. - Barbridge przez moment milczał. - To ci răwnież zapamiÚtam. - ZapamiÚtaj, zapamiÚtaj - powiedział Red. - Ty byś mnie oczywiście nie zabił, skądże znowu... - odwrăcił siÚ i popatrzył na starego. Barbridge niepewnie krzywił usta poruszając wyschłymi wargami. - Ty byś mnie po prostu tam zostawił - powiedział Red. - Porzuciłbyś mnie w Strefie i koáce w wodÚ. Tak jak Okularnika. - Okularnik sam skonał - ponuro zaprzeczył Barbridge. - Bez mojej pomocy. Przykuło go. - Kanalia - powiedział obojÚtnie Red i odwrăcił siÚ. - Ścierwnik. Z bramy wyskoczyli zaspani, rozkudlani sanitariusze i rozkładając w biegu nosze pocwałowali do samochodu. Red, od czasu do czasu zaciągając siÚ papierosem, patrzył, z jaką wprawą wydobyli Barbridge'a z samochodu, ułożyli na noszach i wnieśli do kliniki. Barbridge leżał nieruchomo, rÚce skrzyżował na piersi i zobojÚtniały na wszystko patrzył w niebo. Jego ogromne stopy, przeżarte "puddingiem", były dziwnie nienaturalnie wykrÚcone. To był ostatni ze starych stalkerăw, ostatni z tych, ktărzy rozpoczÚli polowanie na pozaziemskie skarby od razu po Lądowaniu, kiedy Strefy, jeszcze nie nazywano Strefą, kiedy jeszcze nie było instytutăw naukowych, ani muru, ani sił policyjnych ONZ, kiedy miasto sparaliżowała groza, a świat chichotał z powodu nowej kaczki dziennikarskiej. Red miał wtedy dziesiÚÖ lat, a Barbridge był silnym i zrÚcznym mÚżczyzną - uwielbiał picie na cudzy rachunek, băjki i obmacywanie po kątach niedostatecznie spostrzegawczych dziewcząt. Własne dzieci doszczÚtnie go wtedy nie interesowały, ale nÚdzną szują był już wăwczas, bo kiedy wypił, z jakąś obrzydliwą satysfakcją katował swoją żonÚ - hałaśliwie, pedantycznie, żeby wszyscy widzieli, i wreszcie zatłukł ją na śmierÖ. Red zawrăcił i nie zwracając uwagi na światła, szczÚkając klaksonem na przechodniăw, ścinając zakrÚty pojechał prosto do domu. Zahamował przed garażem, a kiedy wysiadł z samochodu zobaczył administratora, ktăry szedł mu na spotkanie od strony skweru. Jak zwykle administrator był w fatalnym humorze i jego wymiÚta twarzyczka z opuchniÚtymi oczkami wyrażała skrajne obrzydzenie, jakby stąpał nie po ziemi, a po kupie nawozu. - Dzieá dobry - powiedział grzecznie Red. Administrator zatrzymał siÚ na dwa kroki przed Redem i pokazał palcem za siebie. - To paáska robota? - zapytał niewyraźnie. Było widaÖ, że to jego pierwsze słowa od wczoraj. - O czym pan măwi? - Ta huśtawka... To pan ją postawił? - Ja. - W jakim celu? Red nie odpowiedział, poszedł do bramy garażu i zaczął ją otwieraÖ. Administrator ruszył za nim i stanął za jego plecami. - Pytam, w jakim celu postawił pan tÚ huśtawkÚ? Kto pana prosił? - Moja cărka prosiła - odpowiedział Red bardzo spokojnie. Właśnie odmykał bramÚ. - Ja tu nie pytam o paáską cărkÚ! - Administrator podniăsł głos. - O paáskiej cărce bÚdziemy rozmawiaÖ oddzielnie. Pytam, kto panu pozwolił? Jakim prawem pan siÚ rządzi na skwerze? Red odwrăcił siÚ i stał przez chwilÚ nieruchomo, uważnie wpatrując siÚ w blady pożyłkowany nos. Administrator zrobił krok do tylu i odezwał siÚ o ton niżej: - Balkonu pan też nie odmalował. Ile razy już panu... - Nadaremnie siÚ pan stara - powiedział Red. - Ja siÚ i tak nie wyprowadzÚ. Wrăcił do samochodu i zapalił silnik. Polożył dłonie na kierownicy i dopiero teraz zauważył, jak zbielały mu kostki palcăw. Wtedy wysiadł i już nie starając siÚ opanowaÖ powiedział: - Ale jeżeli, pomimo wszystko, bÚdÚ musiał siÚ wyprowadziÖ, to już dzisiaj zamăw sobie miejsce na cmentarzu, gnido. Wprowadził samochăd do garażu, zapalił światlo i zamknął bramÚ. Potem wydobył z fałszywego zbiornika na benzynÚ worek z towarem, doprowadził samochăd do porządku, worek włożył do starego koszyka, na worku położył wÚdki, jeszcze wilgotne, oblepione trawą i liśÖmi a na wierzch wysypał śniÚte ryby, ktăre Barbridge kupił wczoraj w jakimś sklepiku na przedmieściu. Potem raz jeszcze obejrzał samochăd ze wszystkich stron, po prostu z przyzwyczajenia. Do tylnego prawego światła przylepił siÚ spłaszczony papieros. Red oderwał go - papieros był szwedzki. Red pomyślał chwilÚ i wsadził go do pudełka od zapałek. W pudełku już były trzy niedopałki. Na schodach nie spotkał nikogo. Stanął przed swoimi drzwiami i drzwi otwarły siÚ, zanim zdążył siÚgnąÖ po klucz. Wszedł bokiem, trzymając pod pachą ciÚżki kosz, i otuliło go znajome ciepło i znajome zapachy własnego mieszkania, a Guta objÚła go za szyjÚ i zamarła bez ruchu, kryjąc twarz na jego piersi, nawet przez kombinezon i grubą koszulÚ czuł, jak gwałtownie bije jej serce. Red nie przeszkadzał jej - cierpliwie stał i czekał, aż Guta siÚ uspokoi, chociaż właśnie w tej chwili poczuł, jak strasznie jest zmÚczony i wyprany z sił. - Już w porządku... - powiedziała wreszcie niskim, nieco ochrypłym głosem, puściła go, zapaliła światło w przedpokoju, a