowu wdrapał siË na gŐrË. Nad
leprozorium wisiała mgła i dziesiËÖ metrŐw za ogrodzeniem nie było już nic
widaÖ. Brama była zamkniËta, przed niNo, na pustej przestrzeni, stali
rozkraczeni żołnierze służby wewnËtrznej w hełmach nasuniËtych na oczy -
było ich mniej wiËcej dziesiËciu. Przed wejściem do wartowni unoszNoc siË na
palcach ze zdenerwowania, natËżajNoc głos wykrzykiwał coś do tłumu oficer,
ale nie sposŐb go było usłyszeÖ. Nad dachem wartowni, niczym olbrzymia
etażerka, wznosiła siË we mgle drewniana wieża i na jej gŐrnej platformie
stał karabin maszynowy i krËcili siË mËżczyńni w " szarych mundurach.
NastËpnie tam, za ogrodzeniem, ledwie dosłyszalnie pobrzËkujNoc żelazem
przejechał wzdłuż drutŐw transporter opancerzony, podskoczył kilka razy na
wybojach i zniknNoł we mgle. Na widok transportera tłum przycichł, tak że
nawet można było usłyszeÖ wysilone okrzyki oficera ("... SpokŐj... mam
rozkaz... do domŐw...") a potem tłum znowu zahuczał, wydał pomruk i
zaryczał.
Przed bramNo zaczNoł siË jakiś ruch. WśrŐd ciemnych, granatowych i
szarych płaszczy zalśniły dobrze znane miedziane hełmy i złote koszule.
Pojawiły siË w tłumie jak plamy światła, przedzierały siË na wolnNo
przestrzeÓ i tam łNoczyły w żŐłtozłotNo masË. Chłopcy jak dËby - w złotych
koszulach do kolan, przepasani szerokimi, oficerskimi pasami o szerokich
sprzNoczkach, w błyszczNocych miedzianych hełmach, dziËki ktŐrym żołnierzy
Legii nazywano po prostu strażakami - mieli też krŐtkie, masywne pałki i
niezliczonNo ilośÖ emblematŐw Legii - na sprzNoczce, na lewym rËkawie, na
piersi, na pałce, na hełmie, emblemat na mordzie, za samNo mordË piËÖ lat
bez sNodu, na sportowej, muskularnej mordzie o wilczych oczach... i znaczki,
gwiazdozbiory znaczkŐw. Znaczek strzelca wyborowego i Wyborowego
spadochroniarza, i Wyborowego nurka i jeszcze znaczki z portretem pana
prezydenta, i jego ziËcia, założyciela Legii, i jego syna oberszefa Legii...
i u każdego w kieszeni granat z gazem łzawiNocym, a jeżeli chociaż jeden z
tych bałwanŐw w porywie chuligaÓskiego entuzjazmu rzuci taki granat -
odezwie siË karabin maszynowy na wieżyczce, karabiny maszynowe transportera,
automaty żołnierzy i bËdNo strzelaÖ do tłumu, do tłumu, a nie do złotych
koszul. Legia formowała już szereg przed żołnierzami, wzdłuż szeregu biegał
machajNoc pałkNo Flamenco Juventa, bratanek, i Wiktor już z rozpaczNo zaczai
siË oglNodaÖ dookoła nie wiedzNoc co robiÖ, ale wtedy oficerowi przyniesiono
z wartowni megafon. Oficer strasznie siË ucieszył, nawet siË uśmiechnNoł i
zaryczał piorunowym głosem, ale zdNożył tylko ryknNoÖ "Uwaga! ProszË
wszystkich zgromadzonych ...", kiedy megafon widocznie znowu siË zepsuł,
oficer pobladł, dmuchnNoł w tubË, a Flamenco Juventa, ktŐry nawet
przygotował siË do wysłuchania, ze zdwojonNo energiNo zaczNoł biegaÖ i
wymachiwaÖ pałkNo. Tłum nagle grońnie zahuczał - wydawało siË, że krzyknËli
wszyscy razem i ci ktŐrzy krzyczeli już przedtem, i ci ktŐrzy do tej pory
milczeli albo po prostu rozmawiali, albo płakali, albo modlili siË i Wiktor
też zaczai krzyczeÖ nieprzytomny z przerażenia na myśl o tym co siË zaraz
wydarzy. "ZabraÖ tych bałwanŐw! - krzyczał - ZabraÖ strażakŐw! To śmierÖ!
Nie wolno! Diana!" Nie wiadomo kto i co krzyczał W tłumie, ale tłum do tej
chwili nieruchomy, zaczai rŐwnomiernie kołysaÖ siË jak pŐłmisek gigantycznej
galarety. Oficer upuścił megafon i zaczai cofaÖ siË do drzwi wartowni,
twarze żołnierzy pod hełmami stały siË twarzami rozjuszonych zwierzNot, na
gŐrze, na wieżyczce, nikt siË już nie ruszał, wszyscy znieruchomieli przy
karabinie. I wtedy rozległ siË Głos.
Był jak grzmot, dobiegał ze wszystkich stron jednocześnie i od razu
zagłuszył wszystkie pozostałe dńwiËki. Był spokojny, nawet melancholijny,
pobrzmiewało w nim bezgraniczne znudzenie, bezgraniczna pobłażliwośÖ, jakby
przemawiał ktoś ogromny, wyniosły, stojNocy tyłem do natrËtnego tłumu, ktoś
kto mŐwi przez ramiË oderwany na chwilË od ważnych spraw z powodu
irytujNocych głupstw.
- PrzestaÓcie wreszcie krzyczeÖ - powiedział Głos. - PrzestaÓcie
wymachiwaÖ rËkami i odgrażaÖ siË.
Czy to doprawdy takie trudne - przestaÖ gadaÖ i przez chwilË spokojnie
pomyśleÖ? Przecież świetnie wiecie, że wasze dzieci odeszły od was dlatego,
że same tego chciały, nikt ich nie zmuszał, nikt nie ciNognNoł za kołnierz.
Odeszły dlatego, że obrzydliście im doszczËtnie i ostatecznie. One nie chcNo
już dłużej żyÖ tak jak żyjecie wy i wasi przodkowie. Nadzwyczaj lubicie
naśladowaÖ swoich przodkŐw i uważacie, że to jedna z waszych zalet - ale one
uważajNo inaczej. Nie chcNo wyrosnNoÖ na pijakŐw i rozpustnikŐw, ludzi
małodusznych, konformistŐw i niewolnikŐw, nie chcNo, żeby zdobiono z nich
przestËpcŐw, nie chcNo waszych rodzin i waszego paÓstwa.
Głos umilkł na chwilË. Przez całNo minutË nie było słychaÖ ani jednego
dńwiËku - tylko jakiś szelest, jakby szeleściła mgła pełznNoc nad ziemiNo.
Potem Głos przemŐwił znowu:
- Możecie byÖ zupełnie spokojni o swoje dzieci. BËdzie im dobrze -
lepiej niż z wami i znacznie lepiej, niż wam samym. Dzisiaj nie mogNo was
przyjNoÖ, ale od jutra - przychodńcie. W KoÓskiej Dolinie zostanie
przygotowany Dom SpotkaÓ i od trzeciej po południu możecie przychodziÖ
choÖby codziennie. Codziennie o pŐł do trzeciej z placu miejskiego bËdNo
odchodziÖ trzy autobusy. To za mało, w każdym razie na jutro - niech wasz
burmistrz zatroszczy siË o dodatkowy transport.
Głos zamilkł znowu. Tłum stał nieruchomym murem. Ludzie jakby bali siË
poruszyÖ.
- Tylko weńcie pod uwagË - ciNognNoł Głos. - To od was samych zależy
czy dzieci zechcNo siË z wami spotykaÖ. W pierwszych dniach możemy jeszcze
je nakłoniÖ, aby przychodziły na widzenia, nawet jeżeli nic bËdNo miały na
to ochoty... ale potem... to już jak tam siË sami z nimi dogadacie. A teraz
rozejdńcie siË Przeszkadzacie i nam, i dzieciom, i sobie. Bardzo wam radzË,
pomyślcie, sprŐbujcie pomyśleÖ, co możecie daÖ swoim dzieciom. Przyjrzyjcie
siË sobie. Wydaliście je na świat i okaleczacie je na swŐj obraz i
podobieÓstwo. Pomyślcie i o tym, ale teraz wracajcie do domŐw.
Tłum pozostał nieruchomy. ByÖ może prŐbował myśleÖ. W każdym razie
Wiktor prŐbował. Były to oderwane myśli. Nawet nie myśli, lecz po prostu
strzËpy wspomnieÓ, fragmenty rozmŐw, głupia, umalowana twarz Loli. A może
jednak lepiej skrobankË? Po co nam to teraz... Ojciec z wargami drżNocymi z
wściekłości... Ja z ciebie zrobiË człowieka, parszywy szczeniaku, skŐrË z
ciebie zedrË... Okazało siË, że mam dwunastoletniNo cŐrkË, czy możesz pomŐc
mi jakoś jNo urzNodziÖ w mieście w przyzwoitym miejscu?... Irma z
ciekawościNo patrzy na rozmamłanego Roschepera... nie na Roschepera tylko na
mnie... właściwie jest mi nawet wstyd, ale co ona tam rozumie, smarkata?
Marsz na miejsce! Masz tu lalkË, ładna lalka? Jesteś jeszcze mała, dowiesz
siË jak dorośniesz...
- No i dlaczego stoicie? - zapytał piorunowy Głos. - Odejdńcie!.
Nadleciał ciËżki, zimny wiatr, uderzył w twarz i ucichł.
- No, idńcie już - powiedział Głos.
I ponownie nadleciał wiatr już prawie zupełnie materialny, jak ciËżka
wilgotna dłoÓ, ktŐra legła na twarzy, popchnËła - i znikła. Wiktor otarł
policzki i zobaczył, że tłum siË cofa. Ktoś głośno krzyknNoł, rozległy siË
dńwiËczNoce dośÖ niepewnie nawoływania, wokŐł samochodŐw i autobusŐw
powstały niewielkie wiry. Ludzie zaczËli ze wszystkich stron wdrapywaÖ siË
do skrzyni ciËżarŐwki, wszyscy poczËli siË śpieszyÖ, rozpychaÖ, tłoczyÖ w
drzwiach samochodŐw, niecierpliwie rozdzielaÖ sczepione kierownicami rowery,
zawarczały silniki, wielu ludzi odchodziło pieszo, czËsto oglNodajNoc siË,
ale nie patrzyli ani na żołnierzy, ani na karabin maszynowy na wieży, nie na
transporter, ktŐry właśnie podjechał z łoskotem żelaza i stanNoł na
widocznym miejscu. Wiktor wiedział, dlaczego ludzie siË odwracajNo i
dlaczego siË śpieszNo, paliły go policzki i jeżeli czegokolwiek siË bał, to
tego, że Głos znowu powie: "Idńcie"! i znowu ciËżka wilgotna dłoÓ z odrazNo
legnie na jego twarzy.
Grupka kretynŐw w złotych koszulach wciNoż jeszcze niepewnie dreptała
przed bramNo, ale było ich już mniej, do pozostałych zaś podszedł oficer i
wrzasnNoł na nich - imponujNocy, pewny siebie, spełniajNocy przyjemny
obowiNozek i oni rŐwnież cofnËli siË, nastËpnie zawrŐcili i powlekli precz,
zbierajNoc po drodze rzucone na ziemiË szare, granatowe; ciemne płaszcze, i
oto już nie pozostała ani jedna złota plama, obok przejeżdżały autobusy,
samochody osobowe, a ludzie w skrzyni ciËżarŐwki rozglNodali siË
niespokojnie i pytali jeden drugiego: "Gdzie jest kierowca?"
Potem nie wiadomo skNod wynurzyła siË Diana, Diana Gniewna stanËła na
stopniu, spojrzała w gŐrË, po czym krzyknËła surowo: "Tylko do skrzyżowania!
SamochŐd jedzie do sanatorium!" i nikt nie ośmielił siË zaprotestowaÖ,
wszyscy byli wyjNotkowo cisi i zgadzali siË na wszystko. Teddy nie pojawił
siË do kopca, prawdopodobnie zabrał siË innym samochodem. Diana zakrËciła i
pojechali znajomNo betonowNo szosNo mijajNoc grupy pieszych oraz
rowerzystŐw, a ich z kolei wyprzedzały przeciNożone samochody osobowe, z
jËkiem przysiadajNoce na amortyzatorach. Deszcz nie padał, była tylko mgła i
mżył drobny kapuśniaczek. Deszcz zaczNoł siË dopiero wtedy, kiedy Diana
podjechała do skrzyżowania, ludzie wysiedli, a Wiktor przesiadł siË do
szoferki.
Oboje milczeli do samego sanatorium.
Diana od razu poszła do Roschepera - tak przynajmniej powiedziała -
Wiktor zaś zrzuciwszy płaszcz uwalił siË na łŐżko w swoim pokoju, zapalił
papierosa i zaczNoł gapiÖ siË w sufit. ByÖ może godzinË, byÖ może dwie, bez
przerwy palił, wiercił siË na łŐżku, wstawał, spacerował po pokoju,
bezmyślnie wyglNodał przez okno, zasuwał i odsuwał portiery, pil wodË z
kranu, ponieważ mËczyło go pragnienie i znowu padał na łŐżko.
...Upokorzenie, myślał. Tak, oczywiście. Bili po twarzy, wymyślali od
łobuzŐw, jak ostatniemu żebrakowi, ale pomimo wszystko to byli ojcowie i
matki, pomimo wszystko kochali swoje dzieci, mogli je biÖ, ale gotowi byli
oddaÖ za nie życie, demoralizowali swoim przykładem, ale przecież
nieumyślnie, lecz przez swojNo ciemnotË,... matki rodziły je w bŐlach,
ojcowie karmili i ubierali, przecież byli dumni ze swoich dzieci, chwalili
siË nimi, czËsto je wyklinali, ale nie wyobrażali sobie bez nich życia... i
rzeczywiście, teraz ich życie zrobiło siË puste, nic im przecież nie
zostało. Czy wolno wiËc traktowaÖ ich aż tak okrutnie, tak zimno, tak
pogardliwie, tak rozumnie i jeszcze na pożegnanie nakłaśÖ po pysku...
...Czyżby naprawdË, u diabla, obrzydliwe jest wszystko, co pozostało w
człowieku od zwierzËcia? Nawet macierzyÓstwo, nawet uśmiech Madonny, czułe,
serdeczne rËce podajNoce pierś niemowlËciu... Tak, oczywiście, instynkt i
cala religia zbudowana na instynkcie... pewnie całe nieszczËście polega na
tym, że tË religiË prŐbuje siË przenieśÖ na wychowanie, to znaczy na takie
dziedziny, z ktŐrymi instynkty nie majNo już nic wspŐlnego, a jeżeli majNo,
to przynoszNo wyłNocznie szkodË... dlatego że wilczyca mŐwi wilczËtom:
"KNosajcie jak ja" i to wystarczy, zajËczyca uczy swoje zajNoczki:
"Uciekajcie tak jak ja" i to także wystarczy, ale człowiek uczy swoje małe:
"Myśl tak jak ja" i to już jest zbrodnia... No a ci, jak im tam - mokrzaki,
gady, zarazy, wszystko co kto chce, ale na pewno nie ludzie, co najmniej
nadludzie - jak oni to robiNo? Najpierw: "Przyjrzyj siË, jak myśleli przed
tobNo, zobacz co z tego wyszło, wyszło niedobrze, dlatego, że to i to, a
powinno byÖ tak i tak. Zobaczyłeś? A teraz zacznij myśleÖ sam, myśl co
zrobiÖ, żeby nie wyszło to i to, tylko tak i tak". Tylko, że ja nie wiem,
czym jest to i to, i co to jest tak i tak, a w ogŐle wszystko to już było,
wszystko to już wyprŐbowaliśmy, zrealizowali siË poszczegŐlni świetni
ludzie, ale przeważajNoce masy pchały siË starNo drogNo, nigdzie nie
skrËcajNoc, zwyczajnie, po naszemu... ZresztNo jak człowiek ma wychowywaÖ
swoje małe, kiedy jego ojciec nie wychowywał go, tylko tresował: "KNosaj jak
ja, chowaj siË tak jak ja", i tak samo tresował ojca dziad, dziada pradziad,
i dalej do tej pierwszej jaskini, do kosmatych nosicieli oszczepŐw,
pożeraczy mamutŐw. Żal mi tych bezwłosych potomkŐw, żal mi ich, bo żal mi
samego siebie, ale tamci majNo to gdzieś, nie jesteśmy im w ogŐle potrzebni,
nie zamierzajNo nas reedukowaÖ, nie zamierzajNo nawet burzyÖ starego świata,
stary świat ich nie interesuje, majNo swoje sprawy, a od starego świata
żNodajNo tylko jednego - żeby siË od nich odczepił. Teraz stało siË to
możliwe, teraz można handlowaÖ ideami, mamy teraz potËżnych kupcŐw idei, oni
bËdNo ciË chroniÖ, zapËdzNo cały świat za druty kolczaste, żeby stary świat
ci nie przeszkadzał, bËdNo ciË karmiÖ, bËdNo ciË pielËgnowaÖ... bËdNo w
sposŐb najbardziej ugrzeczniony ostrzyÖ topŐr, ktŐrym odrNobujesz gałNoń, na
ktŐrej oni zasiadajNo błyskajNoc orderami i szamerunkami.
...I do diabła, to jest na swŐj sposŐb wspaniałe - wszystko już
wyprŐbowano, tylko tego jeszcze nie wyprŐbowano - zimny wychŐw bez słodkiego
szczebiotu, bez łez... chociaż co ja tu wymyślam, skNod mogË wiedzieÖ jak
wyglNoda to ich wychowanie... ale wszystko jedno - okrucieÓstwo i pogardË
widaÖ gołym okiem... Nic im z tego nie wyjdzie, dlatego że - no dobrze,
intelekt, myślcie, uczcie siË, analizujcie - ale co z rËkami matki, czułymi
dłoÓmi, ktŐre kojNo bŐl i ogrzewajNo świat. I kłujNocy zarost ojca, ktŐry
bawi siË w wojnË i w tygrysa, uczy siË boksowaÖ, jest najsilniejszy i
wszystko wie? A przecież to też było! Nie tylko wrzaskliwe (albo ciche)
kłŐtnie rodzicŐw, nie tylko pasek i pijany bełkot, nie tylko bezsensowne
targanie za uszy na zmianË z nagłym i niepojËtym deszczem cukierkŐw i
miedziakŐw na kino... ZresztNo, skNod ja mogË wiedzieÖ - może oni majNo
jakiś ekwiwalent tego dobrego, co zawiera w sobie macierzyÓstwo i
ojcostwo... jak Irma patrzyła na tego mokrzaka! jakim trzeba byÖ, żeby na
ciebie tak patrzono... i w każdym razie ani Bol-Kunac, ani Irma, ani
pryszczaty nihilista - demaskator nigdy nie włożNo złotych koszul, a czy to
mało? Do diabla - niczego wiËcej od ludzi nie wymagam!
.. .Nie tak prËdko, powiedział do siebie. Znajdń najważniejsze. Jesteś
z nimi, czy przeciwko nim? Jest jeszcze trzecie wyjście - mieÖ wszystko w
nosie. Ale mnie nie jest wszystko jedno. Ach, jak ja bym chciał byÖ
cynikiem, jak łatwo, prosto i przyjemnie jest byÖ cynikiem!... no, coś
takiego - przez całe życie robiNo ze mnie cynika, starajNo siË, nie żałujNoc
sił i środkŐw, kuł, najpiËkniejszych frazesŐw, papieru, nie żałujNo piËści,
nie żałujNo ludzi, niczego im nie żal, żebym tylko został cynikiem - a ja
nic... No dobrze, już dobrze. Ale jednak - jestem za czy przeciw? Oczywiście
przeciw - nie znoszË lekceważenia, nienawidzË elit, nienawidzË wszelkiej
nietolerancji, i nie lubiË, och, jak ja nie lubiË, kiedy mnie bijNo po
mordzie i wyganiajNo precz... I jestem za, ponieważ lubiË ludzi mNodrych,
utalentowanych, nienawidzË głupcŐw, nienawidzË tËpakŐw, nienawidzË złotych
koszul, faszystŐw i jest jasne, że do niczego nie dojdË, zbyt mało o nich
wiem, a z tego co wiem, co widziałem sam, rzuca siË w oczy raczej to, co złe
- okrucieÓstwo, pogarda, odczłowieczenie, wreszcie fizyczna szpetota... A w
rezultacie - z nimi jest Diana, ktŐrNo kochani, i Irma, ktŐrNo kocham, i
Golem, ktŐrego szanujË, i Bol-Kunac, i pryszczaty nihilista... a kto jest
przeciw? Burmistrz jest przeciw, to stare ścierwo, faszysta i demagog, i ta
sprzedajna gnida policmajster, i Roscheper Nant, i ta idiotka Lola, ta banda
w złotych koszulach, i Fawor... Co prawda, z drugiej strony - jest z nimi
ten wysoki zawodowiec, a także niejaki generał Pferd - nie znoszË generałŐw,
przeciwko zaś Teddy i z pewnościNo jeszcze wielu takich jak Teddy... Tak,
wiËkszościNo głosŐw niczego siË tu nie rozwiNoże. To coś w rodzaju
demokratycznych wyborŐw - wiËkszośÖ zawsze popiera łobuzŐw...
Około drugiej przyszła Diana, Diana Zwyczajna i Wesoła w ciasno
przepasanym białym fartuchu, uczesana i podmalowana.
- Jak idzie praca? - zapytała.
- PłonË - odpowiedział. - Spalam siË, świecNoc innym.
- Fakt, dużo dymu. ChoÖbyś okno otworzył... Chcesz jeśÖ?
- Tak, do diabła! - odparł Wiktor. Przypomniał sobie, że nie jadł
śniadania.
- Do diabła, w takim razie idziemy!
Zeszli do jadalni. Przy długich stołach, w solennym milczeniu chłeptali
dietetycznNo zupË "Bracia w sapiencji", poczerniali z fizycznego zmËczenia.
Gruby trener w opiËtym granatowym swetrze chodził za ich plecami, klepał po
ramionach, targał im czupryny i uważnie zaglNodał do talerzy.
- Poznam ciË teraz z pewnym człowiekiem - oznajmiła Diana. - Zjemy
razem obiad.
- Co to za jeden? - z niezadowoleniem zapytał Wiktor. Miał ochotË
milczeÖ przy jedzeniu.
- MŐj mNoż - odrzekła Diana. - MŐj były mNoż.
- Aha - powiedział Wiktor. - Aha. No cŐż... Bardzo mi milo.
Co też przyszło jej do głowy, pomyślał smËtnie. I komu to potrzebne.
Popatrzył żałośnie na DianË, ale już zmierzali szybko do służbowego stolika
w kNocie sali. MNoż wstał na ich powitanie, żŐłtoskŐry, garbatonosy, w
ciemnym garniturze i w czarnych rËkawiczkach. Nie podał Wiktorowi rËki,
tylko skłonił siË i powiedział niegłośno:
- DzieÓ dobry, cieszË siË, że pana widzË.
- Baniew - przedstawił siË Wiktor z fałszywNo serdecznościNo, ktŐra go
zawsze ogarniała na widok mËżŐw.
- My siË właściwie już znamy - stwierdził mNoż. - Jestem Zurtzmansor.
- Ach tak! - zawołał Wiktor. - Ależ oczywiście! MuszË siË panu
przyznaÖ, że moja pamiËÖ... - zamilkł. - ChwileczkË - zapytał. - Jaki
Zurtzmansor?
- Paweł Zurtzmansor. Pan zapewne mnie czytał, a niedawno nadzwyczaj
energicznie walczył pan w mojej obronie w restauracji. Poza tym spotkaliśmy
siË w jeszcze jednym miejscu w nader niemiłych okolicznościach... Może
usiNodziemy?
Wiktor usiadł. No dobrze, pomyślał. Niech tak bËdzie. To znaczy oni tak
wyglNodali bez przepasek. Kto by pomyślał? Pardon, ale gdzie jego "okulary"?
Zurtzmansor - nie wiedzieÖ czemu mNoż Diany, czyli garbonosy tancerz,
grajNocy tancerza, ktŐry gra tancerza, ktŐry tak naprawdË jest mokrzakiem,
albo nawet czterema mokrzakami naraz, albo nawet piËcioma, liczNoc razem z
restauracyjnym - Zurtzmansor nie miał "okularŐw", jakby rozpłynËły siË po
całej twarzy barwiNoc jNo na latynoamerykaÓski kolor. Diana z dziwnym,
nieomal macierzyÓskim uśmiechem patrzyła to na niego, to na swojego mËża. I
to było nieprzyjemne. Wiktor poczuł coś w rodzaju zazdrości, ktŐrej do tej
pory nigdy nie doznawał, kiedy miał do czynienia z mËżami. Kelnerka
przyniosła zupË.
- DziËkujË - automatycznie powiedział Wiktor. WziNoł łyżkË i zaczNoł
jeśÖ nie czujNoc smaku. Zurtzmansor rŐwnież jadł, spoglNodajNoc spode łba na
Wiktora - bez uśmiechu, ale z jakimś rozbawionym wyrazem twarzy. RËkawiczek
nie zdjNoł, ale sposŐb w jaki posługiwał siË łyżkNo, w jaki łamał chleb,
używał serwetki, świadczył o starannym wychowaniu.
- To znaczy, że jednak jest pan tym sławnym Zurtzmansorem - stwierdził
Wiktor - filozofem...
