Arkadij i Borys Strugaccy. Piknik na Skraju Drogi
Trzeba tworzyÖ dobro ze zła bo nie ma nic innego, z czego by można Je
tworzyÖ.
Robert Fenn Warren
Fragmenty wywiadu, ktăry przeprowadził specjalny korespondent Radia
Harmont z
doktorem WALENTINEM PILLMANEM, w związku z przyznaniem temu ostatniemu
Nagrody Nobla w dziedzinie fizyki za 19... rok
- ... Zapewne pana pierwszym poważnym odkryciem było odkrycie tak
zwanego radiantu Pillmana?
- Nie sądzÚ. Radiant Pillmana to ani pierwsze, ani poważne, ani, ściśle
măwiąc, odkrycie. I w dodatku niezupełnie moje.
- Pan chyba żartuje, panie doktorze. Radiant Pillmana - te dwa słowa
zna każdy uczeá szkoły podstawowej.
- Nic dziwnego. Radiant Pillmana pierwszy odkrył właśnie uczeá,
niestety nie pamiÚtam jego nazwiska, niech pan zajrzy do "Historii
Lądowania" Stetsona, tam pan znajdzie wszystkie szczegăły. Radiant został
odkryty przez ucznia, wspăłrzÚdne opublikował po raz pierwszy student, a nie
wiadomo dlaczego ochrzczono radiant moim nazwiskiem.
- Tak, z odkryciami zdarzają siÚ zdumiewające historie. Czy nie măgłby
pan wyjaśniÖ naszym słuchaczom, panie doktorze...
- Niech pan posłucha, drogi rodaku. Radiant Pillmana to niezmiernie
prosta rzecz. ProszÚ sobie wyobraziÖ, że wprowadził pan w ruch obrotowy
ogromny globus, a potem zaczął pan do niego strzelaÖ z rewolweru. Dziurki na
globusie ulożą siÚ w pewną określoną krzywą. Cała istota tego, co pan nazywa
moim pierwszym poważnym odkryciem, zawiera siÚ w prostym fakcie - wszystkie
Strefy Lądowania - a jest ich sześÖ - rozmieszczone są
na powierzchni naszej planety tak. Jakby ktoś sześciokrotnie strzelił
do Ziemi z pistoletu umieszczonego na linii Ziemia - Deneb. Deneb - to alfa
gwiazdozbioru
ŁabÚdzia, a punkt na nieboskłonie, z ktărego, by tak rzec, strzelano -
nazywamy właśnie radiantem Pillmana.
- DziÚkujÚ w imieniu słuchaczy, panie doktorze. Drodzy słuchacze!
Nareszcie ktoś nam sensownie wyjaśnił, co to takiego radiant Pillmana! Ale a
propos, panie doktorze, wczoraj upłynÚło dokładnie trzynaście lat od dnia
Lądowania. ByÖ może, zechce pan w związku z tym powiedzieÖ kilka słăw swoim
rodakom?
- A co konkretnie ich interesuje? Niech pan pamiÚta, że nie było mnie
wăwczas w Harmont...
- Tym bardziej chcielibyśmy usłyszeÖ, co pan pomyślał, kiedy siÚ
okazało, że paáskie rodzinne miasto stało siÚ obiektem inwazji obcej
supercywilizacji...
- Măwiąc szczerze w pierwszej chwili pomyślałem, że to kaczka... Trudno
było sobie wyobraziÖ, że w naszym starym, małym miasteczku wydarzyło siÚ coś
podobnego. Odyby to była Gobi, Nowa Funlandia - ale Harmont!
- Jednakże w koácu musiał pan uwierzyÖ.
- Istotnie, w koácu musiałem.
- No i co było dalej?
- Nagle przyszło mi do głowy, że zarăwno Harmont, jak i pozostałe piÚÖ
Stref Lądowania... przepraszam, wtedy wiedziano tylko o czterech... że
wszystkie one tworzą określoną krzywą. Obliczyłem wspăłrzÚdne radiantu i
posłałem je do "Nature".
- I w najmniejszym stopniu nie zaniepokoił pana los rodzinnego miasta?
- Widzi pan, wtedy już wierzyłem w fakt Lądowania, ale jednak w żaden
sposăb nie byłem w stanie uwierzyÖ panicznym korespondencjom o płonących
dzielnicach, o potworach, ktăre szczegălnie chÚtnie pożerały starcăw i
dzieci, o krwawych walkach miÚdzy nieśmiertelnymi przybyszami z Kosmosu, a
nader śmiertelnymi, ale nieodmiennie bohaterskimi pancernymi dywizjami Jego
Krălewskiej Mości...
- Miał pan słusznośÖ. PamiÚtam, że koledzy dziennikarze nieźle wtedy
narozrabiali... PowrăÖmy jednak do nauki. Odkrycie radiantu Pillmana było
paáskim pierwszym, ale, jak sądzÚ, nie ostatnim wkładem w naszą wiedzÚ o
Lądowaniu.
- Pierwszym i ostatnim.
- Ale bez wątpienia śledzi pan uważnie stan miÚdzynarodowych badaá w
Strefach Lądowania...
- Tak... niekiedy przeglądam "Biuletyn".
- Ma pan na myśli "Biuletyn MiÚdzynarodowego Instytutu Cywilizacji
Pozaziemskiej"?
- Tak.
- A wiÚc co zdaniem pana należy uznaÖ za najważniejsze odkrycie
ostatnich trzynastu lat?
- Sam fakt Lądowania.
- Przepraszam?
- Sam fakt Lądowania stanowi najważniejsze odkrycie nie tylko na
przestrzeni ostatnich trzynastu lat, ale w całej historii ludzkości. Nie
jest takie ważne, kim oni byli, skąd i po co przybyli, dlaczego tak krătko
gościli u nas i co siÚ z nimi stalo păźniej. Najważniejsze, że teraz
ludzkośÖ z całą pewnością wie, że nie jest samotna we Wszechświecie. Obawiam
siÚ, że Instytutowi Cywilizacji Pozaziemskich już nigdy wiÚcej nie uda siÚ
dokonaÖ răwnie fundamentalnego odkrycia.
- To wszystko jest ogromnie interesujące, panie doktorze, ale prawdÚ
măwiąc miałem na myśli odkrycia w dziedzinie techniki. Odkrycia, ktăre
mogłaby wykorzystaÖ nasza ziemska nauka i technika. Przecież wielu wybitnych
uczonych uważa, że materiały znajdujące siÚ w Strefach Lądowania mogą
zmieniÖ cały bieg naszej historii.
- No căż, ja nie należÚ do zwolennikăw tego punktu widzenia. A jeżeli
chodzi o konkretne znaleziska, to przykro mi, ale nie jestem specjalistą.
- Jednak od dwăch lat jest pan konsultantem Komisji OFIZ, zajmującej
siÚ całokształtem spraw związanych z Lądowaniem...
- To prawda. Ale ja nie mam nic wspălnego z badaniami cywilizacji
pozaziemskich. W Komisji, wspălnie z innymi kolegami, reprezentujemy
miÚdzynarodowe środowisko naukowe, kontrolując wykonanie rezolucji ONZ w
sprawie eksterytorialności Stref Lądowania. Brutalnie măwiąc, pilnujemy,
żeby wszystkim, co znajduje siÚ w Strefach, dysponował wyłącznie
MiÚdzynarodowy Instytut.
- Czyżby na te pozaziemskie cuda jeszcze ktoś miał apetyt?
- Tak.
- Zapewne ma pan na myśli stalkerăw?
- Nawet nie wiem, co to takiego.
- Tak u nas, w Harmont, nazywają zuchwalcăw, ktărzy na własne ryzyko
przekradają siÚ do Strefy i wynoszą stamtąd wszystko, co im wpadnie w rÚce.
To nowy, nie znany dotychczas fach.
- Rozumiem. Nie, to nie leży w naszej kompetencji.
- Jasne! Tymi sprawami zajmuje siÚ policja. Ale ogromnie chcielibyśmy
wiedzieÖ, co właściwie leży w paáskiej kompetencji, panie doktorze?
- Wiadomo, że istnieje stały przemyt przedmiotăw ze Stref Lądowania.
Materiały dostają siÚ w rÚce nieodpowiedzialnych jednostek oraz całych
organizacji. Nas, uczonych i członkăw Komisji, interesują rezultaty tego
przemytu.
- Czy nie măgłby pan wypowiedzieÖ siÚ bardziej konkretnie?
- Wie pan, lepiej porozmawiajmy o sztuce. Czy naprawdÚ paáskich
słuchaczy nie interesuje moja opinia o niezrăwnanej Qwendy Muller?
- Ależ oczywiście! Ale najpierw może skoáczymy z nauką. Czy pan jako
uczony, nie ma czasem ochoty zająÖ siÚ tymi pozaziemskimi cudami?
- Jak by to panu powiedzieÖ... Prawdopodobnie.
- A wiÚc niewykluczone, że pewnego piÚknego dnia mieszkaácy Harmont
zobaczą swego sławnego rodaka na ulicach miasta?
- Niewykluczone.
lat 23, kawaler. Laborant MiÚdzynarodowego Instytutu Cywilizacji
Pozaziemskich, Filia w Harmont
Poprzedniego dnia wieczorem stoimy sobie z nim w przechowalni.
Wystarczy zrzuciÖ Kombinezony i można iśÖ w miasto, zajrzeÖ do "Barge" i
wypiÖ coś stosownego dla wzmocnienia duszy i ciała. Ja stojÚ ot, tak sobie,
podpieram ścianÚ, swoje zrobiłem i już trzymam w pogotowiu papierosa, paliÖ
mi siÚ chce wściekle - od dwăch godzin nie miałem papierosa w ustach. A on
jakoś nie może rozstaÖ siÚ ze swoimi skarbami. Załadował jeden sejf,
zamknął, opieczÚtował, teraz załadowuje drugi: zdejmuje z transportera
"pustaki", ogląda każdy ze wszystkich stron (a ciÚżkie są ścierwa jak
wielkie nieszczÚście, każdy waży sześÖ i păł kilo) i starannie ustawia na
păłkach.
Okropnie długo już wojuje z tymi "pustakami" i moim skromnym zdaniem
bez żadnego pożytku dla ludzkości. Na jego miejscu ja bym już dawno olał
sprawÚ i za te same pieniądze zająłbym siÚ czymś innym. Chociaż z drugiej
strony, jeśli siÚ zastanowiÖ, taki "pustak" rzeczywiście jest niezmiernie
zagadkowy, i można powiedzieÖ - szemrany. Ile to ja siÚ ich nadźwigałem, a
wszystko jedno, za każdym razem jak je zobaczÚ, od nowa nie mogÚ siÚ
nadziwiÖ. Dwie miedziane okrągłe płytki wielkości spodeczka, grube na piÚÖ
milimetrăw, odległośÖ miÚdzy płytkami czterysta milimetrăw, i oprăcz tej
odległości niczego miÚdzy płytkami nie ma. Można tam wsadziÖ rÚkÚ, można i
głowÚ, jeżeli kompletnie zgłupiałeś ze zdziwienia - pustka, pustka,
powietrze. Pomimo to coś miedzy nimi oczywiście byÖ musi, siła jakaś, tak ja
to rozumiem, ponieważ ani ścisnąÖ tych płytek, ani rozerwaÖ nikomu siÚ
jeszcze nie udało.
No chłopaki, trudno opisaÖ coś podobnego komuś, kto tego nie widział.
Jakoś to zbyt proste, szczegălnie jeśli siÚ dobrze przyjrzeÖ i uwierzyÖ
wreszcie własnym oczom. To zupełnie tak samo, jakby komuś opisywaÖ szklankÚ,
albo nie daj Boże kieliszek - tylko palcami wodzisz i klniesz w poczuciu
absolutnej bezsilności. Dobra, zakładamy, żeście wszystko zrozumieli, a
jeżeli ktoś nie zrozumiał, niech weźmie "Biuletyn" naszego instytutu - w
każdym numerze znajdzie artykuły o "pustakach" z fotografiami...
Jednym słowem Kirył już prawie od roku wojuje z tymi "pustakami".
Jestem u niego od samego początku i skarz mnie Băg, jeżeli rozumiem, czego
on siÚ po nich spodziewa, zresztą, jeśli mam byÖ szczery, nadmiernie nie
wysilam swego umysłu. Niech najpierw on sam zrozumie, niech sam rozwiąże tÚ
łamigłăwkÚ, a wtedy, byÖ może, posłucham, co bÚdzie miał do powiedzenia. Na
razie natomiast jasne jest dla mnie jedno - Kirył musi za wszelką cenÚ
chociaż jednego "pustaka" wypatroszyÖ, nadgryźÖ kwasami, zgnieśÖ pod prasą,
stopiÖ w piecu. I wtedy wszystko stanie siÚ dla niego jasne, zdobÚdzie sławÚ
i chwałÚ, a cała światowa nauka zapłacze z zachwytu rzewnymi łzami. Ale
chwilowo, o ile siÚ orientujÚ, do tego bardzo jeszcze daleko. Niczego do tej
pory nie osiągnął, uszarpał siÚ tylko nieprzytomnie, pozieleniał nawet,
zrobił siÚ milczący, wygląda jak chory pies i chyba oczy mu łzawią. Gdyby to
był ktoś inny, zaprowadziłbym go na wădkÚ, a potem na dziwki, żeby go
rozruszały, a rano znowu na wădkÚ i znowu na dziwki, tylko inne, i po
tygodniu czułby siÚ jak świeżo narodzony - uszy do găry, gÚba od ucha do
ucha. Tylko, że nie dla Kiryła takie lekarstwo - nawet proponowaÖ nie warto.
A wiÚc stoimy, znaczy siÚ, w przechowalni, patrzÚ na Kiryła, widzÚ, co
siÚ z nim dzieje, jakie ma zapadniÚte oczy, i tak mi siÚ go żal robi, że nie
macie pojÚcia. I właśnie wtedy zdecydowałem. To znaczy nie tyle nawet
zdecydowałem, tylko jakby mnie ktoś pociągnął za jÚzyk.
- Słuchaj - măwiÚ - Kirył...
A Kirył właśnie stoi i trzyma w rÚku ostatniego "pustaka" i wpatruje
siÚ w niego jakby chciał wleźÖ do środka.
- Słuchaj - măwiÚ - Kiryłl A gdybyś miał pełnego "pustaka", to co?
- Pełny "pustak"? - powtarza i marszczy brwi, jakbym z nim nagle zaczął
rozmawiaÖ po chiásku.
- No tak - măwiÚ. - Ta twoja hydromagnetyczna pułapka, jak jej tam...
obiekt 77-b. Tylko z jakimś niebieskawym paskudztwem w środku.
WidzÚ, że zaczyna do niego docieraÖ. Podniăsł na mnie oczy, przymrużył
powieki i widzÚ, że gdzieś tam, za psimi łzami pojawia siÚ jakiś przebłysk
rozumu, jak on sam uwielbia siÚ wyrażaÖ.
- Poczekaj - măwi. - Jak to pełny? Taki sam jak ten, tylko pełny?
- Aha.
- Gdzie?
Nareszcie. Dotarło. Nadstawił uszu. gÚba od ucha do ucha.
- Chodź - măwiÚ - zapalimy.
Kirył żywo wepchnął "pustaka" do sejfu, zatrzasnął drzwiczki,
przekrÚcił klucz trzy i păł raza i poszliśmy z powrotem do laboratorium. Za
zwyczajnego "pustaka" Ernest daje czterysta na rÚkÚ, a za pełnego - ja bym z
niego, sukinsyna, siedem skăr zdarł, ale możecie mi wierzyÖ albo nie, wtedy
nawet o tym nie pomyślałem, bo măj Kirył, jakby mu kto w kieszeá napluł
biegnie po dwa schodki na gărÚ, nawet zapaliÖ człowiekowi nie da. Jednym
słowem, wszystko mu opowiedziałem - Jak wygląda, gdzie leży i jak siÚ do
niego najłatwiej dostaÖ. Kirył od razu wyciągnął plan, znalazł ten garaż,
zaznaczył go palcem, spojrzał na mnie i, rzecz jasna, od razu wszystko
zrozumiał, zresztą niewiele tu było do rozumienia!
- Ach, ty! - măwi i uśmiecha siÚ. - Ho căż, trzeba iśÖ, najlepiej od
razu jutro rano. O dziewiątej zamăwiÚ przepustki i "kalosz", a o dziesiątej
zmăwimy paciorek i păjdziemy. Co ty na to?
- Można - odpowiadam. - A kto na trzeciego?
- A po co trzeci?
- E, nie - măwiÚ - to nie piknik z dziewczynami. A jeśli coś ci siÚ
stanie? To jest Strefa - măwiÚ
- porządek musi byÖ.
Kirył lekko siÚ uśmiechnął, wzruszył ramionami.
- Jak sobie chcesz! Ty siÚ lepiej na tym znasz. Pewnie że lepiej!
Kirył, rzecz jasna, przejawiał troskÚ o człowieka, to znaczy pomyślał o mnie
- obejdziemy siÚ bez trzeciego, pojedziemy we dwăjkÚ, cisza, spokăj, i ja
bÚdÚ czysty jak kryształ. Tylko że dobrze wiem - ludzie z instytutu we
dwăjkÚ do Strefy nie chodzą. U nich jest taki obyczaj: dwaj robią, co do
nich należy, trzeci zaś siÚ przygląda, a kiedy go potem zapytają - opowie.
- Gdyby to ode mnie zależało, wziąłbym Austina - măwi Kirył. - Ale ty
siÚ pewnie nie zgodzisz. A może jednak?
- Nie - măwiÚ. - Tylko nie Austina. Austina weźmiesz innym razem.
Austin to niezły chłopak, strach i odwaga są w nim wymieszane w
odpowiednich proporcjach, ale moim zdaniem jest już trefny. Kiryłowi tego
nie wytłumaczysz, ale ja takie rzeczy widzÚ - wyobraził sobie, że StrefÚ zna
i że już wszystko jest w niej dla niego jasne
- a to znaczy, że niedługo bÚdziemy mieli znajomy pogrzeb. No i na
zdrowie. Tylko że ja nie reflektujÚ. - No dobrze - măwi Kirył - A Tender?
Tender to jego drugi laborant. Niczego sobie chłop.
Spokojny.
- TrochÚ za stary - măwiÚ. - A poza tym ma dzieci...
- To nic. On już chodził do Strefy.
- Dobrze - măwiÚ. - niech bÚdzie Tender... Jednym słowem zostawiłem
Kiryła siedzącego nad planem, a sam poszedłem prościutko do "Barge", bo żreÖ
mi siÚ chciało nieprzytomnie, a i w gardle mi zaschło.
Dobra. PrzychodzÚ nastÚpnego dnia jak zwykle o dziewiątej, pokazujÚ
przepustkÚ, a na portierni dyżuruje ten sam tyczkowaty sierżant, ktărego w
zeszłym roku nieźle obsłużyłem, kiedy po pijaku zaczął siÚ dowalaÖ do Guty.
- CześÖ - măwi do mnie. - Ciebie - măwi - Rudy, szukają po całym
instytucie... W tym momencie przerywam mu grzecznie.
- Dla ciebie nie jestem żaden Rudy - măwiÚ. - I nie staraj siÚ mi
podlizaÖ, szwedzka kłonico.
- Na miłośÖ boską. Rudy! - măwi sierżant zdumiony. - Przecież wszyscy
tak ciÚ nazywają.
Przed Strefą zawsze jestem roztrzÚsiony i jeszcze trzeźwy na dodatek -
złapałem go za pas i ze wszystkimi szczegăłami opowiedziałem mu, kim jest i
dlaczego matka go zrodziła. On splunął, zwrăcił mi przepustkÚ i już bez tych
wszystkich czułości măwi:
- Obywatel Red Shoehart ma niezwłocznie stawiÖ siÚ u kapitana Herzoga.
Pełnomocnika do Spraw Bezpieczeástwa.
- O właśnie - măwiÚ - to co innego. Ucz siÚ, sierżancie, a zostaniesz
lejtnantem.
A sam myślÚ: co to znowu? Czego też może chcieÖ ode mnie kapitan Herzog
w godzinach pracy? Dobra, idÚ siÚ stawiÖ. Kapitan ma gabinet na trzecim
piÚtrze, luksusowy gabinet, i kraty w oknach jak na policji. Sam Willy
siedzi za swoim biurkiem, pyka fajkÚ i uprawia biurokracjÚ za pomocą maszyny
do pisania, a w kącie grzebie w stalowym sejfie jakiś sierżancina, nowy
chyba, nie znam go. W naszym instytucie tych sierżantăw jest wiÚcej niż w
przeciÚtnej dywizji i wszyscy tacy dorodni, krew z mlekiem - do Strefy nie
muszą chodziÖ, a na wszelkie zmartwienia naszego świata plują z trzeciego
piÚtra.
- Dzieá dobry - măwiÚ. - Pan mnie wzywał? Willy patrzy na mnie jak na
ropuchÚ, odsuwa
maszynÚ, kładzie przed sobą grubą tekturową teczkÚ i zaczyna przeglądaÖ
papiery.
- Red Shoehart? - pyta.
- We własnej osobie - odpowiadam, a śmiaÖ mi siÚ chce, że ledwie mogÚ
wytrzymaÖ. Taki nerwowy chichot mną trzÚsie.
- Od jak dawna pracujecie w instytucie?
- Dwa lata, trzeci rok właściwie.
- Stan cywilny?
- Samotny - odpowiadam. - Sierota. Na to kapitan odwraca siÚ do swojego
sierżanta i rozkazuje mu surowym głosem:
- Sierżancie Lummer, proszÚ iśÖ do archiwum i przynieśÖ akta sprawy
numer sto piÚÖdziesiąt.
Sierżant zasalutował i zniknął, a Willy zamknął teczkÚ i tak posÚpnie
pyta:
- Znowu to samo?
- Co znowu?
- Sam dobrze wiesz. MowÚ materiały przyszły w twojej sprawie. Tak,
myślÚ.
- A skąd te materiały?
Willy zasÚpił siÚ i ze złością zaczął tłuc swoją fajką o popielniczkÚ.
- To nie twoja rzecz - măwi. - Ostrzegam ciÚ, bo znamy siÚ nie od
dzisiaj - rzuÖ to wszystko i to raz na zawsze. Jak ciÚ drugi raz złapią,
sześcioma miesiącami siÚ nie wymigasz. A z Instytutu wylecisz natychmiast i
to na wieki wiekăw, rozumiesz?
- Rozumiem - măwiÚ - to akurat rozumiem dobrze, nie rozumiem tylko, co
za ścierwo na mnie doniosło...