sama nie odwracając głowy poszła do kuchni. - Zaraz zrobiÚ ci kawÚ... - powiedziała już zza drzwi. - Przyniosłem ryby - powiedział Red umyślnie, rześkim głosem. - Usmaż je, tylko wszystkie od razu głodny jestem, że nie masz pojÚcia! Guta wrăciła kryjąc twarz w rozpuszczonych włosach. Red postawił kosz na podłodze, pomăgł jej wyjąÖ siatkÚ z rybami i razem zanieśli siatkÚ z rybami do kuchni i wrzucili ryby do zlewozmywaka. - Idź, wykąp siÚ - powiedziala Guta - zanim skoáczysz, wszystko bÚdzie gotowe. - Jak tam Mariszka? - zapytał Red siadając i zdejmując buty. - Gadała przez cały wieczăr - odparła Guta. - Z trudem zagoniłam ją do łăżka. Bez przerwy marudziła - gdzie tata i gdzie tata? nic, tylko dawaj jej tatÚ... Zwinnie i bezszelestnie poruszała siÚ w kuchni, krzepka, zgrabna. Już kipiała woda w rondelku i leciały łuski spod noża, skwierczał olej na ogromnej patelni i wspaniale pachniało świeżą kawą. Red wstał, na bosaka poszedł do przedpokoju, zabrał koszyk i zaniăsł go do komărki. Potem zajrzał do sypialni. Mariszka spała spokojnie, kołdra leżała na podłodze, koszulka zawiniÚta aż pod szyjÚ i mała widoczna była jak na dłoni - maleákie, senne zwierzątko. Red nie wytrzymał, pogłaskał ją po plecach zarośniÚtych ciepłym złocistym futerkiem l po raz tysiÚczny zdumiał siÚ, jakie to futerko jest długie i jedwabiste. Miał ogromną ochotÚ wziąÖ MariszkÚ na rÚce, ale bał siÚ ją obudziÖ, zresztą był brudny jak czort, przesiąkniÚty Strefą i śmiercią. Wrăcił do kuchni, usiadł przy stole i powiedział: - Nalej mi filiżankÚ kawy. UmyjÚ siÚ păźniej. Na stole leżała popołudniowa poczta, cały plik gazet: "Harmont Hews", tygodnik "Kulturysta", "Playboy" - dużo tego przyszło -- i gruby, w szarej oprawie "Biuletyn MiÚdzynarodowego Instytutu Cywilizacji Pozaziemskich" nr 56. Red wziął z rąk Guty filiżankÚ parującej kawy i przysunął sobie "Biuletyn". Jakieś hieroglify, znaczki, rysunki techniczne... Na zdjÚciach znane przedmioty w dziwacznych ujÚciach. Jeszcze jeden pośmiertny artykuł Kiryła Panowa "O pewnej niezwykłej własności pułapek magnetycznych typu 77-b". nazwisko "Fanow" obwiedzione czarną ramką, a na dole drobnym drukiem wyjaśnienie: "Doktor Kirył Fanăw, ZSSR, zmarł tragicznie w czasie przeprowadzania eksperymentu w kwietniu 19.. roku". Red rzucił "Biuletyn", wypił trochÚ kawy parząc sobie gardło i zapytał: - Przyszedł ktoś wczoraj? - Szuwaks przyszedł - powiedziała Guta po krăciutkiej pauzie. Stała przy kuchence i patrzyła na Reda. - Był zalany w trupa, wiÚc go spławiłam. - A co na to Mariszka? - Oczywiście nie chciała go wypuściÖ. ZaczÚła nawet płakaÖ. Ale powiedziałam jej, że wujek Szuwaks źle siÚ czuje, na to ona z całkowitym zrozumieniem odpowiada: "Wujek Szuwaks znowu siÚ urżnął". Red uśmiechnął siÚ i łyknął kawy. Potem zapytał: - A jak sąsiedzi? I tym razem Guta odezwała siÚ dopiero po krăciutkiej przerwie. - Jak zwykle - odparła wreszcie. - Dobrze nie chcesz, to nie măw. - A tam! - powiedziała i z obrzydzeniem machnÚła rÚką. - Dzisiaj znowu puka ten babsztyl z dołu. Ślepia wytrzeszczyła, z pyska toczy pianÚ. Dlaczego w nocy piłujemy coś w łazience? - Zaraza - powiedział Red przez zÚby. - Słuchaj, a może rzeczywiście siÚ wyprowadzimy? Kupimy sobie domek gdzieś na przedmieściu, gdzie nie ma nikogo, jakąś opuszczoną willÚ, co ty na to? - A Mariszka? - O Boże - powiedział Red. - Czy doprawdy my we dwoje nie zdołamy sprawiÖ, żeby czuła siÚ szczÚśliwa? Guta pokrÚciła głową. - Ona lubi dzieci. I dzieci ją też lubią. Przecież one nie są winne, że... - Tak - powiedział Red. - One rzeczywiście nie są winne... - Zostawmy to! - powiedziała Guta. - Ktoś do ciebie dzwonił. Powiedziałam, że pojechałeś na ryby. Red odstawił filiżankÚ i wstał. - No dobra - powiedział. - Jednak păjdÚ siÚ umyÖ. Mam jeszcze mnăstwo spraw do załatwienia. Zamknął siÚ w łazience, wrzucił ubranie do pojemnika na brudy, a kastet, resztÚ muterek, papierosy i inne drobiazgi położył na păłkÚ. Długo krÚcił siÚ pod gorącym jak wrzątek natryskiem, stÚkając i rozcierając ciało szorstką gąbką, aż skăra zrobiła siÚ purpurowa, potem zakrÚcił prysznic usiadł na brzegu wanny i zapalił. W rurach śpiewała woda, w kuchni Guta brzÚczała pokrywkami garnkăw. Zapachniało smażoną rybą, potem Guta zapukała do drzwi łazienki i podała mu czystą bieliznÚ. - Pospiesz siÚ - powiedziała. - Ryba wystygnie. Red uśmiechnął siÚ: wrăciła już do răwnowagi i znowu zaczÚła komenderowaÖ. Ubrał siÚ, to znaczy naciągnął podkoszulek i kąpielăwki, i w takim stroju wrăcił do kuchni. - Teraz można coś zjeśÖ - powiedział siadając, - Wrzuciłeś bieliznÚ do pojemnika? - zapytała Outa. - Aha - wymamrotał z pełnymi ustami. - Wspaniała rybka! - Wodą zalałeś? - Niee... Przepraszam, sir, to siÚ wiÚcej nie powtărzy, sir. Uspokăj siÚ, jeszcze zdążysz, posiedź chwilÚ! - złapał ją za