- Obawiam siË, że nie - odparł Zurtzmansor wycierajNoc wargi serwetkNo.
- Obawiam siË, że z tym słynnym filozofem mam teraz zwiNozek nadzwyczaj
odległy.
Wiktor nie znalazł odpowiedzi i postanowił odłożyÖ rozmowË.
Ostatecznie, to nie ja jestem inicjatorem spotkania, nie ma co siË pchaÖ,
skoro on chciał siË ze mnNo zobaczyÖ, to niech sam zaczyna... Przyniesiono
drugie danie. Nadzwyczaj uważnie Wiktor zaczai kroiÖ miËso. Przy długich
stołach zgodnie i prostodusznie mlaskano, szczËkajNoc nożami i widelcami. A
przecież siedzË tu jak głupi, pomyślał Wiktor. Brat w sapiencji. Ona
prawdopodobnie kocha go do tej pory. Zachorował, musieli siË rozstaÖ, ale
ona nie chciała siË rozstaÖ, bo inaczej po co by jechała do tej dziury -
żeby wynosiÖ nocniki Roschepera? I czËsto siË widujNo, on zakrada siË do
sanatorium, zdejmuje opaskË i taÓczy z niNo. Przypomniał sobie, jak oni
oboje taÓczyli - dwa gołNobeczki. Wszystko jedno. Ona go kocha. A co mnie to
obchodzi? Ale przecież jednak obchodzi. Co tu ukrywaÖ - obchodzi. Tylko - co
mianowicie? Oni zabrali mi cŐrkË, ale jestem o niNo zazdrosny nie jak
ojciec. Odebrali mi kobietË, ale jestem zazdrosny o DianË nie jak mËżczyzna.
.. O do diabła, skNod takie słowa! Zabrali kobietË, zabrali cŐrkË... CŐrkË,
ktŐra zobaczyła mnie po raz pierwszy w dwunastym roku życia... czy może w
trzynastym. KobietË, ktŐrNo znam kilka dni... Ale proszË - jestem zazdrosny
i to nie jak ojciec i nie jak mËżczyzna. Tak, byłoby znacznie prościej,
gdyby on teraz powiedział: "Szanowny panie, wiem wszystko, splamił pan mŐj
honor, co z udzieleniem mi satysfakcji?"
- Jak idzie praca nad artykułem? - zapytał Zurtzmansor.
- Nijak - odpowiedział Wiktor.
- Ciekawe byłoby go przeczytaÖ - oznajmił Zurtzmansor.
- A czy pan wie co to ma byÖ za artykuł?
- Tak, wyobrażam sobie. Ale pan przecież takiego artykułu nie napisze.
- A jeżeli bËdË musiał? Mnie generał Pferd nie obroni.
- Widzi pan - powiedział Zurtzmansor - taki artykuł na jakim zależy
burmistrzowi wszystko jedno panu nie wyjdzie. Nawet jeżeli bËdzie siË pan
bardzo staraÖ. IstniejNo ludzie, ktŐrzy automatycznie, niezależnie od
własnych chËci, transformujNo na swŐj sposŐb każde zadanie jakie, przed nimi
staje. Pan należy do takich ludzi.
- To ńle, czy dobrze? - spytał Wiktor.
- Z naszego punktu widzenia - dobrze. O osobowości człowieka wiadomo
bardzo mało, jeżeli nie liczyÖ tej czËści, na ktŐrNo składajNo siË odruchy.
Co prawda, osobowośÖ masy nie zawiera prawie nic poza odruchami. Dlatego tak
bardzo cenne sNo tak zwane osobowości twŐrcze, indywidualnie przetwarzajNoce
informacjË o rzeczywistości. PorŐwnujNoc znane i dokładnie zbadane zjawisko
z odbiciem tego zjawiska w twŐrczości takiej jednostki, możemy wiele siË
dowiedzieÖ o strukturze psychicznej przetwarzajNocej informacjË.
- A czy nie wydaje siË panu, że brzmi to nieco obrańliwie? - zapytał
Wiktor. Zurtzmansor skrzywił siË dziwacznie i spojrzał na Wiktora.
- Aha, rozumiem - odparł. - TwŐrca, a nie krŐlik doświadczalny... Ale
widzi pan, wymieniłem tylko jednNo okolicznośÖ, dziËki ktŐrej jest pan dla
nas cenny. Inne okoliczności sNo powszechnie znane - to prawdziwa informacja
o obiektywnej rzeczywistości, mechanizm emocji, sposŐb pobudzania wyobrańni,
zaspokajanie potrzeby wspŐłprzeżywania... Właściwie chciałem panu pochlebiÖ.
- Wobec tego czujË siË pochlebiony - rzekł Wiktor. - Jednakże wszystkie
te rozważania nie majNo żadnego zwiNozku z pisaniem paszkwili. Bierzemy
ostatnie przemŐwienie pana prezydenta i przepisujemy je w całości, przy czym
słowa "wrogowie wolności" zamieniamy słowami "tak zwane mokrzaki", albo
"pacjenci krwawego lekarza", albo "wilkołakiz leprozorium"... i moja
psychika nie bËdzie w tej zabawie w ogŐle uczestniczyÖ.
- To siË panu tylko tak wydaje - zaprzeczył Zurtzmansor. - Przeczyta
pan przemŐwienie i na poczNotek okaże siË, że jest skandalicznie napisane.
Mam na myśli jego stylistykË. Zacznie pan poprawiaÖ styl, szukajNoc bardziej
precyzyjnych sformułowaÓ, zacznie pracowaÖ wyobrańnia, zemdli pana od
zatËchłych słŐw, zechce pan je ożywiÖ, zastNopiÖ urzËdowe łgarstwa żywymi
faktami i sam pan nawet nie zauważy, kiedy zacznie pan pisaÖ prawdË.
- ByÖ może - powiedział Wiktor. - W każdym razie nie mam teraz ochoty
na pisanie tego artykułu.
- A ma pan ochotË pisaÖ coś innego?
- Tak - odparł Wiktor patrzNoc mu w oczy - z przyjemnościNo napisałbym,
jak dzieci odeszły z miasta. Nowego szczurołapa z Hamelin.
Zurtzmansor z zadowoleniem skinNoł głowNo.
- Świetny pomysł. Niech pan napisze.
Napisze, z goryczNo pomyślał Wiktor. Twoja maÖ. ale kto wydrukuje? Może
ty wydrukujesz?
- Diana - zapytał. - A czy nie można by siË czegoś napiÖ?
Diana wstała bez słowa i wyszła.
- A poza tym napisałbym z przyjemnościNo o skazanym mieście -
powiedział Wiktor. - I o niezrozumiałej aferze wokŐł leprozorium. I o złych
czarownikach.
- Ma pan pieniNodze?
- Na razie jeszcze mam.
- Chciałem pana zawiadomiÖ, że prawdopodobnie zostanie pan laureatem
nagrody literackiej leprozorium za ubiegły rok. Na ostatnie okrNożenie
wyszedł pan razem z Tusowem, ale Tusow ma niniejsze szansË, to oczywiste.
WiËc pieniNodze bËdzie pan miał.
- Ta - ak - powiedział Wiktor. - Coś takiego jeszcze mi siË nie
zdarzyło. A dużo bËdzie tych pieniËdzy?
- Ze trzy tysiNoce... Nie pamiËtam dokładnie.
WrŐciła Diana i nadal bez słowa postawiła na stole butelkË i jednNo
szklankË.
- Daj jeszcze jednNo szklankË - poprosił Wiktor.
- Ja nie bËdË piÖ - oznajmił Zurtzmansor.
- Właściwie ja... Hm..
- Ja też nie bËdË - powiedziała Diana.
- To za "NieszczËście"? - zapytał Wiktor nalewajNoc.
- Tak. I za "KotkË". Tak, że na trzy miesiNoce bËdzie pan miał spokŐj.
A może na mniej?
- Na jakieś dwa miesiNoce - odparł Wiktor. - Ale nie o to chodzi... A
wiËc - chciałbym zwiedziÖ wasze leprozorium.
- Oczywiście - rzekł Zurtzmansor. - WrËczenie nagrody odbËdzie siË
właśnie tam. Tylko, że siË pan rozczaruje. Żadnych cudŐw nie bËdzie. BËdzie
dzieÓ wolny od pracy. Około dziesiËciu domkŐw i pawilon szpitalny.
- Pawilon szpitalny - powtŐrzył Wiktor. - I kogŐż tam u was leczNo?
- Ludzi - odpowiedział Zurtzmansor z dziwnNo intonacjNo. UśmiechnNoł
siË i nagle coś dziwnego stało siË z jego twarzNo. Prawe oko było puste i
zjechało do podbrŐdka, usta zrobiły siË trŐjkNotne, lewy policzek razem ż
uchem odpadł od czaszki i zawisł. Trwało to zaledwie mgnienie oka. Dianie
wypadł z rËki talerz, Wiktor machinalnie popatrzył za siebie, a kiedy
ponownie spojrzał na Zurtzmansora, ten był już jak poprzednio - żŐłty i
uprzejmy. Tfu, tfu, tfu, powiedział w myśli Wiktor. Precz, duchu nieczysty.
A może mi siË tylko wydało? Spiesznie wyciNognNoł paczkË papierosŐw, zapalił
i wbił wzrok w szklankË. "Bracia w sapiencji" z wielkim hałasem wstawali od
stołŐw i ruszyli do wyjścia przekrzykujNoc siË donośnie. Zurtzmansor
powiedział:
- A w ogŐle chcielibyśmy, żeby czuł siË pan bezpiecznie. Nie powinien
siË pan niczego obawiaÖ. Zapewne domyśla siË pan, że nasza organizacja
zajmuje określone położenie i cieszy siË określonymi przywilejami. Wiele
robimy, wiËc na wiele siË nam pozwala. Pozwala siË nam na doświadczenia z
klimatem, pozwala siË przygotowywaÖ tych, ktŐrzy nas zastNopiNo... i tak
dalej. Nie warto specjalnie siË rozwodziÖ. NiektŐrzy panowie sNodzNo, że
pracujemy dla nich, a my nie wyprowadzamy ich z błËdu. - Zamilkł na chwilË.
- ProszË pisaÖ o czym pan chce i jak pan chce, nie zwracajNoc uwagi na
szczekajNoce psy. Jeśli bËdzie pan miał kłopoty z wydawcami, albo kłopoty
finansowe, pomożemy panu. W ostateczności, bËdziemy pana sami wydawaÖ.
Oczywiście dla siebie. Tak, że ulubione minogi ma pan zapewnione.
Wiktor wypił i pokrËcił głowNo.
- Jasne - stwierdził. - Znowu siË mnie kupuje.
- Można to i tak nazwaÖ - odparł Zurtzmansor. - Najważniejsze, żeby pan
wiedział - istnieje pewien kontyngent czytelnikŐw, powiedzmy, chwilowo
niezbyt liczny, ktŐry jest niezmiernie zainteresowany paÓskNo pracNo. Jest
pan nam potrzebny, Baniew, I do tego potrzebny właśnie taki, jaki pan jest.
Niepotrzebny jest nam Baniew - nasz zwolennik i nasz piewca, dlatego też
niech pan nie łamie sobie głowy zastanawiajNoc siË, po czyjej jest pan
stronie. Niech pan bËdzie po swojej stronie, jak zresztNo przystoi twŐrczej
jednostce. To wszystko czego nam od pana trzeba.
- WyjNotkowo ulgowe warunki - oznajmił Wiktor. - Carte blanche i w
perspektywie hałdy marynowanych minog. W perspektywie oraz w sosie
musztardowym. Jakaż wiËc wdowa powiedziałaby mi "nie"? Zurtzmansor, czy
zdarzyło siË panu kiedykolwiek zaprzedawaÖ duszË i piŐro?
- Tak, naturalnie - odpowiedział Zurtzmansor. - I wie pan, płacono mi
skandalicznie mało. Ale to było tysiNoc lat temu i na innej planecie - znowu
umilkł na chwilË. - Nie ma pan racji, Baniew - rzekł. - My pana nie
kupujemy. Po prostu chcemy, żeby pan pozostał samym sobNo, obawiamy siË, że
pana złamiNo. Wielu przecież już złamali... Wartości moralne nie sNo na
sprzedaż. Można je zniszczyÖ, ale nie kupiÖ. Każda określona wartośÖ moralna
potrzebna jest tylko jednej stronie, jej kradzież lub kupowanie pozbawione
jest sensu. Pan prezydent uważa, że kupił malarza R. KwadrygË. To pomyłka.
Pan prezydent kupił chałturszczyka R. KwadrygË, ale malarz przeciekł mu
miËdzy palcami i umarł. A my nie chcemy, żeby Baniew przeciekł miËdzy
palcami komukolwiek, nawet nam, i umarł jako pisarz. Nam sNo potrzebni
artyści, a nie propagandyści.
Wstał. Wiktor rŐwnież wstał czujNoc niezrËcznośÖ i dumË, nieufnośÖ i
poniżenie, rozczarowanie i odpowiedzialnośÖ, i coś jeszcze w czym chwilowo
nie umiał siË zorientowaÖ.
- Było mi miło porozmawiaÖ z panem - powiedział Zurtzmansor. - ŻyczË
powodzenia w pracy.
- Do widzenia - odparł Wiktor.
Zurtzmansor lekko siË skłonił i odszedł z uniesionNo głowNo długim,
pewnym krokiem. Wiktor patrzył w ślad za nim.
- Właśnie za to ciË kocham - stwierdziła Diana. Wiktor padł na krzesło
i siËgnNoł po butelkË.
- Za co? - zapytał z roztargnieniem.
- Za to, że im jesteś potrzebny. Za to, że ty, dziwkarz, pijaczyna,
awanturnik, niechluj i łajdak pomimo wszystko jesteś potrzebny takim
ludziom.
Przechyliła siË przez stŐł i pocałowała Wiktora w policzek. To była
jeszcze jedna Diana - Diana KochajNoca - o olbrzymich suchych oczach, Maria
z Magdali, Diana PatrzNoca z Dołu do GŐry.
- Też mi coś - wymamrotał Wiktor. - Intelektualiści... Kacyki na
godzinË. Ale to były tylko słowa. Bo tak naprawdË nie było to takie proste.
Wiktor wrŐcił do hotelu nastËpnego dnia po śniadaniu. Na pożegnanie
Diana dała mu kobiałkË - ze stołecznych szklarni przysłano dla Roschepera
pŐł puda truskawek i Diana rozsNodnie zdecydowała, że Roscheper nawet przy
swojej anormalnej żarłoczności nie da rady sam wszystkiego pochłonNoÖ.
PosËpny portier otworzył drzwi Wiktorowi. Wiktor poczËstował go
truskawkami, portier wziNoł kilka jagŐd, włożył do ust, pożuł niczym chleb i
powiedział:
- Okazuje siË, że mŐj szczeniak wszystkim tam u nich krËcił.
- Dlaczego pan tak o nim mŐwi - zaprotestował Wiktor. - To znakomity
chłopak. MNodry i bardzo dobrze wychowany.
- No bo lałem go ile wlezie! - rzekł portier odzyskujNoc rezon. -
Starałem siË... - znowu sposËpniał. - SNosiedzi żyÖ nie dajNo. - oznajmił. -
A co ja mogłem? O niczym nie wiedziałem.
- Niech pan ich pośle do diabła - poradził Wiktor. - Oni tak z zawiści,
a paÓski chłopak jest rewelacyjny. Ja na przykład bardzo jestem rad, że
przyjańni siË z mojNo cŐrkNo.
- Ha! - powiedział portier, znowu odzyskujNoc ducha. - To może kiedyś
siË spokrewnimy?
- A co - odparł Wiktor. - To nawet bardzo możliwe... - wyobraził sobie
Bol-Kunaca. - Czemu nie... Z tego powodu chwilË śmieli siË i żartowali.
- Nie słyszał pan wczoraj strzelaniny? - zapytał portier.
- Nie - odparł Wiktor i stał siË czujny. - Bo co?
- Tak wyszło - powiedział portier - znaczy, kiedy my wszyscy
rozeszliśmy siË, niektŐrzy, znaczy, zostali. Dobrało siË paru chojrakŐw,
przeciËli druty i - do środka. Na karabiny maszynowe.
- O do diabła - rzekł Wiktor.
- Sam nie widziałem - stwierdził portier. - Tak ludzie opowiadajNo. -
Rozejrzał siË na boki, kiwnNoł na Wiktora i powiedział mu szeptem na ucho: -
Nasz Teddy też tam był, dostał kulkË. Ale to nic poważnego. Teraz kuruje siË
w domu.
- Paskudna historia - wymamrotał Wiktor zmartwiony.
PoczËstował truskawkami recepcjonistË, wziNoł klucz i poszedł do
siebie. Nie rozbierajNoc siË wykrËcił numer Teddyego. Synowa Teddyego
zakomunikowała, że na ogŐł nie jest ńle, przestrzelili mu miËsieÓ, leży na
brzuchu, przeklina i chla wŐdË. Ona zaś wybiera siË dzisiaj do Domu SpotkaÓ
zobaczyÖ syna. Wiktor poprosił, żeby przekazała Teddyemu pozdrowienia,
obiecał, że wpadnie i odłożył słuchawkË. Powinien jeszcze zadzwoniÖ do Loli,
ale kiedy wyobraził sobie tË rozmowË, krzyki, wyrzuty - nie zadzwonił.
ZdjNoł płaszcz, popatrzył na truskawki, zszedł do kuchni i wyprosił butelkË
śmietanki. Kiedy wrŐcił, w pokoju siedział Pawor.
- DzieÓ dobry - powiedział Pawor z oślepiajNocym uśmiechem.
Wiktor podszedł do stołu, wysypał truskawki do miski, zalał śmietankNo,
posypał cukrem i usiadł.
- No, dzieÓ dobry, dzieÓ dobry - odparł ponuro. - Ma pan mi coś do
powiedzenia?
Nie miał ochoty patrzeÖ na Pawora. Po pierwsze Pawor był kanaliNo, a po
drugie okazuje siË, że nie jest przyjemnie patrzeÖ na człowieka, ktŐrego siË
zakapowało. Nawet jeżeli to kanalia i nawet jeżeli zakapowałeś go z
najszlachetniejszych pobudek.
- Wiktorze, proszË mnie wysłuchaÖ - odezwał siË Pawor. - Jestem gotŐw
przeprosiÖ pana. Obaj zachowywaliśmy siË idiotycznie - ale ja chyba
bardziej. To wszystko z powodu służbowych kłopotŐw. Szczerze proszË o
wybaczenie. Byłoby mi diabelnie przykro, gdybyśmy pogniewali siË na siebie z
powodu takiego głupstwa.
Wiktor zamieszał truskawki łyżeczkNo i zaczNoł jeśÖ.
- Jak Boga kocham, ostatnio mi siË nie wiedzie - ciNognNoł Pawor dalej
- jestem zły na cały świat. Nikt mi nie wspŐłczuje, nikt nie pomaga, ta
świnia burmistrz wciNognNoł mnie w brudnNo aferË...
- Panie Summan - powiedział Wiktor. - Niech pan nie udaje idioty.
Nieńle pan potrafi udawaÖ, ale ja na szczËście rozszyfrowałem pana i
studiowanie pana aktorskich talentŐw nie sprawia mi żadnej przyjemności. Nie
chciałbym sobie psuÖ apetytu, wiËc może pan sobie pŐjdzie.
- Wiktorze - rzekł Pawor z wyrzutem. - Przecież jesteśmy dorośli. Nie
można przecież przywiNozywaÖ takiej wagi do gadania przy stole. Czyżby pan
uwierzył, że te głupstwa, ktŐre wygadywałem, to moje poglNody? Migrena,
przykrości, katar... Czego można wymagaÖ od człowieka w takiej sytuacji?
- Można wymagaÖ, żeby człowiek nie bił mnie z tyłu kastetem po głowie -
wyjaśnił Wiktor. - A jeżeli już bije - rŐżnie bywa na świecie - żeby potem
nie udawał przyjaciela.
- Ach wiËc o to chodzi - odparł Pawor z zadumNo. Jego twarz
niespodziewanie jakby zmizerniała. - Niech pan posłucha, wszystko panu
wytłumaczË. To był czysty przypadek. Nie miałem pojËcia, że to pan. A poza
tym... Sam pan przecież powiedział, że rŐżnie bywa.
- Panie Summan - oznajmił Wiktor oblizuj Noc łyżkË. - Nigdy nie
przepadałem za ludńmi paÓskiej profesji. Jednego nawet zastrzeliłem - był
bardzo odważny w sztabie, kiedy oskarżał oficerŐw o nielojalnośÖ, ale kiedy
go posłano na pierwszNo liniË... WiËc niech siË pan wynosi.
Jednakże Pawor nie wyniŐsł siË. Zapalił papierosa, założył nogË na nogË
i rozwalił siË w fotelu. Jasne - chłop jak dNob, na pewno zna karate, w
kieszeni ma kastet... Dobrze byłoby siË rozzłościÖ... Czego on, jak Boga
kocham, psuje mi apetyt...
- WidzË, że pan dużo wie - stwierdził Pawor. - To niedobrze. Mam na
myśli - dla pana. No, dobra. Jednego tylko pan nie wie, że ja osobiście
szczerze pana lubiË i szanujË. Niech siË pan nie wzdryga i nie udaje, że
zbiera siË panu na wymioty. MŐwiË serio. Z przyjemnościNo gotŐw jestem
wyraziÖ ubolewanie z powodu incydentu z kastetem. PrzyznajË nawet, że
wiedziałem kogo bijË, ale nie miałem innego wyjścia. Za rogiem leży jedyny
świadek, atu jeszcze pan nadszedł... No wiËc jedyne co mogłem zrobiÖ, to
uderzyÖ pana możliwie delikatnie i tak zresztNo zrobiłem. Za co jak
najszczerzej przepraszam.
Pawor wykonał arystokratyczny gest. Wiktor patrzył na niego nawet z
niejakiego rodzaju ciekawościNo. W sytuacji tej było coś nowego, coś czego
jeszcze nigdy nie doświadczył i co nawet trudno było sobie wyobraziÖ.
- Jednakże przepraszaÖ za to, że jestem funkcjonariuszem wiadomego
departamentu - mŐwił dalej Pawor - nie mogË i zresztNo nie chcË, mŐwiNoc
szczerze. ProszË sobie nie wyobrażaÖ, że tam u nas zebrali siË sami
dusiciele wolnej myśli i łajdaki karierowicze. Tak - pracujË w
kontrwywiadzie. Tak - wykonujË brudnNo robotË. Tylko że każda robota jest
brudna, czysta robota nie istnieje. Pan w swoich powieściach przedstawia
podświadomośÖ, swoje sławetne libido, no a ja to robiË inaczej... O
szczegŐłach panu nie opowiem, bo nie mogË, zresztNo, sam pan siË pewnie
wszystkiego domyśla. Tak, śledzË leprozorium, nienawidzË tych mokrych
stworŐw, bojË siË ich - i nie tylko o siebie siË bojË, bojË siË o wszystkich
ludzi, ktŐrzy sNo coś warci. O pana na przykład. Przecież pan ni cholery nie
rozumie. Wolny artysta, człowiek emocji, ach, och - i koniec rozmowy. A tu
chodzi o losy systemu. Albo, jeżeli pan woli - o losy ludzkości. Nie podoba
siË panu prezydent - dyktator, tyran, idiota... Ale nadciNoga taka
dyktatura, jaka siË wam, wolnym artystom, nawet nie śniła. Wczoraj w
restauracji nagadałem głupstw, ale było w tym racjonalne ziarno - człowiek
jest zwierzËciem anarchistycznym, i anarchia go zniszczy, jeżeli system nie
bËdzie wystarczajNoco mocny. A wiËc paÓskie ulubione mokrzaki proponujNo
takNo dyktaturË, że dla zwykłego człowieka po prostu nie bËdzie już miejsca.
Pan myśli, że jeśli ktoś cytuje Zurtzmansora albo Hegla to hoho! Ale taki
człowiek patrzy na pana i widzi jedno wielkie gŐwno, i wcale mu pana nie
żal, dlatego że i według Hegla jest pan gŐwnem i według Zurtzmansora także
gŐwnem. GŐwnem zdefiniowanym. A to co siË znajduje poza granicami tej
definicji - już go nie interesuje. Pan prezydent na skutek swego wrodzonego
ograniczenia - no, nawymyśla panu, no, w ostatecznym wypadku każe posadziÖ,
ale potem wypuści z okazji świËta narodowego i pełen najlepszych uczuÖ
jeszcze zaprosi pana na obiad. Lecz Zurtzmansor popatrzy na pana przez lupË
i zakwalifikuje - psie gŐwno nie nadajNoce siË do niczego - i wnikliwie
kierowany wielkim intelektem, przemyśleniami światowej filozofii, strzepnie
brudnNo ścierkNo do wiadra na śmiecie i zapomni, że pan kiedyś istniał...
Wiktor aż przestał jeśÖ. To było dziwne widowisko, nieoczekiwane. Pawor
denerwował siË, wargi mu drżały, z twarzy odpłynËła krew, nawet oddychał z
trudem. Wyrańnie wierzył w to co mŐwił, w jego oczach zastygło przerażajNoce
widmo straszliwego świata. No, no powiedział do siebie Wiktor ostrzegawczo.
To przecież wrŐg, oprawca. To przecież aktor, prŐbuje ciË kupiÖ za złamany
szelNog... Nagle zrozumiał, że ze wszystkich sił stara odepchnNoÖ siË od
Pawora. To przecież urzËdnik, nie zapominaj o tym. Z definicji nie może
kierowaÖ siË ideowymi pobudkami - kazano mu - no to pracuje jak umie. KażNo
mu broniÖ mokrzakŐw - bËdzie ich broniÖ. Znam te ścierwa, niejednego już
widziałem...