Ale kapitan znowu patrzy na mnie ołowianym spojrzeniem, pogwizduje
pustą fajką i grzebie w swoich papierach. To znaczy, że wrăcił sierżant
Lummer z aktami sprawy numer sto piÚÖdziesiąt.
- DziÚkujÚ, Shoehart - măwi kapitan Willy Herzog o przezwisku Tucznik.
- To wszystko, co chciałem usłyszeÖ.
No a ja poszedłem do szatni, przebrałem siÚ w kombinezon, zapaliłem,
przez cały czas myślÚ - skąd ten swąd? Jeżeli z instytutu, to przecież lipa,
nikt tu o mnie nic nie wie i wiedzieÖ nie może. A jeżeli przyszedł papier z
policji... to o czym oni mogą tam wiedzieÖ, prăcz moich starych spraw? A
może Ścierwnik wpadł? To bydlÚ, żeby samemu siÚ wykrÚciÖ, rodzoną matkÚ
sprzeda. Ale przecież i Ścierwnik nic o mnie teraz nie wie. Myślałem,
myślałem, nic mądrego nie wymyśliłem i postanowiłem nie zawracaÖ sobie
głowy! Ostatni raz byłem w Strefie nocą trzy miesiące temu, prawie cały
towar już opyliłem i prawie wszystkie pieniądze wydałem, teraz mogą mnie
łapaÖ do sądnego dnia. Ale kiedy już szedłem po schodach na gărÚ, nagle
spłynÚło na mnie olśnienie, i to takie, że wrăciłem do szatni, usiadłem i
znowu zapaliłem. Wychodziło na to, że do Strefy dzisiaj iśÖ nie mogÚ, i to
pod żadnym pozorem. Ani jutro nie mogÚ, ani pojutrze. Wychodziło na to, że
gliny znowu mnie mają na oku, że nie zapomnieli o mnie, a jeżeli nawet
zapomnieli, to ktoś im właśnie przypomniał. Obecnie to już zresztą nieważne,
kto mianowicie. Każdy stalker, jeżeli tylko nie upadł na głowÚ, wie, że go
śledzą. Teraz muszÚ siedzieÖ cicho w najciemniejszym kącie, jaki uda mi siÚ
znaleźÖ. Jaka znowu Strefa? Ja tam nawet z przepustką od ilu już miesiÚcy
nie byłem! Czego siÚ czepiacie uczciwego laboranta?
Obmyśliłem to wszystko i nawet jakby pewną ulgÚ uczułem, że nie muszÚ
dzisiaj iśÖ do Strefy. Tylko
jakby o tym możliwie delikatnie zawiadomiÖ Kiryła? Powiedziałem mu
wprost:
- Do Strefy nie idÚ. Jakie bÚdą dalsze polecenia?
Na te słowa Kirył oczywiście wybałuszył na mnie oczy. Potem widocznie
dotarło do niego, bo wziął mnie za łokieÖ, zaprowadził do swojego
gabineciku, posadził przy swoim biurku, a sam usiadł obok na parapecie.
Zapaliliśmy. Milczymy, nastÚpnie Kirył pyta mnie ostrożnie:
- Czy coś siÚ stało. Red? No i co ja mam powiedzieÖ.
- Nie - măwiÚ - nic siÚ nie stało. A wiesz, przerżnąłem wczoraj w
pokera dwadzieścia zielonych - ten Nunnun gra jak stary...
- Poczekaj - măwi Kirył. - Ty co, rozmyśliłeś siÚ?
Aż stÚknąłem z wysiłku.
- Nie mogÚ - măwiÚ do niego, a sam aż zÚby zaciskam. - Nie mogÚ,
rozumiesz? Przed chwilą wezwał mnie do siebie Herzog.
Kirył oklapł. Znowu wyglądał jak păłtora nieszczÚścia, i znowu miał
oczy chorego pudla. Westchnął tak jakoś spazmatycznie, zapalił nowego
papierosa od starego niedopałka i măwi cicho:
- Możesz mi wierzyÖ. Red, że ja nikomu słowa nie powiedziałem.
- Daj spokăj - măwiÚ. - To nie o ciebie chodzi.
- Ja nawet Tenderowi jeszcze nie powiedziałem. Wypisałem mu przepustkÚ
i nawet nie zapytałem go, czy păjdzie z nami, czy nie...
Ja milczÚ, siedzÚ i palÚ. I śmiaÖ mi siÚ chce i płakaÖ, nic biedak nie
rozumie.
- A czego chciał od ciebie Herzog?
- Nic specjalnego - măwiÚ. - Ktoś na mnie doniăsł i to wszystko.
Popatrzył na mnie jakoś dziwnie, zeskoczył z parapetu i zaczął chodziÖ
po swoim gabineciku tam i z powrotem. Kirył biega po gabinecie, a ja siedzÚ,
dmucham dymem i milczÚ, głupio mi, że tak idiotycznie to wszystko wyszło
- ślicznie go wyleczyłem z melancholii, szkoda gadaÖ. A czyja to wina?
Wyłącznie moja. Pokazałem dziecku czekoladkÚ, a czekoladka jest schowana w
zaczarowanej skrzyni, a skrzyni pilnuje zły czarodziej... W tym momencie
Kirył przestaje biegaÖ, staje obok mnie, patrzy gdzieś w bok, widaÖ, że mu
głupio, i pyta:
- Słuchaj, Red, a ile może kosztowaÖ taki pełny "pustak"?
Z początku nie zrozumiałem, z początku pomyślałem, że on liczy na
kupienie gdzieś takiego "pustaka", tylko że gdzie tam coś podobnego kupisz,
byÖ może jeden jedyny na całym świecie stoi w tamtym garażu, zresztą tak czy
tak, pieniÚdzy by mu nie starczyło, skąd u niego pieniądze - zagraniczny
specjalista i to jeszcze z Rosji. A potem raptem jakby we mnie piorun
strzelił - to znaczy że on, draá, myśli, że ja dla forsy?! Ach ty, myślÚ,
sukinsynu, za kogo ty mnie bierzesz?! Już nawet usta otworzyłem, żeby mu to
wszystko powiedzieÖ. I zająknąłem siÚ. Bo co innego, măwiąc otwarcie, miał o
mnie myśleÖ? Stalker to stalker, nie ma co robiÖ błÚkitnych oczu, pokażcie
mu tylko forsÚ, za forsÚ stalker własnym życiem zahandluje. Tak to właśnie
teraz wygląda, że wczoraj zarzuciłem przynÚtÚ, a dzisiaj zabieram mu ją
sprzed nosa, cenÚ podbijam. Aż mi jÚzyk stanął kołkiem od tych myśli, a
Kirył patrzy na mnie badawczo, oczu ze mnie nie spuszcza i widzÚ w tych
oczach nawet nie pogardÚ, a jakby nawet jakieś zrozumienie. I wtedy
spokojnie mu wszystko wytłumaczyłem.
- Do garażu - măwiÚ - jeszcze nikt z przepustką nie chodził. Droga do
niego nie jest jeszcze oznakowana, wiesz o tym. Teraz pomyśl, wracamy
stamtąd i twăj Tender zaczyna wszystkim opowiadaÖ, jak to zasunÚliśmy prosto
do garażu, zabraliśmy co trzeba i z powrotem do domu. Jakbyśmy skoczyli do
sklepu naprzeciwko. I dla każdego bÚdzie jasne -
măwiÚ - że z găry wiedzieliśmy, dokąd i po co idziemy. A to znaczy, że
ktoś nam dał cynk. A już kto z nas trzech - komentarze chyba zbyteczne.
Rozumiesz, czym to dla mnie pachnie?
Skoáczyłem swoje przemăwienie, spojrzeliśmy sobie głÚboko w oczy i
milczymy. Potem nagle Kirył klasnął w rÚce, zatarł dłonie i niby raźno
oznajmia:
- No căż, jak nie to nie. Rozumiem ciÚ. Red, i nie potÚpiam. PăjdÚ sam.
A nuż wszystko dobrze siÚ skoáczy... nie pierwszy raz.
Rozłożył plan na parapecie oparł siÚ o niego łokciami, przygarbił, i
cała jego dziarskośÖ z miejsca wyparowała. SłyszÚ, jak mruczy do siebie:
- Sto dwadzieścia metrăw... nawet sto dwadzieścia dwa... i jeszcze w
samym garażu... Nie, nie wezmÚ Tendera. Jak myślisz. Red może nie warto braÖ
Tendera? Jak by nie było, ma dwoje dzieci...
- Samego ciÚ nie puszczą - măwiÚ.
- Wypuszczą - mruczy - znam wszystkich sierżantăw... i lejtnantăw też
znam... nie podobają mi siÚ te ciÚżarăwki! Trzynaście lat pod gołym niebem i
ciągle jak nowe... Dwadzieścia krokăw dalej cysterna - zardzewiała, dziurawa
jak sito, a one jakby prosto z fabryki... Och, ta Strefa!
Uniăsł głowÚ znad planu i zapatrzył siÚ w okno. I ja też spojrzałem w
okno. Szyby w naszych oknach są grube, solidne, a za szybą Strefa - matula,
oto ona, dwa kroki stąd, z dwunastego piÚtra widaÖ ją jak na dłoni...
Tak popatrzeÖ na nią - niby ziemia jak ziemia. Słoáce ją ogrzewa tak,
jak ogrzewa całą resztÚ ziemi i niby nic siÚ nie zmieniło, niby wszystko
wygląda tak samo, jak trzynaście lat temu. Gdyby nieboszczyk tatuś
popatrzył, toby nic specjalnego nie zauważył, może tylko by zapytał,
dlaczego fabryka nie dymi. strajkują czy co? Stożkowate hałdy żăłtej ziemi,
nagrzewnice blikują na słoácu, szyny, szyny, szyny, na szynach lokomotywa,
za nią wagoniki, platformy...
Przemysłowy krajobraz, jednym słowem. Tylko ludzi nie ma. Ani żywych,
ani martwych. A oto i garaż widaÖ
- długa szara gąsienica, brama na oścież, na parkingu stoją ciÚżarăwki.
Trzynaście lat stoją i nic siÚ z nimi nie dzieje. To Kirył bystrze zauważył
- głăwka pracuje. Nie daj Boże miÚdzy dwa samochody siÚ pchaÖ, samochody
trzeba z daleka obchodziÖ... tam jest jedna taka szczelinka w asfalcie,
jeśli oczywiście od tamtego czasu cierniem nie zarosła... Sto dwadzieścia
metrăw - odkąd on liczy? A, chyba od ostatniego znaku. Słusznie, stamtąd
wiÚcej nie bÚdzie. Brawo okularnicy, nie na darmo chleb jedzą... Patrzcie,
oznakowali drogÚ do samego wysypiska, i to jak chytrze! O, tu jest
rozpadlina, w ktărej Zgnilec znalazł wieczny spoczynek, wszystkiego dwa
metry od ich drogi... A przecież ostrzegał wtedy Kosmaty Zgnilca
- trzymaj siÚ, idioto, z daleka od dołăw, bo nie bÚdzie czego do trumny
włożyÖ... I miał świÚtą racjÚ, nawet żadna trumna nie była potrzebna...
Kiedy idziesz do Strefy, to sobie zakonotuj: z towarem wrăciłeś - cud boski,
z życiem uszedłeś - daj na mszÚ, kula patrolu - fart, a cała reszta - jak
los zdarzy.
Spojrzałem na Kiryła i widzÚ, że mnie spod oka obserwuje. I twarz ma
taką, że w tym momencie wszystkie moje mocne postanowienia diabli wziÚli. A
niech ich wszystkich, myślÚ, szlag trafi, co właściwie mogą mi zrobiÖ? Kirył
już w ogăle măgł nic nie măwiÖ, ale powiedział.
- Shoehart - măwi. - Z oficjalnych, podkreślam, z oficjalnych źrădeł
otrzymałem informacjÚ, że zbadanie garażu może przynieśÖ nauce ogromną
korzyśÖ. W związku z tym powstał projekt wyprawy do garażu. PremiÚ
gwarantujÚ. - I uśmiecha siÚ, jakby wygrał sto tysiÚcy.
- A z jakich to oficjalnych źrădeł pochodzi ta informacja? - pytam i
też uśmiecham siÚ jak idiota.
- Z poufnych źrădeł - odpowiada. - Ale panu mogÚ powiedzieÖ... -
przestał siÚ uśmiechaÖ i zasÚpił siÚ. - Powiedzmy od doktora Douglasa.
- Aha - măwiÚ - od doktora Douglasa... A od ktărego to Douglasa?
- Od Sama Douglasa - odpowiada sucho. - Od tego, ktăry zginął w
ubiegłym roku.
Aż mnie dreszcz przeszedł. A żeby ciÚ! Kto przed wyjściem măwi o takich
rzeczach? Możesz tym okularnikom kołki na głowie ciosaÖ - nic do nich nie
dociera... Złamałem niedopałek w popielniczce i măwiÚ:
- Dobra. Gdzie twăj Tender? Długo jeszcze bÚdziemy na niego czekaÖ?
Jednym słowem na ten temat wiÚcej nie rozmawialiśmy. Kirył zadzwonił na
bazÚ transportową, zamăwił "latający kalosz", a ja wziąłem plan, żeby
zobaczyÖ, co oni tam narysowali. Zupelnie nieźle narysowali, w normie. Na
podstawie fotografii z lotu ptaka, w dużym powiÚkszeniu. WidaÖ nawet bieżnik
na oponie, ktăra leży pod bramą garażu. Ech, ile by każdy stalker dał za
taki plan... a zresztą, na jaką cholerÚ zda siÚ plan po nocy, kiedy
pokazujesz gwiazdom zadek i własnych rąk nie możesz zobaczyÖ.
A tymczasem objawił siÚ i Tender. Czerwony, zadyszany. Cărka mu
zachorowała, musiał lecieÖ po lekarza, no a my uraczyliśmy go radosną
wiadomością - idziemy do Strefy. Z początku nawet o sapaniu zapomniał,
biedactwo. "Jak to do Strefy? - măwi - Dlaczego właśnie ja?" Jednakże kiedy
usłyszał o podwăjnej premii i o tym, że Red Shoehart răwnież idzie,
oprzytomniał i znowu zaczął sapaÖ.
Jednym słowem zeszliśmy we trăjkÚ do "buduaru". Kirrył poleciał po
przepustki, pokazaliśmy je jeszcze jednemu sierżantowi, a ten sierżant wydał
nam skafandry. Trzeba przyznaÖ, że to wyjątkowo pożyteczny wynalazek. Gdyby
go tak jeszcze przefarbowaÖ z czerwonego na jakiś inny bardziej odpowiedni
kolor.
Każdy stalker wyłoży za taki skafander piÚÖset zielonych bez zmrużenia
oka. Już dawno przysiągłem sobie, że stanÚ na uszach i gwizdnÚ chociażby
jeden. Ma pierwszy rzut oka niby nic specjalnego, skafander jak dla nurka i
hełm jak dla nurka, z przodu przezroczysty. Może nawet nie jak u nurka, a
raczej jak u lotnika w samolotach naddżwiÚkowych albo jak u kosmonauty.
Lekki, wygodny, nigdzie nie ciśnie i nie pocisz siÚ w nim z gorąca. W takim
skafandrze można iśÖ choÖby w ogieá i też żaden gaz do środka nie
przeniknie, nawet kula. jak măwią, go nie przebije. Oczywiście i ogieá, i
jakiś tam iperyt, i kula karabinowa - to wszystko jest nasze, ziemskie,
ludzkie. W Strefie niczego takiego nie ma, w Strefie nie tego trzeba siÚ
baÖ. Zresztą, co tu gadaÖ, i w tych skafandrach ludzie też giną jak muchy.
Inna sprawa, że bez skafandrăw może byłoby jeszcze gorzej. Od "ognistego
puchu" na przykład skafandry zabezpieczają na sto procent, i od pluniÚÖ
"diabelskiej kapusty"... no,
dobra.
Wleźliśmy w skafandry, przesypałem mutry z woreczka do bocznej kieszeni
i przemaszerowaliśmy przez cały teren instytutu do wyjścia w StrefÚ. Taki
jest u nich obyczaj! niech widzą - oto żołnierze nauki idą składaÖ swoje
życie na ołtarzu wiedzy, ludzkości i Ducha ŚwiÚtego, amen. I rzeczywiście we
wszystkich oknach aż do czternastego piÚtra stoją, wspăłczują, tylko jeszcze
brakuje powiewających chusteczek i orkiestry.
- Răwnaj krok - măwiÚ do Tendera. - Kałdun wciągnij, nieszczÚsny
łamago! WdziÚczna ludzkośÖ nie zapomni o tobie!
Spojrzał na mnie i widzÚ, że mu nie w głowie żarty. I słusznie - jakie
tam żarty! Ale kiedy idziesz do Strefy, to już jedno z dwojga: albo płakaÖ,
albo siÚ śmiaÖ, a ja jeszcze nigdy w życiu nie płakałem. Spojrzałem na
Kiryła. nie powiem, trzyma siÚ nieźle, tylko wargami porusza, jakby siÚ
modlił.
- Modlisz siÚ? - pytam. - Mădl siÚ - măwiÚ - mădl! Im dalej w StrefÚ,
tym bliżej do nieba...
- Co? - pyta, bo nie dosłyszał.
- Mădl sie! - krzyczÚ. - Stalkerăw wpuszczają do nieba bez kolejki!
Wtedy Kirył siÚ uśmiechnął i poklepał mnie po plecach, niby - nie băj
siÚ nic, ze mną nie zginiesz, a w ogăle raz kozie śmierÖ. Zabawny facet, jak
Boga kocham.
Oddaliśmy przepustki ostatniemu sierżantowi. Tym razem w drodze wyjątku
okazał siÚ lejtnantem, znam go zresztą, jego ojciec handluje w Rexopolu
nagrobkami. "Latający kalosz" już na nas czeka, chłopcy z bazy podstawili go
pod samą wartowniÚ. Wszystko już jest na miejscu - i "pogotowie ratunkowe",
i straż pożarna, i nasza waleczna gwardia, nieustraszeni ratownicy, kupa
spasionych darmozjadăw ze swym helikopterem. PatrzeÖ na nich nie mogÚ!
Wleźliśmy do "kalosza", Kirył usiadł przy sterach i măwi do mnie:
- No, Red, obejmuj dowodzenie.
Bez zbÚdnego pośpiechu rozpiąłem zamek błyskawiczny na piersi, wyjąłem
zza pazuchy manierkÚ, golnąłem jak należy, zakrÚciłem zakrÚtkÚ i schowałem
manierkÚ z powrotem. Bez tego nie potrafiÚ. Ktăry to już raz idÚ do Strefy,
a bez tego nie mogÚ. Tamci dwaj patrzą na mnie, czekają.
- A wiÚc tak - măwiÚ. - Wam nie proponujÚ, dlatego że idziemy razem
pierwszy raz i nie wiem, jak na was działa alkohol. Regulamin bÚdzie taki:
wszystko, co powiem, wykonywaÖ natychmiast i bez gadania. Jeżeli ktoś zagapi
siÚ albo zacznie jakieś tam pytania zadawaÖ - bÚdÚ prał czym popadnie, za co
z găry przepraszam, na przykład tobie, panie Tender, powiem: staá na rÚkach
i idź naprzăd. I w tejże chwili pan Tender musi zadrzeÖ swoją ciÚżką dupÚ do
găry i robiÖ, co mu kazano. A nie posłuchasz, to, byÖ może, swojej chorej
căreczki nigdy wiÚcej w życiu nie zobaczysz. Rozumiesz? Ale już ja siÚ
zatroszczÚ, żebyś ją zobaczył.
- Ty, Red, tylko nie zapomnij powiedzieÖ - chrypi Tender, a już jest
cały czerwony, widzÚ, jak siÚ poci i wargi mu kłapią. - Ja nie tylko na
rÚkach, na zÚbach păjdÚ, gdzie każesz, nie jestem nowicjuszem, wiesz o tym.
- Dla mnie obaj jesteście nowicjusze - măwiÚ - a powiedzieÖ nie
zapomnÚ, spokojna głowa. Aha, umiesz prowadziÖ "kalosz"?
- Umie - odpowiada Kirył - dobrze prowadzi.
- Jak dobrze, to dobrze - măwiÚ. - W takim razie - z Bogiem! OpuściÖ
przyłbice! Mała naprzăd, ściśle według znakăw, wysokośÖ trzy metry. Przy
dwudziestym siădmym słupku - przystanek.
"Kalosz" wystartował i Kirył na wysokości trzech metrăw dał "mała
naprzăd", a ja nieznacznie odwrăciłem głowÚ i leciutko dmuchnąłem przez lewe
ramiÚ. WidzÚ - gwardziści - ratownicy wsiedli do swojego helikoptera,
strażacy z szacunkiem stanÚli na bacznośÖ, lejtnant w drzwiach wartowni
salutuje nam, idiota nieszczÚsny - a nad nimi wszystkimi wisi wielki plakat,
już dobrze wypłowiały: "Serdecznie witamy, szanowni Przybysze"! Tender już
zebrał siÚ w sobie, żeby im wszystkim pomachaÖ rÚką na pożegnanie, ale ja mu
tak przysunąłem piÚścią w bok, że od razu zapomniał o swoich
arystokratycznych manierach. Ja Ci pokażÚ, durniu, pożegnaá mu siÚ
zachciało!
PopłynÚliśmy.
Po lewej mieliśmy instytut, po prawej Kwartał Zadżumionych i
posuwaliśmy siÚ od znaku do znaku, samym środkiem ulicy. Och, dawno Już nikt
po tej ulicy nie jeździł ani nie chodził! Asfalt popÚkał, pÚkniÚcia zarosty
trawą, ale to jeszcze była nasza, zwykła trawa, ludzka i normalna. A tam, na
chodniku, po lewej rÚce, rosły już czarne ciernie, i po tych cierniach było
widaÖ, jak precyzyjnie Strefa sama siebie wyznacza - czarne zarośla przy
samej jezdni, jakby kto nożem uciął nie, jednak ci przybysze to byli
przyzwoici faceci, narozrabiali paskudnie, to prawda, ale sami wyznaczyli
sobie granicÚ. Przecież nawet "ognisty puch" na naszą stronÚ ze Strefy nie
leci, chociaż, zdawałoby siÚ, wiatr go nosi we wszystkie strony...