rÚkÚ i sprăbował posadziÖ sobie na kolanach, ale Guta wywinÚła siÚ i usiadła na krześle z drugiej strony. - Nie podoba ci siÚ mąż - powiedział Red, znowu zapychając sobie usta. - Lekceważysz go, jak siÚ okazuje. - Jaki tam z ciebie mąż - powiedziała Guta. - Pusty worek, a nie mąż. Trzeba ciÚ dopiero nabiÖ, jak siennik. - A może jednak? - powiedział Red. - Przecież zdarzają siÚ cuda na świecie! - Jakoś nie pamiÚtam, żeby zdarzył siÚ tobie taki cud. Może napijesz siÚ czegoś? Red niezdecydowanie bawił siÚ widelcem. - Raczej nie - powiedział. Spojrzał na zegarek i wstał. - Zaraz wychodzÚ. Przygotuj mi wyjściowy garnitur. Według kategorii "S", Krawat, koszula... Z rozkoszą człapiąc czystymi, bosymi stopami po chłodnej podłodze poszedł do komărki i zamknął drzwi na zasuwÚ. Potem włożył gumowy fartuch, wcisnął długie do łokcia gumowe rÚkawice i wyłożył na stăł to, co było w worku. Dwa "pustaki". Pudełko z "agrafkami". DziewiÚÖ "bateryjek". Trzy "bransolety". I jedno jakieś kăłko " też coś w rodzaju "bransolety", ale z białego metalu, wiÚksze o średnicy około trzydziestu milimetrăw. Szesnaście sztuk "czarnych bryzg" zawiniÚtych w plastyk. Dwie "gąbki" wielkości piÚści, znakomicie zachowane. Trzy "świerzby". Słoik "gazowanej gliny". W worku został jeszcze ciÚżki porcelanowy kontener, starannie opakowany w szklaną watÚ, ale Red zostawił go w spokoju. Wyjął papierosy, zapalił i zapatrzył siÚ w leżące na stole przedmioty. Potem wysunął szufladÚ, wziął arkusz papieru, ogryzek ołăwka i liczydło. Zagryzając papierosa w kąciku warg i mrużąc oczy od dymu, pisał cyfrÚ za cyfrą, w trzech słupkach, a nastÚpnie pierwsze dwa podsumował. Sumy okazały siÚ poważne. Red zdusił niedopałek w popielniczce, ostrożnie otworzył pudełko i wysypał "agrafki" na papier. W elektrycznym świetle "agrafki" mieniły siÚ granatowo i tylko z rzadka tryskały czystymi kolorami tÚczy - żăłtym, czerwonym, zielonym. Red wziął jedną "agrafkÚ" i ostrożnie, żeby siÚ nie ukłuÖ, zacisnął ją miedzy palcem wskazującym a kciukiem. Potem zgasił światło i odczekał chwilÚ przywykając do ciemności. Ale "agrafka" milczała. Odłożył ją na bok, znalazł po ciemku nastÚpną i răwnież zacisnął ją w palcach, nic. Zacisnął palce silniej, ryzykując ukłucie, i "agrafka" przemăwiła - przebiegały wzdłuż niej słabe, czerwone błyski, po czym nagle zastąpiły je rzadsze, zielone. Kilka sekund Red podziwiał zagadkową grÚ światełek, ktăra, jak dowiedział siÚ z "Biuletynu", z całą pewnością coś oznaczała, byÖ może nawet coś bardzo ważnego, epokowego, păźniej położył "agrafkÚ" oddzielnie i wziął w palce nastÚpną. "Agrafek" było siedemdziesiąt trzy, z tego dwanaście măwiło, a reszta milczała. One też powinny przemăwiÖ, ale do tego potrzebna była specjalna maszyna wielkości stołu, same palce nie wystarczały. Red znowu zapalił światło i do poprzednich liczb dopisał jeszcze dwie. I dopiero wtedy zdecydował siÚ. Wsadził obie rÚce do worka i wstrzymując oddech wydobył i położył na stole miÚkki pakunek. Przez jakiś czas w zadumie, pocierając wierzchem dłoni podbrădek, patrzył na to, co przed nim leżało. Potem jednak wziął ołăwek, pokrÚcił nim w niezgrabnych gumowych palcach i znowu odłożył. Wyjął jeszcze jednego papierosa i patrząc na paczkÚ wypalił go w całości. - Po jakiego diabła! - powiedział głośno i stanowczym ruchem włożył zawiniątko z powrotem do worka. - DosyÖ tego. Wystarczy. Szybko zsypał "agrafki" z powrotem do pudełka i wstał. Czas było iśÖ. Zapewne z păł godziny można by pospaÖ, żeby mieÖ świeższą głowÚ, ale z drugiej strony znacznie lepiej zjawiÖ siÚ na miejscu wcześniej i sprawdziÖ jak i co. Zdjął rÚkawice, odwiesił fartuch i nie gasząc światła wyszedł z komărki. Garnitur leżał już na łăżku i Red zaczął siÚ ubieraÖ.Wiązał przed lustrem krawat, kiedy za jego plecami cichutko skrzypnÚły deski podłogi, rozległo siÚ zawziÚte sapanie i Red zrobił posÚpną minÚ, aby powstrzymaÖ uśmiech. - Uu! - zadźwiÚczał tuż obok cienki głosik i coś złapało Reda za nogÚ. - Ach! - zawołał Red i udał omdlenie padając na łăżko. Mariszka z piskiem i śmiechem natychmiast wdrapała siÚ na ojca. Deptała po nim, ciągnÚła za włosy i zasypywała mnăstwem wiadomości. Willy sąsiadăw oderwał lalce nogÚ. Na drugim piÚtrze pojawił siÚ kotek, cały biały, tylko oczy ma czerwone - widocznie nie słuchał mamy i chodził do Strefy. Na kolacjÚ była kasza z konfiturami. Wujek Szuwaks znowu siÚ urżnął i zachorował, nawet płakał. Dlaczego ryby nie toną chociaż są w wodzie? Dlaczego mama nie spała w nocy? Dlaczego palcăw jest piÚÖ, rÚce dwie, a nos tylko jeden?... Red ostrożnie tulił pełzające po nim ciepłe stworzenie, wpatrywał siÚ w ogromne, ciemne, pozbawione białek oczy, przyciskał twarz do pyzatego, zarośniÚtego złotym jedwabistym puchem policzka i powtarzał: - Mariszka... Mariszka... Moje śmieszne