Pawor wziNoł siË w garśÖ i uśmiechnNoł.
- Wiem co pan myśli - powiedział. - Na paÓskiej twarzy widaÖ jak prŐbuj
e pan odgadnNoÖ - czego ten typ siË przyczepił, czego ode mnie chce. ProszË
wiËc sobie wyobraziÖ, że niczego od pana nie chcË. Po prostu szczerze pragnË
pana ostrzec, żeby pan siË zorientował w sytuacji i stanNoł po właściwej
stronie... - boleściwie wyszczerzył zËby. - Nie chcË, żeby pan stał siË
zdrajcNo ludzkości. Potem ocknie siË pan - i bËdzie za pŐńno... Nie mŐwiË
już o tym, że w ogŐle powinien siË pan stNod wynieśÖ i przyszedłem tu, by
pana do tego namŐwiÖ. NadchodzNo ciËżkie czasy, zwierzchnośÖ jest w stadium
służbowej gorliwości, niektŐrym dano do zrozumienia, że niby kiepsko
pracujecie, panowie, jakieś nieporzNodki... Ale to jeszcze drobiazg, o tym
jeszcze porozmawiamy. Ja chcË, żeby pan zrozumiał to, co najważniejsze. A
najważniejsze to nie to, co bËdzie jutro. Jutro oni jeszcze bËdNo siedzieÖ u
siebie za drutem kolczastym pod strażNo tych kretynŐw... - znowu wyszczerzył
zËby. - Ale za jakieś dziesiËÖ lat...
Wiktor już nie dowiedział siË, co bËdzie za dziesiËÖ lat. Drzwi otwarły
siË bez pukania i weszli dwaj w jednakowych szarych płaszczach i Wiktor od
razu wiedział co to za jedni. Automatycznie ścisnËło go w dołku i pokornie
wstał, czujNoc mdłości i bezsilnośÖ. Ale powiedziano mu: "SiadaÖ, a
Faworowi": "WstaÖ".
- Pawor Summan, jest pan aresztowany.
Pawor, biały, nawet jakoś niebieskawo biały jak odciNogane mleko, wstał
i powiedział ochryple.
- Nakaz.
Pokazali mu jakiś papierek i kiedy patrzył na ten świstek niewidzNocymi
oczami, ujËli go pod łokcie, wyprowadzili i zamknËli za sobNo drzwi. Wiktor
nadal siedział jakby wypuszczono z niego powietrze, patrzył na miskË z
truskawkami i powtarzał sobie: "niech siË zagryzajNo wzajemnie, niech siË
zagryzajNo..." WciNoż czekał na odgłos zapuszczanego silnika na ulicy i stuk
drzwi, ale siË nie doczekał. Wtedy zapalił i czujNoc, że już dłużej nie może
tak siedzieÖ, czujNoc, że musi z kimś porozmawiaÖ, zapomnieÖ, albo
ostatecznie napiÖ siË z kimś wŐdki, wyszedł na korytarz. InteresujNoce,
skNod wiedzieli, że on jest u mnie. Nie, to wcale nie jest interesujNoce.
Nic interesujNocego w tym nie ma... Na klatce schodowej majaczył wysoki
profesjonalista. Było tak niezwyczajnie widzieÖ go samego, że Wiktor
obejrzał siË i rzeczywiście - w kNocie na kanapie siedział młody mËżczyzna z
teczkNo i rozkładał gazetË.
- A, otŐż i on - powiedział wysoki. Młody mËżczyzna spojrzał na
Wiktora, wstał i zaczai składaÖ gazetË. - Właśnie wybierałem siË do pana -
powiedział wysoki. - Ale jeżeli już tak wyszło, chodńmy do nas, tam bËdzie
spokojniej.
Wiktorowi było wszystko jedno dokNod pŐjdzie, wiËc pokornie powlŐkł siË
na drugie piËtro. Wysoki
dłuższNo chwilË otwierał drzwi numer trzysta dwanaście. Miał cały pËk
kluczy i zdaje siË, wyprŐbował je wszystkie. Tymczasem Wiktor i młody
człowiek w okularach stali obok siebie, i młody człowiek miał bardzo
znudzony wyraz twarzy, Wiktor zaś zastanawiał siË, co by siË stało, gdyby
daÖ mu teraz w łeb. wyrwaÖ teczkË i pobiec korytarzem. Potem weszli do
środka i młody człowiek natychmiast wyszedł do sypialni po lewej stronie, a
wysoki powiedział do Wiktora: "ChwileczkË" i oddalił siË do sypialni po
prawej stronie. Wiktor usiadł przy stole ze szlachetnego drewna i zaczNoł
wodziÖ palcem po szorstkich kŐłkach pozostawionych na politurze przez
szklanki i kieliszki. KrNożkŐw było mnŐstwo, ze stołem nikt siË nie cackał,
nie zwracano uwagi na szlachetne drewno, kładziono na nim zapalone papierosy
i co najmniej raz strzNośniËto atrament z piŐra. Potem ze swojej sypialni
wyszedł młody człowiek - tym razem bez teczki i marynarki, w domowych
kapciach, z gazetNo w jednej rËce i pełnNo szklankNo w drugiej. Usiadł w
swoim fotelu pod lampNo i natychmiast ze swojej sypialni pojawił siË wysoki
z tacNo, ktŐrNo postawił na stole. Na tacy stała zaczËta butelka szkockiej,
szklanka i leżało spore, kwadratowe pudełko.
- Najpierw formalności - powiedział wysoki. - Chociaż nie, najpierw
druga szklanka - rozejrzał siË, wziNoł z biurka szklany kubeczek na ołŐwki,
zajrzał do niego, wytrzNosnNoł, dmuchnNoł i postawił na tacy. - A wiËc
formalności - powtŐrzył.
Wyprostował siË, stanNoł w postawie zasadniczej i surowo wybałuszył
oczy. Młody człowiek odłożył gazetË, wstał rŐwnież, ze znudzeniem patrzNoc w
ścianË. Wtedy Wiktor podniŐsł siË rŐwnież.
- Wiktorze Baniew! - przemŐwił wysoki urzËdowo wzniosłym tonem. -
Szanowny panie! W imieniu i na specjalne polecenie pana prezydenta, mam
zaszczyt wrËczyÖ panu medal "Srebrnej Koniczyny drugiej klasy" w nagrodË za
szczegŐlne usługi okazane departamentowi, ktŐry mam honor tu reprezentowaÖ!
Otworzył granatowe pudełko, uroczyście wyjNoł z niego medal na białej
wstNożeczce z mory i zaczNoł przypinaÖ go do piersi Wiktora. Młody człowiek
zareagował grzecznymi oklaskami. NastËpnie wysoki wrËczył Wiktorowi
legitymacjË i pudełko, uścisnNoł mu dłoÓ, cofnNoł siË o krok, przez chwilË z
zachwytem kontemplował i też zaklaskał. Wiktor, czujNoc siË jak idiota,
rŐwnież zaczNoł klaskaÖ.
- A teraz trzeba to oblaÖ - oznajmił wysoki
Wszyscy usiedli. Wysoki rozlał whisky, sobie wziNoł kubeczek na ołŐwki.
- Zdrowie kawalera "Koniczyny"! - powiedział.
Wszyscy ponownie wstali, wymienili uśmiechy, wypili i znowu usiedli.
Młody człowiek w okularach natychmiast wziNoł gazetË i zasłonił siË niNo.
- Trzeciej klasy, zdaje siË, już pan ma - rzekł wysoki. Teraz tylko
jeszcze pierwsza i bËdzie pan pełnym kawalerem. Bezpłatne przejazdy i tak
dalej. Za co panu dali ten pierwszy?
- Nie pamiËtam - odparł Wiktor. - Coś tam było, pewnie zabiłem kogoś...
A, przypomniałem sobie. To za kitchegaÓski przyczŐłek.
- O! - rzucił wysoki i znowu rozlał whisky. - A ja na wojnie nie byłem.
Nie zdNożyłem.
- Miał pan szczËście - stwierdził Wiktor. Wypili. - MŐwiNoc miËdzy
nami, nie mam pojËcia za co dostałem ten medal.
- Przecież powiedziałem - za szczegŐlne zasługi.
- Za Summana, czy jak? - zapytał Wiktor, uśmiechajNoc siË gorzko.
- Niech pan przestanie! - rzekł wysoki. - Jest pan przecież ważnNo
osobistościNo, przecież tam, w kołach. .. - niejasno pomachał rËkNo dookoła
ucha.
- W jakich znowu kołach... - powiedział Wiktor.
- Wiemy, wiemy! - figlarnie zawołał wysoki. - Wszyscy wiemy. Generał
Pferd, generał Pukki, pułkownik Bambarcha... Brawo.
- Pierwszy raz słyszË - odparł Wiktor nerwowo.
- RozpoczNoł sprawË pułkownik. Nikt, jak pan sam rozumie, nie
protestował - ja myślË! No, a potem generał Pferd był z raportem u
prezydenta i podsunNoł mu wniosek na pana... - Wysoki roześmiał siË. -
Podobno było niezłe kino. Stary wrzeszczał: "Jaki Baniew? Kuplecista? Za
nic!" Ale generał do niego, tak surowo: "Trzeba tak, wasza magnificencjo!"
Słowem udało siË. Staruszek nawet siË wzruszył, dobra, powiada, przebaczam.
Co tam miËdzy wami zaszło?
- Nic takiego - niechËtnie odpowiedział Wiktor. - Posprzeczaliśmy siË
na temat literatury.
- Rzeczywiście pisze pan ksiNożki? - zapytał wysoki.
- Tak. Jak pułkownik Lawrence.
- I jak, przyzwoicie płacNo?
- Też bËdË chyba musiał sprŐbowaÖ - oznajmił wysoki. - Tylko, że
ciNogle nie mam czasu. To jedno, to drugie...
- Tak, czasu brakuje - zgodził siË Wiktor. Przy każdym ruchu medal
kiwał siË i stukał po żebrach. Wrażenie było takie, jak przy kataplazmach.
Że jak siË zdejmie, od razu bËdzie lżej. - Wie pan - rzekł wstajNoc - ja już
sobie pŐjdË. Najwyższy czas. Najwyższy czas.
Wysoki natychmiast siË poderwał.
- Do widzenia - powiedział.
- Do widzenia.
- Mam honor pożegnaÖ - skłonił siË wysoki. Młody człowiek w okularach
opuścił gazetË i skłonił siË.
Wiktor wyszedł na korytarz i natychmiast zdarł z siebie medal. Miał
okropnNo ochotË wrzuciÖ go do kosza na śmiecie, ale siË powstrzymał i
wsadził go do kieszeni. Zszedł na dŐł do kuchni, wziNoł butelkË dżinu, a
kiedy wracał, recepcjonista oznajmił:
- Panie Baniew, dzwonił do pana pan burmistrz. Nie było pana w pokoju i
ja...
- Czego chciał? - ponuro zapytał Wiktor.
- Prosił, żeby pan do niego niezwłocznie zadzwonił. Idzie pan do
siebie? Jeżeli pan burmistrz zadzwoni jeszcze raz...
- ProszË mu powiedzieÖ, żeby mnie pocałował w dupË - odparł Wiktor. -
Teraz wyłNoczË u siebie telefon, a jeżeli on zadzwoni proszË mu właśnie tak
powtŐrzyÖ: pan Baniew, kawaler Koniczyny drugiej klasy proponuje, żeby pan,
panie burmistrzu, pocałował go w dupË.
ZamknNoł siË w swoim pokoju, wyłNoczył telefon i z jakiegoś powodu
przykrył go poduszkNo. Potem usiadł przy swoim stole, nalał dżinu i nie
rozwadniajNoc go, wypił duszkiem całNo szklankË. Dżin sparzył gardło i
przełyk. Wtedy złapał łyżkË i zaczNoł zjadaÖ truskawki ze śmietankNo nie
wiedzNoc co robi. Mam dosyÖ, mam dosyÖ, myślał. Nic nie chcË, ani orderŐw,
ani honorariŐw, ani waszej jałmużny, nie potrzeba mi waszej opieki, ani
waszej nienawiści, ani waszej miłości, zostawcie mnie samego, mam po uszy
siebie samego, nie wplNotujcie mnie w wasze afery.... ŚcisnNoł rËkami głowË,
żeby nie widzieÖ przed sobNo sinawobiałej twarzy Pawora i tych bezbarwnych i
bezlitosnych pyskŐw w jednakowych płaszczach. Generał Pferd z wami, generał
Buttock, generał Arschmann razem z waszymi uściskami i orderami, i
Zurtzmansor z odklejonNo twarzNo... WciNoż prŐbował zrozumieÖ, co mu to
przypomina. Wypił jeszcze pŐł szklanki i zrozumiał, że w konwulsjach zwija
siË na dnie okopu, a ziemia wywraca siË pod nim, całe warstwy geologiczne,
gigantyczne masy granitu, bazaltu, lawy wypierajNo siË wzajemnie, jËczNoc z
wysiłku wypuczajNo siË, wybrzuszajNo i przy okazji, nie zwracajNoc uwagi,
wyciskajNo go na gŐrË, coraz wyżej, wyduszajNo z okopu, wznoszNo nad
ziemiNo, a czasy sNo ciËżkie, władza ma atak służbowej gorliwości, zwrŐcono
uwagË, że kiepsko pracujecie, a on tu na widoku, goluteÓki zasłania oczy
rËkami, wypchniËty z okopu. OpaśÖ by na dno, myślał. OpaśÖ by na samo dno,
żeby nikt nie słyszał i nie widział. OpaśÖ by na dno jak łŐdń podwodna i
ktoś mu podpowiedział: uciec radarom. Tak, tak. OpaśÖ by na dno jak łŐdń
podwodna, uciec radarom. I nikomu nie daÖ znaÖ o sobie. Nie ma mnie, nie ma.
MilczË. Sami siË wygrzebujcie. Boże, dlaczego w żaden sposŐb nie mogË zostaÖ
cynikiem? OpaśÖ by na dno jak łŐdń podwodna, uciec radarom, leżeÖ i spaÖ.
OpaśÖ by na dno jak łŐdń podwodna, powtarzał, swoich sygnałŐw nigdzie nie
słaÖ. Poczuł już rytm, i od razu przyszło: dośÖ mam po uszy, po czubek
głowy. Wszystko mi zbrzydło. Zbrzydło mi do dna... Nadal sobie dżinu i
wypił. WŐdka, gitara, muzyka, pieśÓ, opaśÖ by na dno jak łŐdń podwodna...
Gdzie jest banjo, pomyślał. Gdzie ja podziałem banjo? Wlazł pod łŐżko i
wyciNognNoł banjo. Mam was wszystkich gdzieś, pomyślał. Och, do jakiego
stopnia mam was gdzieś! OpaśÖ by na dno jak łŐdń podwodna, uciec radarom.
Rytmicznie uderzał po strunach i w tym rytmie poczNotkowo stŐł, a nastËpnie
cały świat zaczai przytupywaÖ i poruszaÖ ramionami. Wszyscy generałowie i
pułkownicy, wszyscy mokrzy ludzie z odpadajNocymi twarzami, wszystkie
departamenty bezpieczeÓstwa, wszyscy prezydenci i Pawor Summan, ktŐremu
wykrËcano rËce i bito po mordzie... DośÖ mam po uszy, po czubek głowy, Boże
jak ja mam serdecznie dośÖ, wŐdka, gitara, muzyka, pieśÓ. OpaśÖ by na dno,
opaśÖ by na dno... Uciec radarom, leżeÖ i spaÖ... ŁŐdń podwodna... i wypiÖ
do dna i do ostatka... łagier nie matka.
*
Do drzwi już od dawna ktoś pukał coraz głośniej i głośniej i Wiktor
wreszcie usłyszał, ale siË nie przestraszył, dlatego że to nie było TO
pukanie. Zwyczajne, cieszNoce uszy pukanie normalnego człowieka, ktŐry siË
złości, że mu nie otwierajNo. Wiktor otworzył drzwi. To był Golem.
- Wesoło panu? - zapytał. - Pawora aresztowano.
- Wiem, wiem - odpowiedział wesoło Wiktor. - Niech pan siada i
słucha... Golem nie usiadł, ale Wiktor i tak uderzył w struny i zaśpiewał:
DośÖ mam po uszy, po czubek głowy, Boże, jak ja mam serdecznie dośÖ,
OpaśÖ by na dno, jak łŐdń podwodna, Wszystkim radarom uciec na złośÖ.
- Dalej jeszcze nie mam. - krzyknNoł. - Dalej bËdzie kac, spaÖ, piÖ,
nic, do ostatka, lagier - nie matka... A potem - niech pan słucha:
Kurwa, czy wŐdka, nic nie pomogło. Kurwa paskuda, po wŐdce kac. OpaśÖ
by na dno jak łŐdń podwodna, Uciec radarom, leżeÖ i spaÖ.
Wszystko mi zbrzydło, zbrzydło mi do dna. WŐdka, gitara, muzyka, pieśÓ.
OpaśÖ by na dno jak łŐdń podwodna, OpaśÖ by na dno i mieÖ to gdzieś.
- Koniec! - krzyknNoł i rzucił banjo na łŐżko. Poczuł ogromnNo ulgË,
jak gdyby coś siË zmieniło, jakby nagle stał siË bardzo potrzebny, tam nad
okopem na oczach wszystkich - oderwał dłonie od zmrużonych oczu, spojrzał na
szare, brudne pole, na zardzewiały drut kolczasty, szare toboły, ktŐre
niedawno były ludńmi, niemrawNo, monotonnNo krzNotaninË, ktŐrNo kiedyś
nazywano życiem i ze wszystkich stron ludzie zaczËli wstawaÖ z okopu, ktoś
cofnNoł palec ze spustu...
- ZazdroszczË panu - powiedział Golem. - Ale czy nie czas usiNośÖ do
artykułu?
- Mowy nie ma - odrzekł Wiktor. - Pan mnie jeszcze nie zna, Golem - mam
ich wszystkich gdzieś. I niech pan wreszcie usiNodzie do diabła! Jestem
pijany, i, i niech siË pan też napije. ProszË siË rozebraÖ... Niech siË pan
rozbiera, do kogo mŐwiË! - wrzasnNoł. - I siada! Tu jest szklanka, niech pan
pije! Nic pan nie rozumie, chociaż jest pan prorokiem. A ja na to nie
pozwolË. Nie rozumieÖ - to moja prerogatywa. Na tym świecie wszyscy zbyt
dobrze wszystko rozumiejNo - co byÖ powinno, co jest i co bËdzie, i ogromnie
brakuje ludzi, ktŐrzy nie rozumiejNo. Zastanawiał siË pan kiedyś, na czym
polega moja wartośÖ? Tylko na tym, że nie rozumiem. OdsłaniajNoc przede mnNo
olśniewajNoce perspektywy - ale ja mŐwiË, nie, nic z tego nie rozumiem.
OgłupiajNo mnie teoriami uproszczonymi do granic możliwości - ale ja mŐwiË,
nie, nadal nic nie rozumiem... Właśnie dlatego jestem potrzebny... Chce pan
truskawek? Chociaż zdaje siË, że już wszystkie zjadłem. W takim razie
zapalimy sobie...
Wstał i przespacerował siË po pokoju. Golem ze szklankNo w rËku
obserwował go nie odwracajNoc głowy.
- To zdumiewajNocy paradoks, Golem. Były czasy, kiedy wszystko
rozumiałem. Miałem szesnaście lat, byłem starszym rycerzem Legii, rozumiałem
absolutnie wszystko i na nic nikomu nie byłem potrzebny! W jakiejś bijatyce
rozwalono mi głowË, miesiNoc przeleżałem w szpitalu, a wszystko szło swojNo
kolejNo - Legia zwyciËsko maszerowała naprzŐd beze mnie, pan prezydent
nieubłaganie stawał siË panem prezydentem - także beze mnie. Wszyscy
świetnie obchodzili siË beze mnie. Potem to samo powtŐrzyło siË na wojnie.
Byłem oficerem, dostawałem ordery i naturalnie wszystko rozumiałem.
Przestrzelono mi pierś, trafiłem do szpitala - no i co, czy ktoś
zainteresował siË, gdzie jest Baniew, co siË stało z Baniewem, gdzie siË
podział nasz odważny, wszystko rozumiejNocy Baniew? Takiego wała! Ale za to
kiedy przestałem rozumieÖ cokolwiek - o, wtedy wszystko siË zmieniło.
Wszystkie gazety mnie zauważyły. Wszystkie departamenty. Pan prezydent
osobiście zaszczycił... No? Wyobraża pan sobie, jaka to rzadkośÖ - człowiek,
ktŐry nie rozumie! Wszyscy go znajNo, troszczNo siË o niego generałowie i
pokŐj... e - e... pułkownicy, jest okropnie potrzebny mokrzakom, uważa siË,
że to jest ktoś, koszmar! Dlaczego? A dlatego, panowie, że nic nie rozumie.
- Wiktor usiadł. - Bardzo jestem pijany? - zapytał.
- Owszem - powiedział Golem. - Ale to nieważne, niech pan mŐwi dalej.
Wiktor rozłożył rËce.
- To już wszystko - oznajmił przepraszajNoco. - Wyczerpałem siË... Może
zaśpiewaÖ panu?
- Niech pan śpiewa - zgodził siË Golem.
Wiktor wziNoł banjo i zaczai śpiewaÖ. Zaśpiewał "PiosenkË dzielnych
żołnierzy", potem "Uratowanych ludzi", potem "O pastuchu, ktŐremu byk wybił
jedno oko i ktŐry dlatego poszedł na zielonNo paÓstwowNo granicË", potem
"DośÖ mam po uszy", potem "Miasto obojËtnych", potem o prawdzie i kłamstwie,
potem znowu "DośÖ mam po uszy", potem hymn paÓstwowy na melodiË "Ach, co za
nŐżki", ale zapomniał słŐw, pomylił zwrotki i odłożył banjo.
- Znowu wyczerpałem siË - oznajmił ze smutkiem. - WiËc powiada pan, że
aresztowano Pawora? A ja o tym wiem. Siedział akurat u mnie, tam gdzie pan
siedzi... Czy pan wie, co on chciał powiedzieÖ, tylko nie zdNożył? Że za
dziesiËÖ lat mokrzaki opanujNo kulË ziemskNo i wszystkich nas zlikwidujNo. A
co pan sadzi?
- Raczej wNotpiË - powiedział Golem. - ZresztNo, po co nas likwidowaÖ?
Sami siË wzajemnie zlikwidujemy.
- A mokrzaki?
- ByÖ może nie pozwolNo nam siË zlikwidowaÖ... Trudno powiedzieÖ.
- A byÖ może jeszcze pomogNo? - rzekł Wiktor z pijackim uśmiechem. -
Przecież my nawet zabijaÖ nie umiemy. DziesiËÖ tysiËcy lat wybijamy siË i
rezultaty wciNoż sNo nie najlepsze... ProszË posłuchaÖ, Golem, po co pan
mnie okłamywał opowiadajNoc o ich leczeniu? Oni wcale nie sNo chorzy, sNo
zdrowsi od nas, tylko nie wiadomo dlaczego żŐłci...
- Hm - mruknNoł Golem. - SkNod ma pan takie informacje? Nic o tym nie
wiem.
- Dobra, dobra, wiËcej mnie pan nie oszuka. Rozmawiałem z Żur,., z
Zu... Zurtzmansorem. Wszystko mi opowiedział - tajny instytut... założyli
opaski w celu zachowania... Wie pan, Golem, oni tam u was wyobrażajNo sobie,
że mogNo manipulowaÖ generałem Pferdem bezgranicznie długo. Ale tak naprawdË
- to sNo kacyki na piËtnaście minut. Generał zeżre ich razem z opaskami i
rËkawiczkami, kiedy siË przegłodzi... Fu, do diabła, ależ ja jestem pijany -
wszystko płynie...
TrochË jednak udawał. Wyrańnie widział przed sobNo grubo ciosanNo,
szarawNo twarz i maleÓkie, niezwykle czujne oczka.
- I Zurtzmansor powiedział panu, że jest zdrowy?
- Tak - oznajmił Wiktor. - ZresztNo nie pamiËtam... Raczej chyba nie...
Ale i tak przecież widaÖ. Golem poskrobał podbrŐdek krawËdziNo szklanki.
- Szkoda, że pan jest pijany - rzeki. - ZresztNo, może to i lepiej. Mam
dzisiaj nastrŐj. Chce pan, żebym opowiedział wszystko czego siË domyślam i
co wiem o mokrzakach?
- Niech pan mŐwi - zgodził siË Wiktor. - Tylko proszË wiËcej nie
kłamaÖ.
- Choroba okularnicza - powiedział Golem - to bardzo interesujNoca
rzecz. Czy wie pan kogo atakuje ta choroba? - zamilkł. - Nie, nic panu nie
opowiem.
- E tam - odparł Wiktor. - Przecież pan już zaczNoł.
- Jestem głupi, dlatego zaczNołem - stwierdził Golem. Spojrzał na
Wiktora i uśmiechnNoł siË. - ProszË o pytania - powiedział. - Jeżeli pytania
bËdNo głupie, z przyjemnościNo na nie odpowiem... Niech pan zaczyna, bo siË
znowu rozmyślË.
Ktoś zapukał do drzwi.
- WynosiÖ siË do diabła! - wrzasnNoł Wiktor. - Jestem zajËty!
- Przepraszam panie Baniew - odezwał siË nieśmiały głos recepcjonisty.
- Ale dzwoni paÓska małżonka.