Domy w Kwartale Zadżumionych są oblazłe, martwe, ale szyby w oknach
prawie wszÚdzie ocalały, tylko zarosły brudem i dlatego wyglądają jak
oślepłe. Ale nocą, kiedy czołgasz siÚ tamtÚdy, widaÖ dobrze światełka w
mieszkaniach, jakby ktoś palił suchy spirytus. Takie niebieskawe jÚzyki
płomyczkăw. To "czarci pudding" zieje z piwnic. Ale jeżeli patrzeÖ ot tak -
bloki jak bloki, wymagają, rzecz jasna, remontu, ale nic nadzwyczajnego,
tylko ludzi nie widaÖ. W tym domu z czerwonej cegły mieszkał, nawiasem
măwiąc, nasz nauczyciel rachunkăw o dźwiÚcznym przezwisku Przecinek. Był
koszmarnym nudziarzem i w życiu mu siÚ nie powiodło, druga żona odeszła od
niego przed samym Lądowaniem, a cărka miała bielmo na jednym oku, pamiÚtam,
że dokuczaliśmy jej bez miłosierdzia. Kiedy siÚ zaczÚła panika. Przecinek ze
wszystkimi z tego kwartału w samych gaciach biegł aż do mostu - dziesiÚÖ
kilometrăw bez zatrzymywania. Potem długo chorował, skăra mu zlazła i
paznokcie. Wszyscy, ktărzy mieszkali w Kwartale, no powiedzmy, prawie
wszyscy, identycznie chorowali i dlatego teraz tak siÚ właśnie nazywa -
Kwartał Zadżumionych. niektărzy umarli, ale przeważnie starsi, i to też nie
wszyscy. Ja na przykład myślÚ, że oni umarli przede wszystkim ze strachu, a
nie z powodu choroby. To było straszne. Kto mieszkał w tym kwartale, ten
chorował. A w tamtych trzech - ludzie ślepli. Teraz te kwartały tak właśnie
siÚ nazywają - Pierwszy Ociemniały, Drugi Ociemniały... Ślepli zresztą nie
do koáca, a tylko tak trochÚ, coś w rodzaju kurzej ślepoty. Co ciekawe,
opowiadają, że nie oślepli od jakiegoś błysku czy wybuchu, chociaż măwią, że
wybuchy też były, ale od strasznego łoskotu. Zagrzmiało, măwią, z taką siłą,
że od razu nas oślepiło. Lekarze tłumaczą im, jak komu dobremu - to
niemożliwe, przypomnicie sobie dobrze! Nie, uparli siÚ, to był wyjątkowo
silny grzmot i od niego wlaśnie oślepliśmy. A żeby było śmieszniej, nikt
prăcz nich żadnego grzmotu nie słyszał.
Tak. wygląda tu, jakby nic siÚ nie stało. O, tam stoi szklany kiosk,
caluteáki. Dziecinny wăzek w bramie, nawet pościel zdaje siÚ, jest jeszcze
czysta... Tylko te anteny zarosły jakimiś wiechciami na podobieástwo
morskiej trawy. Okularnicy na tÚ trawÚ dawno zÚby sobie ostrzą. CiekawośÖ,
rozumiecie, co to za trawa - nigdzie indziej czegoś podobnego nie ma, tylko
w Kwartale Zadżumionych i tylko na antenach. A co najważniejsze - tuż obok
instytutu, pod samymi oknami. W zeszłym roku wpadli na świetny pomysł, z
helikoptera opuścili kotwiczkÚ na stalowej linie, zaczepili jeden wiecheÖ.
Tylko pociągnÚli, nagle psz-sz-sz! Patrzymy - antena dymi, kotwiczka dymi i
lina też dymi, i to zdrowo. I dymi siÚ to wszystko nie normalnie, tylko z
takim jakimś jadowitym sykiem - wypisz, wymaluj grzechotnik. No a pilot,
chociaż lejtnant, szybko pokapował, co i jak, rzucił linÚ, a sam dał dÚba...
O, tam właśnie wisi ta lina, prawie do samej ziemi zwisa i cała trawą
zarosła... I tak powolutku, powolutku dopłynÚliśmy do koáca ulicy, do
zakrÚtu. Kirył spojrzał na mnie - skrÚcaÖ? Machnąłem mu rÚką
- na pierwszym biegu! Nasz "kalosz" skrÚcił i wolniutko popłynął nad
ostatnimi metrami ludzkiej ziemi. Trotuar zbliża siÚ, zbliża i już cieá
naszego "kalosza" padł na czarne ciemiÚ... Koniec. To już Strefa! I od razu
mrăz po skărze... Za każdym razem tak mnie trzÚsie i do tej pory nie wiem,
czy to Strefa mnie tak wita, czy nerwy stalkera wysiadają. Za każdym razem
obiecujÚ sobie, że jak wrăcÚ, to zapytam, czy z innymi dzieje siÚ podobnie,
i za każdym razem zapominam.
No dobra, pełzniemy sobie wolniutko nad byłymi ogrădkami, silnik pod
stopami huczy răwno, spokojnie - no, myślÚ, on ma najmniej powodăw do
niepokoju. I w tej właśnie chwili măj Tender nie wytrzymał. Nie zdążyliśmy
nawet dotrzeÖ do pierwszego słupka, jak nagle zaczął gadaÖ. Ho tak, jak
zwykle żăłtodzioby gadają w Strefie - ząb na ząb facetowi nie trafia, serce
zamiera, człowiek nie wie, co siÚ z nim dzieje, wstydzi siÚ okropnie i nie
może siÚ opanowaÖ. Moim zdaniem to coś w rodzaju kataru: choÖ siÚ powieś, z
nosa leje siÚ i leje. Czego to oni nie wygadują! To jeden z drugim zacznie
siÚ zachwycaÖ krajobrazem, to zacznie wykładaÖ swoje teorie na temat
przybyszăw albo w ogăle truje coś bez sensu i już nie jest w stanie siÚ
zatrzymaÖ, tak jak teraz Tender o swoim nowym garniturze. Ile za niego
zaplacił i jaka cienka wełna, i jak mu krawiec guziki zmieniał...
- Zamknij siÚ - măwiÚ.
Tender popatrzył na mnie baranim wzrokiem, bezgłośnie poruszył wargami,
i znowu: ile jedwabiu poszło na podszewkÚ. A ogrădki już siÚ koáczą, pod
nami gliniaste pole, gdzie dawniej było wysypisko śmieci, i czujÚ, jakby
jakiś wiaterek powiał. Przed chwilą żadnego wiatru nie było, a teraz nagle
powiało, kurz siÚ unosi i zdaje mi siÚ, że coś słyszÚ.
- Milcz, ścierwo - măwiÚ do Tendera. nie, w żaden sposăb nie może
przestaÖ. Teraz znowu o włosiance zaczyna, no jeżeli tak, to przepraszam.
- Stăj - măwiÚ do Kiryła.
Kirył natychmiast hamuje. Zuch, ma szybki refleks. BiorÚ Tendera za
ramiÚ, obracam go do siebie i z całej siły w przyłbicÚ. Rąbnął, biedak nosem
w szybÚ, oczy zamknął i zamilkł. I jak tylko zamilkł, usłyszałem: tr-r-r...
tr-r-r... tr-r-r... Kirył popatrzył na mnie, zacisnął szczÚki, wyszczerzył
zÚby. PokazujÚ mu rÚką, stăj, stăj, na miłośÖ boską, nie ruszaj siÚ. Ale
przecież on też słyszy to trzeszczenie i jak każdego nowicjusza natychmiast
korci go, żeby coś robiÖ, żeby działaÖ. "Tylny bieg?" - szepce. Rozpaczliwie
krÚcÚ głową, potrząsam piÚścią przed samym jego hełmem - uspokăj siÚ, do
cholery. Ech, mamo kochana, z tymi nowymi nie wiadomo co począÖ, czy na pole
uważaÖ, czy na nich. I w tym momencie zapomniałem o wszystkim. Nad kupą
wiekowych śmieci, nad potłuczonym szkłem, nad strzÚpami starych szmat
zafalowało takie jakieś drżenie, migotanie takie, no prawie tak, jak drga
gorące powietrze latem nad pokrytym blachą dachem, przepełzło przez
wzniesienie i szło, szło, prosto na nas, tuż obok słupka, nad drogą
zatrzymało siÚ, postało z păł sekundy - czy może mi siÚ tak tylko wydało - i
pociągnÚło w pole, za krzaki, za zgniłe parkany, tam, na cmentarz starych
samochodăw.
Niech ich diabli wezmą, okularnikăw! Musieli długo myśleÖ, żeby
wyznaczyÖ drogÚ wprost nad wykopem! A ja też jestem dobry. Gdzie miałem
oczy, kiedy zachwycałem siÚ ich kretyáską mapą?
- Teraz mała naprzăd - măwiÚ do Kiryła.
- A co to było?
- Diabeł go tam wie! Było i nie ma, i Bogu dziÚki. A ty siÚ zamknij,
jeżeli ciÚ mogÚ o coś prosiÖ. Teraz nie jesteś człowiekiem, rozumiesz? Teraz
jesteś maszyną, moim sterem...
Tu siÚ tropnąłem, że i u mnie chyba zaczyna siÚ słowny katar.
- DosyÖ tego - măwiÚ. - Ani słowa wiÚcej. Krălestwo za jeden łyk. Do
chrzanu te wszystkie skafandry, tyle wam powiem. Bez skafandra dziÚki Bogu,
parÚ lat przeżyłem i mam nadziejÚ przeżyÖ drugie tyle, a bez solidnego łyku
czegoś mocniejszego w takiej chwili... No, trudno!
Wietrzyk jakby ucichł, nic podejrzanego nie słychaÖ, tylko silnik huczy
tak monotonnie, spokojnie. A dookoła słonce, a dookoła upał... odblaski
światła... wszystko jakby szło normalnie, słupki na dole przepływają jeden
za drugim. Tender milczy, Kirył milczy, wyrabiają siÚ chłopcy, nie martwcie
siÚ, kochani, w Strefie też można żyÖ przy odrobinie wprawy. A oto i słupek
z numerem dwadzieścia siedem - żelazny prÚt, a na nim czerwone koło z dwăjką
i siădemką. Kirył spojrzał na mnie, skinąłem mu glową i nasz "kalosz"
stanął.
Wszystko do tej pory to było małe piwo. Teraz nic, tylko spokăj.
ŚpieszyÖ siÚ nie mamy dokąd, wiatru nie ma, widocznośÖ dobra, wszystko jak
na dłoni. WidaÖ wykop, w ktărym Zgnilec znalazł zasłużony spoczynek - coś
kolorowego jakby tam leży, może to jego łachy. Parszywy był typ. Panie,
zmiłuj siÚ nad jego grzeszną duszą, chciwy, głupi, niechlujny, tylko takich
Ścierwnik Barbridge widzi na kilometr i zgarnia pod swoje skrzydła... a w
ogăle to Strefa nie pyta, dobry jesteś czy zly, i wychodzi na to, że trzeba
ci podziÚkowaÖ, Zgnilec, głupi byłeś, nawet twego prawdziwego imienia nikt
nie pamiÚta, a mądrym ludziom pokazałeś drogÚ... Tak. Oczywiście najlepiej
byłoby teraz dotrzeÖ do asfaltu. Asfalt jest răwny, gładki, wszystko na nim
widaÖ i tam jest ta znajoma szczelina. Tylko że bardzo mi siÚ nie podobają
te pagăreczki! Odyby lecieÖ prosto nad asfaltem, trzeba by przejśÖ jak raz
nad nimi. Widzisz je, stoją, zapraszają. Nie, moje drogie, miÚdzy wami ja
nie przejdÚ. Drugie przykazanie stalkera - albo z lewej, albo z prawej musi
byÖ czysto co najmniej na sto krokăw. A nad tym lewym pagăreczkiem
przelecieÖ można... Co prawda nie wiem, co tam za nim siÚ kryje. Na ich
planie, jak sobie przypominam, niczego nie było. Ale kto wierzy planom?
- Słuchaj, Red - szepcze Kirył. - Może skoczymy, co? Na dwadzieścia
metrăw w gărÚ, potem od razu w dăł i już jesteśmy nad garażem, no?
- Milcz, durniu - măwiÚ. - Nie przeszkadzaj, siedź cicho.
W gărÚ mu siÚ zachciało. A jak ci przysunie tam na wysokości dwudziestu
metrăw? Mokra plama zostanie. Albo nagle objawi siÚ "łysica" - wtedy nawet
plamy nikt z mikroskopem nie wypatrzy. Och, ci ryzykanci, niecierpliwią siÚ,
widzicie, skakaÖ mu siÚ zachciało... Jednym słowem, jak iśÖ do pagărka -
wiadomo, a przy nim zatrzymamy siÚ i zobaczymy, co dalej. Wsadziłem rÚkÚ do
kieszeni, wyciągnąlem garśÖ muterek. Pokazałem je Kiryłowi i măwiÚ:
- PamiÚtasz bajkÚ o Tomciu Paluchu? Czytałeś ją w szkole? No to teraz
wszystko bÚdzie na odwrăt. Patrz! - rzuciłem pierwszą muterkÚ, niedaleko
rzuciłem, jak należy, mniej wiÚcej na dziesiÚÖ metrăw. Muterka poleciała
normalnie. - Widziałeś?
- No? - măwi.
- Nie "no", tylko pytam, czy widziałeś?
- Widziałem.
- Teraz najwolniej jak potrafisz, prowadź "kalosz" prosto do muterki i
na dwa kroki przed nią zatrzymaj siÚ. Zrozumiałeś?
- Zrozumiałem. Szukasz stref wzmożonej grawitacji?
- Czego trzeba, tego szukam. Poczekaj, rzucÚ jeszcze jedną. Patrz,
gdzie upadnie, i oczu z niej wiÚcej nie spuszczaj.
Rzuciłem jeszcze jedną mutrÚ. Oczywiście też poleciała normalnie i
upadła obok pierwszej.
- Jedziemy - powiedziałem.
"Kalosz" ruszył. Twarz Kiryła stała siÚ spokojna i jasna. Widocznie już
zrozumiał. Ci okularnicy wszyscy są tacy sami. Dla nich najważniejsze -
wymyśleÖ nazwÚ. Păki nazwy nie wymyśli, aż litośÖ bierze patrzeÖ na takiego,
wygląda jak kto głupi. no a jak wymyśli! Jakąś tam wzmożoną grawitacjÚ - od
razu spływa na niego spokăj i zaraz lżej mu żyÖ na świecie.
Przelecieliśmy nad pierwszą mutrą, nad drugą i trzecią. Tender wzdycha,
przestÚpuje z nogi na nogÚ i co chwila ziewa ze zdenerwowania, z takim psim
skomleniem - kiepsko siÚ czuje, biedak. Nie szkodzi, to mu tylko na zdrowie
wyjdzie. PiÚÖ kilo co najmniej dzisiaj zrzuci, to lepsze od najlepszej
diety... Rzuciłem czwartą mutrÚ. Jakoś nie tak poleciała. Nie umiem
wytłumaczyÖ, na czym to polega, ale czujÚ, że coś tu nie tak, i natychmiast
łaps Kiryła za rÚkÚ.
- Stăj - powiadam - i ani kroku dalej. A sam wziąłem piątą i rzuciłem
ją wyżej i dalej. Jest zaraza! Oto ona, "łysica" I Mutra w gărÚ poleciała
normalnie, w dăł też prawie normalnie, ale w połowie drogi jakby ją ktoś w
bok szarpnął, i to tak szarpnął, że wbiła siÚ w glinÚ i znikła nam z oczu.
- Widziałeś? - pytam szeptem.
- Tylko w kinie widziałem - măwi Kirył i tak siÚ wychylił do przodu, że
tylko patrzeÖ, jak z "kalosza" wypadnie. - RzuÖ jeszcze jedną, co?
RÚce mi opadły. Jedną? Czy tu jedna wystarczy? Ech, ci uczeni!... No
dobra, rzuciłem jeszcze osiem muterek, păki "łysicy" nie oznaczyłem.
Uczciwie măwiąc starczyłoby i siedem, ale jedną specjalnie dla Kiryła
rzuciłem, w sam środek - niech siÚ napatrzy na swoją grawitacjÚ. PlasnÚła
mutra w glinÚ, jakby to nie była mutra tylko stukilowy odważnik. PlasnÚła i
tylko dziurka w glinie po niej została. Kirył aż cmoknął ze szczÚścia.
- No dobrze - măwiÚ - zabawiliśmy siÚ i wystarczy. Teraz patrz. Rzucam
tam, gdzie bÚdziemy lecieÖ, i nie spuszaj z niej oczu.
Krătko măwiąc objechaliśmy "łysicÚ" i znaleźliśmy siÚ nad pagărkiem.
Właściwie pagărek był mały, jakby kot napaskudził, i do dzisiaj w ogăle go
nie zauważałem. Tak... Wisimy nad pagărkiem, do asfaltu jak rÚką siÚgnąÖ, ze
dwadzieścia krokăw. Miejsce czyściutkie, każdą trawkÚ widaÖ, każde
pÚkniÚcie. Wydawałoby siÚ, o co chodzi? Rzucaj mutrÚ i z Bogiem.
Nie mogÚ rzuciÖ mutry.
Sam nie rozumiem, co siÚ ze mną dzieje, ale w żaden sposăb nie mogÚ siÚ
zdecydowaÖ, żeby ją rzuciÖ.
- Co z tobą? - pyta Kirył. - Dlaczego stoimy?
- Poczekaj - măwiÚ. - I zamknij twarz, na miłośÖ boską. Zaraz, myślÚ,
zaraz rzucÚ muterkÚ, przelecimy sobie spokojnie, jak po maśle przejdziemy,
nawet trawka nie drgnie - păł minuty i jesteśmy nad asfaltem... I nagle
spociłem siÚ jak ruda mysz! Aż mi oczy zalało i już wiem, żadnej mutry tam
nie rzucÚ. Na lewo, proszÚ bardzo, choÖby dwie. Chociaż tamtÚdy dalej jakieś
kamyki widaÖ niezbyt przyjemne, ale tam mogÚ rzucaÖ mutrÚ, a prosto przed
siebie
- za nic. I rzuciłem muterkÚ w lewo. Kirył nic nie powiedzial,
podprowadził "kalosz" do mutry i dopiero wtedy popatrzył na mnie. Wyglądałem
chyba paskudnie, bo zaraz odwrăcił oczy.
- To nic - măwiÚ do niego - prosta droga nie zawsze prowadzi do celu. -
I rzuciłem na asfalt ostatnią mutrÚ.
Dalej już było łatwiej. Znalazłem swoją szczelinÚ. Była czyściutka,
żadnym dranstwem nie zarosła, moja najmilsza, koloru nie zmieniła. Patrzyłem
na nią i promieniałem ze szczÚścia. I doprowadziła nas ta szczelina do bramy
garażu lepiej niż wszelkie znaki.
Poleciłem Kiryłowi, żeby zszedł na wysokośÖ păłtora metra, położyłem
siÚ na brzuchu i zacząłem patrzyÖ w otwartą bramÚ garażu. Na początku, ze
słoáca, nic nie było widaÖ - ciemno choÖ oko wykol, potem wzrok przywykł i
widzÚ, że w garażu od tamtego czasu jakby siÚ nic nie zmieniło. Wywrotka jak
stała na kanale, tak stoi, caluteáka, bez dziur, bez plamki i na cementowej
podłodze też wszystko jak przedtem, pewnie dlatego, że w kanale mało zebrało
siÚ "czarciego puddingu" i od tamtej pory ani razu nie wykipiał. Jedno mi
siÚ tylko nie spodobało - w samym koácu garażu, tam gdzie stoją kanistry,
coś siÚ srebrzy. Poprzednim razem tego nie było. No, trudno, srebrzy siÚ, to
siÚ srebrzy, nie bÚdziemy przecież z tego powodu wracaÖ! A i srebrzy siÚ,
nie tak, żeby mocno, tylko odrobinkÚ i tak spokojnie, powiedziałbym, nawet
sympatycznie... Wstałem, otrzepałem skafander i rozejrzałem siÚ dookoła. Tam
na parkingu stoją ciÚżarăwki, rzeczywiście jak nowe - od tamtego czasu,
kiedy tu byłem ostatni raz według mnie zrobiły siÚ jeszcze nowsze, za to
cysterna zupełnie biedaczka zardzewiała, niedługo siÚ rozsypie. A tam leży
opona, ta, ktărą widaÖ na ich planie...
Nie spodobała mi siÚ ta opona. Cieá rzuca, jakiś taki nienormalny.
Słoáce nam świeci w plecy, a cieá pada w naszą stronÚ. No dobra, do opony
daleko. Właściwie wygląda wszystko nieźle, można pracowaÖ. Tylko co siÚ tam
srebrzy? A może mi siÚ tylko zwidziało? Teraz warto by zapaliÖ, usiąśÖ na
chwilÚ, pomyśleÖ spokojnie - dlaczego właściwie srebrzy siÚ tylko nad
kanistrami, a dalej już siÚ nie srebrzy... dlaczego taki dziwny cieá od tej
opony... Ścierwnik Barbridge coś opowiadał o cieniach, coś cudacznego, ale
niegroźnego... Z cieniami tu răżnie bywa. Ale co siÚ tam tak srebrzy? No
wypisz, wymaluj, jak pajÚczyna na drzewach w lesie. Jakiż to pająk ją
uprządł? Och, ani razu jeszcze nie widzialem w Strefie pajączkăw, czy innych
bożych krăwek. I co najgorsze, "pustak" leży jak raz tam, dwa kroki od
kanistrăw. Powinienem od razu wtedy go zabraÖ, nie miałbym teraz kłopotăw.
Ale to ścierwo jest okropnie ciÚżkie - udźwignąÖ go mogłem, ale potem targaÖ
toto na plecach i to jeszcze po nocy, i jeszcze na czworakach... a kto
"pustakăw" nigdy nie dźwigał, niech sprăbuje. Răwnie wygodnie można pud wody
nieśÖ bez wiader... A wiÚc iśÖ, czy co? Golnąłbym sobie teraz... Odwrăciłem
siÚ do Tendera i măwiÚ:
- Teraz my z Kiryłem păjdziemy do garażu. Ty zostaniesz tu jako
kierowca. Steru bez mojego rozkazu nie waż siÚ tknąÖ, cokolwiek by siÚ
działo, nawet gdyby ziemia siÚ pod tobą rozstąpiła. Jeżeli stchărzysz - na
tamtym świecie ciÚ odnajdÚ.
Poważnie skinął mi głową - za nic, znaczy, nie stchărzÚ. Nos ma jak
pomidor, zdrowo mu przysunąłem... no căż, spuściłem ostrożnie awaryjne liny,
popatrzyłem jeszcze raz na to srebrne migotanie, machnąłem rÚką Kiryłowi i
zacząłem schodziÖ. Stanąłem na asfalcie i czekam, păki Kirył nie zejdzie z
drugiej strony.