stworzonko... Potem nad uchem ostro zadzwonił telefon. Red wyciągnął rÚkÚ i podniăsł słuchawkÚ. - Słucham. Telefon milczał. - Halo! - powiedział Red. - Halo! Nikt nie odpowiedział. Potem w słuchawce szczÚknÚło i rozległy siÚ krătkie sygnały. Wtedy Red wstał, postawił MariszkÚ na podłodze i nie słuchając jej dłużej włożył spodnie i marynarkÚ. Mariszka trzepała bez wytchnienia, ale Red tylko uśmiechał siÚ z roztargnieniem kątem ust, wiÚc w koácu doczekał siÚ oświadczenia, że tata połknął jÚzyk i zakąsił zÚbami, po czym zostawiano go w spokoju. Red wrăcił do komărki, schował do teczki wszystko, to co leżało na stole, wstąpił do łazienki po kastet, znowu wrăcił do komărki, wziął teczkÚ do jednej rÚki, koszyk z workiem do drugiej, wyszedł, pedantycznie zamknął drzwi komărki i krzyknął w stronÚ Guty: "WychodzÚ!" - Kiedy wrăcisz? - zapytała Guta wychodząc z kuchni. Uczesała siÚ już i umalowała. Zamiast szlafroka miała na sobie sukienkÚ, ulubioną sukienkÚ Reda, jaskrawoniebieską, z głÚbokim dekoltem. - ZadzwoniÚ - powiedział patrząc na nią. Potem podszedł, pochylił siÚ i pocałował ją w dekolt. - Idź już - cicho powiedziała Guta. - A ja? A mnie? - zaszczebiotala Mariszka wciskając siÚ miÚdzy nich. Trzeba było pochyliÖ siÚ jeszcze niżej. Guta patrzyła na Reda nieruchomymi oczami. - Wszystko w porządku - powiedział Red. - Nie martw siÚ. ZadzwoniÚ. Na podeście schodăw, piÚtro niżej. Red zobaczył tÚgiego mÚżczyznÚ w pasiastej piżamie, ktăry majstrował przy zamku swoich drzwi. Z ciemnego wnÚtrza mieszkania ciągnÚło ciepłym, kwaśnym zaduchem. Red zatrzymał siÚ i powiedział: - Dzieá dobry. TÚgi mÚżczyzna strachliwie spojrzał na Reda przez opasłe ramiÚ i coś odburknął. - Paáska małżonka przychodziła do nas w nocy - powiedział Red. - Skarżyła siÚ, że coś piłujemy. To jakieś nieporozumienie. - Co mi do tego? - warknął mÚżczyzna w piżamie. - Żona robiła wczoraj pranie - ciągnął Red. - Jeżeli przeszkadzaliśmy paástwu, to przepraszam. - Ja nic nie măwiłem - powiedział mÚżczyzna w piżamie. - ProszÚ... - W takim razie bardzo siÚ cieszÚ - powiedział Red. Zszedł na dăł, wstąpił do garażu, koszyk z workiem postawił w kącie, zasłonił starym siedzeniem z samochodu i wyszedł na ulicÚ. Miał niedaleko - dwa kwartały do placu, potem przez park i jeszcze jeden kwartał do Centralnego bulwaru. Przed "Metropolem" jak zwykle błyszczał chromem i lakierem răżnobarwny szereg samochodăw, służba hotelowa w malinowych liberiach wnosiła walizki, jacyś solidni zagraniczni goście rozmawiali w grupach po dwăch i trzech na marmurowych schodach, Ömiąc cygara. Red postanowił chwilowo tam nie wchodziÖ. Usiadł pod markizą maleákiej kawiarenki po drugiej stronie ulicy, poprosił o kawÚ i zapalił. Dwa kroki od niego siedziało trzech oficerăw z miÚdzynarodowej policji. Byli po cywilnemu i w milczeniu, spiesznie pochłaniali opiekane parăwki i pili ciemne piwo z wysokich szklanych kufli. Po drugiej stronie, o dziesiÚÖ krokăw dalej, jakiś sierżant gniewnie pożerał smażone ziemniaki - widelec trzymał w zaciśniÚtej piÚści, niebieski hełm leżał do găry nogami na podłodze, pas z kaburą wisiał na oparciu krzesła, wiÚcej nikogo w kawiarni nie było. Kelnerka, nie znana Redowi kobieta w średnim wieku, stała pod ścianą i od czasu do czasu ziewała, wytwornie zasłaniając usta dłonią. Była za dwadzieścia dziewiąta. Red zobaczył, jak przełykając ostatnie kÚsy i wciskając na głowÚ miÚkki kapelusz wychodzi z hotelu Richard Nunnun. Dziarsko sturlał siÚ ze stopni - świeżo wykąpany, malutki, pulchniutki, răżowy, taki okropnie zadowolony i przekonany, że nadchodzący dzieá nie przyniesie mu żadnych kłopotăw. Pomachał komuś rÚką, przerzucił przez prawe ramiÚ zwiniÚty płaszcz i podszedł do swego peugeota. Peugeot Dicka był răwnież pulchniutki, nieduży, świeżo umyty i też jakby absolutnie pewny, że żadne nieprzyjemności mu nie grożą. Red zasłaniając siÚ dłonią patrzył, jak Nunnun, zaaferowany i rzeczowy, sadowi siÚ za kierownicą, jak coś przekłada z przedniego siedzenia na tylne, podnosi coś z podłogi, poprawia boczne lusterko. Wreszcie peugeot parsknął błÚkitnym dymkiem, pisnął na jakiegoś Afrykanina w burnusie i dziarsko wytoczył siÚ na ulicÚ. Można było przypuściÖ z dużą dozą prawdopodobieástwa, że Nunnun wybierał siÚ do instytutu, a to znaczyło, że bÚdzie musiał objechaÖ fontannÚ i przejechaÖ obok kawiarni. Na to, żeby wstaÖ i wyjśÖ, było już za păźno i dlatego Red tylko jeszcze szczelniej zasłonił twarz dłonią i zgarbił siÚ nad swoją filiżanką. Jednakże nic nie pomogło. Peugeot zapiszczał mu nad samym uchem, zgrzytnÚły hamulce i rześki głos Nunnuna zawołał: - Hej! Shoehart! Red! Klnąc w myśli Red podniăsł głowÚ, Nunnun już szedł do niego, z daleka wyciągając rÚkÚ. Promienia! życzliwością. - Co tu robisz tak wcześnie? - zapytał podchodząc. nie, dziÚkujÚ, Madame - rzucił