- Kłamstwo! Nie mam żadnej małżonki.. ZresztNo, pardon. Zapomniałem.
Dobra, zaraz do niej zadzwoniË, dziËkujË - złapał szklankË, nalał po brzegi,
wrËczył Goleniowi i rzekł - ProszË piÖ i nie myśleÖ o niczym. Ja zaraz.
WłNoczył telefon i nakrËcił numer Loli. Lola rozmawiała bardzo sucho -
daruj, że ci przeszkadzam, ale mam zamiar jechaÖ do Irmy, może bËdziesz
łaskaw siË przyłNoczyÖ.
- Nie - odpowiedział Wiktor. - Nie bËdË łaskaw. Jestem zajËty.
- Pomimo wszystko ona jest rŐwnież twojNo cŐrkNo! Czyżbyś upadł tak
nisko..
- Jestem zajËty! - ryknNoł Wiktor.
- Nie wzruszajNo ciË losy twojej, cŐrki?
- PrzestaÓ udawaÖ idiotkË - powiedział Wiktor. - Zdaje siË, że chciałaś
pozbyÖ siË Irmy. Pozbyłaś siË. Czego ci jeszcze trzeba?
Lola zaczËła płakaÖ.
- PrzestaÓ - rzekł Wiktor krzywiNoc siË. - Irmie jest tam dobrze.
Lepiej niż na najlepszej pensji. Jedń i sama siË przekonaj.
- Ordynarna, bezduszna, egoistyczna świnia - oświadczyła Lola i
odłożyła słuchawkË. Wiktor zaklNoł szeptem, znowu wyłNoczył telefon i wrŐcił
do stołu.
- Niech pan posłucha, Golem - powiedział. - Co wy tam wyprawiacie z
moimi dzieÖmi? Jeśli przygotowujecie sobie zmianË, to ja siË nie zgadzam.
- JakNo zmianË?
- No, jakNo... Właśnie pytam pana - jakNo?
- O ile mi wiadomo - odparł Golem. - Dzieci sNo bardzo zadowolone.
- To nic nie znaczy... I bez pana wiem, że sNo zadowolone. Ale co one
tam robiNo?
- Kto?
- Dzieci.
- A czy one panu nie powiedziały?
- Jak mi mogły cokolwiek powiedzieÖ, jeżeli ja jestem tu, a one tam?
- One budujNo nowy świat - rzekł Golem.
- A... Tak, to mi powiedziały. Ale to przecież tylko tak, filozofia...
Znowu mnie pan okłamuje, Golem ! Jaki może byÖ nowy świat za drutem
kolczastym? Nowy świat pod komendNo generała Pferda! A jeżeli one siË
zarażNo?
- Czym? - zapytał Golem.
- ChorobNo okularniczNo, oczywiście!
- Po raz szŐsty powtarzam panu, że choroby genetyczne nie sNo
zarańliwe!
- SzŐsty, szŐsty... - wymamrotał Wiktor utraciwszy wNotek. - A co to w
ogŐle takiego ta choroba okularnicza? Co przy niej boli? Może to też
tajemnica?
- Nie, to było wszËdzie publikowane.
- No to niech pan opowie - zaproponował Wiktor. - Tylko bez
terminologii.
- W pierwszym okresie - zmiany na skŐrze. Pryszcze, pËcherze,
szczegŐlnie na rËkach i nogach... czasami - ropiejNoce wrzody...
- Niech pan posłucha, Golem, czy to w ogŐle jest ważne?
- W jakim sensie?
- Dla istoty rzeczy.
- Dla istoty - nie - odparł Golem. - Myślałem, że to interesujNoce.
- Ja chcË zrozumieÖ istotË! - oświadczył Wiktor dociekliwie.
- Ale istoty pan nie zrozumie - powiedział Golem nieco podnoszNoc głos.
- Dlaczego?
- Po pierwsze dlatego, że jest pan pijany...
- To jeszcze nie powŐd - rzekł Wiktor.
- A po drugie dlatego, że tego w ogŐle nie da siË wytłumaczyÖ.
- Tak nigdy nie jest - oświadczył Wiktor. - Pan mi po prostu nie chce
powiedzieÖ. Ale nie mam żalu. Tajemnica służbowa, rozpowszechnianie,
trybunał wojskowy... Pawora na przykład zabrali... BŐg z panem. Tylko nie
rozumiem, dlaczego dziecko ma budowaÖ nowy świat w leprozorium. Czy nie było
innego miejsca?
- Nie było - odparł Golem. - W leprozorium mieszkajNo architekci. I
kierownicy robŐt.
- Z automatami - stwierdził Wiktor. - Widziałem. Nic nie rozumiem.
KtŐryś z was kłamie. Albo pan, albo Zurtzmansor.
- Oczywiście, że Zurtzmansor - odpowiedział Golem z zimnNo krwiNo.
- A byÖ może kłamiecie obydwaj. Ale ja wierzË wam obu, dlatego, że coś
w was jest... Niech pan mi tylko powie, Golem, czego oni chcNo? Ale
uczciwie.
- SzczËścia - powiedział Golem.
- Dla kogo? Dla siebie?
- Nie tylko.
- A czyim kosztem?
- Dla nich takie pytanie nie ma sensu - powoli odrzekł Golem. - Kosztem
trawy, kosztem obłokŐw, kosztem płynNocej wody... kosztem gwiazd.
- Dokładnie tak jak my - stwierdził Wiktor.
- No nie - zaprotestował Golem. - Zupełnie inaczej.
- Dlaczego? My też...
- Nie, dlatego, że my wydeptujemy trawË, rozpraszamy obłoki, spiËtrzamy
wodË... Zrozumiał mnie pan zbyt dosłownie, a to była analogia.
- Nie rozumiem - odrzekł Wiktor.
- Uprzedzałem pana. Sam rozumiem bardzo niewiele, ale siË domyślam.
- A czy jest ktoś, kto rozumie?
- Nie wiem. Raczej wNotpiË. ByÖ może dzieci... Ale nawet one jeżeli
rozumiejNo, to po swojemu. Bardzo po swojemu.
Wiktor wziNoł banjo i trNocił struny. Palce siË nie słuchały. Położył
banjo na stole.
- Golem - rzekł. - Jest pan komunistNo. Co u diabła robi pan w
leprozorium? Dlaczego pan nie jest na barykadzie? Dlaczego nie na wiecu?
Moskwa nie bËdzie z pana zadowolona.
- Ja jestem architektem - spokojnie odparł Golem.
- Jaki tam z pana architekt, jeśli pan ni cholery nie rozumie? I w
ogŐle niech mi pan przestanie robiÖ wodË z mŐzgu. Przez godzinË bijemy
pianË, a co mi pan powiedział? Pije pan mŐj dżin i mNoci mi w głowie. Wstyd,
Golem. I do tego kłamie pan jak najËty.
- Że jak najËty, to przesada - odpowiedział Golem. - Chociaż nie
powiem, że nie. Oni nie miewajNo ropiejNocych wrzodŐw.
- Niech pan mi odda szklankË - zażNodał Wiktor. - Już pan siË napił -
nalał sobie z butelki i wypił. - Diabli pana wiedzNo, Golem. Po co to
wszystko? Dlaczego pan krËci? Jeśli może pan opowiedzieÖ, to niech pan
opowie, a jeżeli to tajemnica - to po co było zaczynaÖ?
- Wyjaśnienie jest bardzo proste - oznajmił niefrasobliwie Golem
wyciNogajNoc nogi. - Przecież jestem prorokiem, sam pan mnie tak przezwał. A
wszyscy prorocy sNo w takiej samej sytuacji - i dużo wiedzNo, i chcieliby
opowiedzieÖ, podzieliÖ siË informacjNo w miłym towarzystwie, pochwaliÖ siË,
żeby przydaÖ sobie powagi. Ale kiedy zaczynajNo opowiadaÖ, pojawia siË
dziwne uczucie niewygody, niezrËczności... WiËc zaczynajNo wibrowaÖ tak jak
Pan BŐg, kiedy zadano mu pytanie w sprawie kamienia.
- Jak pan sobie życzy - powiedział Wiktor. - PojadË do leprozorium i
wszystkiego dowiem siË bez pana. No, proszË mi coś podpowiedzieÖ...
Obserwował z ciekawościNo jak traci władzË w rËkach i nogach i myślał,
że dobrze byłoby wypiÖ jeszcze jednNo szklankË do kompletu, uwaliÖ siË spaÖ,
a potem obudziÖ siË i pojechaÖ do Diany. Wszystko właściwie zapowiada siË
nie najgorzej. W ogŐle nie jest najgorzej. Wyobraził sobie, jak zaśpiewa
Dianie o łodzi podwodnej i zrobiło mu siË zupełnie dobrze. WziNoł mokre
wiosło, ktŐre leżało na rufie, odepchnNoł siË od brzegu i łŐdkNo od razu
zakołysało. Nie było żadnego deszczu, czerwono zachodziło słoÓce, wiËc
popłynNoł prosto ku słoÓcu, a wiosła odskakiwały od grzbietŐw fal. OpaśÖ by
na dno... Zapewne by opadł, ale było mu jakoś głupio, dlatego, że nad uchem
leniwie buczał głos Golenia:
- .. .Oni sNo bardzo młodzi, wszystko przed nimi, a przed nami tylko
oni. Rzecz jasna, że człowiek opanuje Wszechświat, ale nie bËdzie to rumiany
- , umiËśniony atleta, i oczywiście człowiek poradzi sobie sam ze sobNo, ale
najpierw przemieni siebie. Natura nie oszukuje, dotrzyma swoich obietnic,
ale nie tak jak myśleliśmy, i czËsto nie tak jak byśmy chcieli.
Zurtzmansor, ktŐry siedział na dziobie łodzi, odwrŐcił głowË, a wtedy
okazało siË, że w ogŐle nie ma twarzy, twarz trzymał w rËku i twarz patrzyła
na Wiktora - sympatyczna twarz, uczciwa, ale robiło siË niedobrze na jej
widok, a Golem siË nie odczepiał, wciNoż buczał...
- Niech pan siË kładzie spaÖ - wymamrotał Wiktor, wyciNogajNoc siË na
dnie łodzi. WrËgi wciskały mu siË w boki, było bardzo niewygodnie, ale tak
okropnie chciało mu siË spaÖ. - Niech pan siË kładzie spaÖ, Golem...
Kiedy siË obudził, stwierdził, że leży w łŐżku. Było ciemno, a w szyby
bËbnił drobny deszcz. Wiktor z trudem wyciNognNoł rËkË w stronË nocnej
lampki, ale palce trafiły na zimnNo, gładkNo ścianË. Dziwne, pomyślał. A
gdzie Diana? Czyżby nie był w sanatorium? SprŐbował oblizaÖ wargi, ale
gruby, chropawy jËzyk nie usłuchał go. Strasznie chciało mu siË paliÖ, ale
paliÖ nie wolno było w żadnym wypadku... Aha, właściwie to chce mi siË piÖ.
"Diana!" - zawołał. Prawda, to nie sanatorium. W sanatorium lampka jest po
prawej, a tu po prawej ściana... Ależ to mŐj pokŐj w hotelu! - pomyślał z
entuzjazmem. Jak ja tu trafiłem? Leżał pod kołdrNo w samej bielińnie. Jakoś
nie pamiËtam, żebym siË rozbierał, pomyślał. Ktoś mnie rozebrał. Chociaż,
może jednak rozebrałem siË sam. Jeśli mam buty, to rozbierałem siË sam...
potarł nogNo o nogË. Aha, jestem bosy. O do diabła, rËce swËdzNo, jakieś
bNoble, zapluskwiony hotel. WyprowadzË siË. A dokNod płynNołem łŐdkNo?... A,
to ten Pawor napuścił pluskiew... Nagle przypomniał sobie Pawora i usiadł,
zemdliło go i znowu położył siË na wznak. Jednak dawno siË tak nie
uchlałem... Pawor... "Srebrna Koniczyna"... Kiedy to było? Wczoraj? Skrzywił
siË i zaczNoł drapaÖ siË w lewNo rËkË. Co teraz jest - rano, czy wieczŐr?
Zapewne rano... A może wieczŐr? Golem! - przypomniał sobie. ObciNognËliśmy z
Golemem całNo butelkË. Dżinu bez wody. A przedtem pŐł butelki z tym wysokim.
A przedtem jeszcze gdzieś piłem. A może to było wczoraj ? Poczekaj - no, a
co teraz jest - dzisiaj, czy wczoraj? Warto by wstaÖ, napiÖ siË i te de...
Nie, pomyślał uparcie. Najpierw muszË siË w tym wszystkim zorientowaÖ.
Coś mi Golem ciekawego opowiadał, myślał, że jestem pijany i nic nie
rozumiem, wiËc można mŐwiÖ ze mnNo otwarcie. ZresztNo, rzeczywiście byłem
pijany, ale o ile pamiËtam, wszystko rozumiałem. A co rozumiałem? Wściekle
potarł tylnNo stronË dłoni o wełniany koc. NadchodzNo ciËżkie czasy... Nie,
to Pawor. .. Aha, oto i Golem - oni majNo wszystko przed sobNo, a my mamy
przed sobNo tylko ich. I choroba genetyczna... A co, zupełnie możliwe. W
koÓcu kiedyś to siË musiało wydarzyÖ. ByÖ może trwa to już od dawna.
WewnNotrz gatunku rodzi siË nowy gatunek, a my nazywamy to chorobNo
genetycznNo. Stary gatunek dla jednych warunkŐw, nowy gatunek dla innych.
Dawniej były potrzebne silne miËśnie, płodnośÖ, wytrzymałośÖ na mrozy,
agresywnośÖ i jeżeli można tak powiedzieÖ, zaradnośÖ. Powiedzmy, że teraz
też jest to potrzebne, ale już raczej siłNo inercji. Przy pewnej zaradności
można zatłuc milion ludzi i nic szczegŐlnie ważnego siË nie stanie. To jest
zupełnie pewne i wielokrotnie wyprŐbowane. Ktoś powiedział, że gdyby z
historii usunNoÖ kilkudziesiËciu, no dobrze, niech bËdzie, kilkuset ludzi,
to momentalnie okazalibyśmy siË w wieku kamienia łupanego. A nawet kilka
tysiËcy... Co to za ludzie? To, mŐj drogi zupełnie inni ludzie.
Całkiem możliwe, że Newton, Einstein, Arystoteles - to mutanci. Rzecz
jasna środowisko było niezbyt sprzyjajNoce i niewykluczone, że masa takich
mutantŐw zginËła, nie zdNożywszy siË ujawniÖ, jak ten chłopiec z opowiadania
öapka. Oczywiście, byli niezwykłymi ludńmi - nie byli zaradni, nie mieli
normalnych ludzkich potrzeb... Albo może tylko tak siË wydaje? Po prostu
duchowo byli tak nadnaturalnie rozwiniËci, że cała reszta zostawała w
cieniu. No, tu przesadziłeś, powiedział. Einstein mŐwił, że najlepiej jest
byÖ latarnikiem - to samo w sobie dobrze brzmi... A w ogŐle ciekawe byłoby
wyobraziÖ sobie jak w naszych czasach rodzi siË homo super. Fabuła ekstra...
Do diabła, jak strasznie swËdzNo rËce... Gdyby tak napisaÖ utopiË w duchu
Orwella albo Bernarda Wolfa. Co prawda, trudno sobie wyobraziÖ takiego homo
super - ogromna, łysa czaszka, wNotlutkie rNoczki i nŐżki, impotent - same
banały. Ale właściwie to powinno byÖ coś w tym rodzaju. W każdym razie
przesuniËcie potrzeb. WŐdka niepotrzebna, jakieś szczegŐlnie wyrafinowane
żarcie rŐwnież, żadnych luksusŐw, zresztNo i kobiety - o tyle o ile, dla
wiËkszego spokoju i lepszej koncentracji. Idealny obiekt eksploatacji - daÖ
mu oddzielny gabinet, biurko, papier, kupË ksiNożek... alejkË dla
perypatetycznych rozmyślaÓ, a on za to rodzi koncepcje... Nie wyjdzie z tego
żadna utopia - zabiorNo go sobie wojskowi, oto cała utopia. StworzNo
utajniony instytut, zwiozNo tam tych wszystkich homo super, postawiNo
wartownika i koniec...
Wiktor wstał postËkujNoc, człapiNoc bosymi stopami po zimnej podłodze
wszedł do łazienki, odkrËcił kran i z rozkoszNo napił siË wody nie
zapalajNoc światła. Sama myśl - żeby zapaliÖ światło - była przerażajNoca.
Potem wrŐcił do łŐżka i przez czas jakiś drapał siË, przeklinajNoc pluskwy.
W ogŐle, dla potrzeb fabuły wyglNoda to nawet dobrze - tajny instytut,
wartownicy, szpiedzy... patriotyzm patriotycznej sprzNotaczki Klary... co za
taniocha. TrudnośÖ polega na tym, żeby wyobraziÖ sobie ich pracË, pomysły,
możliwości - gdzie mi tam... To w ogŐle niemożliwe. Szympans nie potrafi
napisaÖ powieści o ludziach. Jak ja mogË napisaÖ powieśÖ o człowieku, ktŐry
nie ma żadnych potrzeb poza duchowymi? Oczywiście, coś niecoś można sobie
wyobraziÖ. AtmosferË. Stan nieustannej twŐrczej ekstazy. Poczucie własnej
wszechmocy, niezależności... brak kompleksŐw, absolutny brak strachu... Tak,
żeby napisaÖ takNo ksiNożkË, trzeba siË nażreÖ LSD. W ogŐle emocjonalna
sfera homo super, z punktu widzenia zwyczajnego człowieka wyglNodałaby jak
patologia. Choroba... Życie - to choroba materii, myślenie - choroba życia.
Choroba okularnicza, pomyślał.
I nagle wszystko znalazło siË na swoim miejscu. A wiËc to o to mu szło!
- pomyślał Wiktor o Golemie. MNodrzy i jeden w drugiego utalentowani... WiËc
co z tego wynika? Z tego wynika, że oni już nie sNo ludńmi. Zurtzmansor po
prostu mydlił mi oczy. To znaczy, że siË zaczËło... Nic siË nie da ukryÖ,
pomyślał z satysfakcjNo. A czegoś takiego tym bardziej. PŐjdË do Golema,
niech nie udaje proroka. Zapewne oni dużo mu powiedzieli.. Do diabła, to
przecież przyszłośÖ, ta sama przyszłośÖ, ktŐra zapuszcza swoje macki w serce
dnia dzisiejszego! Przed nami sNo tylko oni... OgarnËło go gorNoczkowe
wzburzenie. Każda sekunda była historyczna, i szkoda że nie wiedział o tym
wczoraj, dlatego że wczoraj, i przedwczoraj, i tydzieÓ temu każda sekunda
też była historyczna...
Zerwał siË z łŐżka, zapalił światło i mrużNoc oczy przed blaskiem
bijNocym w oczy, zaczai po omacku szukaÖ ubrania. Ubrania nie było, ale
potem oczy przywykły do światła, złapał spodnie wiszNoce na porËczy łŐżka i
nagle zobaczył swojNo rËkË. RËka pokryta była czerwonNo wysypkNo i trupio
białymi gruzełkami. NiektŐre rozdrapane gruzełki krwawiły. Na drugiej rËce
było to samo. Co u diabła, pomyślał truchlejNoc, ponieważ już wiedział, co
to jest. Przypomniał sobie - zmiany na skŐrze, wysypka, pËcherze, czasami
ropiejNoce wrzody... RopiejNocych wrzodŐw na razie nie było, ale oblał go
zimny pot. Upuścił spodnie i siadł na łŐżku. To niemożliwe, pomyślał. Ja
też. Czyżby ja też? Ostrożnie pogładził dłoniNo gruzełkowatNo skŐrË,
zamknNoł oczy, wstrzymał oddech i wsłuchał siË w siebie. DńwiËcznie i powoli
uderzało serce, w uszach cienko dzwoniła krew, głowa wydawała siË ogromna,
pusta, nic nie bolało, mŐzg nie był już ciËżki i wypchany watNo. Głupcze,
pomyślał uśmiechajNoc siË. Co chcesz zaobserwowaÖ? To musi byÖ jak śmierÖ -
chwilË temu byłeś człowiekiem, mignNoł kwant czasu - i jesteś już Bogiem,
ale nie wiesz o tym i nigdy siË nie dowiesz, tak jak głupiec nie wie, że
jest głupcem, jak mËdrzec - jeżeli rzeczywiście jest mËdrcem - nie wie, że
jest mNodry... Prawdopodobnie stało siË to kiedy spałem. W każdym razie do
momentu, w ktŐrym zasnNołem, istota mokrzakŐw pozostawała dla mnie nader
mglista, ale teraz widzË jaz bezgranicznNo jasnościNo i doszedłem do tego
wyłNocznie przy pomocy nagiej logiki, nawet nie zauważyłem kiedy...
Zaśmiał siË ze szczËścia, stanNoł na podłodze, przeciNognNoł siË i
podszedł do okna. MŐj świat, pomyślał, patrzNoc przez szybË zalanNo wodNo, i
szyba znikła, gdzieś daleko w dole utonËło w deszczu zamarłe w przerażeniu
miasto i ogromny, przemokniËty kraj, potem zaś wszystko przesunËło siË,
odpłynËło, pozostała tylko maleÓka, błËkitna kula z długim, błËkitnym ogonem
i zobaczył gigantycznNo soczewicË galaktyki, martwNo i ukośnie wiszNocNo w
migotliwej otchłani, strzËpy świetlistej materii, skrËcone siłowymi polami i
bezdennNo pustkË tam, gdzie nie było światła, wiËc wyciNognNoł rËkË i
zanurzył jNo w pulchnym białym jNodrze, poczuł lekkie ciepło, a kiedy
zacisnNoł dłoÓ, materia przeszła przez palce jak mydlana piana. Znowu siË
roześmiał, prztyknNoł w nos swoje odbicie w szybie i czule pogłaskał
gruzełki na spuchniËtej skŐrze.
- Trzeba to koniecznie oblaÖ! - powiedział głośno.
W butelce zostało jeszcze trochË dżinu, biedny stary Golem nie zdołał
wypiÖ wszystkiego, biedny stary pseudoprorok... nie dlatego pseudoprorok, że
jego przepowiednie sNo nieprawdziwe, ale dlatego, że jest zaledwie
gadajNocNo marionetkNo. Zawsze bËdË ciË lubił, Golem, pomyślał Wiktor,
jesteś wspaniałym człowiekiem, jesteś mNodry - ale jesteś tylko człowiekiem.
Wlał resztkË do szklanki i wprawnym ruchem wlał alkohol do gardła - nawet
jeszcze nie zdNożył go przełknNoÖ, kiedy pobiegł do łazienki. Zwymiotował.
Do diabła, pomyślał. Co za paskudztwo. W lustrze zobaczył swojNo twarz -
wymiËtNo, jakby nalanNo, o nienaturalnie wielkich i nienaturalnie czarnych
oczach. No i koniec, pomyślał, no i koniec. Wiktor Baniew, pijak i pyszałek.
Nie bËdziesz już wiËcej pil, nie bËdziesz ryczał piosenek, nie bËdziesz siË
śmiał z głupstw, nie bËdziesz opowiadaÖ wesołych bredni sztywniejNocym
jËzykiem, nie bËdziesz siË biÖ, awanturowaÖ, szaleÖ, straszyÖ przechodniŐw,
zadzieraÖ z policjNo, kłŐciÖ z panem prezydentem, wpadaÖ do nocnych barŐw z
hałaśliwNo watahNo młodych wielbicieli... WrŐcił do łŐżka. Nie miał ochoty
na papierosa. Na nic nie miał ochoty, od wszystkiego mdliło, posmutniał.
Poczucie utraty, najpierw słabe, ledwie dostrzegalne, jak dotkniËcie
pajËczyny, rozrastało siË, posËpne rzËdy drutu kolczastego rozciNogały siË
miËdzy nim a tym światem, ktŐry tak kochał. Za wszystko trzeba płaciÖ,
myślał, nic nie dostaje siË za darmo, i im wiËcej otrzymałeś, tym wiËcej
trzeba zapłaciÖ, za nowe życie trzeba zapłaciÖ starym życiem... Wściekle
drapał rËce, aż do krwi i nawet nie czuł tego.
Diana weszła bez pukania, zrzuciła płaszcz, stanËła przed Wiktorem,
uśmiechniËta, uwodzicielska i uniosła rËce poprawiajNoc włosy.
- Zmarzłam - powiedziała. - Można siË tu ogrzaÖ?
- Tak - odparł, prawie nie rozumiejNoc co mŐwi.
Diana zgasiła światło, teraz jej nie widział, tylko słyszał klucz
przekrËcany w zamku, trzask rozpinanych zatrzaskŐw, szelest ubrania i
pantofle spadajNoce na podłogË, a potem Diana znalazła siË blisko, ciepła,
gładka, pachnNoca, on zaś wciNoż myślał, że teraz wszystko siË skoÓczyło - i
tylko wieczny deszcz, ponure domy z dachami jak sito, obcy, nieznajomi
ludzie w mokrych, czarnych ubraniach, z mokrymi przepaskami na twarzach... i
oto zdejmujNo opaski, zdejmujNo rËkawiczki, zdejmujNo twarze, odkładajNo je
do specjalnych szafek, ich rËce sNo pokryte ropiejNocymi wrzodami - smutek,
przerażenie, samotnośÖ... Diana przytuliła siË do niego i objNoł jNo
automatycznym gestem. Ona była dawna, ale on już nie był dawny, niczego już
nie mŐgł dlatego, że nic już mu nie było potrzebne.