- Spokojnie. - măwiÚ - nie spiesz siÚ. Bez zbÚdnego zamieszania.
Stoimy na asfalcie. "Kalosz" kołysze siÚ obok nas, liny szurają pod
stopniami. Tender wychylił łeb przez porÚcze, patrzy na nas, a w oczach ma
rozpacz. Trzeba iśÖ. MăwiÚ do Kiryła:
- Masz iśÖ za mną, krok w krok, dwa kroki z tyłu, patrz mi w plecy i
uważaj.
I ruszyłem. Stanąłem w progu, rozejrzałem siÚ. A jednak o ileż łatwiej
pracowaÖ w dzieá niż w nocy! PamiÚtam, jak leżałem na tym samym progu.
Ciemno jak w brzuchu u Murzyna, z kanału "czarci pudding" wysuwa jÚzyki,
błÚkitne jak płomyki spirytusu, i jak na złośÖ niczego nie rozjaśnia,
jeszcze ciemniej siÚ wydaje od tych jÚzykăw. A teraz - żyÖ nie umieraÖ! Oczy
przywykłe do mroku, wszystko jak na dłoni, nawet kurz widaÖ w
najciemniejszych kątach. I rzeczywiście coś tam błyszczy, jakieś srebrzyste
nici ciągną siÚ od kanistrăw do sufitu - bardzo podobne do pajÚczyny. Może
to zresztą pajÚczyna, ale lepiej siÚ trzymaÖ od niej z daleka. I wtedy
sknociłem sprawÚ. Powinienem Kiryła postawiÖ obok siebie, poczekaÖ aż jego
oczy przywykną do ciemności i pokazaÖ mu tÚ pajÚczynÚ, palcem pokazaÖ. A ja
przywykłem pracowaÖ samotnie - sam już oswoiłem siÚ z mrokiem, a o Kiryle
nie pomyślałem. Przekroczyłem prăg i prosto do kanistrăw. Przykucnąłem nad
"pustakiem", pajÚczyny na nim jakby nie widaÖ. Wziąłem za jeden koniec i
măwiÚ do Kiryła:
- Bierz, tylko nie upuśÖ, ciÚżki jak cholera. Podniosłem oczy i aż mi
dech zaparło - słowa nie mogÚ wydusiÖ. ChcÚ krzyknąÖ: stăj, ani kroku! - i
nie mogÚ. Chyba zresztą i tak bym nie zdążył, zbyt szybko to wszystko
poszło. Kirył przeskakuje przez "pustaka", odwraca siÚ tyłem do kanistrăw i
całymi plecami w te srebrne nici. Ja tylko oczy zamknąłem. Wszystko we mnie
zamarło, nic nie słyszÚ, słyszÚ tylko, jak rwie siÚ ta pajÚczyna. Z takim
słabym cichym trzaskiem, jakby pÚkała zwyczajna pajÚczyna, tylko oczywiście
głośniej. SiedzÚ w kucki z zamkniÚtymi oczami, ani rąk, ani năg nie czujÚ, a
Kirył măwi:
- No co, bierzemy go?
- Bierzemy - măwiÚ.
Podnieśliśmy "pustaka" i niesiemy do wyjścia, bokiem idziemy. CiÚżkie
ścierwo, nawet we dwăch niełatwo go targaÖ. Wyszliśmy na słoneczko i stoimy
przy "kaloszu". Tender już do nas łapy wyciąga.
- No - măwi Kirył - raz, dwa...
- Nie - măwiÚ - poczekaj. Na początek go postawimy. Postawiliśmy.
- OdwrăÖ siÚ - măwiÚ - plecami. Odwrăcił siÚ bez słowa. Ja patrzÚ - na
plecach nic nie ma. Z tej i z tamtej strony go oglądam - nic nie widzÚ.
Wtedy odwracam siÚ i patrzÚ na kanistry. Tam też niczego nie ma.
- Słuchaj - măwiÚ do Kiryła, ale patrzÚ ciągle na kanistry. - Widziałeś
tÚ pajÚczynÚ?
- Jaką pajÚczynÚ? Gdzie?
- Dobra - măwiÚ. - Żebyśmy tylko zdrowi byli. A sam myślÚ: to siÚ
dopiero okaże.
- No co - măwiÚ. - Ładujemy?
Władowaliśmy "pustaka" do "kalosza", postawiliśmy go na sztorc, żeby
siÚ nie turlał, stoi teraz sobie jak aniołeczek, czyściutki, nowiutki, w
miedzi słoneczko siÚ odbija i niebieskawe pasma mgliście bełtają siÚ miÚdzy
dyskami. I teraz widaÖ, że to nie "pustak", a coś w rodzaju naczynia,
szklanego słoika z niebieskim syropem. Podziwialiśmy go przez chwilÚ, potem
wdrapaliśmy siÚ do "kalosza" i bez zbÚdnych słăw - w powrotną drogÚ.
Dobrze tym uczonym! Po pierwsze, pracują w dzieá. A po drugie, ciÚżko
im tylko wtedy, kiedy idą do Strefy, a ze Strefy "kalosz" sam wraca - jest
na nim zainstalowana taka aparatura, kursograf, czy jak mu tam, ktăry
prowadzi "kalosz" dokładnie tym samym kursem, jakim szedł poprzednio.
Płyniemy z powrotem i powtarzamy wszystkie manewry, przystajemy, powisimy
chwilÚ
- i dalej nad wszystkimi moimi mutrami przechodzimy, moglibyśmy zbieraÖ
je z powrotem do woreczka.
Moi chłopcy oczywiście od razu odzyskali humor. KrÚcą głowami na cały
regulator, prawie wszystek strach z nich wyparował - została tylko ciekawośÖ
i radośÖ, że wszystko tak dobrze siÚ skoáczyło. ZaczÚli gadaÖ. Tender macha
rÚkami i grozi, że jak tylko zje obiad, natychmiast wraca do Strefy znakowaÖ
drogÚ do garażu, a Kirył wziął mnie za rÚkaw i zaczął mi coś opowiadaÖ o tej
swojej wzmożonej grawitacji, to znaczy o "łysicy". No, nie od razu co
prawda, ale jednak ich usadziłem. Tak spokojniutko opowiedziałem im, ilu
idiotăw skoáczyło fatalnie w powrotnej drodze na skutek własnej głupoty.
Milczcie, măwiÚ, i uważnie rozglądajcie siÚ dookoła, bo inaczej stanie siÚ z
wami to, co siÚ stało z Lyndonem - Kruszynką. Poskutkowało. Mawet, nie
zapytali, co siÚ właściwie stało z Lyndonem - Kruszynką. Płyniemy w ciszy, a
ja myślÚ tylko o jednym: jak bÚdÚ odkrÚcaÖ manierkÚ, na răżne sposoby
wyobrażam sobie pierwszy łyk, a przed oczyma coraz to mi błyska srebrna
pąjÚczynka. Krătko măwiąc, wydostaliśmy siÚ ze Strefy, zapÚdzili nas razem z
"kaloszem" do odwszalni, czyli, wyrażając siÚ naukowym jÚzykiem, do hangaru
sanitarnego. Szorowali nas do upojenia, napromieniowywali jakimś
paskudztwem, obsypywali czymś i znowu płukali, potem wysuszyli i
powiedzieli: jesteście wolni, koledzy! Tender z Kiryłem wytaszczyli
"pustaka". Zleciały siÚ nieprzebrane tłumy, żeby siÚ napatrzeÖ, i co
charakterystyczne - wszyscy tylko patrzą, wydają z siebie entuzjastyczne
okrzyki, ale żeby pomăc zmÚczonym ludziom dźwigaÖ - na to nie było
odważnych... Dobra, mnie to wszystko nie obchodzi. Mnie już teraz nic nie
obchodzi...
Ściągnąłem z siebie skafander, rzuciłem na podłogÚ - sierżanci sprzątną
- a sam prosto pod prysznic, bo cały mokry byłem od stăp do głăw. Zamknąłem
siÚ w kabinie, wyciągnąłem manierkÚ, odkrÚciłem i przyssałem siÚ do niej jak
pijawka. SiedzÚ na ławeczce, w kolanach miÚkko, w głowie pusto i ciągnÚ
gorzałkÚ. Jak wodÚ. ŻyjÚ. Zlitowała siÚ Strefa. Wypuściła, wiedźma. Zaraza
najmilsza. Podła. ŻyjÚ. Te żăłtodzioby nigdy tego nie zrozumieją, nikt prăcz
stalkera tego nie zrozumie. I łzy spływają mi po twarzy ni to od wody, ni to
sam nie wiem od czego. Wydoiłem manierkÚ do dna, sam jestem mokry, a
manierka sucha. Oczywiście jak zwykle zabrakło jeszcze jednego ostatniego
łyczka. To nic, to jest do naprawienia. Teraz wszystko jest do naprawienia.
ŻyjÚ. Zapaliłem papierosa, siedzÚ. CzujÚ, jak powoli siÚ uspokajam.
Przypomniałem sobie o premii. W naszym instytucie zorganizowano to na sto
dwa. ChoÖby w tej chwili mogÚ iśÖ po swoją kopertÚ. A może sami przyniosą,
prosto tutaj.
Powolutku zacząłem siÚ rozbieraÖ. Zdjąłem zegarek, patrzÚ: byliśmy w
Strefie piÚÖ godzin z minutami, moi paástwo! PiÚÖ godzin. Aż mi siÚ słabo
zrobiło. Koledzy, w Strefie czas nie istnieje. PiÚÖ godzin... A właściwie,
jeżeli siÚ dobrze zastanowiÖ, to co to jest dla stalkera piÚÖ godzin? nawet
măwiÖ nie warto. A dwanaście godzin nie łaska? A dwie doby nie łaska? Nie
zdążyłeś przez noc, leżysz cały dzieá w Strefie z mordą przy ziemi i nawet
już siÚ nie modlisz, tylko majaczysz i sam nie wiesz, żyjesz jeszcze czy już
jesteś trupem. A nastÚpnej nocy zrobisz co do ciebie należy, jesteś z
towarem na granicy, a tam czekają patrole z karabinami maszynowymi, ścierwa,
ktăre ciÚ nienawidzą, wcale nie chcą clÚ aresztowaÖ, to dla nich żaden
interes, boją siÚ śmiertelnie, że jesteś skażony, chcą ciÚ za wszelką cenÚ
rozwaliÖ i mają wszystkie atuty, możesz potem długo udowadniaÖ, że ciÚ
bezprawnie zastrzelili. A to znaczy, że znowu z mordą przy ziemi modlisz siÚ
do świtu, a potem do zmierzchu, a towar leży obok ciebie i nawet nie wiesz,
czy zwyczajnie sobie leży, czy ciÚ powoli zabija. Albo jak Kosmaty Icchok -
utknął o świcie w pustym polu miedzy dwoma wykopami - ani w prawo, ani w
lewo. Dwie godziny udawał nieboszczyka. Bogu dziÚki uwierzyli i wreszcie
zostawili go w spokoju. Widziałem Icchoka potem, nie ten sam człowiek, nawet
go nie poznałem...
Wytarłem łzy i puściłem wodÚ. Myłem siÚ długo. Gorącą, potem zimną,
potem znowu gorącą. Cały kawał mydła wymydliłem. W koácu mi zbrzydło.
Zamknąłem prysznic, i słyszÚ - ktoś siÚ dobija do drzwi i głosem Kiryła
wrzeszczy wesoło:
- Ej, stalker, wyłaź! Forsa ante portas! O forsie zawsze miło słyszeÖ.
Otworzyłem drzwi, Kirył stoi goły, w samych kąpielăwkach, wesoły, bez śladu
melancholii i podaje mi kopertÚ.
- Trzymaj - măwi - to od wdziÚcznej ludzkości.
- Kicham na twoją ludzkośÖ! Ile tu jest?
- W drodze wyjątku, za bohaterską postawÚ w obliczu niebezpieczeástwa -
dwie pensje!
Tak. Można wytrzymaÖ. Gdyby mi tu za każdego "pustaka" płacili po dwie
pensje, dawno posłałbym Ernesta do wszystkich diabłăw.
- No i co, jesteś zadowolony? - pyta Kirył, a promienieje jaśniej
słoáca.
- Owszem - măwiÚ. - A ty? Kir nie odpowiedział. Objął mnie za szyjÚ,
przycisnął do swojej spoconej piersi, odepchnął i zniknął w swojej kabinie.
- Ej! - krzyczÚ za Kiryłem. - A co z Tenderem? Gacie pierze?
- Chyba żartujesz! Tendera opadli korespondenci. Żebyś zobaczył, jaki
jest nadÚty... Teraz im kompetentnie referuje...
- Jak - powiadam - referuje?
- Kompetentnie.
- Dobra - măwiÚ - sir. nastÚpnym razem zaopatrzÚ siÚ w słownik wyrazăw
obcych, sir. - I w tym momencie jakby mnie prąd poraził. - Poczekaj. Kirył
- măwiÚ. - Wyjdź no na chwilÚ.
- Kiedy jestem już goły odpowiada.
- Nie szkodzi, nie jestem babą.
No wiÚc wyszedł. Wziąłem go za ramiona, odwrăciłem plecami, do siebie,
nie, przywidziało mi siÚ. Plecy ma czyste. Tylko zaschniÚte strużki potu, a
skăra jak skăra.
- Czego ty chcesz od moich plecăw? - pyta Kirył. Dałem mu lekkiego
kopniaka, uciekłem do swojej kabiny, zamknąłem siÚ. Nerwy, cholera by je
wziÚła. Tam mi siÚ zwidywało, tu mi siÚ zwiduje... Miech to jasny piorun
spali!... SpijÚ siÚ dzisiaj jak świnia, nieźle byłoby oskubaÖ Richarda. To
jest myśli gra, ścierwo, jak stary... Z najlepszą kartą nic mu nie można
zrobiÖ. Już nawet karty znaczyłem i na inne răżne sposoby prăbowałem, no i
ucho...
- Kirył! - krzyczÚ. - BÚdziesz dzisiaj w "Barge"
- Nie w "Barge", a w "Barszczu", ile razy mam ci powtarzaÖ?
- Przestaá! napisane jest "Barge", to ma byÖ "Barge". Lepiej nie
wprowadzaj u nas swoich porządkăw. WiÚc przyjdziesz, czy nie? nieźle byłoby
ograÖ Richarda...
- Och, nie wiem. Red, jak to bÚdzie. Ty przecież nie masz najmniejszego
pojÚcia, cośmy przywieźli...
- A ty masz pojÚcie?
- Też nie mam. Co prawda, to prawda. Ale teraz po pierwsze, wiadomo, do
czego te "pustaki" służyły. A po drugie, jeśli potwierdzi siÚ jedna moja
teoria... napiszÚ artykuł i poświÚcÚ go tobie osobiście - Redowi
Shoehartowi, honorowemu stalkerowi, z wyrazami wdziÚczności i uwielbienia.
- I wtedy mnie wsadzą do pudła. Minimum dwa lata.
- Za to wejdziesz do historii nauki. TÚ sztuczkÚ tak właśnie nazwiemy:
"puszka Shoeharta". To brzmi dumnie, prawda?
Tak sobie gadaliśmy, a ja siÚ tymczasem ubrałem, wsadziłem pustą
manierkÚ do kieszeni, przeliczyłem gotăwkÚ i poszedłem sobie.
- Wszystkiego najlepszego, nadziejo światowej nauki...
Nie odpowiedział. Bardzo głośno szumiała woda. PatrzÚ, a w korytarzu
pan Tender we własnej postaci, czerwony i nadÚty niczym ropucha. Wokăł niego
- tłumy, i pracownicy, i korespondenci, i nawet dwaj sierżanci siÚ
przyplątali (prosto z obiadu, jeszcze w zÚbach dłubią), a Tender nic, tylko
gada. "Ta technika, ktărą dysponujemy - truje - daje prawie stuprocentową
gwarancjÚ bezpieczeástwa i osiągniÚcia zaplanowanych rezultatăw..." W tym
momencie zobaczył mnie i nieco przywiądł - uśmiecha siÚ macha do mnie rÚką.
No, myślÚ, trzeba wiaÖ. Wystartowałem, ale niestety za păźno. SłyszÚ, gonią
mnie.
- Panie Shoehart! Panie Shoehart! Dwa słowa o garażu!
- Odmawiam komentarza - măwiÚ i przechodzÚ w kłus. Ale diabła tam
uciekniesz przed nimi. Jeden z mikrofonem zabiega drogÚ z lewej, drugi z
aparatem fotograficznym - z prawej.
- Dosłownie jedno zdanie! Czy zauważył pan w garażu coś niezwykłego?
- Nie mam nic do powiedzenia! - măwiÚ i staram siÚ kłusowaÖ plecami do
obiektywu. - Garaż jak garaż...
- DziÚkujÚ panu. Co pan sądzi o turboplatformach?
- Są cudowne - măwiÚ i ostrożnie przymierzam siÚ do toalety.
- Co pan myśli o celach Lądowania?
- Miech siÚ pan zwrăci do uczonych - măwiÚ i już jestem za drzwiami.
Pukają. Wtedy măwiÚ przez drzwi:
- Dobrze panom radzÚ, zapytajcie pana Tendera, dlaczego ma nos jak
pomidor. Pan Tender milczy z wrodzonej skromności, a to była nasza
najwspanialsza przygoda.
Ależ zrobili stumetrăwkÚ korytarzem! Złoty medal gwarantowany. Jak Boga
kocham. Poczekałem minutÚ - cicho. Wyjrzałem - nie ma nikogo. No i poszedłem
sobie, pogwizdując. Zszedłem do portierni, pokazałem tyczkowatemu
przepustkÚ, patrzÚ, a on mi salutuje. Jako bohaterowi dnia, rzecz jasna.
- Spocznij - măwiÚ. - Jestem z was zadowolony, sierżancie.
Wyszczerzył zÚby, jakby mu sam generał pożyczył stăwÚ.
- Brawo, Rudy - măwi. - Jestem dumny - măwi - że mam takich znajomych.
- Co - măwiÚ - bÚdziesz teraz miał o czym opowiadaÖ dziewczynom w
swojej Szwecji?
- Pytanie! - măwi. - Żadna mi siÚ nie oprze! Jak siÚ mu przyjrzeÖ, to
zupełnie przyzwoity chłopak. Jeśli mam byÖ szczery, nie lubiÚ takich
rumianych i rosłych facetăw. Dziewczyny latają za nimi jak wściekłe,
właściwie dlaczego? nie o wzrost przecież chodzi. Słoáce świeci, na ulicy
bezludnie. I nagle zapragnąłem teraz, natychmiast, zobaczyÖ GutÚ. Po prostu.
PopatrzeÖ na nią, potrzymaÖ za rÚkÚ. Po Strefie tylko to jedno pozostaje
człowiekowi - potrzymaÖ dziewczynÚ za rÚkÚ. Szczegălnie kiedy sobie
przypomnÚ te wszystkie plotki o dzieciach stalkerăw - te dzieci wyglądają...
Tak, co tu myśleÖ o Gucie, teraz na początek przydałaby siÚ butelka czegoś
mocniejszego, i to jako program minimum, a dalej siÚ zobaczy. Minąłem
parking i już niedaleko granica Strefy. Stoją dwa samochody patrolowe. Stoją
w całej swej krasie, żăłte, rozłożyste, z reflektorami i karabinami
maszynowymi, dranie, no i rzecz jasna obok bohaterowie w błÚkitnych hełmach,
całą ulicÚ zakorkowali, przepchnąÖ siÚ nie można. IdÚ, oczy spuściłem,
lepiej, żebym teraz ich nie widział, lepiej, żebym w ogăle na nich nie
patrzył, zwłaszcza w dzieá - są tam miÚdzy nimi dwa, trzy typki i bojÚ siÚ,
że mi siÚ teraz napatoczą, straszna chryja wyniknie, jeśli mi siÚ napatoczą.
Mieli szczÚście, przysiÚgam na Boga, że Kirył mnie ściągnął do instytutu, bo
tych drani wtedy właśnie szukałem i rÚka by mi nie zadrżała.
Przedzieram siÚ przez ten tłum bokiem, już siÚ prawie przedarłem, kiedy
nagle słyszÚ: "Ej, stalker!" No, mnie to nie dotyczy, idÚ sobie dalej,
wyciągam z paczki papierosa. Ktoś mnie dogania z tyłu i łapie za rÚkaw.
Strzasnąłem tÚ rÚkÚ z siebie, odwracam głowÚ i bardzo grzecznie pytam: - Po
kiego diabła pan siÚ czepiasz?
- Poczekaj, stalker - măwi tamten. - Dwa pytania.
Podniosłem oczy - kapitan Quarterblood. Stary znajomy. Wysechł na wiăr,
zżăłkł.
- A - măwiÚ - wszystkiego najlepszego, panie kapitanie. Jak tam
wątroba?
- Ty mnie nie zagaduj - măwi kapitan gniewnie i świdruje mnie
spojrzeniem na wylot. - Lepiej mi powiedz, dlaczego nie zatrzymujesz siÚ,
kiedy ciÚ wołają?
I już dwa błÚkitne hełmy stoją za jego plecami, łapy na kaburach, oczu
nie widaÖ tylko szczÚki chodzą pod hełmami. I gdzie w tej ich Kanadzie
takich wygrzebują? Na zarybek ich do nas przysyłają, czy co? W dzieá w ogăle
siÚ nie bojÚ patroli, ale zrewidowaÖ kanalie mogą, a to mi bardzo nie na
rÚkÚ w tej chwili.
- A czy to mnie pan wolał, panie kapitanie? - măwiÚ. - Słyszałem, że
jakiegoś stalkera.
- A ty, jak siÚ okazuje, już nie jesteś stalkerem?
- Od czasu, jak z paáskiej lekkiej rÚki odsiedziałem swoje - skoáczyłem
z tym. Na amen. DziÚki panu, panie kapitanie, otworzyły mi siÚ wtedy oczy.
Gdyby nie pan...
- Co robiłeś koło Strefy?
- Jak to co? Przecież pracujÚ w instytucie. Już ze dwa lata.
I żeby zakoáczyÖ tÚ niemiłą rozmowÚ, wyjmujÚ swoją legitymacjÚ i
okazujÚ ją kapitanowi. Quarterblood wziął moją legitymacjÚ, przekartkował,
każdy stempelek, każdą stroniczkÚ dosłownie obwąchał, omal nie oblizał.
Zwraca mi legitymacjÚ, zadowolony niewypowiedzianie, oczy mu płoną, nawet
porăżowiał.
- Przepraszam ciÚ - măwi - Shoehart. Tego siÚ nie spodziewałem. To
znaczy, że nienadaremnie słuchałeś moich rad. No căż, bardzo siÚ cieszÚ.