kelnerce. - Nie bÚdÚ nic zamawiał... - i znowu do Reda - Sto lat ciÚ nie widziałem. Gdzie przepadasz? Co robisz? - Nic szczegălnego... - niechÚtnie powiedział Red. - Tak... răżne głupstwa. Red obserwował jak Nunnun ze zwykłym dla niego zaaferowaniem i starannością sadowi siÚ na krześle vis a vis niego, pulchnymi rączkami odsuwa wazonik z serwetkami w jedną stronÚ, a talerzyk po kanapkach w drugą, słuchał jego życzliwej paplaniny. - Nie powiem, żebyś wyglądał kwitnąco, nie dosypiasz, czy co? Wiesz, ostatnio też siÚ zdrowo uszarpałem z tą całą automatyzacją, ale żeby aż nie spaÖ? O nie, bracie, sen jest dla mnie najważniejszy, żeby nawet wszystkie automaty diabli wziÚli... - nagle siÚ rozejrzał. - Pardon, a może ty na kogoś czekasz? Nie przeszkadzam ci? - Nie... - ospale powiedział Red. - Miałem po prostu trochÚ czasu i pomyślałem, że dobrze byłoby siÚ napiÖ kawy. - No, ja ciÚ długo nie zatrzymam - powiedział Dick i spojrzał na zegarek. - Słuchał, Red, daj spokăj tym swoim głupstwom i wracaj do instytutu. Przecież wiesz, że tam ciÚ przyjmą w każdej chwili. Chcesz, to znowu bÚdziesz pracował z Rosjaninem, niedawno przyjechał. Red pokrÚcił głową. - Nie - powiedział. - Drugi Kirył jeszcze siÚ nie urodził... Zresztą, nie mam co teraz robiÖ w waszym Instytucie... Teraz wszystko już jest zautomatyzowane, do Strefy chodzą roboty, stąd wniosek, że premie też dostają roboty... A te grosze, ktăre płacicie laborantom... ja wiÚcej wydajÚ na papierosy. - Daj spokăj, wszystko można załatwiÖ - powiedział Nunnun. - A ja nie lubiÚ, jak mi załatwiają - powiedział Red. - Od urodzenia sam sobie wszystko załatwiałem i nadal zamierzam. - Strasznie dumny siÚ zrobiłeś - z naganą, powiedział Nunnun. - Jaki tam dumny. Po prostu nie lubiÚ siÚ liczyÖ z forsą, i to wszystko. - No căż, może masz racje - z roztargnieniem powiedzial Dick. ObojÚtnie spojrzał na teczkÚ Reda leżącą obok na krześle, przetarł palcem srebrną tabliczkÚ, z wygrawerowaną cyrylicą. - Słusznie, pieniądze są, potrzebne człowiekowi po to, żeby o nich nie myśleÖ... Kirył ci podarował? - zapytał wskazując na teczkÚ. - Dostałem w spadku po nim - powiedział Red. - Coś ostatnio jakoś ciÚ, nie widaÖ w "Barge", dlaczego? - Umăwmy siÚ, że to raczej ciebie nie widaÖ - odparł Nunnun. - Bo ja prawie codziennie jem tam obiad, tu w "Metropolu" za każdy kotlet każą sobie płaciÖ bajoáskie sumy... Słuchaj - powiedział nagle. - Jak ty jesteś z forsą? - Chcesz ode mnie pożyczyÖ? - zapytał Red. - WrÚcz przeciwnie. - Aha, to znaczy, że proponujesz mi pożyczkÚ... - Jest robota do zrobienia - powiedział Nunnun. - O Boże! - powiedział Red. - I ty także! - A kto jeszcze? - natychmiast zapytał Nunnun. - W ogăle dużo was takich... pracodawcăw. Nunnun, jakby go dopiero teraz zrozumiał, roześmiał siÚ. - Ależ nie, tu nie chodzi o twoją głăwną specjalnośÖ... - A o czyją? Nunnun znowu spojrzał na zegarek. - Słuchaj - powiedział wstając. - Przyjdź dziś w porze obiadowej do "Barge", tak gdzieś około drugiej. Porozmawiamy. - Na drugą mogÚ nie zdążyÖ - powiedział Red. - W takim razie wieczorem, o szăstej. Stoi? - Zobaczymy - powiedział Red i też spojrzał na zegarek. Była za piÚÖ dziewiąta. Nunnun skinął dłonią i potoczył siÚ do swego Peugota. Red odprowadził go spojrzeniem, zawołał kelnera, poprosił o "Lucky Strike", zapłacił, niespiesznie przeszedł jezdniÚ i wszedł do hotelu. Słoáce przypiekało już mocno, ulicÚ szybko wypełniał wilgotny zaduch i Red poczuł, jak go pieką powieki. Mocno zmrużył oczy, żałując, że nie starczyło czasu na chociaż godzinÚ snu przed ważnym spotkaniem. I w tym właśnie momencie to na niego naszło. Nic podobnego nigdy mu siÚ nie przytrafiło poza Strefą, a i w Strefie zdarzyło siÚ zaledwie dwa lub trzy razy. Jakby nagle znalazł siÚ w innym świÚcie. Miliony zapachăw jednocześnie natarły na niego - ostre, słodkie, metaliczne, czułe, niebezpieczne, trwożne ogromne jak domy, mikroskopijne jak pyłki, ciÚżkie jak kamienie, subtelne i skomplikowane jak mechanizm zegarka. Powietrze stwardniało, wykrystalizowały siÚ w nim krawÚdzie, płaszczyzny, kąty, jakby przestrzeá wypełniały ogromne, szorstkie kule, śliskie ostrosłupy, gigantyczne graniaste kryształy i przez to wszystko trzeba było siÚ przedzieraÖ, jak w majakach sennych przez ciemny zagracony antykwariat, pełen staroświeckich, cudacznych mebli. Trwało to ułamek sekundy. Red otworzył oczy i wszystko zniknÚło. To nie był odmienny świat - to świat znany, codzienny, zwrăcił siÚ ku Redowi inną, nie znaną stroną, zwrăcił siÚ na mgnienie, a potem znowu szczelnie siÚ zatrzasnął, zanim Red zdołał cokolwiek zrozumieÖ... Nad uchem warknął zirytowany klakson. Red przyśpieszył kroku, păźniej pobiegł i zatrzymał siÚ dopiero pod samym "Metropolem". Serce biło mu nieprzytomnie. Postawił teczkÚ na asfalcie, pospiesznie rozerwał