- Co z tobNo kochany? - serdecznie zapytała Diana. - Za dużo wypiłeś?
Ostrożnie zdjNoł jej rËce ze swojej szyi. OgarnËło go ostateczne
przerażenie.
- Poczekaj - rzekł. - Poczekaj.
Wstał, wymacał kontakt, zapalił światło, kilka sekund stał do niej
plecami, zanim zdecydował siË odwrŐciÖ, ale jednak siË odwrŐcił. Nie, Diana
była przepiËkna. Była chyba piËkniejsza niż zwykle, zawsze była piËkniejsza
niż zwykle, ale to było jak obraz. Budziło dumË z człowieka, zachwyt nad
jego doskonałościNo, ale niczego wiËcej nie budziło. Diana patrzyła na niego
ze zdziwieniem unoszNoc brwi, ale potem widocznie przestraszyła siË, bo
usiadła nagle i zobaczył, że jej wargi siË poruszajNo. Coś mŐwiła, ale
Wiktor tego nie słyszał.
- Poczekaj - powtŐrzył. - To niemożliwe. Poczekaj.
Ubierał siË z gorNoczkowym pośpiechem i wciNoż powtarzał - poczekaj,
poczekaj, ale już myślał nie o niej, chodziło nie tylko o niNo. Wybiegł na
korytarz, znalazł siË przed numerem Golema; drzwi były zamkniËte, nie od
razu zorientował siË co teraz, nastËpnie pËdem pobiegł na dŐł do
restauracji. Nie chcË, powtarzał, nie chcË, ja o to nie prosiłem.
DziËki Bogu Golem był na swoim zwykłym miejscu. Siedział, odrzuciwszy
rËkË za oparcie fotela i oglNodał pod światło kieliszek z koniakiem. A
doktor R. Kwadryga był czerwony, agresywny i widzNoc Wiktora oznajmił na
całNo salË.
- Te mokrzaki. Ścierwa. Precz.
Wiktor opadł na swŐj fotel i Golem bez słowa nalał mu koniaku.
- Golem - rzekł Wiktor. - Ja siË zaraziłem.
- Przepłukiwanie! - ogłosił R. Kwadryga. - Mnie rŐwnież.
- Niech siË pan napije koniaku, Wiktorze - zaproponował Golem. - Nie
trzeba siË tak denerwowaÖ.
- Niech pan idzie do diabła - odparł Wiktor patrzNoc na niego ze
zgrozNo. - To choroba okularnicza. Co robiÖ?
- Dobrze, dobrze - odrzekł Golem. - Pomimo to niech siË pan napije. -
UniŐsł palec i krzyknNoł do kelnera - Wody sodowej. I jeszcze raz koniak.
- Golem - powiedział Wiktor z rozpaczNo. - Pan nic nie rozumie. Janie
mogË. Zachorowałem, mŐwiË panu! Zaraziłem siË! To nieuczciwe... Nie
chciałem... Pan przecież mŐwił, że to nie jest zarańliwe...
Przeraził siË na myśl, że mŐwi zbyt niejasno, że Golem go nie rozumie,
sNodzi, że Wiktor jest pijany. I wtedy podsunNoł Golemowi pod nos swoje
rËce. Kieliszek przewrŐcił siË, potoczył po obrusie i spadł na podłogË.
Golem najpierw cofnNoł siË, potem spojrzał uważniej, pochylił siË,
ujNoł dłonie Wiktora za koniuszki palcŐw i zaczai oglNodaÖ rozdrapanNo,
gruzełowatNo skŐrË. Palce miał zimne i twarde. No, to już koniec, myślał
Wiktor, oto pierwsze badanie lekarskie, potem bËdNo nastËpne badania i
kłamliwe obietnice, że jest jeszcze nadzieja, uspokajajNoce mikstury, a
potem przywyknie, nie bËdzie już żadnych badaÓ, zawiozNo go do leprozorium,
zamotajNo usta czarnNo szmatNo i wszystko bËdzie skoÓczone.
- Jadł pan poziomki? - zapytał Golem.
- Tak - pokornie odpowiedział Wiktor. - Truskawki.
- Musiał pan zeżreÖ co najmniej dwa kilo - stwierdził Golem.
- Jakie znowu poziomki? - krzyknNoł Wiktor wyrywajNoc rËce. - Niech pan
coś z tym zrobi! To niemożliwe, żeby było za pŐńno. Dopiero siË zaczËło...
- Niech pan przestanie wrzeszczeÖ. To jest pokrzywka. Alergia. Nie
wolno panu żreÖ truskawek w takich ilościach.
Wiktor jeszcze nie rozumiał. OglNodajNoc swŐj e rËce mamrotał: "Sam pan
mŐwił... pËcherze... wysypka..."
- PËcherzy można dostaÖ i od pluskiew - pouczył go Golem. - Ma pan
idiosynkrazjË na pewne produkty. I wyobrańniË nieproporcjonalnNo do rozumu.
Jak wiËkszośÖ pisarzy. Też mi mokrzak...
Wiktor poczuł, że odżywa. Udało siË, stukało mu w głowie. Chyba siË
udało. Jeżeli siË udało, to nie wiem co zrobiË. RzucË palenie...
- Nie kłamie pan? - zapytał żałosnym głosem. Golem uśmiechnNoł siË.
- Niech pan wypije koniak - zaproponował. - Przy alergii nie wolno piÖ
koniaku, ale niech pan wypije. Bo wyglNoda pan nazbyt żałośnie.
Wiktor wziNoł jego kieliszek, zmrużył oczy i wypił. Nic! TrochË mdli,
ale to, należy przypuszczaÖ, z powodu kaca. Zaraz przejdzie. I wszystko
przeszło.
- Drogi pisarzu - oznajmił Golem. - ZËby zostaÖ architektem, same
bNoble nie wystarczNo. Podszedł kelner i postawił na stole koniak i sodowNo.
Wiktor głËboko i swobodnie westchnNoł, wciNognNoł w płuca znajome,
restauracyjne powietrze, poczuł cudowny zapach dyma z papierosŐw,
marynowanej cebuli, przypalonego tłuszczu i pieczonego miËsa. Życie wrŐciło.
- Przyjacielu - zwrŐcił siË do kelnera. - ButelkË dżinu, sok z cytryn i
cztery porcje minogŐw do dwieście szesnastego. Tylko prËdko! Alkoholicy -
powiedział do Golema i R. Kwadrygi. - Sczeńnijcie tu z kretesem, a ja pŐjdË
do Diany! - był gotŐw ich ucałowaÖ.
Golem odezwał siË, nie zwracajNoc siË do nikogo: / - Biedne, piËkne
kaczNotko!
Przez chwilË Wiktor poczuł żal. WypłynËło i znikło wspomnienie jakichś
ogromnych, utraconych możliwości. Ale tylko siË roześmiał, odepchnNoł fotel
i ruszył do wyjścia.
*
Rok po wojnie porucznik B. został zdemobilizowany z powodu dawnej rany.
PrzypiËto mu medal "Wiktoria", wrËczono miesiËczny żołd i tekturowe pudełko
z upominkiem od pana prezydenta - butelka zdobycznego sznapsa, dwie puszki
strasburskiego pasztetu, dwa pËta wËdzonej kiełbasy i rŐwnież zdobyczne
jedwabne gacie w celu zorganizowania życia rodzinnego. PowrŐciwszy do
stolicy porucznik nie zwiesza nosa na kwintË. Jest dobrym mechanikiem, w
każdej chwili przyjmNo go do pracy w warsztatach przy uniwersytecie, skNod
zaciNognNoł siË na ochotnika, ale porucznik siË nie śpieszy - odnawia stare
znajomości, nawiNozuje nowe. a w przerwach popija świÓstwo odebrane
nieprzyjacielowi w ramach reparacji. Na jakiejś prywatce poznaje dziewczynË,
ktŐrej na imiË Nora, bardzo podobnNo do Diany. Opis prywatki: zrypane
przedwojenne płyty, oczyszczany domowym sposobem denaturat, amerykaÓska
mielonka, jedwabne bluzki na gołe ciało i marchew przyrzNodzona na wszelkie
możliwe sposoby. Porucznik dzwoniNoc medalami, błyskawicznie rozpËdza
rozmaitych cywilŐw nieustannie czËstujNocych NorË gotowanNo marchewkNo i
rozpoczyna oblËżenie według wszelkich prawideł sztuki. Nora zachowuje siË
dziwnie. Z jednej strony najwyrańniej jest skłonna, ale z drugiej strony
daje mu do zrozumienia, że kontakt z niNo grozi niebezpieczeÓstwem. Jednakże
rozpalony denaturatem eks-porucznik nie chce o niczym wiedzieÖ. Oboje
wychodzNo z prywatki i idNo do Nory. Powojenna stolica nocNo: nieliczne
latarnie, jezdnia w wybojach, ogrodzone ruiny, niewykoÓczony cyrk, w ktŐrym
gnije sześÖ tysiËcy - jeÓcŐw pod strażNo dwŐch inwalidŐw, w absolutnie
ciemnym zaułku kogoś grabiNo. Nora mieszka w bardzo starym, dwupiËtrowym
domu, schody zapaskudzone, na jednych drzwiach napis kredNo "tu mieszka
niemiecka dziwka". W zawalonym rŐżnymi gratami długim korytarzu kryjNo siË
po kNotach smËtne postacie. Nora szczËkajNoc niezliczonymi kluczami otwiera
swoje drzwi obite cudem zachowanNo, lśniNocNo skŐrNo. W przedpokoju ostrzega
raz jeszcze, ale B. sNodzNoc, że chodzi o jakichś bandziorŐw odpowiada
tylko, że już brał udział w konnej szarży na czołgi. Mieszkanie jak z innej
epoki - czyste i przytulne, ogromna kanapa. Nora patrzy na porucznika jakby
z żalem, nie na długo wychodzi i wraca ubrana w najwyższym stopniu
zachËcajNoco. Okazuje siË, że majNo do dyspozycji zaledwie pŐł godziny. Po
upływie pŐł godziny zadowolony porucznik wychodzi z nadziejNo na nastËpne
spotkanie. Na koÓcu korytarza już na niego czekajNo - dwie smËtne postacie z
cienia. Nieprzyjemnie uśmiechniËci zagradzajNo drogË i proponujNo, aby z
nimi pogadał. Porucznik bez zbËdnych słŐw bierze siË do bicia i osiNoga
zdumiewajNoco łatwe zwyciËstwo. Zbici z nŐg, smËtni ludzie płaczNoc i
chichoczNoc wyjaśniajNo porucznikowi B. jego sytuacjË. Eks - porucznik bił
swoich. Oni wszyscy sNo teraz swoi. Nora nie jest zwyczajnNo ponËtnNo
kobietNo, Nora jest krŐlowNo stołecznych pluskiew. Koniec teraz z panem,
panie oficerze, spotkamy siË w "Atakanie", wszyscy siË tam spotykamy, każdej
nocy. Może pan iśÖ do domu, ale kiedy już nie bËdzie pan mŐgł wytrzymaÖ,
proszË przyjśÖ, u nas otwarte do rana...
Na zachodnich peryferiach stolicy, w czynszowej kamienicy obok fabryki
chemicznej mieszka wielodzietny radca tytularny B. Celowo szczegŐłowy i
celowo nudny opis sytuacji bohatera: trzy pokoiki, kuchnia, przedpokŐj,
mocno zużyta żona, piËcioro zielonkawych dzieci, krzepka stara teściowa,
ktŐra przeprowadziła siË ze wsi. Chemiczna fabryka śmierdzi, dniem i nocNo
stojNo nad niNo słupy rŐżnokolorowego dymu, od jadowitego smrodu umierajNo
drzewa, żŐłknie trawa, a wśrŐd much zachodzNo dzikie i niepojËte mutacje.
Przez kilka lat radca tytularny prowadzi walkË o poskromienie fabryki:
gniewne żNodania pod adresem administracji, łzawe petycje do wszystkich
instancji, pogromowe felietony do wszystkich gazet, bezowocne prŐby
zorganizowania pikiet przed portierniNo. Jednakże fabryka stoi jak bastion.
Na wybrzeżu przed fabrykNo padajNo trupem zatruci posterunkowi, zdychajNo
domowe zwierzËta, całe rodziny porzucajNo mieszkania i zostajNo bezdomnymi
włŐczËgami, w gazetach ukazuje siË nekrolog przedwcześnie zmarłego dyrektora
fabryki. Umiera żona radcy tytularnego, dzieci po kolei zaczynajNo chorowaÖ
na astmË. Pewnego wieczora tytularny radca schodzi do piwnicy po drzewo i
znajduje tam zachowane jeszcze z czasŐw Ruchu Oporu ogromne zapasy pociskŐw.
Tej samej nocy przenosi to wszystko na strych, otwiera okienko w połaci
dachu. Fabryka leży przed nim jak na dłoni: w ostrym świetle reflektorŐw
biegajNo robotnicy, jeżdżNo wagoniki, płynNo żŐłte i zielone kłËby
jadowitego dymu. "ZabijË ciË", szepcze radca tytularny i otwiera ogieÓ. Tego
dnia nie idzie do pracy, nastËpnego rŐwnież. Nie je, nie śpi, siedzi w kucki
przed świetlikiem i strzela. Od czasu do czasu robi przerwË, żeby mŐgł
ostygnNoÖ miotacz min. Ogłuchł od wystrzałŐw, oślepł od prochu i dymu.
Czasem wydaje mu siË, że chemiczny smrŐd słabnie i wtedy uśmiecha siË,
oblizuje wargi i szepcze: "zabijË ciË". Potem pada bez sił i zasypia, a
kiedy siË budzi, widzi, że amunicja siË skoÓczyła, zostały jeszcze trzy
pociski. Wystrzeliwuje je i wyglNoda przez okno. Ogromny teren fabryki
pokryty jest lejami, okna ziejNo wybitymi szybami, na bokach gigantycznych
gazociNogŐw ciemniejNo wgniecenia, dziedziniec jest poprzecinany
skomplikowanym systemem okopŐw, okopami krŐtkimi zygzakami przebiegajNo
robotnicy, jeszcze szybciej jadNo wagoniki, kierowcy autokarŐw osłoniËci sNo
arkuszami blachy, a kiedy wiatr zwiewa kłËby jadowitego dymu, na ceglanym
murze budynku administracji fabryki widaÖ świeży napis:
UWAGA! W CZASIE OSTRZAŁU TA STRONA JEST NAJBARDZIEJ NIEBEZPIECZNA!...
Wiktor odczytał ostatniNo stronË, zapalił i spojrzał na kartkË
wkrËconNo w maszynË. Było na niej tylko pŐłtorej linijki: WychodzNoc z
redakcji, dziennikarz B. w pierwszej chwili chciał wziNoÖ taksŐwkË, ale
rozmyślił siË i skrËcił do metra. Wiktor nadzwyczaj dokładnie wiedział, co
siË potem stało z dziennikarzem B., ale nie mŐgł już dłużej pisaÖ. Na
zegarku była za kwadrans trzecia. Wiktor wstał i otworzył okno. Na ulicy
panowały ciemności i w tej czerni połyskiwał deszcz. Wiktor dopalił
papierosa przy oknie, - wyrzucił niedopałek w mokrNo noc i zadzwonił do
recepcji. Odpowiedział nieznajomy głos. Wiktor zapytał jaki mamy dziś dzieÓ
tygodnia. Nieznajomy głos po krŐtkiej pauzie zawiadomił go, że obecnie mamy
noc z piNotku na sobotË. Wiktor zamrugał oczami, odłożył słuchawkË i
zdecydowanym ruchem wyrwał kartkË z maszyny. Starczy. Dwie doby pod rzNod,
nie wstajNoc od maszyny, nikogo nie widzNoc, z nikim nie rozmawiajNoc, przy
wyłNoczonym telefonie, nie odzywajNoc siË na pukanie, bez Diany, bez
alkoholu, zdaje siË, że nawet bez jedzenia, tylko od czasu do czasu kładNoc
siË na łŐżko, żeby zobaczyÖ we śnie krŐlowNo pluskiew, ktŐra siedzi na
framudze i porusza ciemnymi czułkami... Wystarczy. Dziennikarz B. poczeka na
peronie aż przyjedzie pociNog z napisem "Nie wsiadaÖ". Nic mu nie bËdzie. A
ja na razie coś przegryzË, zasłużyłem sobie, jak Boga kocham... Wiktor
zdjNoł maszynË, schował do szuflady maszynopis, przeszukał pusty barek.
Potem gryzł czerstwNo bułkË z dżemem, robił sobie gorzkie wyrzuty, że
wczoraj, by uniknNoÖ pokusy, wylał do umywalki pŐł butelki brandy i cieszył
siË, że cykl "Za kulisami wielkiego miasta", pomimo wszystko udało siË
zaczNoÖ, i to zaczNoÖ całkiem nieńle, a szczerze mŐwiNoc świetnie. Chociaż
prawdopodobnie trzeba bËdzie wszystko przepisaÖ na nowo. To dziwne,
pomyślał, dlaczego te opowiada - , niNo piszË właśnie teraz? Dlaczego nie
rok temu, nie dwa łatNo temu, kiedy je wymyśliłem? Teraz powinienem pisaÖ o
przygłupie, ktŐry wyobraził sobie, że jest supermenem, właśnie tak. Przecież
od tego zaczynałem. ZresztNo zdarza mi siË to nie pierwszy raz. Ale gdyby
tak siË zastanowiÖ i dobrze poszukaÖ w pamiËci, to tak bywa zawsze. I
właśnie dlatego nie sposŐb jest pisaÖ na zamŐwienie. Zaczynasz pisaÖ powieśÖ
o młodzieÓczych latach pana prezydenta, a wychodzi o bezludnej wyspie, na
ktŐrej żyjNo dziwaczne małpy, ktŐre żywiNo siË nie bananami, tylko myślami
rozbitkŐw... No, tu powiedzmy skojarzenie leży na powierzchni. E tam, tak
jest zawsze. Trzeba tylko dobrze poszukaÖ, ale komu siË chce szukaÖ po
dwudniowym poście. ZejdË sobie teraz na dŐł, recepcjonista zawsze ma jakNoś
flaszkË. Tylko zjem i zaraz zejdË...
Wiktor drgnNoł i przestał jeśÖ. Z czarnej pustki za oknem doleciał
poprzez plusk deszczu dńwiËk jakby uderzenia młotkiem po desce. StrzelajNo,
ze zdziwieniem pomyślał Wiktor. Czas jakiś wsłuchiwał siË z napiËciem.
... No dobrze, a co autor chciał powiedzieÖ przez swoje utwory? W jakim
celu wskrzesił ciËżkie, powojenne lata, kiedy jeszcze gdzieniegdzie trafiały
siË pluskwy i lekkomyślne kobiety? ByÖ może autor chciał ukazaÖ bohaterstwo
i wytrwałośÖ stolicy, ktŐra pod przewodem jego magnificencji... Ten numer
nie przejdzie, panie Baniew! Nie dopuścimy! Cały świat wie, że w rezultacie
osobistej decyzji pana prezydenta, na właścicieli zakładŐw chemicznych
zanieczyszczajNocych powietrze, w samej tylko stolicy nałożono kary
pieniËżne w wysokości... Że dziËki osobistej i nieustannej trosce pana
prezydenta, ponad sto tysiËcy dzieci wyjeżdża corocznie ze stolicy na obozy
letnie... że zgodnie z dekretem o rangach, urzËdnicy poniżej radcŐw dworu
nie maj No. prawa zbieraÖ podpisŐw pod petycjami...
W tym momencie zgasło światło. "Ehe!" - powiedział Wiktor na głos i
lampa zapaliła siË znowu, ale na pŐł mocy. "A to co znowu?" - powiedział
Wiktor, ale jaśniej siË od tego nie zrobiło. Wiktor odczekał chwilË,
nastËpnie zadzwonił do recepcji. Nikt siË nie odezwał. Można zadzwoniÖ do
elektrowni, ale w tym celu trzeba znaleńÖ ksiNożkË telefonicznNo, ale gdzie
jej szukaÖ, i tak najwyższy czas iśÖ spaÖ. - Tylko najpierw trzeba siË
napiÖ. Wiktor wstał i nagle usłyszał jakiś szelest. Ktoś przesuwał po
drzwiach rËkami. Potem zaczNoł siË pchaÖ na drzwi. "Kto tam?" - zapytał
Wiktor, nikt nie odpowiedział, było tylko słychaÖ jak coś siË pcha i sapie.
Wiktora ogarnËła groza. Oświetlone czerwonawym światłem ściany wydawały siË
obce i niezwykłe, w kNotach gËstniało zbyt wiele cienia, za drzwiami zaś
krzNotał siË jakiś ogromny stwŐr, tËpy i bezmyślny. Czym by go załatwiÖ? -
pomyślał rozglNodajNoc siË Wiktor, ale wtedy za drzwiami ktoś odezwał siË
ochrypłym szeptem "Baniew, ej Baniew - jesteś tam?" Idiota - powiedział
Wiktor pŐłgłosem, wyszedł do przedpokoju i przekrËcił klucz. Do numeru
wtoczył siË R. Kwadryga. Był w szlafroku, włosy miał zmierzwione i
rozbiegane oczy.
- Bogu dziËki, chociaż ty jesteś na miejscu - rzekł na wstËpie. - O
mało nie zwariowałem ze strachu... Słuchaj, Baniew, trzeba stNod wiaÖ...
Chodńmy, co? Chodńmy stNod, Baniew... - złapał Wiktora za koszulË i
pociNognNoł do korytarza. - Chodńmy, dłużej już nie można...
- Oszalał - stwierdził Wiktor wyrywajNoc siË. - Idń spaÖ ramolu. Jest
trzecia w nocy.
Ale R. Kwadryga znowu zrËcznie złapał go za koszulË i Wiktor stwierdził
ze zdumieniem, że doktor honoris causa jest absolutnie trzeńwy, nawet nie
czuÖ go alkoholem.
- Nie wolno spaÖ - oznajmił Kwadryga. - Trzeba uciekaÖ z tego
przeklËtego domu. Widzisz, co ze światłem? My tu zginiemy.... W ogŐle trzeba
uciekaÖ z miasta. Mam wwilli samochŐd. Chodńmy. Ja bym wyjechał sam, tylko
bojË siË wyjśÖ.
- Poczekaj, nie szarp mnie - odparł Wiktor - przede wszystkim uspokŐj
siË.
WciNognNoł KwadrygË do pokoju, posadził w fotelu, a sam poszedł do
łazienki po szklankË wody. Kwadryga natychmiast poderwał siË i pobiegł za
nim.
- Jesteśmy tu sami, nikt nie został - powiedział. - Golema nie ma,
portiera nie ma, dyrektora też... Wiktor odkrËcił kran. W rurach zawyło,
wyleciało kilka kropli.
- Ty czego? - zapytał Kwadryga. - Potrzebna ci woda? Chodńmy, mam całNo
butelkË, Tylko szybko. I razem.
Wiktor potrzNosnNoł kranem. Wyleciało jeszcze kilka kropli i wycie
ustało.
- O co chodzi? - spytał Wiktor martwiejNoc. - Wojna? Kwadryga machnNoł
rËkNo.
- Jaka tam wojna... Trzeba wiaÖ, pŐki nie jest za pŐńno, aon - wojna...
- Po co wiaÖ?
- Po drodze - odrzekł Kwadryga i kretyÓsko zachichotał.
Wiktor odsunNoł go łokciem, wyszedł z numeru i zbiegł na dŐł do
recepcji. Kwadryga dreptał za nim.
- Posłuchaj - mamrotał. - Lepiej tylnym wyjściem... Żeby tylko siË
wydostaÖ... mam samochŐd. Zatankowany, załadowany... Jak bym przeczuł...
Wypijemy sobie i pojedziemy, tu nie ma już ani kropli wŐdki...
W korytarzu słabo jak czerwone karły świeciły ample, na schodach w
ogŐle nie było światła, w hallu rŐwnież, tylko nad kontuarem tliła siË
żarŐwka. Tam siedział ktoś, ale nie był to recepcjonista.
- Chodńmy, chodńmy - powiedział szeptem Kwadryga i pociNognNoł Wiktora
do wyjścia. - Nie trzeba tam iśÖ, tam niedobrze...
Wiktor wyrwał siË i podszedł do kontuaru.
- Co to za skandal... - zaczai i umilkł. Za kontuarem siedział
Zurtzmansor.
Zurtzmansor siedział na miejscu recepcjonisty i szybko pisał coś w
brulionie.
- Baniew - oznajmił nie podnoszNoc głowy. - No i wszystko siË
skoÓczyło, Baniew. Pożegnajmy siË. I niech pan pamiËta Q naszej rozmowie.
- Nie mam zamiaru wyjeżdżaÖ - zaprotestował Wiktor. Głos mu siË
załamał. - Zamierzam dowiedzieÖ siË, co jest ze światłem i wodNo. To wasza
robota?
Zurtzmansor uniŐsł żŐłtNo twarz.
- Nie - powiedział. - My już nic nie robimy. Musimy siË pożegnaÖ,
Baniew - wyciNognNoł nad kontuarem dłoÓ w czarnej rËkawiczce. Wiktor
machinalnie ujNoł tË dłoÓ, poczuł uścisk i odpowiedział uściskiem. - Takie
jest życie - powiedział Zurtzmansor. - Tworzysz przyszłośÖ, ale nie dla
siebie. Pan z pewnościNo już to zrozumiał. Albo niebawem zrozumie. Pana
dotyczy to w wiËkszym stopniu niż nas. Żegnam.
KiwnNoł głowNo i znowu zabrał siË do pisania.