Chcesz, możesz mi wierzyÖ lub nie, ale już wtedy przypuszczałem, że jeszcze
bÚdą z ciebie ludzie. Nie mogłem dopuściÖ do siebie myśli, że taki chłopak
jak ty...
I zaczÚło siÚ. No, myślÚ sobie, wyleczyłem jeszcze jednego melancholika
na swoje nieszczÚście, a sam oczywiście słucham, oczy spuściłem, potakujÚ,
rozkładam rÚce i nawet, o ile pamiÚtam, tak nieśmiało, noskiem buta rysujÚ
esy floresy na trotuarze. Bojăwkarze za plecami kapitana posłuchali czas
jakiś, zemdliło ich widaÖ, bo patrzÚ, pomaszerowali w weselsze miejsce. A
kapitan teraz mi o radosnych perspektywach opowiada - nauka to wielka rzecz,
na naukÚ, okazuje siÚ, nigdy nie jest za păźno. Pan Băg powiada, lubi i ceni
uczciwą pracÚ
- no i w ogăle drÚtwa mowa w najlepszym gatunku, ta sama, ktărą nas co
niedziela raczył w wiÚzieniu nasz ojciec duchowny. A ja mam taką ochotÚ
wypiÖ, że aż mnie skrÚca. To nic, myślÚ. Red, to nic, bracie, i to też
musisz znieśÖ. Cierp, Red, tak trzeba! Długo on tego tempa nie wytrzyma, już
dostał zadyszki... wtedy na moje szczÚście zaczął trąbiÖ jeden z samochodăw
patrolowych. Kapitan Quarterblood obejrzał siÚ, odkaszlnął z niezadowoleniem
i wyciąga do mnie rÚkÚ.
- No căż - măwi - cieszÚ siÚ, że poznałem uczciwego człowieka. Reda
Shoeharta. Z przyjemnością wypiłbym z tobą butelczynÚ na cześÖ naszej nowej
znajomości. Wădki wprawdzie nie mogÚ piÖ, lekarz mi zakazał, ale na piwo
chÚtnie bym z tobą poszedł. Tylko sam widzisz - służba! Ale nic straconego -
măwi - na pewno siÚ jeszcze spotkamy.
Nie daj Boże, myślÚ. Ale rÚkÚ mu ściskam, nadal siÚ czerwieniÚ i szuram
năżką - wszystko jak pan kapitan lubi. Potem Quarterblood poszedł sobie
nareszcie, a ja lotem strzały do "Barge".
W "Barge" o tej porze jest pusto. Ernest stoi za ladą baru, przeciera
kieliszki i ogląda je pod światło. To zdumiewające, nawiasem măwiąc,
zjawisko - gdzie i kiedy byś nie przyszedł, wiecznie ci barmani przecierają
kieliszki, jakby akurat od tego zależało zbawienie ich duszy. Tak właśnie
bÚdzie stał choÖby cały dzieá - weźmie kieliszek, przymrăży oczy, spojrzy
pod światło, chuchnie na szkło i zaczyna trzeÖ. Wyciera, wyciera, znowu
spojrzy, tym razem dla odmiany od spodu, i znowu...
- CześÖ Ernie! - măwiÚ. - Nie mÚcz go dłużej, bo przetrzesz na wylot!
Spojrzał na mnie przez kieliszek, wymamrotał coś głosem brzuchomăwcy i
bez zbÚdnych słăw nalał mi na cztery palce. Wdrapałem siÚ na stołek
pociągnąłem, zmrużyłem oczy, potrząsnąłem głową i powtărzyłem zabieg. Mruczy
lodăwka, szafa grającą trilka cichutko. Ernest posapuje w kolejny kieliszek
- cisza, spokăj... Dopiłem, postawiłem szklaneczkÚ na ladzie i Ernest w
mgnieniu oka nalewa mi ponownie.
- Ho co, już cl lepiej? - burczy. - Przyszedłeś do siebie?
- Ty lepiej pilnuj swoich kieliszkăw - măwiÚ. - A wiesz był jeden taki,
też tak tarł, tarł i wywołał złego ducha. Potem żył sobie jak pączek w
maśle.
- Znałeś go? - pyta Ernie z niedowierzaniem.
- A był tu jeden taki barman - opowiadam. - Jeszcze przed tobą.
- No i co?
- Ano nic. Jak myślisz, dlaczego oni tu przylecieli? Wszystko dlatego,
że tamten bez przerwy tarł i tarł... Jak sądzisz, kto do nas przyleciał?
- A idź ty - măwi Ernie z uznaniem.
Potem poszedł do kuchni i wrăcił z talerzem - przyniăsł opiekane
parăwki.
Postawił przede mną talerz, podsunął keczup, a sam ponownie zabrał siÚ
do kieliszkăw.
Ernest zna siÚ na swojej robocie. Ma bezbłÚdne wyczucie, od razu widzi,
że stalker wrăcił ze Strefy, że towar bÚdzie i Ernie wie, czego stalkerowi w
takiej chwili potrzeba. To swăj chłop ten Ernie! Dobroczyáca.
Zjadłem parăwki, zapaliłem i zacząłem obliczaÖ, ile też Ernie na nas
zarabia. Jakie ceny płacą za towar w Europie tego nie wiem, ale tak kątem
ucha słyszałem, że na przykład za "pustaka" dają tam około dwa i păł
tysiąca, a Ernie płaci wszystkiego czterysta. Za "bateryjkÚ" można tam
wyciągnąÖ co najmniej setkÚ, a my dostajemy w najlepszym razie dwie dychy.
Da pewno z całą resztą sprawa wygląda podobnie. Co prawda przeszmuglowanie
towaru do Europy răwnież coś niecoś musi kosztowaÖ. Temu w łapÚ, tamtemu w
łapÚ, komendant stacji też jest na pewno na ich utrzymaniu... Tak że jeśli
siÚ zastanowiÖ, Ernest nie tak wiele wyciąga - około piÚÖdziesiÚciu procent,
nie wiÚcej, jeżeli wpadnie, to dziesiÚÖ lat katorgi ma jak w banku...
W tym momencie moje bogobojne rozważania przerywa jakiś ugrzeczniony
typek, nawet nie usłyszałem, kiedy wszedł. Wykwitł obok mojego prawego
łokcia i pyta:
- Czy można?
- Co za pytanie! - măwiÚ. - Oczywiście!
Taki nieduży, szczuplutki, z zadartym noskiem i w czarnej muszce.
Jakbym go gdzieś widział, ale gdzie - pojÚcia nie mam. Włazi na stołek obok
mnie i măwi do Ernesta:
- PoproszÚ whisky! - I od razu do mnie:
- Przepraszam, ale my siÚ chyba znamy. Pan pracuje w Instytucie
MiÚdzynarodowym, prawda?
- Tak - măwiÚ - A pan?
Typek zrÚcznie wyciąga z kieszeni wizytăwkÚ i kładzie przede mną.
Czytam: "Alois Machno, agent Biura Emigracyjnego". Oczywiście, że go znam.
Czepia siÚ ludzi, żeby wyjeżdżali z miasta. Widzicie ich, nas i tak ledwie
połowa została w Harmont, a oni chcą, żebyśmy wszyscy siÚ wynieśli.
Odsunąłem wizytăwkÚ paznokciem.
- Nie - măwiÚ - serdeczne dziÚki. To nie dla mnie. MarzÚ, wie pan, żeby
moje kości spoczÚły w ojczystej ziemi.
- A dlaczego? - pyta z ożywieniem. - ProszÚ mi wybaczyÖ niedyskrecjÚ,
ale co pana tu trzyma?
Już siÚ rozpÚdziłem, żeby mu powiedzieÖ, co mnie tu trzyma.
- Głupie pytanie! - odpowiadam. Słodkie wspomnienia dzieciástwa.
Pierwszy pocałunek w miejskim parku. Tatuś, mamusia. Jak pierwszy raz
urżnąłem siÚ w trupa w tym oto barze. Drogi sercu komisariat policji... - Tu
wyjmujÚ z kieszeni zasmarkaną chusteczkÚ i ocieram oczy - nie - măwiÚ. - Za
nic!
Alois pośmiał siÚ, wypił łyczek whisky i z zadumą powiada:
- Nie mogÚ zrozumieÖ was, mieszkaácăw Harmont. Życie w mieście jest
bardzo ciÚżkie. Władza należy do armii. Zaopatrzenie paskudne. Pod bokiem
Strefa, żyjecie jak na wulkanie. W każdej chwili może wybuchnąÖ epidemia
albo coś jeszcze gorszego. Jeszcze rozumiem starszych ludzi. Na stare lata
trudno siÚ ruszyÖ z miejsca. Ale pan... Ile pan ma lat? Dwadzieścia dwa,
dwadzieścia trzy, nie wiÚcej... niechże pan zrozumie, że nasze biuro jest
organizacją filantropijną, nasza działalnośÖ nie przynosi nam żadnego zysku.
Po prostu chcemy, żeby ludzie opuścili to przeklÚte miasto i zaczÚli żyÖ
normalnie. Przecież dajemy pewną sumÚ na początek, zapewniamy pracÚ na nowym
miejscu... młodym, takim jak pan, umożliwiamy naukÚ... Nie, nie rozumiem!
- A co? - pytam - nikt nie chce wyjeżdżaÖ?
- Nie tak znowu, żeby nikt... niektărzy dają siÚ namăwiÖ, zwłaszcza
jeżeli moją rodziny. Ale młodzież i starcy... No co was trzyma w Harmont? To
przecież dziura, prowincja...
Teraz pokazalem mu na co mnie staÖ.
- Panie Machnol - măwiÚ. - Ma pan świÚtą racjÚ. Nasze miasteczko to
dziura. Zawsze dziurą było i dziurą pozostało. Tylko że obecnie - măwiÚ - to
dziura w przyszłośÖ. Przez tÚ dziurÚ my napompujemy wasz parszywy świat
takimi rzeczami, że wszystko siÚ zmieni. Życie stanie siÚ inne, lepsze, i
każdy bÚdzie miał wszystko, czego mu trzeba. Podoba siÚ panu taka dziura?
Przez tÚ dziurÚ płynie wiedza. A kiedy już bÚdziemy wiedzieli, co należy i
wszyscy bÚdą bogaci, polecimy do gwiazd i gdzie tylko zechcemy. Teraz już
pan wie, co to za dziura...
W tym momencie przerwałem, ponieważ zauważyłem, że Ernest patrzy na
mnie z ogromnym zdumieniem, i zrobiło mi siÚ głupio. W ogăle nie lubiÚ
powtarzaÖ cudzych słăw, nawet jeżeli dajmy na to podobają mi siÚ. Tym
bardziej, że wychodzi mi to jakoś koślawo. Kiedy opowiada Kirył, człowiek
słucha z otwartą gÚbą. A ja niby măwiÚ to samo, a efekt jest zupełnie inny.
Może dlatego, że Kirył nigdy Ernestowi na ladÚ towaru nie wykładał. No i
dobrze...
Tu măj Ernest połapał siÚ i szybko nalał mi tak na sześÖ palcăw od razu
- opamiÚtaj siÚ chłopcze, co siÚ z tobą dzisiaj dzieje? A ostronosy pan
Machno znowu delikatnie pociągnął swoją whisky i măwi:
- Tak, oczywiście... Wieczne akumulatory, "błÚkitne panaceum"... Ale
czy pan naprawdÚ wierzy, że stanie siÚ tak, jak pan powiedział?
- To nie paáski interes, w co ja wierzÚ naprawdÚ a w co na niby
- măwiÚ. - Măwiłem panu o mieszkaácach miasta. A o sobie powiem tak:
czego ja mam szukaÖ w tej waszej Europie? Waszej śmiertelnej nudy? Cały
dzieá mam oraÖ jak głupi, a wieczorem patrzeÖ w telewizor?
- No, niekoniecznie trzeba zaraz do Europy...
- A tam - măwiÚ - wszÚdzie to samo, a na Antarktydzie jeszcze w dodatku
zimno.
I co najdziwniejsze: măwiłem do niego i ze wszystkich sił wierzyłem w
to, co măwiÚ. I nasza Strefa, wiedźma przeklÚta, zaraza morowa, w tym
momencie była mi sto razy milsza niż ich wszystkie Europy i Afryki. A
przecież nawet jeszcze nie byłem pijany, po prostu wyobraziłem sobie przez
sekundÚ, jak wracam z pracy doszczÚtnie wypompowany, w tłumie podobnych mi
kretynăw, jak w tym ich metro gniotą mnie, depczą mi po nogach, jak mi
wszystko obrzydło i jak już nic mi siÚ nie chce.
- A co pan na to? - zwraca siÚ ostronosy do Ernesta.
- Ja mam swăj byznes - wyniośle odpowiada Brnie. - nie jestem byle kim!
Ja wszystkie swoje pieniądze włożyłem w ten bar. Do mnie czasami nawet sam
komendant zagląda, generał, jasne? Z jakiej racji mam stąd wyjeżdżaÖ?
Pan Alois Machno zaczął mu coś wyjaśniaÖ przy pomocy liczb, ale ja już
nie słuchałem. Golnąłem sobie zdrowo, wygrzebałem z kieszeni garśÖ bilonu,
zlazłem ze stołka i na początek uruchomiłem na cały regulator grającą szafÚ.
Jest tam taka jedna piosenka "Nie wracaj, jeżeli nie jesteś pewien". Bardzo
dobrze na mnie wpływa po Strefie... No wiÚc szafa grzmi i zawodzi, a ja
zabrałem swoją szklaneczkÚ i poszedłem w kąt, wyrăwnaÖ stare rachunki z
"jednorÚkim bandytą", no i czas jak ptak poleciał... Przepuszczam ostatni
bilon, a tu pojawiają siÚ pod gościnnym dachem baru Richard Nunnun z
Szuwaksem. Szuwaks już chodzi na rzÚsach, przewraca oczami i szuka, komu by
daÖ w mordÚ. A Richard Nunnun czule trzyma go pod ramiÚ i odwraca jego uwagÚ
dowcipami. PiÚkna para! Szuwaks, chłop jak byk, czarny jak noc, kÚdzierzawy,
łapy do kolan, a Dick maleáki, zażywny i răżowy, wcielenie bogobojności,
brak mu tylko aureoli.
- O! - krzyczy Dick na măj widok. - I Red tu jestl Chodź do nas. Red!
- Słusznie! - ryczy Szuwaks. - W całym tym mieście jest tylko dwăch
ludzi: Red i ja! Wszyscy inni to wieprze, dzieci szatana. Red! Ty też
służysz szatanowi, ale jednak jesteś człowiekiem...
PodchodzÚ do nich ze swoja szklanką. Szuwaks łapie mnie za kurtkÚ,
sadza przy stoliku i măwi:
- Siadaj, Rudy! Siadaj, sługo szatana! Kocham ciÚ. BÚdziemy opłakiwaÖ
grzechy ludzkości. Gorzko opłakiwaÖ!
- Zapłaczemy - măwiÚ. - Łykniemy sobie grzesznych łez.
- ZaprawdÚ powiadam wam - prorokuje Szuwaks. - ZaprawdÚ osiodłany już
jest koá blady, a jeździec jego już trzyma nogÚ na strzemieniu. I daremne są
modły tych, co siÚ zaprzedali szatanowi. Ostaną siÚ tylko ci, ktărzy wydali
mu wojnÚ. Wy, synowie człowieczy, skuszeni przez szatana, szataáskimi
igrający cackami, szataáskich skarbăw złaknieni - do was măwiÚ, o ślepi!
OpamiÚtajcie siÚ, bydlaki, păki czas! Podepczcie błyskotki szataáskie! - Tu
zamilkł nagle, jakby zapomniał, co ma byÖ dalej. - A czy mi tu dadzą
wreszcie czegoś do picia? - zapytał nagle zupełnie innym głosem. - Cudzie ja
właściwie jestem?... Wiesz, Rudy, znowu mnie pogonili z roboty. Od
agitatorăw mnie wyzwali. Ja im tłumaczÚ - opamiÚtajcie siÚ ślepcy, sami
lecicie w przepaśÖ i innych ślepcăw ciągniÚcie za sobą! Śmieją siÚ. No wiÚc
dałem w mordÚ kierownikowi i poszedłem sobie. Teraz mnie posadzą. I za co?
Wrăcił Dick, postawił na stoliku butelkÚ.
- Dzisiaj ja płacÚ! - krzyknąłem do Ernesta. Dick spojrzał na mnie
zezem.
- Wszystko legalnie - măwiÚ. - BÚdziemy moją premiÚ przepijaÖ.
- Byliście w Strefie? - pyta Dick. - Przynieśliście coś ciekawego?
- Pełnego "pustaka" - măwiÚ. - Złożyliśmy go na ołtarzu nauki, nalejesz
nam wreszcie, czy nie?
- "Pustaka" - buczy z goryczą Szuwaks. - Dla jakiegoś "pustaka"
ryzykowałeś życiem! Uszedłeś z życiem, ale przez ciebie pojawił siÚ na
świecie jeszcze jeden diabelski przedmiot... A skąd możesz wiedzieÖ. Rudy,
ile grzechăw i nieszczÚśÖ...
- Przymknij siÚ. Szuwaks - măwiÚ do niego surowo. - Pij i raduj siÚ, że
wrăciłem żywy. Za măj fart, chłopcy!
Dobrze nam siÚ piło za măj fart. Szuwaks całkiem siÚ rozkleił, siedzi i
płacze, z oczu mu kapie jak z zepsutego kranu. To nic, znam go dobrze. Musi
przejśÖ przez takie stadium - zalewa siÚ łzami i wrzeszczy, że Strefa to
dzieło szatana i że nic z niej nie wolno wynosiÖ, a co już wyniesiono,
trzeba odnieśÖ z powrotem i żyÖ tak, jakby Strefy w ogăle nie było. Że niby
co szataáskie - szatanowi. Bardzo lubiÚ Szuwaksa. W ogăle lubiÚ dziwakăw.
Kiedy Szuwaks jest przy forsie, skupuje od wszystkich towar, nie targuje
siÚ, płaci, ile żądają, a potem w nocy targa wszystko z powrotem do Strefy i
tam zakopuje... Ależ szlocha. Boże kochany! Ale to nic, on jeszcze pokaże,
co potrafi.
- A jak wygląda taki pełny "pustak"? - pyta Dick. - Zwyczajne "pustaki"
widziałem, ale pełne? Co to właściwie takiego? Pierwszy raz słyszÚ.
Wytłumaczyłem, Dick pokiwał głową i nawet cmoknął parÚ razy.
- Tak - măwi - to ciekawe. To - măwi - coś nowego. A z kim byłeś? Z
Rosjaninem?
- Tak - odpowiadam. - Z Kiryłem i z Tenderem. Wiesz, z tym naszym
laborantem.
- Uszarpałeś siÚ pewnie z nimi...
- Nic podobnego. Chłopcy trzymali siÚ zupełnie przyzwoicie. Szczegălnie
Kirył. Urodzony stalker - măwiÚ. - Gdyby miał trochÚ wiÚcej doświadczenia i
pozbył siÚ tej swojej dziecinnej niecierpliwości, măgłbym z nim co dzieá
chodziÖ do Strefy.
- I po co? - pyta Dick z pijackim śmieszkiem.
- Uspokăj siÚ - măwiÚ. - Żarty żartami...
- Wiem - măwi. - Żarty żartami, a za takie gadanie można zarobiÖ w
ucho. Możesz uważaÖ, że jestem twoim dłużnikiem...
- Komu trzeba daÖ w ucho? - ocknął siÚ Szuwaks. - Gdzie on jest?
Złapaliśmy go za rÚce i z trudem posadziśmy na krześle. Dick wetknął mu
w zÚby papierosa i podsunął zapalniczkÚ. Uspokoił siÚ. A tymczasem tłok robi
siÚ coraz wiÚkszy. Bar już oblepiony, prawie wszystkie stoliki zajÚte.
Ernest zwołał swoje dziewczyny. Biegają, roznoszą, co komu trzeba - jednym
piwo, innym koktajle, jeszcze innym czystą. PatrzÚ i jakoś mi siÚ zdaje, że
w mieście widaÖ coraz wiÚcej nowych twarzy, i to głăwnie jacyś smarkacze w
kolorowych szalikach do ziemi. Powiedziałem o tym Dickowi. Dick potwierdził.
- No a jakże inaczej - măwi. - Zaczyna siÚ wielki sezon budowlany.
Kładą już fundamenty pod trzy nowe budynki dla instytutu, a oprăcz tego
planują budowÚ wielkiego muru wokăł Strefy - od cmentarza do starego ranczo.
Koáczą siÚ dobre czasy dla stalkerăw...
- A kiedy czasy były dobre dla stalkerăw? - pytam. A sam myślÚ: masz
babo placek, a to co znowu? Koniec, teraz już siÚ nie zarobi. Căż, może to i
lepiej, mniejsza pokusa. BÚdÚ chodziÖ do Strefy w dzieá, jak przystało na
porządnego człowieka. Forsa wprawdzie już nie taka, ale za to o ileż
bezpieczniej
- "kalosz", skafandry i tak dalej, i patrole mogą ciÚ pocałowaÖ... ŻyÖ
bÚdÚ z pensji, a piÖ za premie. I taka straszna chandra mnie napadła! Znowu
liczyÖ każdy grosz - na to mogÚ sobie pozwoliÖ, na tamto już nie mogÚ, na
każdą szmatkÚ dla Guty odkładaj pieniądze do skarbonki, do baru nie
zaglądaj, kino jest taásze... Wszystko szare, nudne, szare dnie, szare
noce...
Tak sobie siedzÚ i myślÚ a Dick buczy mi nad uchem:
- Wczoraj w hotelu wpadłem wieczorem do baru, żeby wypiÖ na sen coś
mocniejszego. PatrzÚ - siedzą jacyś nieznani faceci, nie spodobali mi siÚ od
pierwszej chwili. Przysiada siÚ jeden taki do mnie i zaczyna rozmowÚ z
daleka, daje do zrozumienia, że mnie zna, wie, kim jestem i gdzie pracujÚ,
że gotăw jest dobrze zapłaciÖ za pewne przysługi...
- Szpicel - măwiÚ, niezbyt mnie to zainteresowało, niejednego szpicla
widziałem w życiu i słyszałem niejedną rozmowÚ o przysługach.
- Nie, măj miły, to nie był szpicel. Lepiej posłuchaj. ChwilÚ z nim
pogadałem, ostrożnie, rzecz jasna, udałem takiego skromnego przygłupka.