paczkÚ papierosăw i zapalił. Zaciągał siÚ głÚboko i ciÚżko dyszał, jakby przed chwilą stoczył walkÚ. Dyżurny policjant zatrzymał siÚ obok Reda i troskliwie zapytał: - Czy potrzebuje pan pomocy? - N-nie - wydusił z siebie Red i zakasłał - Duszno... - Może odprowadziÖ pana? Red schylił siÚ po teczkÚ. - Nie - powiedział. - Już wszystko w porządku. DziÚkujÚ, przyjacielu. Szybko pomaszerował do bramy hotelu i wszedł po stopniach do hallu. Panował tu păłmrok i chłăd. Powinien posiedzieÖ chwilÚ w jednym z tych wielkich, skărzanych foteli, wysapaÖ siÚ, uspokoiÖ, ale już i tak siÚ spăźnił. Pozwolił sobie tylko na dopalenie do koáca papierosa, obserwując spod przymkniÚtych powiek ludzi krążących po hallu. Suchy już tu był - z niezadowoloną miną przerzucał pisma w kiosku. Red rzucił niedopałek do popielniczki i wsiadł do windy. Nie zdążył zamknąÖ drzwi, a tuż za nim wcisnÚli siÚ do windy: jakiś grubas z astmatyczną zadyszką, mocno naperfumowana paniusia z ponurym dziesiÚciolatklem, ktăry żuł czekoladÚ, i potÚżna, źle ogolona starucha. Reda wepchniÚto w kąt, musiał zamknąÖ oczy, żeby nie widzieÖ chłopca, ktăremu po brodzie spływała czekoladowa ślina, choÖ twarz miał świeżą i czystą i nie widzieÖ jego matki, ktărej zwiÚdły biust zdobił sznur "czarnych bryzg" oprawnych w srebro, nie widzieÖ wytrzeszczonych sklerotycznych białek grubasa i przerażających brodawek na obrzmiałej mordzie staruchy. Grubas sprăbował zapaliÖ, ale starucha natychmiast przywołała go do porządku i nÚkała aż do czwartego piÚtra, na ktărym wysiadła, grubas jednak zapalił z taką miną, jakby wywalczył dla siebie prawa obywatelskie i niezwłocznie zakrztusił siÚ, zasapał, chrypiąc, świszcząc, zwijając wargi jak wielbłąd i trącając Reda w bok wystającym łokciem... Red wysiadł na siădmym piÚtrze i żeby chociaż trochÚ siÚ rozładowaÖ, głośno i wyraźnie powiedział: - W duszÚ, w twoją mordÚ nieogolona raszplo, stara ropucho, cuchnącym, śmierdzącym kaloszem przez Boga przeklÚta, razem z twoim găwniarzem zasmarkanym, w czekoladzie... Potem ruszył miÚkkim chodnikiem wzdłuż korytarza, oświetlonego przytulnym światłem ukrytych lamp. Pachniało tu drogim tytoniem, francuskimi perfumami, lśniącą skărą pÚkatych portfeli, kosztownymi dziewczynami, po piÚÖset za jedną noc, masywnymi złotymi papierośnicami - całą szumowiną, wstrÚtną naroślą, ktăra wyrosła na Strefie, ssała StrefÚ, pasożytowała i żerowała na Strefie, obrastała sadłem i wszystko jej zwisało, a w szczegălności to, co nastąpi potem, kiedy już siÚ nażre i opije do syta i kiedy wszystko, co jest wewnątrz Strefy zostanie wydobyte na zewnątrz i zadomowi siÚ na naszej planecie. Red bez pukania otworzył drzwi apartamentu numer osiemset siedemdziesiąt cztery. Chrypa siedział na stole przy oknie i oprawiał cygaro. Był jeszcze w piżamie, rzadkie włosy miał wilgotne, ale starannie zaczesane z przedziałkiem, a jego niezdrowo nalana twarz była gładko ogolona. - Aha - odezwał siÚ nie podnosząc oczu. - PunktualnośÖ jest grzecznością krălăw. Witaj măj chłopcze. Poradził sobie wreszcie z koniuszkiem cygara, w obu dłoniach uniăsł je na wysokośÖ wąsăw, po czym przejechał nosem wzdłuż cygara. - A gdzie nasz stary, dobry Barbridge? - zapytał i podniăsł powieki. Oczy miał przejrzyste, błÚkitne i anielskie. Red postawił teczkÚ na kanapie, usiadł i wyjął papierosy. - Barbridge nie przyjdzie - powiedział. - Stary, dobry Barbridge - powtărzył Chrypa, ujął cygaro w dwa palce i ostrożnie podniăsł je do ust. - Starego Barbridge'a zawiodły nerwy... Bez przerwy patrzył na Reda czystymi błÚkitnymi oczami i nie mrugał. Chrypa nigdy nie mrugał. Drzwi uchyliły siÚ i do pokoju wszedł Suchy. - Kim był ten człowiek, z ktărym pan rozmawiał? - zapytał od progu. - A, dzieá dobry - życzliwie powiedział Red, strząsając popiăł na podłogÚ. Suchy wepchnął rÚce w kieszenie i szeroko stąpając ogromnymi, skrzywionymi do wewnątrz stopami stanął przed Redem. - Uprzedzaliśmy sto razy - powiedział z wyrzutem. - Żadnych kontaktăw przed spotkaniem. A co pan robi? - MăwiÚ, dzieá dobry - powiedział Red. - A pan? Chrypa roześmiał siÚ, a Suchy powiedział z irytacją: - Dzieá dobry, dzieá dobry... - przestał świdrowaÖ Reda pełnym wyrzutu spojrzeniem i zwalił siÚ na kanapÚ. - Nie wolno tego robiÖ - powiedział. - Nie wolno! Rozumie pan? - W takim razie wyznaczajcie spotkania tam, gdzie nie mam znajomych - powiedział Red. - Chłopiec ma racjÚ - zauważył Chrypa. - Popełniliśmy błąd. Kto to był? - Richard Nunnun - wyjaśnił Red. - Jest przedstawicielem kilku firm dostarczających aparaturÚ dla instytutu. Mieszka w tym hotelu. - Widzisz, jakie to proste! - powiedział Chrypa do Suchego. Wziął ze stołu olbrzymią, zapalniczkÚ, w kształcie Posągu Wolności, popatrzył na nią z powątpiewaniem i odstawił z powrotem. - A gdzie Barbridge? - już zupełnie życzliwie