- Chodńmy! - zasyczał nad uchem Kwadryga.
- Nic nie rozumiem - głośno na cały hall powiedział Wiktor. - Co tu siË
dzieje?
Nie życzył sobie, żeby w hallu panowała cisza. Nie życzył sobie byÖ
człowiekiem postronnym. Nie on tu jest postronny i właściwie z jakiej racji
Zurtzmansor siedzi o trzeciej w nocy za kontuarem recepcjonisty. Mnie nie
uda siË .wam zastraszyÖ, ja nie jestem Kwadryga... Ale Zurtzmansor rjie
usłyszał, albo nie chciał usłyszeÖ. WŐwczas Wiktor demonstracyjnie wzruszył
ramionami, odwrŐcił siË i ruszył do restauracji. W drzwiach przystanNoł.
W sali słabo świeciły stojNoce lampy, słabo świecił żyrandol, słabo
świeciły kinkiety na ścianach i sala była przepełniona. Przy stolikach
siedziały mokrzaki. Wszyscy byli identyczni, tylko siedzieli w rŐżnych
pozach. Jedni czytali, inni spali, a jeszcze inni, i było ich bardzo wielu,
nieruchomo patrzyli przed siebie niczym skamieliny. Jaśniały łyse czaszki,
pachniało wilgociNo i lekarstwami. Okna były otwarte, na podłodze ciemniały
kałuże. Nie było słychaÖ żadnego dńwiËku, tylko za oknem pluskała woda.
Potem przed Wiktorem pojawił siË Golem - zatroskany, spiËty i bardzo
stary.
- Dlaczego pan tu jeszcze jest? - zapytał pŐłgłosem. - ProszË stNod
wyjśÖ, tu panu nie wolno byÖ.
- Co to znaczy - nie wolno? - odpowiedział pytaniem Wiktor, ponownie
rozdrażniony. - Ja chcË siË napiÖ.
- Ciszej - powiedział - Golem. - Myślałem, że pan już wyjechał. Pukałem
do pana. Gdzie pan chce teraz iśÖ?
- Do swojego pokoju. WezmË butelkË i pŐjdË do siebie.
- Tu nie ma żadnego alkoholu - odparł Golem.
Wiktor w milczeniu wskazał palcem na bar, gdzie matowo lśniły rzËdy
butelek. Golem obejrzał siË.
- Nie - powiedział. - Niestety.
- ChcË coś wypiÖ! - uparcie powtŐrzył Wiktor.
Tak naprawdË nie miał ochoty siË upieraÖ. Udawał chojraka. Mokrzaki
patrzyły na niego. CzytajNocy opuścili ksiNożki, zastygli w bezruchu,
odwrŐcili głowy i tylko śpiNocy spali nadal. DziesiNotki błyszczNocych oczu,
jakby zawieszonych w czerwonawym pŐłmroku, patrzyły na Wiktora.
- Niech pan nie wraca do numeru - oznajmił Golem. - ProszË wyjśÖ z
hotelu. Niech pan idzie do LoIi.. Albo do willi doktora... Tylko chcË
wiedzieÖ, gdzie pan bËdzie. PrzyjadË po pana. ProszË posłuchaÖ, Wiktorze,
niech pan siË nie stawia, tylko słucha. Teraz nie mam czasu wyjaśniaÖ,
zresztNo byłoby to nie na miejscu. Szkoda, że nie ma Diany, ona by
potwierdziła...
- A gdzie jest Diana?
Golem znowu siË rozejrzał i spojrzał na zegarek.
- O czwartej... Albo o piNotej... bËdzie na stacji benzynowej przy
Słonecznej Bramie.
- A gdzie jest teraz?
- Teraz jest zajËta.
- Tak - powiedział Wiktor i rŐwnież spojrzał na zegarek. - O czwartej,
albo o piNotej przy Słonecznej Bramie - miał okropnNo ochotË iśÖ sobie
stNod. To było nie do zniesienia - staÖ tak skupiajNoc na sobie uwagË tego
milczNocego zgromadzenia.
- ByÖ może o szŐstej - rzekł Golem.
- Przy Słonecznej Bramie... - powtŐrzył Wiktor. - To tam gdzie jest
willa naszego doktora.
- Właśnie - przytaknNoł Golem. - Niech pan idzie do willi i czeka.
- Moim zdaniem, pan po prostu chce mnie stNod wyprosiÖ - oznajmił
Wiktor.
- Tak - potwierdził Golem i nagle z zainteresowaniem spojrzał Wiktorowi
w twarz. - Wiktorze, czy pan zupełnie nie ma ochoty siË stNod wynieśÖ?
- Mam ochotË siË przespaÖ - niedbale odparł Wiktor. - Dwie noce nie
spałem - złapał Golema za guzik, wyprowadził go do hallu. - Dobra, zaraz
sobie pŐjdË - rzekł. - Ale co to za pandemonium? Macie tu zjazd?
- Tak - odpowiedział Golem.
- Czy może zaczËliście powstanie?
- Tak - powiedział Golem.
- A może zaczËła siË wojna?
- Tak - przytaknNoł Golem. - Tak, tak, tak. Niech siË pan stNod wynosi.
- Dobrze - oznajmił Wiktor. OdwrŐcił siË, żeby odejśÖ, ale nagle
przystanNoł. - A Diana? - zapytał.
- Jej nic nie grozi - odrzekł Golem. - I mnie rŐwnież. Nikomu z nas nic
nie grozi. W każdym razie do godziny szŐstej. ByÖ może do siŐdmej.
- Odpowiada pan za DianË - stwierdził Wiktor cicho. Golem wyciNognNoł
chustkË do nosa i wytarł szyjË.
- Ja odpowiadam za wszystko - powiedział.
- Tak? Wolałbym, żeby pan odpowiadał tylko za DianË.
- Znudził misie pan - odparł Golem. - Och. jak rai pan obrzydł, piËkne
kaczNotko. Diana jest z dzieÖmi. Dianie absolutnie nic nie grozi. I niech
pan już sobie idzie. Mam dużo pracy.
Wiktor odwrŐcił siË i poszedł w kierunku schodŐw. Zurtzmansora za
kontuarem nie było, tylko żarŐwka tliła siË nad brulionem oprawnym w ceratË.
- Baniew - odezwał siË z jakiegoś ciemnego kNota R. Kwadryga. - Ty
dokNod? Idziemy!
- Przecież nie mogË łaziÖ po deszczu w kapciach! - odrzekł gniewnie
Wiktor nie odwracajNoc głowy. PrzepËdzili, myślał. WypËdzili nas z hotelu.
ByÖ może z ratusza też nas przepËdzili. A może i z miasta... I co dalej? W
swoim pokoju przebrał siË szybko i narzucił płaszcz. Kwadryga nie odstËpował
go i plNotał siË pod nogami.
- Masz zamiar iśÖ w, szlafroku? - zapytał Wiktor.
- On jest ciepły - powiedział Kwadryga. - A w domu mam jeszcze jeden.
- Idń siË ubierz, bałwanie.
- Nie pŐjdË - kategorycznie odmŐwił Kwadryga.
- Chodńmy razem - zaproponował Wiktor.
- Nie. Razem też nie trzeba. Ty siË nie bŐj, ja tak... Jestem
przyzwyczajony...
Kwadryga zachowywał siË jak pudel domagajNocy siË spaceru. Podskakiwał,
zaglNodał w oczy, głośno dyszał, ciNognNoł za ubranie, podbiegał do drzwi i
zawracał. Przekonywanie go nie miało sensu. Wiktor dał mu swŐj stary płaszcz
i zamyślił siË. WyjNoł z biurka dokumenty i pieniNodze, rozłożył wszystko po
kieszeniach, zamknNoł okno i zgasił światło. NastËpnie zdał siË na łaskË
Kwadrygi.
Doktor honoris causa pochylił głowË, pËdem powlŐkł go korytarzem;
kuchennymi schodami, obok ciemnej, zimnej kuchni, wypchnNoł przez drzwi na
ulewny deszcz, w egipskie ciemności i wybiegł w ślad za Wiktorem.
- Wydostaliśmy siË dziËki Bogu! - oznajmił. - Biegniemy!
Ale biegaÖ nie umiał. MËczyła go zadyszka, zresztNo było tak ciemno, że
trzeba było właściwie iśÖ po omacku, trzymajNoc siË ścian. Na podstawie
świecNocych na pŐł mocy ulicznych latarni i sNoczNocego siË gdzieniegdzie
przez zasłony czerwonawego światła można było odgadnNoÖ zaledwie ogŐlny
kierunek. Deszcz lał Bez najmniejszej przerwy, ale ulice nie były całkiem
bezludne. Gdzieś rozmawiano pŐłgłosem, płakało niemowlË, parokrotnie
przejeżdżały ciËżarŐwki, jakaś furmanka minËła ich z hukiem żelaznych
obrËczy na kołach. "Wszyscy uciekajNo - mamrotał Kwadryga. - Wszyscy
uciekajNo. Tylko my siË wleczemy..." Wiktor milczał. Pod nogami chlupało,
pantofle przemokły, po twarzy spływała ciepława woda, Kwadryga czepiał siË
jak kleszcz, wszystko to było głupie, w złym guście, trzeba było siË wlec
przez całe miasto i nie było temu koÓca. Wiktor wpadł na rynnË,
zachrzËściło, Kwadryga puścił go i natychmiast wrzasnNoł płaczliwie na całe
miasto: "Baniew! Gdzie jesteś?". Kiedy tak błNokali siË w mokrych
ciemnościach szukajNoc jeden drugiego, nad głowami stuknËło okienko i
zduszony głos zainteresował siË: "No i co słychaÖ?" "Ciemno jak u
murzyna..." - odpowiedział Wiktor. "Zgadza siË! - z entuzjazmem podchwycił
głos. - I wody nie ma... Dobrze, że zdNożyliśmy nałapaÖ do balii" "A co
bËdzie?" - zapytał Wiktor przytrzymujNoc KwadrygË wyrywajNocego siË naprzŐd.
Po chwili milczenia głos odparł: "ZarzNodzNo ewakuacjË, nie inaczej... Ech,
życie!!" i okienko zatrzasnËło siË. PowËdrowali dalej. Kwadrygu wczepiony
oburNocz w Wiktora zaczai niejasno opowiadaÖ, jak siË przerażony obudził,
zszedł na dŐł i trafił na ten - sabat... Po ciemku wpadli na ciËżarŐwkË, po
omacku wyminËli jNo i wpadli na człowieka z jakimś ładunkiem. Kwadryga znowu
wrzasnNoł. "O co chodzi?" - z wściekłościNo zapytał Wiktor. "Bije - urażonym
tonem zawiadomił go Kwadryga. - Prosto w wNotrobË. Pudłem". Chodniki były
zastawione samochodami, lodŐwkami, kredensami, całymi dżunglami roślin w
doniczkach. KwadrygË zarzuciło i trafił do otwartej szafy z lustrem,
nastËpnie wplNotał siË w rower. Wiktor powoli wpadał w furiË. W jakimś
miejscu zatrzymano ich i zaświecono w oczy latarkNo. BłysnËły mokre,
wojskowe hełmy i ordynarny głos z południowym akcentem oznajmił: "Patrol
wojskowy. ProszË q dokumenty". Kwadryga rzecz jasna żadnych dokumentŐw nie
miał, wiËc natychmiast zaczNoł wrzeszczeÖ, że jest doktorem, że jest
laureatem, że zna osobiście... Ordynarny głos powiedział pogardliwie:
"Frajerzy. PrzepuściÖ". MinËli plac miejski. Przed komend policji stały
stłoczone samochody z zapalonymi reflektorami. Bezmyślnie miotali siË.
mËżczyńni w złotych koszulach błyskajNoc miedziNo swoich strażackich hełmŐw,
rozlegały siË dńwiËczne, niewyrańne komendy. WidaÖ było, że tu właśnie
znajduje siË centrum paniki. Odbłyski reflektorŐw jeszcze przez czas jakiś
oświetlały drogË, nastËpnie znowu zrobiło siË ciemno.
Kwadryga już nie mamrotał, tylko spał i pojËkiwał. Kilkakrotnie
przewracał siË pociNogajNoc za sobNo Wiktora. Utytłali siË jak świnie.
Wiktor otËpiał doszczËtnie, już wiËcej nie przeklinał, zasłona apatii
spËtała mu mŐzg, trzeba było iśÖ, iśÖ, dzisiaj iśÖ, jutro iśÖ, odpychaÖ
napotykanych w drodze niewidzialnych ludzi, znowu i znowu podnosiÖ KwadrygË
za kołnierz namokłego szlafroka, tylko nie wolno było siË zatrzymaÖ, i w
żadnym wypadku nie wolno było zawrŐciÖ. Coś mu siË przypomniało, coś co
zdarzyło siË dawno - haniebne, gorzkie, nieprawdopodobne, ale wtedy była
łuna i ludzka kasza na ulicach, w oddali zaś trzaskało i łomotało, za nim
było przerażenie, a dookoła opustoszałe domy z oknami oklejonymi na krzyż, w
twarz leciał popiŐł i woÓ spalonego papieru, na ganek eleganckiej willi z
ogromnNo flagNo narodowNo wyszedł wysoki pułkownik we wspaniałym
lejb-huzarskim mundurze, zdjNoł czapkË i strzelił sobie w łeb, a my
oberwani, zakrwawieni, wierni i zdradzeni, rŐwnież w huzarskich mundurach,
ale już nie huzarzy, tylko nieomal dezerterzy, zaczËliśmy gwizdaÖ, rechotaÖ,
niektŐrzy rzucali w trupa resztkami połamanych szabli...
- Ano, stŐj - szeptem powiedział ktoś w ciemności i o pierś oparło siË
coś bardzo znajomego. Wiktor automatycznie podniŐsł rËce.
- Jak pan śmie! - wrzasnNoł Kwadryga za plecami Wiktora.
- Cicho! - rozkazał głos.
- Ratunku! - wrzasnNoł znowu Kwadryga.
- Cicho, idioto - powiedział do niego Wiktor. - PoddajË siË, poddajË -
rzekł w ciemnośÖ, tam skNod pochodziła lufa automatu, i skNod dobiegał
ciËżki oddech.
- BËdË strzelaÖ! - uprzedził przestraszony głos.
- Nie trzeba - odparł Wiktor. - Przecież siË poddajemy. - W gardle, mu
zaschło.
- No, rozbieraÖ siË! - polecił głos.
- To znaczy, że co?
- Zdejmuj buty, płaszcz zdejmuj, spodnie...
- Po co?
- Szybko, szybko! - wysyczał głos.
Wiktor dobrze siË przypatrzył, opuścił rËce, odstNopił na bok, złapał
za automat i zadarł lufË do gŐry. Bandyta zapiszczał, szarpnNoł siË, ale nie
wiadomo dlaczego nie wystrzelił. Obaj sapali z wysiłkiem wyrywajNoc sobie
automat. "Baniew! Gdzie jesteś?" - wrzeszczał zrozpaczony Kwadryga. SNodzNoc
z zapachu i po dotyku człowiek z automatem był żołnierzem. Czas jakiś
jeszcze walczył, ale Wiktor był znacznie silniejszy.
- Koniec - oznajmił Wiktor przez zËby. - Koniec. Nie wyrywaj siË, bo
jeszcze dostaniesz po mordzie.
- Niech mnie pan puści! - syczał żołnierz broniNoc siË słabo.
- Po co ci moje spodnie? Gadaj, coś ty za jeden?
Żołnierz tylko sapał. "Wiktor!" - wrzeszczał Kwadryga już gdzieś z
oddali. "Aaa!". Zza rogu wyjechał samochŐd, na moment oświetlił reflektorami
znajomNo, piegowatNo twarz, okrNogłe ze strachu oczy znikły.
- Ee, ja przecież ciebie znam - powiedział Wiktor. - Czego napadasz na
ludzi? Oddaj automat. Żołnierz zaczepiajNoc rzemieniem o hełm pokornie oddał
broÓ.
- WiËc po co ci moje spodnie? - zapytał Wiktor. - Dezerterujesz?
Żołnierz sapał. Taki sympatyczny, piegowaty żołnierzyk...
- No, dlaczego nic nie mŐwisz? Żołnierzyk zapłakał. Cienko, zawodzNoc.
- Mnie teraz tak czy inaczej... - wymamrotał. - Tak czy inaczej mnie
rozstrzelajNo. Uciekłem z posterunku. Odszedłem, porzuciłem posterunek,
gdzie siË teraz podziejË.... Niech mnie pan puści, co? Ja przecież nie
chciałem niezłego, nie jestem żadnym bandytNo, niech mnie pan nie wydaje...
Chlipał, pociNogał nosem i w ciemności zapewne wycierał nos rËkawem
munduru - żałosny jak każdy dezerter, przerażony jak wszyscy dezerterzy,
gotowy na wszystko.
- Dobra - stwierdzi! Wiktor. - PŐjdziesz z nami. Nie wydamy ciË.
Ubranie też siË znajdzie. Idziemy, tylko siË nie zgub.
KierujNoc siË na psie wycie znaleńli KwadrygË. Teraz na szyi Wiktora
wisiał automat, za lewNo rËkË konwulsyjnie trzymał go pochlipujNocy
żołnierz, za prawNo wyjNocy cicho Kwadryga. Zupełny obłËd. Można oczywiście
oddaÖ rozładowany automat temu chłopcu i daÖ smarkaczowi kopniaka. Nie,
jakoś szkoda. I smarkacza szkoda, i automatu, jeszcze siË może przydaÖ...
Myśmy tu siË naradzili ze społeczeÓstwem i przeważył poglNod, że na
rozbrojenie jest jeszcze za wcześnie. Automat może siË jeszcze przydaÖ w
przyszłości...
- PrzestaÓcie obaj wyÖ - powiedział Wiktor. - Bo patrol usłyszy.
Ucichli, a po piËciu minutach, kiedy zaświeciły przed nimi matowe
światła stacji benzynowej. Kwadryga pociNognNoł Wiktora na prawo mamroczNoc
radośnie: "Przyszliśmy, dziËki Bogu przyszliśmy..."
Klucz do furtki Kwadryga oczywiście zapomniał w hotelu razem ze
spodniami. PieklNoc siË przeleńli przez płot, klnNoc błNokali siË przez czas
jakiś w krzakach bzu, omal nie wpadli do fontanny, wreszcie trafili do
wejścia, wyważyli drzwi i znaleńli siË w hallu. PstryknNoł kontakt i hali
rozjaśniło słabe, czerwone światło. W czasie kiedy Kwadryga biegał po domu w
poszukiwaniu rËcznikŐw i suchego ubrania, żołnierz rozebrał siË do bielizny,
zwinNoł mundur w tobołek i wepchnNoł pod kanapË. Wtedy uspokoił siË nieco i
przestał pochlipywaÖ. Potem wrŐcił Kwadryga i wszyscy długo, zaciekle
wycierali siË rËcznikami i przebierali.
W hallu panował chaos. Wszystko było poprzewracane, rozrzucone,
zabłocone. KsiNożki poniewierały siË przemieszane z brudnymi łachami i
zrolowanymi obrazami. Pod nogami chrzËściło szkło i tubki z zaschniËtNo
farbNo, telewizor patrzył pustym prostokNotem ekranu, a stŐł zastawiony był
brudnymi naczyniami z cuchnNocymi resztkami jedzenia. ZresztNo, czego tam
nie było po kNotach, a raczej co tam było, nie mŐgł siË zorientowaÖ w
ciemnościach. Zaduch w domu był taki, że Wiktor nie wytrzymał i otworzył
okno.
Kwadryga zabrał siË do robienia porzNodku. Najpierw ujNoł brzeg stołu,
przechylił go i z łoskotem zsypał wszystko na podłogË. NastËpnie wytarł blat
mokrym szlafrokiem, pobiegł gdzieś, przyniŐsł trzy kryształowe kieliszki,
zabytkowe i piËkne oraz dwie kwadratowe butelki. PopiskujNoc z
niecierpliwości wyciNognNoł korki i napełnił pucharki.
- Na zdrowie... - wymamrotał niewyrańnie, złapał swŐj kieliszek,
przywarł do niego chciwie, już zawczasu przewracajNoc oczami z rozkoszy.
Wiktor ugniatajNoc wilgotnego papierosa patrzył na niego z pobłażliwym
uśmiechem. Na twarzy Kwadrygi pojawiło siË nagle nieopisane zdumienie
przemieszane z zawodem.
- I tu też... - powiedział z obrzydzeniem.
- Co takiego? - zapytał Wiktor.
- Woda - nieśmiało odezwał siË żołnierzyk. - Zwyczajna woda. Zimna.
Wiktor odpił ze swojego kieliszka. Tak, to była woda, czysta, zimna,
byÖ może nawet destylowana.
- Czym ty nas poisz, Kwadryga? - zapytał.
Kwadryga bez słowa złapał drugNo butelkË i wypił łyk. Twarz wykrzywił
mu grymas. SplunNoł i powiedział: "O mŐj Boże!", pochylił siË i na palcach
wyszedł z pokoju, żołnierz znowu chlipnNoł. Wiktor obejrzał etykietki na
butelkach - rum, whisky. Znowu sprŐbował - woda. Zapachniało normalnym
diabelstwem, same z siebie zaskrzypiały gdzieś deski podłogi, skŐra na
plecach ścierpła pod uważnym spojrzeniem czyichś oczu. Żołnierzyk wciNognNoł
głowË w kołnierz ogromnego swetra R. Kwadrygi i głËboko wsunNoł rËce w
rËkawy. Oczy miał okrNogłe i nie spuszczał wzroku z Wiktora. Wiktor zapytał
ochryple:
- No, czego siË gapisz?
- A pan czego? - szeptem spytał żołnierz.
- Ja dla niczego, a ty po co wybałuszasz gały?
- Ja tak, a pan... Jakoś straszno.... Lepiej nie...
SpokŐj, powiedział do siebie Wiktor. To nic strasznego. To przecież
homo super. Oni nie takie rzeczy potrafiNo. Oni, bracie, wszystko umiejNo.
WodË w wino i wino w wodË. SiedzNo sobie w restauracji i przemieniajNo.
NiszczNo epokË. KamieÓ wËgielny. Abstynenci, ich maÖ...
- StchŐrzyłeś? - zapytał żołnierza. - GŐwniarz.
- Bo to straszne! - powiedział żołnierz ożywiajNoc siË. - Panu to nic,
ale ile ja siË wycierpiałem... Stoisz w nocy na posterunku, a on wylatuje
zza drutŐw, spojrzy na ciebie z gŐry i dalej... Jeden nasz kapral to nawet
zrobił w portki... Kapitan ciNogle mŐwił, przyzwyczaicie siË, że służba, że
przysiËga. Ni cholery nie można siË przyzwyczaiÖ. Niedawno jeden przyleciał,
usiadł na dachu wartowni i patrzy, i patrzy... a oczy ma nie jak człowiek,
czerwone, świeca, siarkNo od niego zalatuje... - żołnierz wyjNoł rËce z
rËkawŐw i przeżegnał siË.
Z głËbin willi wychynNoł Kwadryga wciNoż tak samo pochylony i na
palcach.
- Sama woda - oznajmił. - Wiktor, wiejmy stNod. W garażu stoi
zatankowany samochŐd, siadamy i cześÖ! No?
- Bez paniki - odparł Wiktor. - ZwiaÖ zawsze zdNożymy. A zresztNo, jak
chcesz. Ja teraz nie pojadË, ale ty spadaj. I nie zapomnij zabraÖ chłopaka.
- Nie - stwierdził Kwadryga. - Bez ciebie nie pojadË.
- W takim razie przestaÓ dygotaÖ i przynieś coś do żarcia - polecił
Wiktor. - Chleb jeszcze nie przemienił siË w kamieÓ?
Chleb w kamieÓ siË nie przemienił. Konserwy rŐwnież pozostały
konserwami i to dobrymi konserwami. Jedli, a żołnierz opowiadał, ile siË
najadł strachu przez ostatnie dwa dni, o latajNocych mokrzakach, o inwazji
dżdżownic, o dzieciach, ktŐre w ciNogu dwŐch dni stały siË dorosłymi ludńmi,
o swoim przyjacielu szeregowcu Krupmanie, dziewiËtnastoletnim chłopcu, ktŐry
ze strachu sam siË postrzelił... i jeszcze o tym jak na wartowniË
przyniesiono obiad, postawiono na kuchni, żeby siË ogrzał, jak obiad stał
dwie godziny na ogniu, w ogŐle siË nie zagrzał i jedli zimny... A dzisiaj
objNołem wartË o Ősmej wieczorem, deszcz jak z cebra, razem z gradem, nad
obozem pozaregulaminowe światła, muzyka jakaś nieludzka i jakiś głos wciNoż
mŐwi i mŐwi, mŐwi, mŐwi, a co mŐwi nie wiadomo, słowa nie można zrozumieÖ. A
potem ze stepu wyszły wirujNoce słupy i prosto do obozu. Ledwie weszły, jak
otwarła siË brama i wylatuje za bramË pan kapitan na swoim samochodzie. Nie
zdNożyłem nawet stanNoÖ na bacznośÖ, widzË tylko, że pan kapitan na tylnym
siedzeniu bez czapki, bez płaszcza - bije kierowcË po karku i wrzeszczy:
"PrËdzej sukinsynu. PrËdzej!" Coś mnie ścisnËło w środku, jakby mi ktoś
powiedział - uciekaj, pryskaj stNod, bo inaczej zostanie z ciebie mokra
plama. No, to zwiałem. I nie drogNo, tylko prosto, przez step, przez
wNowozy, mato w moczarach nie ugrzNozłem, pelerynË gdzieś tam zgubiłem,
wczoraj nowNo pobrałem, ale trafiłem do miasta, a w mieście patrole.. Raz
ledwie im uciekłem, drugi raz ledwie im uciekłem, dotarłem tu do stacji
benzynowej, patrzË - ludzie uciekajNo, cywilŐw puszczajNo bez gadania, ale
naszych - figË, żNodajNo przepustek. No to siË zdecydowałem.