Interesują go pewne przedmioty w Strefie i to nie byle śmiecie, ale raczej
rzeczy wartościowe. Na akumulatory, "świerzby", "czarne bryzgi" i podobną
biżuteriÚ nie reflektuje. A o tym, na co reflektuje, wspomniał raczej
aluzyjnie.
- WiÚc o co mu chodzi? - pytam.
- O "czarci pudding", o ile dobrze zrozumiałem - măwi Dick i jakoś
dziwnie na mnie patrzy.
- Ach, "czarci pudding" jest mu potrzebny! - măwiÚ. - A "lampa śmierci"
przypadkiem nie jest mu potrzebna?
- Też go o to zapytałem.
- No i?
- Wyobraź sobie, potrzebna.
- Tak? - măwiÚ. - No, Jeśli tak, niech sobie sam przyniesie. To
przecież drobnostka! "Czarciego puddingu" pełne piwnice, tylko braÖ wiadro i
ładowaÖ. Pogrzeb na koszt własny.
Dick milczy, patrzy na mnie spode łba i nawet siÚ nie uśmiecha. Co u
diabła, chce mnie wynająÖ, czy co? I dopiero w tym momencie do mnie dotarło.
- Poczekaj - măwiÚ. - A kto to măgł byÖ? Z "puddingiem" nawet w
Instytucie nie wolno robiÖ doświadczeá...
- Słusznie - măwi Dick bez pośpiechu i patrzy na mnie bez przerwy. -
Doświadczenia stanowiące potencjalne niebezpieczeástwo dla ludzkości. Teraz
już rozumiesz, kto to był?
Nadal nie rozumiałem.
- Przybysze z Kosmosu? - pytam. Dick roześmiał siÚ, poklepał mnie po
ramieniu i măwi:
- PijÚ za twoje zdrowie, o świÚta naiwności!
- Zgoda - măwiÚ, ale krew mnie zalewa. Znalazł sobie naiwnego,
sukinsyn! - Ej! - măwiÚ. - Szuwaks! DosyÖ tego spania, lepiej napij siÚ z
nami.
Nie, Szuwaks nie bÚdzie pił. Szuwaks śpi. Położył swăj czarny łeb na
czarnym stoliku i śpi, rÚce zwiesił do podłogi. Wypiliśmy z Dickiem bez
Szuwaksa.
- No dobra - măwiÚ. - Może jestem naiwny, a może nie jestem, ale na
tego typa doniăsłbym gdzie należy. Mało kto kocha policjÚ tak, jak ja, ale
sam bym poszedł i doniăsł.
- Aha - măwi Dick. - A na policji zadaliby ci pytanie: A dlaczego
właściwie ten typ zwrăcił siÚ akurat do ciebie ze swoją propozycją? No?
PokrÚciłem głową.
- Wszystko jedno. Ty tłusty wieprzu, trzeci rok jesteś w mieście, ani
razu w Strefie nie byłeś, "czarci pudding" widziałeś tylko w kinie, ale
gdybyś tak zobaczył w naturze co on potrafi zrobiÖ z człowiekiem... To, măj
kochany, straszna rzecz, nie trzeba jej wynosiÖ ze Strefy... Wiesz sam
dobrze - stalkerzy to ludzie brutalni, sumienia mają niezbyt delikatne, ale
na coś takiego nawet nieboszczyk Zgnilec by nie poszedł. Ścierwnik Barbridge
też na to nie păjdzie... Nawet bojÚ siÚ pomyśleÖ, komu i po co może byÖ
potrzebny "czarci pudding".
- No căż - măwi Dick - masz zupełną racjÚ. Tylko ja, rozumiesz,
okropnie nie mam ochoty, żeby pewnego piÚknego poranka znaleziono mnie w
łăżeczku i stwierdzono, że zginąłem śmiercią samobăjczą, nie jestem
stalkerem, ale răwnież jestem trzeźwym i brutalnym człowiekiem i życie mi
siÚ raczej podoba. ŻyjÚ już od dośÖ dawna i, widzisz, przywykłem...
W tym momencie Ernest krzyknął od baru:
- Panie Nunnun! Telefon do pana!
- O psiakrew - măwi Dick z nienawiścią w głosie. - Pewnie znowu
reklamacja. WszÚdzie znajdą. Przepraszam ciÚ, Red.
Wstaje i idzie do telefonu. A ja zostajÚ z Szuwaksem i z butelką, i
ponieważ z Szuwaksa nie ma żadnego pożytku, bardzo troskliwie opiekujÚ siÚ
butelką. Diabli by wziÚli tÚ StrefÚ, nigdzie nie ma przed nią ucieczki.
Gdzie byś nie poszedł, z kim byś nie măwił - Strefa, Strefa, Strefa...
Dobrze Kiryłowi gadaÖ, że dziÚki Strefie zapanuje wieczny pokăj i nieziemska
szczÚśliwośÖ. Kirył to fajny chłopak, nikt go głupim nie nazwie, przeciwnie,
głowÚ ma, że daj Boże każdemu, ale przecież nie ma zielonego pojÚcia o
życiu. On nawet wyobraziÖ sobie nie może, ile wszelakiego draástwa krÚci siÚ
koło Strefy. Teraz na przykład "czarci pudding" komuś jest koniecznie
potrzebny. Ten Szuwaks chociaż i pijanica, chociaż ma fioła na tle
religijnym, ale czasami, kiedy człowiek dobrze siÚ zastanowi, rzeczywiście
przychodzi mu do głowy - może naprawdÚ należy zostawiÖ szatanowi co
szataáskie?
Nie rusz găwna...
W tym momencie na krześle Dicka siada jakiś smarkacz w kolorowym
szaliku.
- Czy pan Shoehart? - pyta.
- No? - măwiÚ.
- Nazywam siÚ Kreon - măwi. - Jestem z Malty.
- No - măwiÚ - i co słychaÖ na Malcie?
- Na Malcie dobrze słychaÖ, ale ja nie o tym chciałem z panem măwiÖ.
Przysłał mnie Ernest.
Tak, myślÚ. To jednak bydlak ten Ernest. Ani krzty litości, ani
odrobiny sumienia. Siedzi przede mną chłopiec - smagły, schludny, wesoły,
pewnie jeszcze ani razu siÚ nie golił, jeszcze ani razu nie całował
dziewczyny, a Ernestowi to zwisa, on tylko o jednym myśli: żeby jak
najwiÚcej ludzi zagoniÖ do Strefy, a jak jeden na trzech wrăci z towarem -
też bÚdzie dobrze...
- No i jak siÚ czuje nasz dobry stary Ernest? - pytam. Kreon obejrzał
siÚ na bar i măwi:
- Moim zdaniem nieźle. ChÚtnie bym siÚ z nim zamienił.
- A ja nie - măwiÚ. - Napijesz siÚ?
- DziÚkujÚ, nie pijÚ.
- No to zapal - măwiÚ.
- Przepraszam pana, ale nie palÚ răwnież.
- Niech CiÚ diabli - măwiÚ - WiÚc po co ci w takim razie pieniądze?
Poczerwieniał, przestał siÚ uśmiechaÖ i cicho tak odpowiada:
- Chyba to jest tylko moja sprawa, prawda, panie Shoehart?
- Co racja, to racja - măwiÚ i nalewam sobie na cztery palce. W głowie
mi, należy zaznaczyÖ, już trochÚ szumi i ciało przenika taka przyjemna
słabośÖ, wypuściła mnie wreszcie Strefa. - Teraz jestem pijany - măwiÚ. -
Jak widzisz, bawiÚ siÚ. Chodziłem do Strefy, wrăciłem żywy i z forsą. To
nieczÚsto bywa żeby żywy, i już niezmiernie rzadko, żeby z forsą. A wiÚc na
razie odłăżmy poważne rozmowy na kiedy indziej...
Tu Kreon zrywa siÚ z krzesła, măwi "przepraszam", okazuje siÚ, że Dick
wrăcił. Stoi obok swojego krzesła i po jego twarzy widzÚ, że coś siÚ stało.
- No - măwiÚ - znowu twoje komory prăżniowe są nieszczelne?
- Tak - măwi Dick. - Znowu.
Siada, nalewa sobie, dolewa mnie i widzÚ ja, że nie w reklamacji rzecz.
Na reklamacje, powiedzmy to sobie wprost, Dick pluje z trzeciego piÚtra, nie
na głupiego trafili!
- Wypijmy - măwi - Red. - I nie czekając na mnie wypija haustem całą
swoją porcjÚ i nalewa nową. - Ty wiesz - măwi - umarł Kirył Fanow.
W zamroczeniu nie od razu go zrozumiałem. Ktoś tam umarł, no to umarł.
- No căż - măwiÚ - wypijmy za spokăj jego duszy...
Dick spojrzał na mnie, oczy mu siÚ zrobiły okrągłe jak spodki, i
dopiero wtedy poczułem jakby mi ktoś wymierzył cios w żołądek. PamiÚtam, że
wstałem, oparłem siÚ o blat i patrzÚ na Dicka z găry na dăł.
- Kirył?! - A przed oczami mam srebrną pajÚczynÚ, znowu słyszÚ, jak ona
rwie siÚ i trzeszczy. I przez to okropne trzeszczenie głos Dicka dochodzi do
mnie jak z drugiego pokoju.
- Zawał serca. Znaleźli go nagiego pod prysznicem, nikt nic nie
rozumie. Pytali o ciebie, powiedziałem, że z tobą wszystko w porządku...
- A co tu jest do rozumienia? - măwiÚ. - Strefa...
- Usiądź, Red - măwi Dick. - Usiądź i napij siÚ.
- Strefa... - powtarzam i nie mogÚ przestaÖ. - Strefa... Strefa...
Niczego nie widzÚ dokoła oprăcz tej srebrnej pajÚczyny. Cały bar
zaplątał siÚ w pajÚczynÚ, ludzie poruszają siÚ, pajÚczyna cichutko
potrzaskuje kiedy ktoś siÚ o nią oprze. A w samym środku stoi Maltaáczyk,
twarz ma dziecinną, zdziwioną - nic nie pojmuje.
- Chłopcze - măwiÚ do niego serdecznie. - Ile chcesz pieniÚdzy? Tysiąc
wystarczy? Na! Bierz, bierz! - wpycham mu pieniądze i już krzyczÚ: - Idź do
Ernesta i powiedz mu, że jest łajdakiem i kanalią, nie băj siÚ, powiedz mu!
Przecież to tchărz! Powiedz mu i natychmiast idź na dworzec, kup sobie bilet
i wracaj na swoją MaltÚ! Nigdzie siÚ nie zatrzymuj po drodze, jedź prosto do
domu!
Nie pamiÚtam, co tam jeszcze krzyczałem. PamiÚtam, jak znalazłem siÚ
przed ladą baru, Ernest postawił przede mną szklaneczkÚ na orzeźwienie i
pyta:
- Zdaje siÚ, że jesteś dzisiaj przy forsie?
- Tak - măwiÚ - przy forsie...
- To może dług mi zwrăcisz? Jak raz jutro miałbym na podatki.
Teraz dopiero widzÚ - ściskam w piÚści paczkÚ banknotăw. PatrzÚ na tÚ
zieloną trawÚ i mamroczÚ:
- Okazuje siÚ, nie wziął Kreon Maltaáski... Z charakterem, okazuje
siÚ... No, a cała reszta - los tak chciał.
- Co z tobą - pyta măj przyjaciel Ernie. - Przesadziłeś kapkÚ?
- Nie - măwiÚ. - Ze mną - măwiÚ - wszystko w najlepszym porządku.
ChoÖby w tej chwili mogÚ iśÖ pod prysznic.
- Poszedłbyś lepiej do domu - măwi măj przyjaciel Ernie. - Jednak
trochÚ przesadziłeś.
- Kirył umarł - măwiÚ mu.
- Ktăry to Kirył? Ten jednorÚki?
- Sam jesteś jednorÚki, bydlaku - măwiÚ mu. - Z tysiąca takich jak ty
nie zrobią jednego Kiryła. Ścierwo cuchnące - măwiÚ. - Handlarz. Śmiercią
handlujesz, kanalio. Kupiłeś nas wszystkich za zielone... Chcesz, zaraz twăj
parszywy stragan rozwalÚ w drobny mak?
Ledwie zdążyłem zamachnąÖ siÚ jak trzeba, kiedy już mnie łapią i gdzieś
ciągną. A ja już nic nie kombinujÚ i kombinowaÖ nie mogÚ. Coś krzyczÚ,
wyrywam siÚ, kogoś kopiÚ, potem oprzytomniałem - siedzÚ w toalecie cały
mokry, morda rozbita. PatrzÚ w lustro i nie poznajÚ sam siebie, jeden
policzek mi drga, nigdy przedtem czegoś takiego nie było. A na sali hałas,
coś trzeszczy, talerze lecą na podłogÚ, dziewczyny piszczą i słyszÚ -
Szuwaks ryczy niczym grizzly:
- Żałujcie za grzechy, dranie! Gdzie jest Rudy? Coście zrobili z Rudym,
szataáskie pomiotła? I wyje policyjna syrena.
Kiedy tylko zawyła, spłynÚło na mnie olśnienie. Wszystko już wiem,
wszystko pamiÚtam. I nic we mnie nie zostalo - tylko lodowata furia. Tak,
myślÚ, ja ci tu zaraz urządzÚ zabawÚ! Ja ci pokażÚ, co potrafi stalker,
ścierwo! Wyciągnąłem z kieszeni na klucze "świerzba", nowiutki, jeszcze ani
razu nie używany, parÚ razy zgniotłem go palcami, żeby siÚ rozgrzał,
uchyliłem drzwi do sali i ostrożnie wrzuciłem go do spluwaczki. A sam
otworzyłem okno - i na ulicÚ. Miałem, rzecz jasna, ogromną ochotÚ zobaczyÖ,
co z tego wyjdzie, ale musiałem zwiewaÖ jak najszybciej. Ja bardzo źle
znoszÚ "świerzby", od razu mi leci krew z nosa.
Przebiegiem przez podwărko i słyszÚ - "świerzb" już działa, najpierw
zawyły i zaszczekały wszystkie psy w całej okolicy, zawsze pierwsze czują
"świerzb". Potem ktoś wrzasnął w knajpie - aż mnie uszy zabolały, chociaż
byłem daleko. Wyobraziłem sobie, jak tam publika zaczÚła szaleÖ. Jeden wpada
w melancholiÚ, drugi dostaje ataku szału, trzeci ze strachu nie wie, gdzie
uciekaÖ... To straszna rzecz "świerzb". Teraz Ernest nieprÚdko zbierze pełen
bar gości. On, gnida, rzecz jasna, domyśla siÚ, kto go tak urządził, tylko
że ja na to gwiżdżÚ. Koniec. Nie ma już wiÚcej stalkera Reda. Ja już mam
dośÖ. Nie chcÚ ani sam szukaÖ śmierci, ani innych dam na to namawiaÖ, nie
miałeś
racji, Kirył, kochany chłopcze. Nie gniewaj siÚ, ale wygląda na to, że
to nie ty, ale Szuwaks ma słusznośÖ. Nie mają czego ludzie szukaÖ w Strefie,
nie przyniesie nam Strefa szczÚścia.
Przelazłem przez płot i powolutku ruszyłem do domu. GryzÚ wargi, chce
mi siÚ płakaÖ i nie mogÚ. Przede mną pustka. Przede mną nie ma nic.
Monotonny smutek. Kirył, măj jedyny przyjacielu, jak mogliśmy dopuściÖ do
tego? Rysowałeś przede mną perspektywy, opowiadałeś o nowym, wspaniałym
świecie... a teraz co? Ktoś zapłacze po tobie w dalekiej Rosji, a ja nawet
zapłakaÖ nie mogÚ. Przecież to ja, głupie bydle, jestem wszystkiemu winien,
właśnie ja, a nikt inny! Jak ja, kretyn nieszczÚsny, śmiałem go wprowadziÖ
do garażu, kiedy jego oczy jeszcze nie przywykły do ciemności? Całe życie
żyłem jak wilk, całe życie tylko o sobie myślałem... I nagle postanowiłem
pokazaÖ, jaki jestem szlachetny, postanowiłem uszÚśliwiÖ człowieka. Po
diabła mu w ogăle powiedziałem o tym "pustaku"? I jak tylko sobie o tym
przypomniałem, tak mnie coś ścisnÚło za gardło, że nic - tylko rzeczywiście
zawyÖ jak wilk. I chyba naprawdÚ zawyłem, ludzie jakby zaczÚli ustÚpowaÖ mi
z drogi, a potem nagle zrobiło mi siÚ lżej - patrzÚ, idzie Guta. Idzie mi na
spotkanie, moja dziewczyna, moja prześliczna, idzie, stąpa swoimi cudownymi
nogami, spădniczka kołysze siÚ nad kolanami, ze wszystkich bram gapią siÚ na
nią, a ona idzie prościutko, nie patrzy na nikogo i nie wiem dlaczego, ale
od razu wiedziałem, że szuka właśnie mnie.
- Serwus - măwiÚ - Guta. Dokąd idziesz? Guta spojrzała na mnie i w
ciągu sekundy zobaczyła wszystko: i mordÚ rozbitą, i mokrą kurtkÚ, i
posiniaczone rÚce, ale nic na ten temat nie powiedziała, tylko măwi:
- CześÖ, Red. A ja właśnie ciÚ szukam.
- Wiem - măwiÚ. - Chodźmy do mnie. Guta milczy, odwrăciła siÚ i patrzy
w bok. Ach, jak piÚknie osadzona jest jej głowa, a jaka szyja - jak u młodej
narowistej klaczy, już pokornej swemu jeźdźcowi. Potem măwi:
- Ja nie wiem. Red. Może już wcale nie bÚdziesz chciał siÚ ze mną
spotykaÖ?
Jakby mi ktoś kamieá położył na sercu. Co jeszcze? Ale tak spokojnie do
niej măwiÚ:
- Nie bardzo ciÚ rozumiem, Guta. Wybacz mi, ale ja dzisiaj jestem
trochÚ tego i może z tego powodu słabo kombinujÚ... Dlaczego miałbym nie
chcieÖ spotykaÖ siÚ z tobą?
BiorÚ ją pod rÚkÚ, idziemy niespiesznie w stronÚ mojego domu i wszyscy,
ktărzy dopiero co gapili siÚ na nią, szybko odwracają mordy. Ja na tej ulicy
całe życie mieszkam, i Rudego Reda wszyscy tu pierwszorzÚdnie znają. A kto
nie zna, ten bardzo szybko pozna.
- Matka măwi, żebym zrobiła skrobankÚ - nagle odzywa siÚ Guta.
- A ja nie chcÚ.
Uszedłem jeszcze kilka krokăw, zanim zrozumiałem, a Guta măwi dalej:
- Nie chcÚ żadnej skrobanki, chcÚ mieÖ z tobą dziecko. A ty - jak tam
sobie życzysz. Możesz siÚ wynosiÖ na wszystkie cztery strony świata, ja ciÚ
nie trzymam.
Słucham, jak ona sama siebie podkrÚca, jak siÚ rozpala, słucham i
powolutku bałwaniejÚ. Nic w miarÚ rozsądnego nie przychodzi mi do głowy.
Tylko jak refren chodzi mi w kăłko po głowie - o jednego człowieka mniej, o
jednego człowieka wiÚcej.
- Ona mi tłumaczy - măwi Guta - że to dziecko stalkera i niby po co mam
wydawaÖ na świat potwora... ona măwi, to przecież kryminalista, nie bÚdziesz
miała rodziny, ani nic. Dzisiaj jest na wolności, măwi, a jutro w wiÚzieniu.
Tylko że mnie to nic nie obchodzi, jestem na wszystko przygotowana. I sama
też mogÚ zostaÖ, dam sobie radÚ. Sama urodzÚ, sama wychowam, sama zrobiÚ z
niego człowieka. ObejdÚ siÚ bez ciebie. Tylko ty siÚ do mnie wiÚcej nie
zbliżaj, bo na prăg nie wpuszczÚ.
- Guta - măwiÚ - dziewczyno moja! Poczekaj choÖ chwileczkÚ...
- I nie mogÚ, jakiś śmiech mnie ogarnia, nerwowy. Idiotyczny. -
Jaskăłeczko moja, dlaczego mnie chcesz przepÚdziÖ, powiedz mi?
ChichoczÚ jak ostatni kretyn, a ona stanÚła, przytuliła siÚ do mojej
piersi i szlocha.
- Co my teraz zrobimy. Red? - măwi moja dziewczyna przez łzy.
- Co teraz zrobimy?
lat 28, żonaty, bez określonego
zajÚcia
Red Shoehart leżał za kamiennym nagrobkiem i patrzył na drogÚ odsuwając
sprzed oczu gałązkÚ jarzÚbiny. Reflektory samochodu patrolowego przecinały
cmentarz i od czasu do czasu smagały Reda po oczach - wtedy mrużył powieki i
wstrzymywał oddech.
MinÚły już dwie godziny, a na drodze nie zaszły żadne zmiany.
Monotonnie, pracując na jałowym biegu, warczał silnik samochodu, trzy
reflektory miotały siÚ po cmentarzu, po przekrzywionych zardzewiałych
krzyżach, po opuszczonych grobach, po bujnie rozrośniÚtych krzewach
jarzÚbiny, po płaskiej ścianie trzymetrowego muru, ktăry z lewej strony
koáczył siÚ jak uciÚty. Policjanci z patrolu bali siÚ Strefy. A tu, obok
cmentarza, nawet lÚkali siÚ strzelaÖ. Czasem Reda dobiegały przygłuszone
głosy, czasami widział, jak z samochodu wylatywał ogienek niedopałka, jak
toczył siÚ po szosie i gubił maleákie czerwone iskierki. Było bardzo mokro,
niedawno przestał padaÖ deszcz i wilgotny ziąb przenikał Reda nawet przez
impregnowany kombinezon.
Ostrożnie puścił gałązkÚ, odwrăcił głowÚ i zaczął nadsłuchiwaÖ. Gdzieś
z prawej strony, niezbyt daleko, ale i nie blisko, na cmentarzu był ktoś
jeszcze. Zaszeleściły liście i nawet chyba obsypała siÚ ziemia, a potem z
nieglośnym stukniÚciem upadło coś ciÚżkiego i twardego. Red ostrożnie
czołgał siÚ tyłem wtulony w mokrą trawÚ. Znowu nad głową przeleciało światło
reflektora. Red zamarł, śledząc bezszelestny promieá, i wydało mu siÚ, że
miÚdzy krzyżami, na grobie, siedzi nieruchomo człowiek ubrany na czarno.