zapytał Suchy. - Skoáczył siÚ Barbridge - powiedział Red. Tamci dwaj wymienili szybkie spojrzenia. - Pokăj jego duszy - powiedział podejrzliwie Suchy. - Czy też może aresztowano go? Red przez chwilÚ nie odpowiadał, powoli dopalał papierosa, nastÚpnie rzucił niedopałek na podłogÚ i powiedział: - Nie băjcie siÚ, wszystko gra. Barbridge jest w szpitalu. - To siÚ u pana nazywa, że wszystko gra! - powiedział nerwowo Suchy, zerwał siÚ, z kanapy i podszedł do okna. - W ktărym szpitalu? - Nie băjcie siÚ - powtărzyl Red. - W tym co trzeba. Załatwiajmy nasze sprawy, ja chcÚ siÚ wreszcie wyspaÖ. - A konkretnie, w ktărym szpitalu? - już z rozdrażnieniem zapytał Suchy. - Już siÚ rozpÚdziłem, żeby wam powiedzieÖ - odparł Red. Wziął z podłogi teczkÚ. - BÚdziemy dziś załatwiaÖ interesy, czy nie? - Wszystko załatwimy, măj chłopcze - rześko powiedział Chrypa, Z nieoczekiwaną lekkością zeskoczył na podłogÚ, szybko przysunął do kanapy niski stolik. Jednym ruchem zgarnął na podłogÚ stos pism, usiadł naprzeciw i wparł w kolana răżowe włochate rÚce. - Niech pan pokaże towar - powiedział. Red otworzył teczkÚ, wyjął spis z cenami i położył na stoliku przed Chrypą. Chrypa spojrzał i paznokciem odsunął spis na bok. Suchy stanął z tylu i wgapił siÚ w kartkÚ ponad ramieniem wspălnika. - To jest rachunek - powiedział Red. - WidzÚ - odezwał siÚ Chrypa. - Niech pan pokaże towar! - Forsa - powiedział Red. - Co to za "pierścieá"? - podejrzliwie zapytał Suchy, pokazując palcem listÚ, ponad ramieniem Chrypy. Red milczał. Trzymał na kolanach otwartą teczkÚ i uporczywie patrzył w błÚkitne, anielskie oczka. Chrypa wreszcie siÚ uśmiechnął. - I za co ja ciÚ tak lubiÚ, măj chłopcze - zagruchał jak synogarlica. - A măwią, że miłośÖ od pierwszego wejrzenia nie istnieje! - westchnął teatralnie. - Phil przyjacielu, jak to siÚ nazywa w ich jÚzyku? Wydaj mu szmal, odżałuj zielonych... i podaj mi wreszcie ognia! Przecież widzisz... - pomachał cygarem, ktăre ciągle jeszcze zaciskał w dwăch palcach. Suchy Phil wymamrotał coś niewyraźnie, rzucił Chrypie zapałki, a sam wyszedł do sąsiedniego pokoju przez drzwi zasłoniÚte portierą. Było słychaÖ, jak z kimś tam rozmawia niewyraźnie i z irytacja, coś jakby na temat kota w worku, a Chrypa zapalając wreszcie swoje cygaro, ciągle wpatrywał siÚ w Reda z martwym uśmiechem na cienkich wargach, jakby siÚ nad czymś głÚboko zastanawiał. Red oparł brodÚ na teczce i też patrzył tamtemu w twarz starając siÚ nie mrugaÖ, chociaż powieki paliły go jak ogniem, a oczy zaczynały łzawiÖ. Potem wrăcił Suchy i rzucił na stolik dwie paczki banknotăw w banderolach i bardzo nadÚty usiadł obok Reda. Red leniwie siÚgnął po pieniądze, ale Chrypa zatrzymał go gestem, zerwał banderole i schował je do kieszeni piżamy. - Teraz bardzo proszÚ - powiedział. Red wziął pieniądze i nie licząc wepchnął je do wewnÚtrznych kieszeni marynarki, nastÚpnie przystąpił do wykładania towaru. Robił to powoli, umożliwiając tamtym dwăm obejrzenie wszystkiego i porăwnanie wszystkiego ze spisem każdego przedmiotu oddzielnie. W pokoju było cicho, tylko ciÚżko dyszał Chrypa i jeszcze za portierą coś cicho dźwiÚknÚło - jakby łyżeczka o krawÚdź szklanki. Kiedy w koácu Red zamknął teczkÚ i zatrzasnął zamek, Chrypa poniăsł na niego oczy i zapytał: - No a co z najważniejszym? - Nic - odpowiedział Red. I po chwili milczenia dodał: - Na razie. - Podoba mi siÚ to "na razie" - czule powiedział Chrypa. - A tobie, Phil? - Niejasno pan stawia sprawÚ - powiedział zrzÚdnie Suchy Phil. - Powstaje pytanie, dlaczego niejasno? - Bo to już taki măj fach: ciemne interesy - powiedział Red. - Niełatwy mamy fach, panowie. - No dobrze - powiedział Chrypa. - A gdzie aparat fotograficzny? - O do diabła! - zmieszał siÚ Red. Potarł palcami policzek czując, jak siÚ czerwieni. - Moja, wina - powiedział. - Na śmierÖ zapomniałem. - Tam? - zapytał Chrypa robiąc nieokreślony ruch cygarem. - Nie pamiÚtam... Pewnie tam... - Red zamknął oczy i opadł na oparcie kanapy. - Nie. Nic nie pamiÚtam. - Szkoda - powiedział Chrypa. - Ale czy pan przynajmniej widział tÚ rzecz? - Ależ skąd - z niechÚcią powiedział Red. - Przecież właśnie o to chodzi. Nawet nie doszliśmy do nagrzewnic. Barbridge wpakował siÚ w "pudding" i natychmiast musiałem zwinąÖ żagle. Może pan byÖ pewien, że gdybym zobaczył, tobym nie zapomniał. - Hugh, spăjrz no tylko! - przerażonym szeptem powiedział nagle Suchy. - Co to może byÖ? Siedział, wyciągając przed siebie wskazujący palec prawej dłoni. Dookoła palca wirował ten właśnie pierścieá z białego metalu i Suchy wpatrywał siÚ w pierścieá wytrzeszczając oczy. - On siÚ nie zatrzymuje! - głośno powiedział Suchy patrząc okrągłymi oczami to na pierścieá, to na ChrypÚ. - Co to znaczy: nie zatrzymuje siÚ? - ostrożnie zapytał Chrypa i odrobinÚ siÚ odsunął. - Włożyłem go na palec, raz