Opowiedziawszy swojNo historiË, żołnierz zwinNoł siË w fotelu i
natychmiast zasnNoł. MËczeÓsko trzeńwy Kwadryga znowu zaczai powtarzaÖ, że
trzeba uciekaÖ i to natychmiast. "Ten tu na przykład - mŐwi w kŐłko,
wskazujNoc widelcem na śpiNocego żołnierza. - Nawet ten rozumie... Ale ty
jesteś okropnie tËpy, Baniew, tËpy jak głNob. Że też nie czujesz, ja mam po
prostu fizyczne uczucie, jak z pŐłnocy coś mnie naciska. .. Uwierz mi....
wiem, że mi nie wierzysz, ale teraz uwierz, przecież dawno wam wszystkim
mŐwiłem - nie wolno tu siedzieÖ... Golem ci w głowie zawrŐcił, pijaczyna
nosaty... Zrozum, teraz jeszcze jest wolna droga, wszyscy czekajNo aż siË
rozwidni, potem wszystkie mosty bËdNo zatłoczone tak jak w czterdziestym...
Jesteś uparty jak kozioł, Baniew, zawsze taki byłeś, jeszcze w gimnazjum..."
Wiktor kazał mu iśÖ spaÖ albo wynosiÖ siË do diabła. Kwadryga nabzdyczył
siË, dojadł konserwy i wlazł na kanapË owinNowszy siË w moherowy pled. Czas
jakiś krËcił siË, chrzNokał, mamrotał apokaliptyczne przepowiednie, a potem
ucichł. Była godzina czwarta.
O czwartej dziesiËÖ światło mignËło i zgasło zupełnie. Wiktor
wyciNognNoł siË w fotelu, przykrył jakimiś suchymi szmatami i spokojnie
leżał patrzNoc w ciemne okno i nadsłuchujNoc. PojËkiwał przez sen
żołnierzyk, pochrapywał umËczony doktor honoris causa. Gdzieś - zapewne na
stacji benzynowej - ryczały silniki, niewyrańnie wykrzykiwały coś jakieś
głosy. Wiktor sprŐbował zorientowaÖ siË w tym co siË dzieje i doszedł do
wniosku, że mokrzaki jednak pokłŐciły siË z generałem Pferdem, pogoniły go z
leprozorium, przeniosły swojNo rezydencjË do miasta i wyobrażajNo sobie, że
jeżeli umiejNo przemieniÖ wino w wodË i sprowadzaÖ na ludzi upiorny strach,
to bËdNo umieli przeciwstawiÖ siË wspŐłczesnemu wojsku... - co tam, nawet
wspŐłczesnej policji. Idioci. ZburzNo miasto i sami zginNo, zostawiNo ludzi
bez dachu nad głowNo. I dzieci... Dzieci zmarnujNo, dranie! I po co? Czego
oni chcNo? Czyżby znowu walka o władzË? Ech wy, homo super! MNodrzy,
utalentowani... tacy sami dranie jak i my. Jeszcze jeden nowy ład, a czym
ład nowszy tym gorszy - to dobrze wiadomo. Irma... Diana... Poderwał siË,
namacał telefon, zdjNoł słuchawkË. Telefon milczał. Znowu czegoś miËdzy
sobNo nie podzielili, a my, ktŐrzy nie chcemy byÖ ani z tymi ani z tamtymi,
chcemy tylko, żeby nas zostawiono w spokoju, znowu musimy ruszaÖ w drogË,
depczNoc siË wzajemnie ratowaÖ siË, uciekaÖ, albo co gorsza - wybieraÖ
czyjNoś stronË niczego nie rozumiejNoc, nic nie wiedzNoc, wierzyÖ na słowo,
nawet nie na słowo, ale diabli wiedzNo na co... StrzelaÖ do siebie, szarpaÖ
zËbami....
Znane myśli płynNo znanym korytem. Już tysiNoce razy tak myślałem.
Przyuczeni jesteśmy. Przyuczeni od dziecka. Albo hurra, hurra, albo idńcie
wszyscy do diabła, nikomu nie wierzË. MyśleÖ pan nie urnie, panie Baniew, ot
co. I dlatego pan upraszcza. Jeżeli napotka pan na swojej drodze jakikolwiek
złożony ruch społeczny, na poczNotek prŐbuje pan go uprościÖ. WiarNo, albo
niewiarNo. A jeżeli pan już wierzy, to do utraty zmysłŐw, do
najwierniejszego szczeniËcego skowytu. A jeśli pan nie wierzy to z lubościNo
rzyga pan zatrutNo żŐłciNo na wszystkie ideały - i na fałszywe, i na te
najprawdziwsze. Perry Mason mawiał - nie należy siË baÖ dowodŐw rzeczowych -
trzeba siË baÖ interpretacji. To samo z politykNo. Bandyci interpretujNo tak
jak im jest wygodnie, a my prostaczkowie łykamy gotowNo interpretacjË.
Dlatego, że nie umiemy, nie możemy i nie chcemy sami pomyśleÖ. A kiedy
prostaczek Baniew, ktŐry nigdy niczego oprŐcz politycznych bandziorŐw w
życiu nie widział, prŐbuje samodzielnej interpretacji, to natychmiast daje
plamË, ponieważ jest ciemny jak tabaka w rogu, myślenia nikt go nie nauczył,
wiËc naturalnie w żadnych innych kategoriach oprŐcz bandyckich interpretowaÖ
nie jest zdolny. Nowy świat, stary świat... i od razu skojarzenia - nowy
ład, stary ład... No dobrze, ale przecież prostaczek Baniew istnieje nie
pierwszy dzieÓ, coś niecoś już widział, tego i owego siË nauczył. Przecież
nie jest zupełnym debilem. Przecież jest Diana, Zurtzmansor, Golem. Dlaczego
muszË wierzyÖ faszyście Faworowi, albo temu smarkatemu kmiotkowi, albo
trzeńwemu Kwadrydze? Dlaczego koniecznie zaraz krew, gnŐj i błoto? Mokrzaki
wystNopiły przeciwko Pferdowi? Znakomicie! PogoniÖ go w cholerË. Dawno
pora... A dzieci nie pozwolNo skrzywdziÖ, to do nich niepodobne... nie
rozdzierajNo na sobie koszul, nie nawołujNo, żeby siË narodowo samookreśliÖ,
nie grajNo na jaskiniowych instynktach... To, co najbardziej naturalne, to
najmniej przystoi człowiekowi - słusznie, brawo Bol-Kunac, zuch jesteś... I
całkiem możliwe, że to nowy świat bez nowego ładu. Strach? ObcośÖ? Ale tak
właśnie powinno byÖ. Tworzysz przyszłośÖ, ale nie dla siebie. Ależ ja siË
miotałem jak goły w pokrzywach, kiedy sparzyła mnie przyszłośÖ! Jak bardzo
chciałem zawrŐciÖ, znaleńÖ siË tam gdzie moje minogi i wŐdka... Nawet
wspomnieÖ przykro, ale przecież tak właśnie byÖ powinno. Tak, nienawidzË
starego świata. NienawidzË jego głupoty, jego obskurantyzmu, jego faszystŐw.
Ale czym jestem bez tego wszystkiego? To mŐj chleb i moja woda. OczyśÖcie
świat wokŐł mnie, sprawcie, żeby stał siË takim jakim chcË go widzieÖ,
wŐwczas nastNopi mŐj koniec. WychwalaÖ nie umiem, nienawidzË wychwalania, a
wymyślaÖ nie bËdË miał komu, nie bËdË miał kogo nienawidzieÖ - smutek,
śmierÖ... Nowy ś wiat - suro wy, sprawiedliwy, mNodry, sterylnie czysty -
nie jestem mu potrzebny, jestem dla niego zerem. Byłem mu potrzebny, kiedy
walczyłem o niego... ale jeśli ja mu nie jestem potrzebny to i on mi
niepotrzebny, ale jeżeli jest mi niepotrzebny, to dlaczego walczË o niego?
Ech, gdzie te dobre, stare czasy, kiedy można było oddaÖ życie za zbudowanie
nowego świata, ale umrzeÖ w starym. Akceleracja, wszËdzie akceleracja... Ale
nie sposŐb walczyÖ przeciw, nie walczNoc za! No cŐż to znaczy, że kiedy
rNobiesz las, najmocniej podcinasz właśnie tË gałNoń, na ktŐrej siedzisz.
... Gdzieś w ogromnym, pustym świecie płakała dziewczynka powtarzajNoc
żałośnie: nie chcË, nie chcË, to niesprawiedliwe, co z tego, że bËdzie
lepiej, jeżeli tak ma byÖ, to niech nie bËdzie lepiej, niech oni zostanNo,
niech oni bËdNo, czy naprawdË nie można nic zrobiÖ, żeby zostali z nami,
jakie to głupie, jakie bezsensowne... Przecież to Irma, pomyślał Wiktor.
"Irma!" - krzyknNoł i obudził siË.
Chrapał Kwadryga. Deszcz za oknem ustał i jakby przejaśniało. Wiktor
podniŐsł do oczu zegarek. ŚwiecNoce wskazŐwki pokazywały za kwadrans
piNotNo. CiNognËło przenikliwym chłodem, należałoby wstaÖ i zamknNoÖ okno,
ale już siË zagrzał i nie chciało mu siË ruszaÖ, powieki mimo woli opadły mu
na oczy. Ni to we śnie, ni to na jawie, gdzieś w pobliżu przejeżdżały
samochody, jeden za drugim jechały samochody, samochody wlokły siË
błotnistNo drogNo po wybojach, przez bezkresne, bagniste pole pod szarym
brudnym niebem, wzdłuż pochylonych słupŐw telegraficznych, z ktŐrych zwisały
zerwane druty, obok rozbitego działa z lufNo zadartNo do gŐry, obok resztek
osmalonego komina, na ktŐrym siedziały najedzone wrony i przejmujNoca wilgoÖ
przenikała pod brezent, pod płaszcz, strasznie chciało siË spaÖ, ale spaÖ
nie było można, dlatego, że powinna przejeżdżaÖ Diana, a furtka zamkniËta, w
oknach ciemno, pomyślała, że mnie tu nie ma i pojechała dalej, a on
wyskoczył przez okno i ze wszystkich sił rzucił siË w pogoÓ za samochodem i
krzyczał tak, że omal żyły nie popËkały mu w skroniach, okazało siË jednak,
że obok z łoskotem i szczËkiem jadNo czołgi, wiËc nie słyszał nawet samego
siebie, a Diana pojechała tam, w stronË przeprawy, gdzie wszystko płonËło,
gdzie jNo zabijNo i on zostanie sam, w tym momencie rozległ siË przenikliwy
świst bomby, prosto w głowË, w mŐzg... Wiktor wskoczył do rowu i spadł z
fotela.
Kwiczał R. Kwadryga. Rozkraczony przed otwartym oknem patrzył w niebo i
kwiczał jak baba, było widno, ale nie było to dzienne światło - na
uświnionej podłodze leżały rŐwne jasne prostokNoty. Wiktor podbiegł do okna
i wyjrzał. To był ksiËżyc - lodowaty, maleÓki, oślepiajNoco jasny. Było w
nim coś niewypowiedzianie przerażajNocego, do Wiktora nie od razu dotarło co
mianowicie takiego. Niebo nadal zasnuwały chmury, ale w tych chmurach ktoś
starannie wykroił rŐwniutki kwadrat i w centrum tego kwadratu był ksiËżyc.
Kwadryga już nie kwiczał. ZatchnNoł siË krzykiem i wydawał z siebie
tylko słabe, skrzypliwe dńwiËki. Wiktor z trudem nabrał powietrza w płuca i
nagle poczuł złośÖ. Co oni tu urzNodzajNo - cyrk, czy co? Za kogo oni mnie
biorNo? Kwadryga wciNoż skrzypiał.
- PrzestaÓ! - ryknNoł Wiktor z nienawiściNo. - Co ty, kwadratŐw nie
widziałeś? Artysta gŐwniany! Fagas!
Złapał KwadrygË za moherowy pled i potrzNosnNoł z całej siły. Kwadryga
upadł na podłogË i zamarł.
- No wiËc - powiedział nagle nieoczekiwanie jasno i wyrańnie. - Ja mam
dosyÖ.
Wstał na czworaki i wprost z tej pozycji wystartował niczym sprinter.
Wiktor znowu wyjrzał przez okno. W głËbi duszy miał nadziejË, że mu siË
przewidziało, ale nic siË nie zmieniło i nawet wypatrzył w prawym dolnym
kNocie kwadratu gwiazdkË, nieomal zatopionNo w ksiËżycowym blasku. Było
świetnie widaÖ mokre krzaki bzu, nieczynnNo fontannË i alegorycznNo rybË z
marmuru, bogato zdobionNo bramË, a za bramNo - czarnNo wstËgË szosy. Wiktor
usiadł na parapecie i pilnujNoc, żeby nie drżały mu palce, zapalił
papierosa. KNotem oka zauważył, że żołnierza nie ma w hallu - może uciekł,
może schował siË pod kanapË i umarł ze strachu. W każdym razie automat leżał
na dawnym miejscu, i Wiktor histerycznie zachichotał porŐwnujNoc ten
nieszczËsny kawałek żelaza z siłami, ktŐre wykonały kwadratowNo studniË w
chmurach. Sztukmistrze, żeby ich. Nie - e, jeżeli nawet ten nowy świat
polegnie, to i stary nieńle dostanie po uszach... Ale to dobrze, że jest pod
rËkNo automat. Głupio, ale jakoś z nim spokojniej. ZresztNo, jeśli po -
myśleÖ, wcale nie głupio. Jasne jak słoÓce, że szykuje siË przesławne
wianie, to wisi w powietrzu, a kiedy trwa wielkie wianie, zawsze lepiej
trzymaÖ siË na uboczu i mieÖ przy sobie automat.
Na dziedziÓcu zaryczał silnik, zza rogu wyleciała ogromna,
nieskoÓczenie długa limuzyna Kwadrygi (osobisty upominek pana prezydenta za
bezinteresownNo służbË wiernym pËdzlem) i nie wybierajNoc drogi pomknËła do
bramy, wywaliła jNo, wyjechała na szosË, skrËciła i znikła.
- A jednak zwiał, bydlak - wymamrotał Wiktor nie bez zawiści. Zlazł z
parapetu, zawiesił na ramieniu automat, narzucił płaszcz i zawołał
żołnierza. Żołnierz nie odezwał siË. Wiktor zajrzał pod kanapË, ale leżał
tam tylko szary tłumok z umundurowaniem. Wiktor zapalił jeszcze jednego
papierosa i wyszedł na dwŐr. W krzakach bzu, obok rozbitej bramy znalazł
ławkË dziwacznego kształtu, ale bardzo wygodnNo, a co najważniejsze z dobrym
widokiem na szosË, usiadł, założył nogË na nogË i szczelniej zakutał siË w
płaszcz. PoczNotkowo na szosie było pusto, ale potem przejechał samochŐd,
drugi, trzeci i Wiktor zrozumiał, że wianie siË rozpoczËło.
Miasto pËkło jak wezbrany wrzŐd. Na czele uciekali wybrani, magistrat i
policja, uciekał przemysł i handel, uciekał sNod i akcyza, finanse i oświata
ludowa, poczta i telegraf, uciekały złote koszule - wszyscy, wszyscy, w
kłËbach benzynowego smrodu, w trzasku rur wydechowych, rozczochrani,
agresywni, rozwścieczeni i tËpi. Kombinatorzy, dorobkiewicze, słudzy ludu,
ojcowie miasta, z wyciem syren samochodowych, w histerycznym jËku klaksonŐw
- szosa ryczała, gigantyczny furunkuł wciNoż wyciekał i wyciekał, a kiedy
spłynËła ropa, popłynËła krew - ludzie na zatłoczonych ciËżarŐwkach, w
przeciNożonych autobusach, w załadowanych małolitrażŐwkach, na motocyklach,
na rowerach, na wŐzkach, na piechotË przygiËci ciËżarem tobołŐw,
popychajNocy rËczne wŐzki, pieszo, z pustymi rËkami, posËpni, milczNocy,
zagubieni, zostawiajNoc swoje domy, swoje pluskwy, swoje niewielkie
szczËście, ułożone życie, swojNo przeszłośÖ i swojNo przyszłośÖ. Za ludńmi
postËpowało wojsko. Powoli przejechał łazik z oficerami, transporter
opancerzony, dwie ciËżarŐwki z żołnierzami i nasze najlepsze na świecie
polowe kuchnie, a ostatnia jechała pancerka na gNosienicach z karabinami
maszynowymi skierowanymi do tyłu.
Świtało, ksiËżyc pobladł, straszny kwadrat rozpłynNoł siË, chmury
topniały, nadciNogał świt. Wiktor poczekał około kwadransa, nikogo siË
wiËcej nie doczekał i wyszedł za bramË. Na asfalcie poniewierały siË brudne
szmaty, czyjaś rozwalona walizka - w bardzo dobrym gatunku, od razu widaÖ,
że jakaś władza jNo zgubiła, koło od furmanki, a nie opodal, na poboczu -
sama furmanka ze starNo dziurawNo kanapNo i fikusem. Pośrodku szosy,
dokładnie naprzeciwko bramy - samotny kalosz. Dookoła było pusto. Wiktor
spojrzał w stronË stacji benzynowej. Nie było tam już ani jednego samochodu,
ani jednego człowieka. W ogrodach zaczËły śpiewaÖ ptaki, wstawało słoÓce,
ktŐrego Wiktor nie widział już ze dwa tygodnie, a miasto - kilka lat. Ale
teraz nie było komu patrzeÖ na słoÓce. Znowu rozległ siË warkot motoru i zza
zakrËtu wynurzył siË autobus. Wiktor zszedł na pobocze. To byli "Bracia w
sapiencji" - przepłynËli obok jednakowo odwracajNoc obojËtne, bezmyślne
twarze. OtŐż i koniec, pomyślał Wiktor. Dobrze byłoby siË napiÖ. Gdzież jest
Diana?
Wolno ruszył na powrŐt do miasta.
*
SłoÓce było po prawej stronie, to skrywało siË za dachami domkŐw, to
bryzgało ciepłym światłem poprzez gałËzie na wpŐł zgniłych drzew. Chmury
znikły i niebo było zdumiewajNoco czyste. Ziemia parowała lekkNo mgiełkNo.
Było idealnie cicho i Wiktor zwrŐcił uwagË na dziwne, ledwie dosłyszalne
dńwiËki, dobiegajNoce jakby spod ziemi - słabe potrzaskiwanie, szuranie,
szelest. Ale potem przywykł i zapomniał o tym. OgarnËło go zdumiewajNoce
poczucie spokoju i bezpieczeÓstwa. Szedł jak pijany i prawie przez cały czas
patrzył w niebo. W Alejach Prezydenta zatrzymał siË obok niego jeep.
- Niech pan wsiada - powiedział Golem.
Golem był szary ze zmËczenia i jakiś przygnËbiony, a obok niego
siedziała Diana, rŐwnież zmËczona, ale i tak prześliczna, najpiËkniejsza z
wszystkich zmËczonych kobiet.
- SłoÓce - rzekł Wiktor uśmiechajNoc siË do niej. - SpŐjrzcie jakie
słoÓce.
- On nie pojedzie - stwierdziła Diana. - Uprzedzałam pana, Golem.
- Dlaczego nie pojadË? - zdziwił siË Wiktor. - PojadË. Tylko po co mam
siË śpieszyÖ?
Nie wytrzymał i znowu popatrzył na niebo. Potem za siebie, na pustNo
ulicË. Wszystko było zalane słoÓcem. Gdzieś tam polem wlekli siË
uciekinierzy, z łoskotem cofała siË armia, wiała władza, tam były korki,
latały przekleÓstwa, bezmyślne komendy i grońby, z pŐłnocy na miasto
ciNognËli zwyciËzcy, a tu był pusty pas spokoju i bezpieczeÓstwa, kilka
kilometrŐw pustki, w tej pustce zaś samochŐd i troje ludzi.
- Golem, czy to idzie nowy świat?
- Tak - oznajmił Golem. Wpatrywał siË w Wiktora spod opuchniËtych
powiek.
- A gdzie sNo paÓskie mokrzaki? IdNo na piechotË?
- MokrzakŐw nie ma - odpowiedział Golem.
- Jak to - nie ma? - zapytał Wiktor. Spojrzał na DianË. Diana odwrŐciła
siË w milczeniu.
- MokrzakŐw nie ma - powtŐrzył Golem. Glos miał zduszony i Wiktorowi
nagle siË wydało, że za chwilË zapłacze. - Może pan uważaÖ, że ich nie było.
I nie bËdzie.
- Znakomicie - powiedział Wiktor. - No to chodńmy na spacer.
- Jedzie pan, czy nie? - ospale zapytał Golem.
- Ja bym pojechał - odparł z uśmiechem Wiktor - ale muszË jeszcze wpaśÖ
do hotelu, zabraÖ maszynopisy i w ogŐle rozejrzeÖ siË... Wie pan, Golem,
mnie siË tu podoba.
- Ja też zostajË - oznajmiła nagle Diana i wysiadła z samochodu. - Co
ja tam bËdË robiÖ?
- A co pani bËdzie tu robiÖ? - zapytał Golem.
- Nie wiem - odpowiedziała Diana. - Ale nie mam teraz na świecie nikogo
oprŐcz tego człowieka.
- No dobrze - rzekł Golem. - On nie rozumie. Ale pani...
- Przecież on musi zobaczyÖ - zaprotestowała Diana. - On nie może
wyjechaÖ zanim nie zobaczy...
- O właśnie - podchwycił Wiktor. - Po jakiego diabła jestem potrzebny,
jeżeli nie zobaczË? Przecież to moja specjalnośÖ - patrzeÖ.
- Posłuchajcie, dzieci - powiedział Golem. - Czy wy zdajecie sobie
sprawË, na co siË decydujecie? Wiktor, przecież mŐwiłem - niech pan zostanie
po swojej stronie, jeśli ma byÖ z pana jakiś pożytek. Po swojej!
- Ja całe życie jestem po swojej stronie - odrzekł Wiktor.
- Tutaj bËdzie to niemożliwe.
- Zobaczymy - stwierdził Wiktor.
- O Boże - westchnNoł Golem - jakbym ja nie miał ochoty zostaÖ! Ale
trzeba przecież choÖ trochË ruszyÖ głowNo! Trzeba rozumieÖ, do diabla, na co
ma siË ochotË i co siË musi... - jakby przekonywał siebie samego. - Ech,
wy... No cŐż, zostawajcie. ŻyczË przyjemnego spËdzenia czasu. - Wrzucił
bieg. - Diano, gdzie jest zeszyt? A, tutaj. Zabieram go ze sobNo. Pani nie
bËdzie potrzebny.
- Tak - potwierdziła Diana. - On tego właśnie chciał.
- Golem - zapytał Wiktor. - A pan dlaczego ucieka? Przecież ten świat
jest tym, czego pan chciał.
- Ja nie uciekam - surowo oznajmił Golem. - Ja jadË. StNod, gdzie już
wiËcej nie jestem potrzebny, tam gdzie jeszcze jestem potrzebny. Nie tak jak
wy. Żegnajcie.
I odjechał. Diana i Wiktor wziËli siË za rËce i poszli w gŐrË Alei
Prezydenta do pustego miasta na spotkanie zwyciËzcŐw. Nie rozmawiali, pełnNo
piersiNo wdychali nieznane, czyste powietrze, mrużyli oczy od słoÓca i nie
bali siË niczego. Miasto patrzyło na nich pustymi oknami i było to miasto
zadziwiajNoce - pokryte pleśniNo, oślizgłe, prŐchniejNoce, całe w jakichś
złowieszczych plamach, jakby przeżarte egzemNo, jakby od wielu lat gniło na
dnie morza i oto wreszcie wyciNogniËto je na powierzchniË na pośmiewisko
słoÓcu i słoÓce uśmiawszy siË do woli zaczËło to miasto niszczyÖ.
Topniały, parowały dachy, blacha i dachŐwki rdzawo dymiły i znikały w
oczach. W murach otwierały siË szczeliny, rosły, obnażajNoc obszarpane
tapety, obdrapane łŐżka, kulawe meble i wypłowiałe fotografie. MiËkko
podłamujNoc siË tajały uliczne latarnie, rozpuszczały siË w powietrzu kioski
i słupy ogłoszeniowe - wszystko wokŐł potrzaskiwało, syczało cichutko,
szeleściło, stawało siË gNobczaste, przezroczyste, przeistaczało siË w grudy
błota i znikało. Daleka wieża ratusza zmieniła sylwetkË, stała siË lekka,
niewyrańna i znikła w niebieskości nieba. Przez chwilË, zupełnie oddzielnie
wisiał na niebie staroświecki zegar, ale potem rŐwnież zniknNoł...
Przepadł mŐj maszynopis, wesoło pomyślał Wiktor. Dookoła nie było
miasta - gdzieniegdzie sterczały suchotnicze krzaczki, zostały schorowane
drzewa i plamy zielonej trawy i tylko daleko, za mgłNo można było domyśleÖ
siË jakichś budynkŐw, resztek budynkŐw, upiorŐw domŐw, a nie opodal byłej
jezdni, na ceglanym ganku, ktŐry prowadził donikNod siedział Teddy,
wyciNognNowszy przed siebie chorNo nogË. Obok leżały drewniane kule.