Siedzi, nie kryjąc siÚ, oparty plecami o marmurowy obelisk i białą twarz z
czarnymi jamami oczu zwrăcił w stronÚ Reda. W rzeczywistości Red nie widział
i w ciągu dziesiątej czÚści sekundy nie măgł zobaczyÖ tych wszystkich
szczegăłăw, ale wiedział dokładnie, jak to powinno wyglądaÖ. Odpełzł jeszcze
o kilka krokăw dalej, wymacał w zanadrzu manierkÚ, wyciągnął i jeszcze przez
jakiś czas poleżał spokojnie tuląc do policzka ciepły metal, nastÚpnie, nie
wypuszając manierki, poczołgał siÚ dalej. WiÚcej już nie nadsłuchiwał i nie
rozglądał siÚ.
W sztachetach była dziura i tuż przy samej dziurze na płaszczu
przesyconym ołowiem leżał Barbridge. Nadal leżał na plecach, oburącz
odciągał kołnierz swetra i cichutko, boleśnie sapał - sapanie chwilami
przechodziło w jÚk. Red usiadł obok i odkrÚcił manierkÚ. Potem ostrożnie
wsunął rÚkÚ pod głowÚ Barbridge'a, wyczuwając całą dłonią lepką od potu,
gorącą łysinÚ, i przysunął manierkÚ do warg starego. Było ciemno, ale w
słabych poblaskach reflektorăw Red widział szczecinÚ na jego policzkach.
Barbridge chciwie wypił kilka łykăw i zaraz poruszył siÚ niespokojnie
obmacując worek z towarem.
- Wrăciłeś - wykrztusił. - Dobry chłopak... Rudy... nie zostawisz
starego... żeby zdychał...
Red odrzucił głowÚ do tyłu i zdrowo pociągnął z manierki.
- Stoi zaraza - powiedział - jak przymurowany.
- To... nie przypadek... - wystÚkał Barbridge. Măwił urywanie, na
wydechu - Ktoś doniăsł. Czekają.
- Możliwe - powiedział Red. - Chcesz sobie jeszcze golnąÖ?
- Nie. Na razie wystarczy. Nie zostawiaj mnie. nie zostawisz - bÚdÚ
żył. Wtedy nie pożałujesz, nie zostawisz mnie. Rudy?
Red nie odpowiedział. Patrzył w stronÚ szosy, na błÚkitne błyski
reflektorăw. Marmurowy obelisk było widaÖ i stąd, ale było niejasne, czy
tamten nadal tam siedzi, czy zniknął.
- Słuchaj mnie. Rudy. nie gadam na wiatr, nie pożałujesz. Wiesz,
dlaczego stary Barbridge żyje do dziś? Wiesz? Bob Małpolud nie wrăcił.
Bankier Faraon zginął - nic z niego nie zostało. Jaki to był stalker! A
jednak zginął. Zgnilec tak samo. Okularnik Herman. Callagan. FetÚ Krosta.
Wszyscy. Ja jeden zostałem. A wiesz, dlaczego?
- Zawsze byłeś draniem - powiedział Red nie odrywając oczu od szosy. -
Ścierwnik.
- Byłem draniem. To prawda. Inaczej nie można. Ale przecież wszyscy
byli tacy sami. Faraon. Zgnilec. A tylko ja żyjÚ. Wiesz, dlaczego?
- Wiem - powiedział Red, żeby siÚ odczepiÖ.
- Łżesz. Nie wiesz. Słyszałeś o Złotej Kuli?
- Słyszałem.
- Bajka, myślisz?
- Przestałbyś lepiej gadaÖ - poradził Red. - Przecież tracisz siły.
- To nic. Ty mnie wyniesiesz. Tyle razy chodziliśmy razem! Czy măgłbyś
mnie zostawiÖ? Ja ciebie przecież znam od takiego. Od małego. I twego ojca
znałem.
Red milczał. Okropnie chciało mu siÚ paliÖ, wyciągnął papierosa,
wykruszył tytoá i powąchał, nie pomogło.
- Musisz mnie stąd wynieśÖ - powiedział Barbridge. - To przez ciebie
wpadłem. To ty nie chciałeś, żeby Maltaáczyk z nami poszedł.
Maltaáczyk bardzo siÚ napierał, żeby iśÖ z nimi. Cały wieczăr im
stawiał, proponował dobry zastaw, przysiÚgał, że zdobÚdzie skafander, i
Barbridge, ktăry siedział obok Maltanczyka, osłaniając twarz ciÚżką
pomarszczoną dtonią, rozpaczliwie mrugał do Reda - zgădź siÚ, zrobimy dobry
interes. ByÖ może właśnie dlatego Red powiedział wtedy "nie".
- Przez własną chciwośÖ wpadłeś - powiedział Red. - Ja z tym nie mam
nic wspălnego, i zamknij siÚ nareszcie.
Przez jakiś czas Barbridge tylko stÚkał. Znowu wetknął palce pod
kołnierz i jeszcze dalej odchylił głowÚ.
- Bierz cały towar. Red - wystÚkał - tylko mnie nie zostawiaj.
Red spojrzał na zegarek. Do świtu było już bardzo niedaleko, a samochăd
patrolowy nie odjeżdżał. Reflektory nadal obmacywały krzaki, a tuż obok
patrolu stał zamaskowany landrover i w każdej chwili policjanci mogli go
zauważyÖ.
- Złota Kula - powiedział Barbridge. - Znalazłem ją. Ile bajek wokăł
niej potem narosło! Sam też niemało opowiadałem! Że podobno każde życzenie
spełnia. Każde, dobre sobie! Gdyby tak było, dawno by mnie tu nie było.
Mieszkałbym sobie w Europie i spałbym na forsie.
Red spojrzał na niego z găry. W błÚkitnawych błyskach odrzucona do tyłu
twarz Barbridge'a wydawała siÚ martwa. Ale jego szkliste, wytrzeszczone oczy
bez przerwy śledziły Reda.
- Zamiast wiecznej młodości - găwno. Zamiast forsy, to samo. Ale
zdrowie - co to, to tak. I dzieci mam udane. I żyjÚ. W najśmielszych snach
nie zobaczysz tego, co ja przeszedłem, i żyjÚ - oblizał wargi. - Ja ja tylko
o to proszÚ. O życie. I o zdrowie. I żeby dzieci...
- Stul pysk, na Boga - powiedział wreszcie Red. - Zupełnie jak baba.
Jeśli dam radÚ, to ciÚ wyniosÚ. Twojej Diny mi szkoda, zginiesz - păjdzie
dziewczyna na ulicÚ...
- Dina... - wychrypiał Barbridge. - Moja căreczka. Taka śliczna.
Rozpieszczałem moje dzieci, niczego im nie odmawiałem. Zmarnują siÚ. Măj
Archie. Ty przecież go znasz. Rudy. Czy widziałeś kiedyś lepsze dzieci?
- Powiedziałem: jak dam radÚ. to ciÚ wyciągnÚ.
- Nie - z uporem powiedział Barbridge. - Ty mnie wyniesiesz, czy dasz
radÚ, czy nie. Złota Kula. Chcesz, powiem ci gdzie ona jest.
- No to powiedz.
Barbridge jÚknął i poruszył siÚ.
- Moje nogi... - wystÚkał. - Pomacaj, jak one tam...
Red wyciągnął rÚkÚ i przesunął dłonią po nogach od kolan w dăł.
- Kości... - chrypiał Barbridge. - Czy są tam jeszcze kości?
- Są, są - skłamał Red. - Nie krÚÖ siÚ. A naprawdÚ można było wymacaÖ
tylko kolano niżej, do samych stăp nogi były jak z gumy - można je było
zawiązaÖ na supeł.
- Kłamiesz przecież - powiedział Barbridge. - Po co kłamiesz? Co to ja
dziecko jestem, nigdy tego nie widziałem?
- Kolana są całe - powiedział Red.
- Pewnie znowu łżesz - beznadziejnie powiedział Barbridge. - No trudno.
Tylko mnie wynieś. Wszystko ci oddam. Wszystko ci opowiem...
Jeszcze măwił, jeszcze coś obiecywał, ale Red już go nie słuchał.
Patrzył na szosÚ. Reflektory nie biegały teraz po krzakach, zamarły
skrzyżowane na tamtym obelisku z marmuru i w jasnej błÚkitnej mgle Red
wyraźnie zauważył zgarbioną czarną sylwetkÚ wÚdrującą wśrăd krzyży. Ta
sylwetka szła jakby na oślep, wprost na reflektory. Red widział jak wpadła
na ogromny krzyż, odskoczyła, znowu uderzyła o krzyż, dopiero wtedy skrÚciła
i ruszyła dalej wyciągając przed siebie długie rÚce z rozczapierzonymi
palcami. Potem nagle znikła, jakby siÚ zapadła pod ziemiÚ i po kilku
sekundach pojawiła siÚ znowu bardziej na prawo i dalej, maszerując z jakimś
niepojÚtym, nieludzkim uporem jak mechanizm puszczony w ruch.
I raptem reflektory zgasły. ZgrzytnÚła skrzynka biegăw, zaryczała dziko
silnik, za krzakami mignÚło niebieskie i czerwone światła postojowe,
samochăd patrolowy ruszył błyskawicznie nabierając szybkości popÚdził w
stronÚ miasta i zniknął za murem. Red z trudem przełknął ślinÚ i rozpiął
zamek błyskawiczny w kombinezonie.
- Chyba odjechali... - gorączkowo mamrotał Barbridge. - No, Rudy...
Szybciej, szybciej! - zaczął siÚ wierciÖ, pomacał rÚką dookoła, złapał worek
z towarem i sprăbował wstaÖ - no prÚdzej, na co czekasz!
Red ciągle patrzył w stronÚ szosy. Teraz panowała tam ciemnośÖ i nic
nie było widaÖ, ale przecież gdzieś musiał byÖ tamten - maszerował jak
nakrÚcona lalka, potykał siÚ, przewracał, uderzał o krzyże, zaplątywał siÚ w
krzakach.
- Dobra - powiedzial Red na głos. - Idziemy. Podniăsł Barbridge'a.
Stary jak kleszczami ścisnął go lewą rÚką za szyjÚ i Red nie mając siły,
żeby wstaÖ, na czworakach powlăkł go przez dziurÚ w ogrodzeniu chwytając
rÚkami mokrą trawÚ.
- Naprzăd, naprzăd...- chrypiał Barbridge. - Nie martw siÚ, trzymam
towar, nie zgubiÚ go... naprzăd!
Ścieżka była znajoma, ale trawa mokra i śliska, gałÚzie jarzÚbiny biły
po twarzy, opasły Barbridge był nieludzko ciÚżki, niby nieboszczyk, worek z
towarem brzÚczał, stukał i bez przerwy o coś zaczepiał i jeszcze straszno
było natknąÖ siÚ na tamtego, ktăry byÖ może ciągle jeszcze błąkał siÚ tu w
ciemnościach.
Kiedy siÚ wydostali na szosÚ, było jeszcze ciemno, ale czuło siÚ. że
świt już blisko. W lasku po tamtej stronie szosy, sennie i niepewnie
zaszczebiotały ptaki, a nad czarnymi domami dalekiego przedmieścia mrok już
zgranatowiał i powiało stamtąd chłodnym, wilgotnym powietrzem. Red położył
Barbridge'a na poboczu, rozejrzał siÚ i jak wielki czarny pająk przebiegł
przez drogÚ. Szybko znalazł Landrovera, zgarnął z maski i karoserii
maskujące gałÚzie, siadł za kierownicą i ostrożnie, nie zapalając świateł,
wyjechał na asfalt. Barbridge siedział, w jednej rÚce trzymał worek z
towarem, drugą obmacywał nogi.
- Szybko! - wychrypiał. - Śpiesz sie. Kolana jeszcze są, jeszcze mam
całe kolana... Żeby chociaż kolana uratowaÖ!
Red dźwignął go i zgrzytając zÚbami z wysiłku wwalił go do samochodu.
Barbridge z łoskotem opadł na tylne siedzenie i jÚknął. Worka jednak nie
wypuścił. Red podniăsł z ziemi impregnowany ołowiem płaszcz i rzucił na
starego. Barbridge'owi udało siÚ przytargaÖ răwnież płaszcz.
Red wziął latarkÚ i przeszedł poboczem wypatrując śladăw. Śladăw
właściwie nie było. Wyjeżdżając na szosÚ Landrover przygniătł wysoką, gÚstą
trawÚ, ale ta trawa powinna po paru godzinach wrăciÖ do poprzedniego stanu.
W miejscu gdzie stał samochăd patrolu, leżało na ziemi mnăstwo
niedopałkăw. Red przypomniał sobie, że od dawna chce mu siÚ paliÖ, wyciągnął
papierosa i zapalił, chociaż najbardziej na świecie pragnął wskoczyÖ do
samochodu i pÚdziÖ, pÚdziÖ, żeby znaleźÖ siÚ jak najdalej od tego miejsca.
Ale tego właśnie zrobiÖ nie było wolno. Należało postÚpowaÖ powoli i
rozważnie.
- Co ty wyprawiasz? - płaczliwie zapytał Barbridge z samochodu. - Wody
nie wylałeś, wszystkie wÚdki suche... Na co czekasz? Chowaj towar!
- Stul pysk, ty!... - powiedział Red. - Nie przeszkadzaj! - zaciągnął
siÚ papierosem. - Wjedziemy do miasta od południowej strony.
- Jak to od południowej? Co takiego? Przez ciebie stracÚ kolana,
Łajdaku! Kolana!
Red po raz ostatni zaciągnął siÚ papierosem i schował go do pudełka od
zapałek.
- Zamknij mordÚ, Ścierwnik - powiedział. - Prosto przez miasto nie
możemy jechaÖ. Trzy posterunki, chociaż jeden musi nas zatrzymaÖ.
- No to co?
- Zobaczą twoje kulasy i koniec z nami.
- Jakie kulasy? Głuszyliśmy ryby, nogi mi poharatało i nie ma o czym
gadaÖ!
- A jeżeli ktoś pomaca?
- Pomaca... tak zawyjÚ, że na całe życie odechce mu siÚ macania.
Ale Red już podjął decyzjÚ. Podniăsł przednie siedzenie samochodu,
świecąc latarką otworzył skrytkÚ i powiedział:
- Dawaj towar.
Bak pod siedzeniem był fałszywy. Red zabrał worek i wepchnął go do
środka nasłuchując, jak w worku cos dźwiÚczy i postukuje.
- Nie wolno mi ryzykowaÖ - mruknął. - Nie mam prawa.
Założył pokrywÚ na miejsce, nasypał na wierzch trochÚ śmieci, zarzucił
szmatami i opuścił siedzenie. Barbridge stÚkał, pojÚkiwał, żałośliwie
domagał siÚ pośpiechu, znowu obiecywał Złotą KulÚ. Wiercił siÚ bez przerwy
na siedzeniu, z lÚkiem wpatrując siÚ w jaśniejący mrok. Red nie zwracał na
niego uwagi. Rozerwał napełniony wodą plastykowy worek z rybami, wodÚ wylał
na wÚdki leżące na podłodze samochodu, a skaczące ryby wrzucił do
brezentowej torby. Plastykowy worek zwinął i wsadził do kieszeni
kombinezonu. Teraz wszystko było w porządku - wÚdkarze wracali z niezbyt
udanego połowu. Red usiadł przy kierownicy i samochăd ruszył.
Do samego zakrÚtu jechał bez świateł. Po lewej stronie ciągnął siÚ
potÚżny trzymetrowy mur otaczający StrefÚ, a z prawej były krzaki, rzadkie
zagajniki, porzucone wille z zabitymi oknami i liszajami na ścianach. Red
dobrze widział w ciemności, zresztą ciemnośÖ nie była już taka gÚsta, a
oprăcz tego wiedział z găry, co i kiedy zobaczy. Dlatego kiedy przed
samochodem pojawiła siÚ rytmicznie maszerująca postaÖ, nawet nie zwolnił.
Tamten wÚdrował prosto środkiem szosy - i jak oni wszyscy szedł do miasta.
Red wyprzedził go, prowadząc samochăd lewą stroną i wyprzedziwszy, jeszcze
mocniej przycisnął pedał gazu.
- Matko Boska! - wymamrotał z tyłu Barbridge. - Rudy, widziałeś?
- Tak - powiedział Red.
- O Boże!... Tego nam jeszcze brakowało! - mamrotał Barbridge i nagle
zaczął głośno odmawiaÖ modlitwÚ.
- Zamknij siÚ! - ostro powiedział Red. ZakrÚt powinien byÖ gdzieś
tutaj. Red zwolnił, wpatrując siÚ w szereg pochylonych domkăw i płotăw po
prawej. Stary transformator... podparty słup... sprăchniały mostek nad
przydrożnym rowem... Red skrÚcił kierownicÚ. Samochăd podrzuciło na
wybojach.
- Dokąd? - dziko zawył Barbridge. - Przez ciebie nogi stracÚ, bydlaku!
Red na sekundÚ odwrăcił siÚ i z całej siły uderzył starego w twarz, aż
dłoá podrapała mu ostra szczecina. Barbridge zakrztusił siÚ i zamilkł.
Samochăd podskakiwał, koła co chwila buksowały w świeżym błocie. Red zapalił
światła. Biały, niespokojny blask oświetlił zarośniÚte trawą stare koleiny,
ogromne kałuże, krzywe gnijące parkany po obu stronach. Barbridge płakał
chlipiąc i pociągając nosem, niczego już nie obiecywał, tylko żalił siÚ i
odgrażał, ale bardzo cicho i niewyraźnie, tak że Red słyszał tylko oddzielne
słowa. Coś tam było o nogach, o kolanach, o ukochanym Archie... Potem
ucichł.
Osiedle leżało tuż przy zachodnich przedmieściach miasta. Kiedyś były
tu letniska, ogrody, sady owocowe, letnie rezydencje miejskich notablăw i
fabrycznej administracji. Zielono, wesoło, malutkie jeziorka, czyściutkie
piaszczyste plaże, przejrzyste brzozowe zagajniki, stawy, w ktărych hodowano
karpie. Fabryczny zaduch i fabryczny gryzący dym nigdy tu nie docierały,
podobnie jak i miejska kanalizacja. Teraz wszystko to stało porzucone,
niszczejące. Zobaczyli tylko jeden zamieszkany dom - żăłto świeciło
zasłoniÚte firanką okienko, na sznurkach wisiała zmoczona deszczem bielizna
i olbrzymi pies, zachłystując siÚ wściekłością, wybiegł na drogÚ i przez
jakiś czas pÚdził za samochodem w bryzgach błota tryskającego spod kăł.
Red ostrożnie przejechał przez jeszcze jeden stary pochylony mostek i
kiedy zobaczył przed sobą wyjazd na SzosÚ Zachodnią, zatrzymał samochăd i
zgasił silnik. Potem wyszedł na drogÚ, nawet nie spojrzawszy na Barbridge'a,
ruszył przed siebie z rÚkami w kieszeniach wilgotnego kombinezonu. Zrobiło
siÚ zupełnie widno. Wokăł było mokro, cicho i sennie. Red zbliżył siÚ do
szosy i ostrożnie wyjrzał zza krzakăw. Policyjna wartownia była stąd
doskonale widoczna - maleáki domek na kăłkach i trzy oświetlone okienka,
samochăd patrolowy stał na poboczu szosy pusty. Przez jakiś czas Red stał i
patrzył. Na wartowni nic siÚ nie działo
- najwidoczniej policjanci, zmÚczeni i zmarzniÚci, teraz grzali siÚ w
domku - drzemali z papierosami przylepionymi do dolnej wargi. "Dranie" -
cicho powiedział Red. Wymacał w kieszeni kastet, wsunął palce w owalne
otwory, zacisnął w piÚści zimne żelazo i ciągle tak samo przygarbiony, nie
wyjmując z kieszeni rąk, zawrăcił. Landrover, lekko pochylony, stał w
krzakach. Miejsce było odludne, zapuszczone, nikt tu zapewne nie zaglądał od
co najmniej dziesiÚciu lat.
Kiedy Red podszedł do samochodu, Barbridge uniăsł siÚ i spojrzał na
niego otwierając usta. Wyglądał teraz nawet jeszcze starzej niż zwykle -
pomarszczony, łysy zarośniÚty niechlujną szczeciną, zÚby rzadkie i zepsute.
Czas jakiś wpatrywali siÚ w siebie i nagle Barbridge powiedział niewyraźnie:
- Dam ci mapÚ... wszystkie pułapki... Sam znajdziesz, nie pożałujesz.
Red słuchał go stojąc bez ruchu, potem rozwarł palce, wypuścił kastet i
powiedział:
- Dobra. Twoje zadanie: masz leżeÖ nieprzytomny, zrozumiano? JÚcz i nie
daj siÚ dotknąÖ.
Siadł przy kierownicy, zapalił silnik i samochăd ruszył.
I wszystko poszło jak z płatka, nikt nie wyszedł z przyczepy, kiedy
landrover, posłuszny znakom drogowym, powoli przejechał obok wartowni, a
nastÚpnie wciąż zwiÚkszając i zwiÚkszając szybkośÖ popÚdził do miasta przez
południowe przedmieścia. Była szăsta rano, na ulicach pusto, asfalt czarny i
mokiy, automatyczne światła sieroce i niepotrzebnie mrugają na
skrzyżowaniach. MinÚli piekarniÚ z wysokimi, jasno oświetlonymi oknami i
Reda owionął ciepły i niebywale smakowity zapach.
- ŻreÖ mi siÚ chce - powiedział Red, rozluźniając zdrÚtwiałe od
napiÚcia miÚśnie, i przeciągnął siÚ wpierając dłonie w kierownicÚ.
- Co? - z przerażeniem zapytał Barbridge.
- MăwiÚ, że mi siÚ żreÖ chce... Ty dokąd? Do domu czy prosto do
Rzeźnika?
- Do Rzeźnika, do Rzeźnika gazuj! - pospiesznie zamamrotał Barbridge,
pochylił siÚ do przodu i gorączkowym oddechem ział Redowi w plecy. - Prosto
do niego! Jedź szybko! Należy mi siÚ od niego jeszcze siedemset... Ale
szybciej, szybciej, czego wleczesz siÚ jak mucha w smole! - nagle zaczął
kląÖ bezsilnie i paskudnie, wstrÚtnymi, brudnymi słowami, zapluwąjąc siÚ,
zachlystując i dławiąc atakami kaszlu.
Red nie odzywał siÚ, nie miał ani czasu, ani siły na uspokajanie
rozszalałego Ścierwnika, należało możliwie szybko z tym wszystkim skoáczyÖ i
chociaż godzinÚ, chociaż păł godziny pospaÖ przed spotkaniem w "Metropolu".
SkrÚcił w UlicÚ Szesnastą, przejechał dwa kwartały i zatrzymał samochăd
przed szarą piÚtrową willą.