zakrÚciłem - tak sobie... a on już minutÚ krÚci siÚ bez przerwy! Suchy nagle zerwał siÚ z kanapy i trzymając palec przed sobą pobiegł za portierÚ. Pierścieá srebrzyście połyskując wirował przed nim jak śmigło samolotu. - Co za cudactwo pan nam przyniăsł? - zapytał Chrypa. - A diabli go wiedzą! - odparł Red. - Sam do tej pory nie wiedziałem. Gdybym wiedział, przyniăsłbym wiÚcej. Chrypa przez jakiś czas patrzył na Reda, potem wstał i răwnież znikł za portierą... Zaszemrały tam głosy. Red wyciągnąl papierosa, zapalił, podniăsł z podłogi jakiś magazyn i zaczął go bez zainteresowania przeglądaÖ. W magazynie była nieprzebrana mnogośÖ cudnej urody dziewcząt, ale nie wiadomo dlaczego Reda mdliło na ich widok. Rzucił magazyn i poszukał wzrokiem czegoś do wypicia, nastÚpnie wyjął z wewnÚtrznej kieszeni paczkÚ banknotăw i przeliczył je. Wszystko było w porządku, ale żeby nie zasnąÖ, przeliczył răwnież nastÚpną paczkÚ. Kiedy ją chował do kieszeni, wrăcił Chrypa. - Masz szczÚście, măj chłopcze - oznajmił znowu siadając naprzeciw Reda. - Czy wiesz co to takiego perpetuum mobile? - Nie powiedział Red. - W naszej szkole tego nie przerabiano. - I na zdrowie - powiedział Chiypa. Wyjął jeszcze jeden zwitek banknotăw. - To jest cena pierwszego egzemplarza - oświadczył zdejmując banderolÚ. - Za każdy nastÚpny egzemplarz paáskiego "pierścienia" otrzyma pan dwie takie paczki. ZapamiÚtałeś chłopcze? Dwie paczki. Ale pod warunkiem, że nikt, oprăcz nas tu obecnych, nigdy niczego o tych pierścieniach siÚ nie dowie. Umowa stoi? Red w milczeniu wsadził pieniądze do kieszeni i wstał. - IdÚ - powiedział - Gdzie i kiedy nastÚpnym razem? Chrypa răwnież wstał. - Ktoś do pana zadzwoni - powiedział. - Niech pan oczekuje telefonu w każdy piątek od dziewiątej do dziewiątej trzydzieści rano. Otrzyma pan pozdrowienia od Phila Hugha i wtedy umăwi siÚ pan na spotkanie. Red skinął głową i ruszył do drzwi. Chrypa poszedł za nim i położył mu rÚkÚ na ramieniu. - Chciałbym, żeby mnie pan dobrze zrozumiał - powiedział. - Wszystko to jest bardzo miłe, pożyteczne itd... a "pierścieá" to doprawdy urocza zabaweczka, ale w pierwszym rzÚdzie potrzebne nam są dwie rzeczy - fotografie i napełniony kontener. Kiedy pan zwrăci nasz aparat fotograficzny ze zdjÚciami i nasz kontener, ale nie pusty, tylko pełny, już nigdy wiÚcej nie bÚdzie pan musiał chodziÖ do Strefy... Red poruszył ramieniem, zrzucił dłoá tamtego, otworzył drzwi i wyszedł, nie odwracając siÚ szedł miÚkkim chodnikiem i przez cały czas czuł na karku błÚkitne, nieruchome spojrzenie anielskich oczu. Nie czekając na windÚ, zszedł z siădmego piÚtra na dăł. Kiedy wyszedł z "Metropolii", wziął taksăwkÚ i pojechał na drugi koniec miasta. Kierowca trafił siÚ nieznajomy, z tych niedawno przybyłych, pryszczaty chłopiec z wielkim nosem; jeden z wielu, ktărzy ostatnimi laty tłumnie walili do Harmont w poszukiwaniu niebywałych przygăd, nieprzeliczonych bogactw, światowej sławy i jakiejś osobliwej religii. Tłumnie przyjeżdżali i zostawali szoferami taksăwek, kelnerkami, robotnikami na budowie, wykidajłami - nieudolni, chciwi, udrÚczeni niejasnymi pragnieniami, zawistni, niezadowoleni ze wszystkiego na świecie, rozczarowani i przekonani najgłÚbiej, że i tym razem znowu ich oszukano. Połowa, po kilkumiesiÚcznej poniewierce, przeklinając wszystko i wszystkich powracała do domăw, niosąc swe wielkie rozczarowanie do wszystkich krajăw świata: nieliczni, ktărych można by policzyÖ na palcach, zostawali stalkerami i szybko ginÚli, za szybko, żeby cokolwiek pojąÖ, niektărym udało siÚ dostaÖ pracÚ w instytucie, tym najzdolniejszym i wykształconym, zdatnym chociażby do pracy preparatora, a pozostali - wszystkie bez wyjątku wieczory spÚdzali w knajpach, urządzali băjki z powodu răżnicy poglądăw, z powodu dziewczyn i zwyczajnie bez powodu, kiedy siÚ popili. Od czasu do czasu organizowali marsze z wrÚczaniem jakichś petycji, jakieś demonstracje protestu, jakieś strajki, siedzące, stojące i nawet leżące i doprowadzali do białej furii miejską policjÚ, komendanturÚ i rdzennych mieszkaácăw Harmont, ale im wiÚcej uplywało czasu, tym gruntowniej pokornieli, uspokajali siÚ i coraz chÚtniej zapominali, po co siÚ tu znaleźli. Od pryszczatego szofera na kilometr niosło gorzałą, oczy miał czerwone jak krălik, ale był niezwykle podniecony i z miejsca zaczął opowiadaÖ Redowi, jak dziś rano na ich ulicy pojawił siÚ nieboszczyk z cmentarza. Przyszedł wiÚc do swojego domu, a dom przecież od ilu to już lat zamkniÚty, wszyscy siÚ wyprowadzili - i wdowa po nim, to znaczy stara, i cărka z mÚżem, i wnuki. A ten, jak opowiadają sąsiedzi, umarł jeszcze przed Lądowaniem, a teraz -- patrzcie paástwo - nagle wraca! ParÚ razy obszedł dom w kolko, poskrobał w drzwi, potem usiadł pod płotem i siedzi. Ludzi siÚ zbiegło - cała dzielnica