- Czołem Teddy - powiedział Wiktor. - Zostałeś?
- Aha - odparł Teddy.
- Czemu?
- A tam - rzekł Teddy. - Napchali siË jak śledzie do beczki, nawet nogi
nie miałem gdzie wyciNognNoÖ, mŐwiË do synowej - no, po co ci idiotko
serwantka? A ona na mnie z pyskiem. PlunNołem na nich i zostałem.
- Chcesz iśÖ z nami?
- Co to, to nie - odpowiedział Teddy. - Ja lepiej sobie tu posiedzË.
Teraz ze mnie żaden piechur, a co moje to i tak mnie nie minie...
I poszli dalej. Robiło siË gorNoco i Wiktor zrzucił na ziemiË
niepotrzebny płaszcz, strzNosnNoł z siebie zardzewiałe resztki automatu i
roześmiał siË z ulgNo. Diana pocałowała go i powiedziała "Dobrze!". Nie
zaprzeczał . Szli i szli pod błËkitnym niebem, pod gorNocym słoÓcem, po
ziemi, ktŐra już zazieleniła siË młodNo trawNo i przyszli na miejsce gdzie
był hotel. Hotel wcale nie znikł. Stał nadal - ogromny, szary sześcian z
szorstkiego betonu i Wiktor pomyślał, że to jest pomnik, a byÖ może słup
graniczny miËdzy starym i nowym światem. Ledwie to pomyślał, zza bryły
betonu bezdńwiËcznie wystrzelił odrzutowy myśliwiec z emblematem Legii na
kadłubie, bezdńwiËcznie śmignNoł nad głowami, skrËcił w pobliżu słoÓca,
znikł i dopiero wtedy nadleciał piekielny, świszczNocy ryk, uderzył w uszy,
w twarz, w duszË, ale naprzeciw już szedł Bol-Kunac z wypłowiałym wNosikiem
na opalonej twarzy, a opodal szła Irma też prawie dorosła, bosa, w lekkiej,
prostej sukience z witkNo w rËku. Popatrzyła w ślad za myśliwcem, uniosła
witkË jakby brała go na cel i powiedziała "Kch - ch!"
Diana roześmiała siË. Wiktor spojrzał na niNo i zobaczył, że jest to
jeszcze jedna Diana, zupełnie nowa, taka jakiej do tej pory jeszcze nie
znał, nie przypuszczał nawet, że taka Diana jest w ogŐle możliwa - Diana
SzczËśliwa. Wtedy pogroził sobie palcem i pomyślał: wszystko to bardzo
piËknie, ale żebym tylko nie zapomniał wrŐciÖ, żebym tylko nie zapomniał
wrŐciÖ...
KONIEC
[ P R E Z E N T U J E ]
A. i B. Strugaccy - Pora deszczow
ÉÍÍËÍÍËÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍËÍÍËÍÍ»
ş±±ş˛˛ş ł ş˛˛ş±±ş
ş±±ş˛˛ş Zeskanowal : S&C ł Format : RTF ş˛˛ş±±ş
ş±±ş˛˛ş ł ş˛˛ş±±ş
ş±±ş˛˛ş Data : 16.4.2002 ł Numer : 381 ş˛˛ş±±ş
ş±±ş˛˛ş ł ş˛˛ş±±ş
ČÍÍĘÍÍĘÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍĘÍÍĘÍÍĽ
[ D O D A T K O W E I N F O R M A C J E ]
Panstwo schylkowej dyktatury. Wiktor Baniew, slawny i tolerowany przez
wladze pisarz, powraca do miasta swych urodzin. Miasto opanowane jest
przez mokrzaki - ludzi u ktorych specyficzna choroba genetyczna spowodowala
calkowita odmiennosc, zarowno w sensie fizycznym, jak i psychicznym.
Baniew dostaje sie w sam srodek walki politycznej. Niektorzy staraja sie
wykorzystac - do swoich celow - fenomenalne talenty mokrzakow; niektorzy
zas - zniszczyc ich calkowicie majac jako bron nienawisc tlumu.
Tymczasem mokrzaki przygotowuja rozumiana na swoj sposob rewolucje.
Pewnego dnia z miasta znikaja wszystkie dzieci...
úúÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍúú
[ D O L A C Z D O N A S ]
Wciaz szukamy nowych czlonkow ! Jesli chcialbys dolaczyc do Scan-dal
i miec dostep do wszystkich ksiazek zeskanowanych przez grupe,odwiedz
nasza strone - www.scan-dal.prv.pl lub forum - www.bwforum.prv.pl aby
dowiedziec sie jak to zrobic.
úúÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍúú
[ T O C O W Y P U S C I L I S M Y ]
1. Zecharia Sitchin - Dwunasta Planeta
2. James Tiptree jr. - Houdson, Houdson, Do You Read ?
3. Philip K. Dick - Pani od ciasteczek
4. Tadeusz Boy - Zelenski - Slowka
5. Tomasz Kolodziejczak - Wstan i idz
6. Alistair MacLean - Athabaska
7. Robert Silverberg - W dol, do ziemi
8. Philip K. Dick - Za drzwiami
9. Patrick Suskind - Pachnidlo
10. Norbert Kilen - Programowanie Kart Dzwiekowych w TP
11. Adam Blaszczyk - Wirusy
12. Barbara Rosiek - Bylam Schizofreniczka
13. Michal Blazejewski - J.R.R. Tolkien, Powiernik Piesni
14. Andrzej J. Sarwa - Historie dziwne, straszliwe i przerazajace
15. Gajus Swetoniusz Trankvillus - Zywoty Cezarow
16. Krzysztof Borun - Male, zielone ludziki
17. Andre Norton - Rok jednorozca
18. Arkadiusz Jakubowski - Podstawy SQL
19. Glen Cook - Cien w ukryciu
20. Terry Pratchett - Eryk
21. Fredric Brown - Maz opatrznosciowy
22. William Tenn- Ludzki punkt widzenia
23. Janusz A. Zajdel - Paradyzja
24. Andre Norton - Swit 2250
25. Mikolaj Marchocki - Historia Wojny Moskiewskiej
26. Terry Pratchett - Blask Fantastyczny
27. Andrzej Sapkowski - Czas Pogardy
28. Feliks W. Kres - Polnocna Granica
29. Stephen W. Hawking - Krotka Historia Czasu
30. George Orwell - Folwark Zwierzecy
31. Alistair Maclean - Szatanski Wirus
32. Janusz A. Zajdel - Cala Prawda O Planecie Ksi
33. Gene Wolfe - Piesn Lowcow
34. Edgar Rice Burroughs - Ksiezniczka Marsa
35. Joe Haldeman - Wieczna Wojna
36. Andrzej Sapkowski - Krew Elfow
37. Graham Masterton - Kostnica
38. Walter Schellenberg - Wspomnienia
39. Glen Cook - Ponure Lata
40. Harry Harrison - Planeta Smierci 2
41. Terry Pratchett - Czarodzicielstwo
42. Andrzej Sapkowski - Chrzest Ognia
43. Dawid Weber - Placowka Basilisk
44. Philip K. Dick - Pelzacze
45. Philip K. Dick - Ubik
46. Robert Sheckley - Planeta Zla
47. Janusz A. Zajdel - Limes Inferior
48. Nina Drej - Za drzwiami mlodosci
49. Terry Pratchett - Straz! Straz!
50. Andrzej Sapkowski - Wieza Jaskolki
51. Joanna Chmielewska - Lesio
52. Prokopiusz z Cezarei - Historia Sekretna
53. Gajusz Juliusz Cezar - O Wojnie Domowej
54. Alistair Maclean - Wyscig ku smierci
55. Alistair Maclean - Lalka na lancuchu
56. Jeffrey Archer - Co do grosza
57. Andrzej Pilipiuk - 15 opowiadan
58. Roger Zelazny - Pan Swiatla
59. Agata Christie - Spotkanie w Bagdadzie
60. Alistair Maclean - Tabor
61. Janet Evanovich - Wytropic Milion
62. Janet Evanovich - Przybic Piatke
63. Terry Pratchett - Pomniejsze Bostwa
64. Terry Pratchett - Trolowy Most
65. Harry Harrison - Oblicza Ziemii
66. Harry Harrison - Wygnanie
67. Harry Harrison - Gwiezdny Dom
68. James Morrow - Miasto Prawdy
69. Vonda McIntyre - Opiekun Snu
70. Issac Asimov - Fundacja
71. Issac Asimov - Nastanie nocy
72. Issac Asimov - Nemesis
73. Ursula K. Le Guin - Grobowce Atuanu
74. Leszek Adamczewski - Zlowieszcze Gory
75. David Morrell - Piata Profesja
76. Janusz A. Zajdel - Cylinder van Troffa
77. Andrzej Ziemianski - Bomba Heisenberga
78. Stephen King - Siostrzyczki z Elurii
79. Stanislaw Esden-Tempski - Kundel
80. Karl Treumund - Saga o Nibelungach
81. Krzysztof Borun - Toccata
82. Krzysztof Borun - Czlowiek z mgly
83. Roger Zelazny - Dziewieciu Ksiazat Amberu
84. Roger Zelazny - Karabiny Avalonu
85. Roger Zelazny - Znak Jednorozca
86. Roger Zelazny - Reka Oberona
87. Roger Zelazny - Dworce Chaosu
88. Roger Zelazny - Atuty Zguby
89. Roger Zelazny - Krew Amberu
90. Roger Zelazny - Znak Chaosu
91. Roger Zelazny - Rycerz Cieni
92. Roger Zelazny - Ksiaze Chaosu
93. Antoni Pawlak - Ksiazeczka Wojskowa
94. Jacek Pankiewicz - F. Schubert idzie do czubkow
95. Jacek Wilczur - Ksiestwo SS
96. Dave Wolverton - Lowy Na Weze Morskie
97. Artur Szrejter - Mitologia Germanska
98. Michael Moorcock - Klejnot w czasce
99. Ciza Zyke - Goraczka
100. Clive Barker - 5 opowiadan
101. Walerian Lukasinski - Pamietnik
102. Philip K. Dick - Labirynt Smierci
103. Clive Barker - Ksiega Krwi II
104. Cizia Zyke - Sahara
105. A. i B. Strugaccy - Piknik na skraju drogi
106. Janko z Czarnkowa - Kroniki
107. Thomas Harris - Milczenie owiec
108. Stephen King - Skazani na Shawshank
109. Waldemar Lysiak - Dobry
110. Andrzej Zbych - Stawka Wieksza Niz Zycie t.1
111. Andrzej Zbych - Stawka Wieksza Niz Zycie t.2
112. William Tenn - Wyzwolenie Ziemi
113. Kurt Vonnegut - Tabakiera z Bagombo
114. Brian Aldiss - Non Stop
115. Jean M. Auel - Dolina Koni
116. Anne McCaffrey - Jezdzcy smokow
117. Adam Wisniewski-Snerg - Robot
118. Jeff Noon - Wurt
119. Terry Pratchett - Kolor Magii
120. Ursula K. Le Guin - Najdalszy brzeg
121. Ursula K. Le Guin - Swiat Rocannona
122. Harry Harrison - Planeta Smierci
123. Magazyn Science Fiction nr 1
124. J.S. Russell - Miasto Aniolow
125. Orson Scott Card - Doradca inwestycyjny
126. Anne McCaffrey - W pogoni za smokiem
127. Anne McCaffrey - Bialy Smok
128. Dan Simmons - Zaglada Hyperiona
129. Anna Brzezinska - Zbojecki Gosciniec
130. Brian W. Aldiss - Cieplarnia
131. Ursula K. Le Guin - Lewa Reka Ciemnosci
132. Poul Anderson - Trzy serca i trzy lwy
133. Jonathan Carroll - Kraina chichow
134. C. J. Cherryh - Przybysz
135. A. Cole i C. Bunch - Sten
136. Harry Harrison - Planeta Smierci 4
137. Harry Harrison - Planeta Przekletych
138. Harry Harrison - Planeta bez powrotu
139. Harry Harrison - Przestrzeni! Przestrzeni!
140. Harry Harrison - Bill, Bohater Galaktyki
141. Harry Harrison - Bill, Bohater Galaktyki 3
142. Harry Harrison - Filmowy wehikul czasu
143. Harry Harrison - 24 opowiadania
144. Henry Kuttner - 30 opowiadan
145. Jean M. Auel - Lowcy Mamutow
146. Terry Pratchett - Piramidy
147. Zbior opowiadan - Stalo sie jutro
148. Frederic Pohl - Gateway Brama Do Gwiazd
149. Frederic Pohl - Za blekitnym horyzontem zdarzen - Wan
150. Frederic Pohl - Spotkanie Z Heechami
151. Frederick Pohl - Dajmy szanse mrowkom
152. Poul Anderson - Nie bedzie rozejmu z wladcami
153. William Gibson - Mona Liza Turbo
154. Ira Levin - Zony ze Stepford
155. Jan Chryzostom Pasek - Pamietniki
156. Larry Niven - Pierscien
157. Arthur C. Clarke - 17 opowiadan
158. Glen Cook - Woda Spi
159. Orson Scot Card - Cien Endera
160. Alan Dean Foster - Sojusznicy
161. Alan Dean Foster - Krzywe Zwierciadlo
162. Alan Dean Foster - Wojenne Lupy
163. Siergiej Sniegow - Ludzie jak bogowie
164. Konrad Fialkowski - 19 opowiadan
165. Janusz A. Zajdel - 49 opowiadan
166. Gene Wolfe - Cien Kata
167. Larry Niven - 6 opowiadan
168. Gene Wolfe - 10 opowiadan
169. Roland Topor - Najpiekniejsza para piersi na swiecie
170. Jonathan Carroll - Czarny koktail i inne opowiadania
171. Janusz L. Wisniewski - Samotnosc w sieci
172. Terry Pratchett - Trzy wiedzmy
173. Clive Barker - Ksiega Krwi III
174. Stephen King - Carrie
175. Thomas Harris - Hannibal
176. Zbigniew Nienacki - Raz w roku w Skirolawkach
177. Philip Jose Farmer - Gdzie wasze ciala porzucone
178. Robert Sheckley - 50 opowiadan
179. Kate Wilhelm - Gdzie dawniej spiewal ptak
180. Desmond Bagley - Zloty kil
181. Stephen King - Strefa smierci
182. Ursula K. Le Guin - Planeta Wygnania
183. Michael Moorcock - Amulet Szalonego Boga
184. Terry Brooks - Kamienie Elfow
185. Joanna Chmielewska - Hazard
186. Alistair MacLean - Pociag Smierci
187. Clive Barker - Ksiega Krwi I
188. Wes Craven - Stowarzyszenie Fontanna
189. Clifford Simak - Czas jest najprostsza rzecza
190. Richard Bachman (Stephen King) - Wielki Marsz
191. Karl Michael Armer - 10 opowiadan
192. Ewa Bialolecka - 7 opowiadan
193. L. Spraque de Camp - Jankes w Rzymie
194. Jeremiej Parnow - Zbudz sie w Famaguscie
195. J.C. Pollock - Lista Goringa
196. Philip K. Dick - Galaktyczny Druciarz
197. Robert Sheckley - Niesmiertelnosc na zamowienie
198. J.R.R. Tolkien - Przygody Toma Bombadila
199. Ross Thomas - Voodoo
200. Glen Cook - Srebrny Grot
201. Robert Silverberg - Umierajac Zyjemy
202. Jacek Inglot - 10 opowiadan
203. Dymitr Bilenkin - 9 opowiadan
204. Frederik Pohl - 10 opowiadan
205. Krzysztof Borun - Prog Niesmiertelnosci
206. Kiryl J. Yeskov - Ostatni Wladca Pierscienia
207. Isaac Asimov - Fundacja i Ziemia
208. Emma Popik - Bramy Strachu
209. Desmond Bagley - Odwet
210. Winston Groom - Forrest Gump
211. L. Ron Hubbard - Pole bitewne, Ziemia
212. Terry Pratchett - Dysk
213. Clive Barker - Cabal nocne plemie
214. Terry Pratchett - Rownoumagicznienie
215. Anna Brzezinska - Zmijowa Harfa
216. Ursula K. Le Guin - Tehanu
217. Michael Moorcock - Rune Stuff Tom III
218. C.J. Cherryh - Ludzie z Gwiazdy Pella
219. Kazimierz Slawinski - Przygody kanoniera Dolasa
220. Greg Bear - Koncert Nieskonczonosci
221. Siddhattha Gotama - Dhammapada
222. Tybetanska Ksiega Umarlych
223. Roland Topor - Chmieryczny lokator
224. Colin Capp - Formy Chaosu
225. Dean R. Koontz - Odwieczny Wrog
226. John Fisher - Okiem Psa
227. J. K. Rowling - Harry Potter i wiezien Azkabanu
228. J. K. Rowling - Harry Potter i Kamien Filozoficzny
229. Janusz A. Zajdel - Prawo do powrotu
230. Alistair MacLean - Przelecz zlamanego serca
231. Alistair MacLean - Stacja arktyczna "Zebra"
232. J.R.R. Tolkien - Silmarillion
233. Roland Topor - Portret Suzanne
234. William Gibson - Swiatlo Wirtualne
235. Octavia E. Butler - Przypowiesc o siewcy
236. J. K. Rowling - Harry Potter i komnata tajemnic
237. Michal Psellos - Kronika...
238. Zbigniew Nienacki - Dagome Iudex t.3
239. John Grisham - Testament
240. Terry Pratchett - Wyprawa Czarownic
241. Barbara Rosiek - Kokaina
242. Clifford D. Simak - Pierscien wokol slonca
243. H.P. Lovecraft - Dagon
244. Jean M. Auel - Klan Niedzwiedzia Jaskiniowego
245. Don Wollheim proponuje - 1987 - Antologia
246. Don Wollheim proponuje - 1988 - Antologia
247. Don Wollheim proponuje - 1989 - Antologia
248. Robin Hobb - Uczen Skrytobojcy
249. Ursula K. Le Guin - Miasto zludzen
250. Antologia "Kroki w nieznane t.1"
251. Ray Bradbury - Kroniki Marsjanskie
252. Roland Topor - Dziennik paniczny
253. Robert Ludlum - Klatwa Prometeusza
254. Antologia "Dawka Milosci"
255. Marion Zimmer Bradley - Dom swiatow
256. David Weber - Krotka Zwycieska Wojenka
257. Anne McCaffrey - Spiew Smokow
258. J.T. McIntosh - Dziesiate podejscie
259. Terry Pratchett - Dywan
260. Alistair MacLean - Mroczny Krzyzowiec
261. Terry Pratchett - Mort
262. Terry Pratchett - Panowie i damy
263. Richard A. Knaak - WarCraft - Dzien Smoka
264. Terry Pratchett, Neil Gaiman - Dobry Omen
265. William S. Burroughs - Nagi Lunch
266. Mark Twain - Pamietniki Adama i Ewy
267. Fryderyk Nietzsche - Poza Dobrem i Zlem
268. Mark Twain - Listy z Ziemi
269. H.P. Lovecraft - Szepczacy w ciemnosci
270. Robert A. Haasler - Tajne sprawy papiezy
271. Robert A. Haasler - Zbrodnie w imieniu Chrystusa
272. Grzegorz Babula - A To Mistyka
273. Wiktor Suworow - Akwarium
274. Wojciech Eichelberger - Kobieta bez winy i wstydu
275. Terry Pratchett - Ruchome obrazki
276. James P. Hogan - Najazd z przeszlosci
277. Neil Gaiman - Gwiezdny Pyl
278. Anne McCaffrey - Piesn krysztalu
279. Rudyard Kipling - Ksiega Dzungli
280. Rudyard Kipling - Druga Ksiega Dzungli
281. Thor Heyerdahl - Wyprawa Kon-Tiki
282. J.J.Sempe, R. Goscinny - Wakacje Mikolajka
283. Gottfried A Burger - Przygody Munchausena
284. Jozef Flawiusz - Wojna Zydowska
285. Terry Pratchett - Ciemna Strona Slonca
286. Joseph Heller - Paragraf 22
287. Piers Anthony - Zrodla Magii
288. Michail Bulhakow - Mistrz i Malgorzata
289. Terry Pratchett - Kosiarz
290. J.M. Bochenski - Wspolczesne metody myslenia
291. Andrzej Krzepkowski - Obojetne planety
292. Arthur C. Clarke - Spotkanie z Rama
293. Abe Kobo - Kobieta z Wydm
294. John Grisham - Firma
295. G.G. Marquez - Kronika Zapowiedzianej Smierci
296. Jose Saramago - Miasto Slepcow
297. Terry Pratchett - Johnny i Bomba
298. A.A. Milne - Kubus Puchatek
299. Anne McCaffrey - Sassinak
300. Nicholas Negroponte - Cyfrowe Zycie
301. Roger Zelazny - Aleja Potepienia
302. Elaine Cunningham - Obrzed Krwi
303. William Saroyan - Tracy i jego tygrys
304. Arthur Bloch - Prawa Murphy'ego
305. Harry Harrison - Stalowy Szczur Spiewa Blesa
306. M. Heindel - Astrologia
307. Harry Harrison - Na zachod od Edenu
308. Krystyna Siesicka - Zapalka na zakrecie
309. Stephen King - Zielona Mila
310. Glen Cook - Biala Roza
311. Harry Harrison - Zima w edenie
312. Neil Gaiman - Dym i lustra
313. Kazimierz Sejda - CK Dezerterzy
314. David Brin - Listonosz
315. Harry Harrison - Powrot do Edenu
316. Clive Cussler - Podniesc Tytanica
317. Krystyna Siesicka - Pejzaz Sentymentalny
318. Arnold Mindell - Praca nad samym soba
319. Albert Speer - Wspomnienia
320. M.Dyakowski - Dyaryusz wiedenskiej okazyji
321. Maciej Zerdzinski - Opuscic Los Raques
322. Fenix 0'90
323. Robert A. Heinlein - Daleki Patrol
324. J.J.Sempe, R. Goscinny - Joachim ma klopoty
325. J.J.Sempe, R. Goscinny - Rekreacje Mikolajka
326. Marcin Wolski - Tragedia Nimfy 8
327. John Gray - Mezczyzni sa z Marsa a kobiety z Wenus
328. Ignacy Radziejowski - Pamietnik powstancca 1831 roku
329. Stanislaw Lem - Fiasko
330. Tomasz Olszakowski - Pan Samochodzik i Arka Noego
331. Sharon Shinn - Zona Zminennoksztaltnego
332. Feliks W Kres - Krol Bezmiarow
333. Maria Niklewiczowa - Bajarka opowiada
334. Stanislaw Lem - Pokoj na Ziemi
335. Stanislaw Lem - Eden
336. Stanislaw Lem - Katar
337. Robert Harris - Vaterland
338. Raymond E. Feist - Ksiaze Krwi
339. Arthur C. Clarke - Rama II
340. Anne McCaffrey - Krysztalowa Wiez
341. Anne McCaffrey - Sen jak smierc
342. Krystyna Siesicka - Zapach Rumianku
343. Neil Gaiman - Nigdziebadz
344. Alvin i Heidi Toffler - Budowa Nowej Cywilizacji
345. J.R.R. Tolkien - Drzewo i Lisc oraz Mythopoeia
346. Martin Gray - Wszystkim, ktorych kochalem
347. A.A. Milne - Chatka Puchatka
348. Tom Clancy - Oblezenie
349. Herodian - Historia Cesarstwa Rzymskiego
350. Connie Willis - Przewodnik Stada
351. Robert A. Heinlein - Drzwi do lata
352. Stanislaw Lem - Doskonala Proznia
353. Jack L. Chalker - Charon
354. Demond Bagley - List Vivero
355. Alistair MacLean - HMS Ulisses
356. Feliks W. Kres - Pieklo i szpada
357. Ken Kesey - Lot nad kukulczym gniazdem
358. H.P. Lovecraft - Cos na progu
359. Marek Holynski - E-mailem z Doliny Krzemowej
360. Witold Jablonski - Dzieci Nocy
361. Graham Masterton - Czternascie obliczy strachu
362. Herodot - Dzieje
363. Jozef Pilsudski - Moje pierwsze boje
364. Robert Spector - Amazon.com
365. Robert Ludlum - Krucjata Bourne'a
366. Tadeusz Markowski - Umrzec, aby nie zginac
367. Joanna Chmielewska - Wszystko czerwone
368. Tony Buzan - Podrecznik szybkiego czytania
369. Stanislaw Lem - Glos Pana
370. William Gibson - Neuromancer
371. Pawel Jasienica - Rozwazania o wojnie domowej
372. Alfred Szklarski - Tomek u zrodel Amazonki
373. Alfred Szklarski - Tomek wsrod lowcow glow
374. Philip K. Dick - Paszcza Wieloryba
375. Lloyd Biggle, Jr - Pomnik
376. G. G. Marquez - Sto lat samotnosci
377. Herrmann Hors - Jan Pawel II zlapany za slowo
378. Anne McCaffrey - Pokolenie wojownikow
379. John Grisham - Raport Pelikana
380. Robert E. Howard - Conan Najemnik
381. A. i B. Strugaccy - Pora deszczow
[ Zawsze aktualna liste zeskanowanych przez nas ksiazek znajdziesz pod ]
[ adresem http://www.s-d.releases.prv.pl ]
úúÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍúú
[ K O N T A K T ]
WWW : www.scan-dal.prv.pl
FORUM : www.bwforum.prv.pl
e-mail : ScanHQ@wp.pl
Last-modified: Thu, 13 Mar 2003 10:50:12 GMT