Otworzył mu sam Rzeźnik. Widocznie dopiero wstał i szedł do łazienki.
Ukazał siÚ we wspaniałym szlafroku, a w rÚku dzierżył szklankÚ ze sztuczną
szczÚką. Włosy miał rozkudłane, pod oczami ciemne napuchniÚte worki.
- O! - powiedział. - To ty. Rudy? Co powiesz?
- Włăż zÚby i jedziemy - powiedział Rudy.
- Aha - odparł Rzeźnik i zapraszająco ruchem głowy wskazał hall, a sam
człapiąc perskimi pantoflami zdumiewająco szybko podążył do łazienki.
- Kto? - zapytał stamtąd.
- Barbridge - odpowiedział Red.
- Co?
- Nogi.
W łazience poleciała z kranu woda, rozległo siÚ parskanie, coś upadło i
potoczyło siÚ po kamiennej posadzce. Red zmÚczonym ruchem usiadł w fotelu
wyjął papierosa, zapalił i rozejrzał siÚ dookoła. Tak, hall był niczego
sobie. Rzeźnik nie żałował pieniÚdzy. Był bardzo doświadczonym i bardzo
modnym chirurgiem, znakomitością nie tylko miasta, ale i całego stanu, a ze
stalkerami związał siÚ rzecz jasna, nie dla pieniÚdzy. On răwnież brał swoją
dolÚ ze Strefy - brał w naturze, w răżnych przedmiotach, ktăre stosował w
swojej praktyce lekarskiej, brał w wiedzy, ktărą zdobywał lecząc
okaleczonych stalkerăw i studiując przy tym răżne nie znane do tej pory
choroby i deformacje ludzkiego organizmu, brał w sławie, sławie pierwszego
na świecie lekarza - specjalisty od pozaziemskich chorăb mieszkaácăw Ziemi.
Pieniądze zresztą răwnież brał z niemałą ochotą.
- A konkretnie: co z nogami? - zapytał Rzeźnik wychodząc z łazienki z
ogromnym rÚcznikiem przewieszonym przez ramiÚ. Skrajem tego rÚcznika
ostrożnie wycierał swe długie, nerwowe palce.
- Wlazł w "pudding" - powiedział Red. Rzeźnik gwizdnął.
- A wiÚc mamy z głowy Barbridge'a - mruknął. - Szkoda, bo wybitny był
stalker.
- To drobiazg - powiedział Red rozsiadając siÚ w fotelu. - Ty mu
zrobisz protezy i Barbridge na protezach jeszcze nam po Strefie bÚdzie
kuśtykał.
- No dobrze - powiedział Rzeźnik. Na jego twarzy już malowała siÚ
profesjonalna rzeczowośÖ. - Poczekaj, zaraz siÚ ubiorÚ.
Kiedy siÚ ubierał, kiedy gdzieś dzwonił - zapewne do swojej kliniki,
żeby wszystko przygotowali do operacji - Red nieruchomo leżał w fotelu i
palił. Tylko raz siÚ poruszył, żeby wyciągnąÖ manierkÚ. Pił malutkimi
łykami, ponieważ w manierce zostało już tylko trochÚ na dnie, i starał siÚ o
niczym nie myśleÖ. Po prostu czekał.
Potem razem poszli do samochodu. Red usiadł przy kierownicy. Rzeźnik
obok niego i od razu przechylił siÚ przez oparcie i zaczął obmacywaÖ nogi
Barbridge'a. Barbridge, cichy teraz i nastroszony, mamrotał coś żałośnie,
obiecywał ozłociÖ, bez przerwy wspominał dzieci i nieboszczkÚ żonÚ, błagał,
żeby mu uratowaÖ przynajmniej kolana. Kiedy podjechali pod klinikÚ, Rzeźnik
zaklął nie widząc przed bramą sanitariuszy, jeszcze w biegu wyskoczył z
samochodu i zniknął za drzwiami. Red znowu zapalił, a Barbridge nagle
powiedział zupełnie wyraźnie i dobitnie, jakby już całkowicie oprzytomniał.
- Chciałeś mnie zabiÖ. Ja ci to zapamiÚtam.
- Ale przecież nie zabiłem - obojÚtnie powiedział Red.
- Tak, nie zabiłeś... - Barbridge przez moment milczał. - To ci răwnież
zapamiÚtam.
- ZapamiÚtaj, zapamiÚtaj - powiedział Red. - Ty byś mnie oczywiście nie
zabił, skądże znowu... - odwrăcił siÚ i popatrzył na starego. Barbridge
niepewnie krzywił usta poruszając wyschłymi wargami. - Ty byś mnie po prostu
tam zostawił
- powiedział Red. - Porzuciłbyś mnie w Strefie i koáce w wodÚ. Tak jak
Okularnika.
- Okularnik sam skonał - ponuro zaprzeczył Barbridge. - Bez mojej
pomocy. Przykuło go.
- Kanalia - powiedział obojÚtnie Red i odwrăcił siÚ. - Ścierwnik.
Z bramy wyskoczyli zaspani, rozkudlani sanitariusze i rozkładając w
biegu nosze pocwałowali do samochodu. Red, od czasu do czasu zaciągając siÚ
papierosem, patrzył, z jaką wprawą wydobyli Barbridge'a z samochodu, ułożyli
na noszach i wnieśli do kliniki. Barbridge leżał nieruchomo, rÚce skrzyżował
na piersi i zobojÚtniały na wszystko patrzył w niebo. Jego ogromne stopy,
przeżarte "puddingiem", były dziwnie nienaturalnie wykrÚcone. To był ostatni
ze starych stalkerăw, ostatni z tych, ktărzy rozpoczÚli polowanie na
pozaziemskie skarby od razu po Lądowaniu, kiedy Strefy, jeszcze nie nazywano
Strefą, kiedy jeszcze nie było instytutăw naukowych, ani muru, ani sił
policyjnych ONZ, kiedy miasto sparaliżowała groza, a świat chichotał z
powodu nowej kaczki dziennikarskiej. Red miał wtedy dziesiÚÖ lat, a
Barbridge był silnym i zrÚcznym mÚżczyzną - uwielbiał picie na cudzy
rachunek, băjki i obmacywanie po kątach niedostatecznie spostrzegawczych
dziewcząt. Własne dzieci doszczÚtnie go wtedy nie interesowały, ale nÚdzną
szują był już wăwczas, bo kiedy wypił, z jakąś obrzydliwą satysfakcją
katował swoją żonÚ - hałaśliwie, pedantycznie, żeby wszyscy widzieli, i
wreszcie zatłukł ją na śmierÖ.
Red zawrăcił i nie zwracając uwagi na światła, szczÚkając klaksonem na
przechodniăw, ścinając zakrÚty pojechał prosto do domu.
Zahamował przed garażem, a kiedy wysiadł z samochodu zobaczył
administratora, ktăry szedł mu na spotkanie od strony skweru. Jak zwykle
administrator był w fatalnym humorze i jego wymiÚta twarzyczka z
opuchniÚtymi oczkami wyrażała skrajne obrzydzenie, jakby stąpał nie po
ziemi, a po kupie nawozu.
- Dzieá dobry - powiedział grzecznie Red. Administrator zatrzymał siÚ
na dwa kroki przed Redem i pokazał palcem za siebie.
- To paáska robota? - zapytał niewyraźnie. Było widaÖ, że to jego
pierwsze słowa od wczoraj.
- O czym pan măwi?
- Ta huśtawka... To pan ją postawił?
- Ja.
- W jakim celu?
Red nie odpowiedział, poszedł do bramy garażu i zaczął ją otwieraÖ.
Administrator ruszył za nim i stanął za jego plecami.
- Pytam, w jakim celu postawił pan tÚ huśtawkÚ? Kto pana prosił?
- Moja cărka prosiła - odpowiedział Red bardzo spokojnie. Właśnie
odmykał bramÚ.
- Ja tu nie pytam o paáską cărkÚ! - Administrator podniăsł głos. - O
paáskiej cărce bÚdziemy rozmawiaÖ oddzielnie. Pytam, kto panu pozwolił?
Jakim prawem pan siÚ rządzi na skwerze?
Red odwrăcił siÚ i stał przez chwilÚ nieruchomo, uważnie wpatrując siÚ
w blady pożyłkowany nos. Administrator zrobił krok do tylu i odezwał siÚ o
ton niżej:
- Balkonu pan też nie odmalował. Ile razy już panu...
- Nadaremnie siÚ pan stara - powiedział Red. - Ja siÚ i tak nie
wyprowadzÚ.
Wrăcił do samochodu i zapalił silnik. Polożył dłonie na kierownicy i
dopiero teraz zauważył, jak zbielały mu kostki palcăw. Wtedy wysiadł i już
nie starając siÚ opanowaÖ powiedział:
- Ale jeżeli, pomimo wszystko, bÚdÚ musiał siÚ wyprowadziÖ, to już
dzisiaj zamăw sobie miejsce na cmentarzu, gnido.
Wprowadził samochăd do garażu, zapalił światlo i zamknął bramÚ. Potem
wydobył z fałszywego zbiornika na benzynÚ worek z towarem, doprowadził
samochăd do porządku, worek włożył do starego koszyka, na worku położył
wÚdki, jeszcze wilgotne, oblepione trawą i liśÖmi a na wierzch wysypał
śniÚte ryby, ktăre Barbridge kupił wczoraj w jakimś sklepiku na
przedmieściu. Potem raz jeszcze obejrzał samochăd ze wszystkich stron, po
prostu z przyzwyczajenia. Do tylnego prawego światła przylepił siÚ
spłaszczony papieros. Red oderwał go - papieros był szwedzki. Red pomyślał
chwilÚ i wsadził go do pudełka od zapałek. W pudełku już były trzy
niedopałki.
Na schodach nie spotkał nikogo. Stanął przed swoimi drzwiami i drzwi
otwarły siÚ, zanim zdążył siÚgnąÖ po klucz. Wszedł bokiem, trzymając pod
pachą ciÚżki kosz, i otuliło go znajome ciepło i znajome zapachy własnego
mieszkania, a Guta objÚła go za szyjÚ i zamarła bez ruchu, kryjąc twarz na
jego piersi, nawet przez kombinezon i grubą koszulÚ czuł, jak gwałtownie
bije jej serce. Red nie przeszkadzał jej - cierpliwie stał i czekał, aż Guta
siÚ uspokoi, chociaż właśnie w tej chwili poczuł, jak strasznie jest
zmÚczony i wyprany z sił.
- Już w porządku... - powiedziała wreszcie niskim, nieco ochrypłym
głosem, puściła go, zapaliła światło w przedpokoju, a sama nie odwracając
głowy poszła do kuchni. - Zaraz zrobiÚ ci kawÚ... - powiedziała już zza
drzwi.
- Przyniosłem ryby - powiedział Red umyślnie, rześkim głosem. - Usmaż
je, tylko wszystkie od razu głodny jestem, że nie masz pojÚcia!
Guta wrăciła kryjąc twarz w rozpuszczonych włosach. Red postawił kosz
na podłodze, pomăgł jej wyjąÖ siatkÚ z rybami i razem zanieśli siatkÚ z
rybami do kuchni i wrzucili ryby do zlewozmywaka.
- Idź, wykąp siÚ - powiedziala Guta - zanim skoáczysz, wszystko bÚdzie
gotowe.
- Jak tam Mariszka? - zapytał Red siadając i zdejmując buty.
- Gadała przez cały wieczăr - odparła Guta. - Z trudem zagoniłam ją do
łăżka. Bez przerwy marudziła - gdzie tata i gdzie tata? nic, tylko dawaj jej
tatÚ...
Zwinnie i bezszelestnie poruszała siÚ w kuchni, krzepka, zgrabna. Już
kipiała woda w rondelku i leciały łuski spod noża, skwierczał olej na
ogromnej patelni i wspaniale pachniało świeżą kawą.
Red wstał, na bosaka poszedł do przedpokoju, zabrał koszyk i zaniăsł go
do komărki. Potem zajrzał do sypialni. Mariszka spała spokojnie, kołdra
leżała na podłodze, koszulka zawiniÚta aż pod szyjÚ i mała widoczna była jak
na dłoni - maleákie, senne zwierzątko. Red nie wytrzymał, pogłaskał ją po
plecach zarośniÚtych ciepłym złocistym futerkiem l po raz tysiÚczny zdumiał
siÚ, jakie to futerko jest długie i jedwabiste. Miał ogromną ochotÚ wziąÖ
MariszkÚ na rÚce, ale bał siÚ ją obudziÖ, zresztą był brudny jak czort,
przesiąkniÚty Strefą i śmiercią. Wrăcił do kuchni, usiadł przy stole i
powiedział:
- Nalej mi filiżankÚ kawy. UmyjÚ siÚ păźniej.
Na stole leżała popołudniowa poczta, cały plik gazet:
"Harmont Hews", tygodnik "Kulturysta", "Playboy" - dużo tego przyszło
-- i gruby, w szarej oprawie "Biuletyn MiÚdzynarodowego Instytutu
Cywilizacji Pozaziemskich" nr 56. Red wziął z rąk Guty filiżankÚ parującej
kawy i przysunął sobie "Biuletyn". Jakieś hieroglify, znaczki, rysunki
techniczne... Na zdjÚciach znane przedmioty w dziwacznych ujÚciach. Jeszcze
jeden pośmiertny artykuł Kiryła Panowa "O pewnej niezwykłej własności
pułapek magnetycznych typu 77-b". nazwisko "Fanow" obwiedzione czarną ramką,
a na dole drobnym drukiem wyjaśnienie: "Doktor Kirył Fanăw, ZSSR, zmarł
tragicznie
w czasie przeprowadzania eksperymentu w kwietniu 19.. roku". Red rzucił
"Biuletyn", wypił trochÚ kawy parząc sobie gardło i zapytał:
- Przyszedł ktoś wczoraj?
- Szuwaks przyszedł - powiedziała Guta po krăciutkiej pauzie. Stała
przy kuchence
i patrzyła na Reda. - Był zalany w trupa, wiÚc go spławiłam.
- A co na to Mariszka?
- Oczywiście nie chciała go wypuściÖ. ZaczÚła nawet płakaÖ. Ale
powiedziałam jej,
że wujek Szuwaks źle siÚ czuje, na to ona z całkowitym zrozumieniem
odpowiada:
"Wujek Szuwaks znowu siÚ urżnął".
Red uśmiechnął siÚ i łyknął kawy. Potem zapytał:
- A jak sąsiedzi?
I tym razem Guta odezwała siÚ dopiero po krăciutkiej przerwie.
- Jak zwykle - odparła wreszcie.
- Dobrze nie chcesz, to nie măw.
- A tam! - powiedziała i z obrzydzeniem machnÚła rÚką. - Dzisiaj znowu
puka ten babsztyl z dołu. Ślepia wytrzeszczyła, z pyska toczy pianÚ.
Dlaczego w nocy piłujemy coś w łazience?
- Zaraza - powiedział Red przez zÚby. - Słuchaj, a może rzeczywiście
siÚ wyprowadzimy? Kupimy sobie domek gdzieś na przedmieściu, gdzie nie ma
nikogo, jakąś opuszczoną willÚ, co ty na to?
- A Mariszka?
- O Boże - powiedział Red. - Czy doprawdy my we dwoje nie zdołamy
sprawiÖ, żeby czuła siÚ szczÚśliwa? Guta pokrÚciła głową.
- Ona lubi dzieci. I dzieci ją też lubią. Przecież one nie są winne,
że...
- Tak - powiedział Red. - One rzeczywiście nie są winne...
- Zostawmy to! - powiedziała Guta. - Ktoś do ciebie dzwonił.
Powiedziałam, że pojechałeś na ryby. Red odstawił filiżankÚ i wstał.
- No dobra - powiedział. - Jednak păjdÚ siÚ umyÖ. Mam jeszcze mnăstwo
spraw do załatwienia.
Zamknął siÚ w łazience, wrzucił ubranie do pojemnika na brudy, a
kastet, resztÚ muterek, papierosy i inne drobiazgi położył na păłkÚ.
Długo krÚcił siÚ pod gorącym jak wrzątek natryskiem, stÚkając i
rozcierając ciało szorstką gąbką, aż skăra zrobiła siÚ purpurowa, potem
zakrÚcił prysznic usiadł na brzegu wanny i zapalił. W rurach śpiewała woda,
w kuchni Guta brzÚczała pokrywkami garnkăw. Zapachniało smażoną rybą, potem
Guta zapukała do drzwi łazienki i podała mu czystą bieliznÚ.
- Pospiesz siÚ - powiedziała. - Ryba wystygnie. Red uśmiechnął siÚ:
wrăciła już do răwnowagi i znowu zaczÚła komenderowaÖ. Ubrał siÚ, to znaczy
naciągnął podkoszulek i kąpielăwki, i w takim stroju wrăcił do kuchni.
- Teraz można coś zjeśÖ - powiedział siadając,
- Wrzuciłeś bieliznÚ do pojemnika? - zapytała Outa.
- Aha - wymamrotał z pełnymi ustami. - Wspaniała rybka!
- Wodą zalałeś?
- Niee... Przepraszam, sir, to siÚ wiÚcej nie powtărzy, sir. Uspokăj
siÚ, jeszcze zdążysz, posiedź chwilÚ! - złapał ją za rÚkÚ i sprăbował
posadziÖ sobie na kolanach, ale Guta wywinÚła siÚ i usiadła na krześle z
drugiej strony.
- Nie podoba ci siÚ mąż - powiedział Red, znowu zapychając sobie usta.
- Lekceważysz go, jak siÚ okazuje.
- Jaki tam z ciebie mąż - powiedziała Guta. - Pusty worek, a nie mąż.
Trzeba ciÚ dopiero nabiÖ, jak siennik.
- A może jednak? - powiedział Red. - Przecież zdarzają siÚ cuda na
świecie!
- Jakoś nie pamiÚtam, żeby zdarzył siÚ tobie taki cud. Może napijesz
siÚ czegoś? Red niezdecydowanie bawił siÚ widelcem.
- Raczej nie - powiedział. Spojrzał na zegarek i wstał.
- Zaraz wychodzÚ. Przygotuj mi wyjściowy garnitur. Według kategorii
"S", Krawat, koszula...
Z rozkoszą człapiąc czystymi, bosymi stopami po chłodnej podłodze
poszedł do komărki i zamknął drzwi na zasuwÚ. Potem włożył gumowy fartuch,
wcisnął długie do łokcia gumowe rÚkawice i wyłożył na stăł to, co było w
worku. Dwa "pustaki". Pudełko z "agrafkami". DziewiÚÖ "bateryjek". Trzy
"bransolety". I jedno jakieś kăłko " też coś w rodzaju "bransolety", ale z
białego metalu, wiÚksze o średnicy około trzydziestu milimetrăw. Szesnaście
sztuk "czarnych bryzg" zawiniÚtych w plastyk. Dwie "gąbki" wielkości piÚści,
znakomicie zachowane. Trzy "świerzby". Słoik "gazowanej gliny". W worku
został jeszcze ciÚżki porcelanowy kontener, starannie opakowany w szklaną
watÚ, ale Red zostawił go w spokoju. Wyjął papierosy, zapalił i zapatrzył
siÚ w leżące na stole przedmioty.
Potem wysunął szufladÚ, wziął arkusz papieru, ogryzek ołăwka i
liczydło. Zagryzając papierosa w kąciku warg i mrużąc oczy od dymu, pisał
cyfrÚ za cyfrą, w trzech słupkach, a nastÚpnie pierwsze dwa podsumował. Sumy
okazały siÚ poważne. Red zdusił niedopałek w popielniczce, ostrożnie
otworzył pudełko i wysypał "agrafki" na papier. W elektrycznym świetle
"agrafki" mieniły siÚ granatowo i tylko z rzadka tryskały czystymi kolorami
tÚczy - żăłtym, czerwonym, zielonym. Red wziął jedną "agrafkÚ" i ostrożnie,
żeby siÚ nie ukłuÖ, zacisnął ją miedzy palcem wskazującym a kciukiem. Potem
zgasił światło i odczekał chwilÚ przywykając do ciemności. Ale "agrafka"
milczała. Odłożył ją na bok, znalazł po ciemku nastÚpną i răwnież zacisnął
ją w palcach, nic. Zacisnął palce silniej, ryzykując ukłucie, i "agrafka"
przemăwiła - przebiegały wzdłuż niej słabe, czerwone błyski, po czym nagle
zastąpiły je rzadsze, zielone. Kilka sekund Red podziwiał zagadkową grÚ
światełek, ktăra, jak dowiedział siÚ z "Biuletynu", z całą pewnością coś
oznaczała, byÖ może nawet coś bardzo ważnego, epokowego, păźniej położył
"agrafkÚ" oddzielnie i wziął w palce nastÚpną.
"Agrafek" było siedemdziesiąt trzy, z tego dwanaście măwiło, a reszta
milczała. One też powinny przemăwiÖ, ale do tego potrzebna była specjalna
maszyna wielkości stołu, same palce nie wystarczały. Red znowu zapalił
światło i do poprzednich liczb dopisał jeszcze dwie. I dopiero wtedy
zdecydował siÚ.
Wsadził obie rÚce do worka i wstrzymując oddech wydobył i położył na
stole miÚkki pakunek. Przez jakiś czas w zadumie, pocierając wierzchem dłoni
podbrădek, patrzył na to, co przed nim leżało. Potem jednak wziął ołăwek,
pokrÚcił nim w niezgrabnych gumowych palcach i znowu odłożył. Wyjął jeszcze
jednego papierosa i patrząc na paczkÚ wypalił go w całości.
- Po jakiego diabła! - powiedział głośno i stanowczym ruchem włożył
zawiniątko z powrotem do worka. - DosyÖ tego. Wystarczy.
Szybko zsypał "agrafki" z powrotem do pudełka i wstał. Czas było iśÖ.
Zapewne z păł godziny można by pospaÖ, żeby mieÖ świeższą głowÚ, ale z
drugiej strony znacznie lepiej zjawiÖ siÚ na miejscu wcześniej i sprawdziÖ
jak i co. Zdjął rÚkawice, odwiesił fartuch i nie gasząc światła wyszedł z
komărki.
Garnitur leżał już na łăżku i Red zaczął siÚ ubieraÖ.Wiązał przed
lustrem krawat, kiedy za jego plecami cichutko skrzypnÚły deski podłogi,
rozległo siÚ zawziÚte sapanie i Red zrobił posÚpną minÚ, aby powstrzymaÖ
uśmiech.
- Uu! - zadźwiÚczał tuż obok cienki głosik i coś złapało Reda za nogÚ.
- Ach! - zawołał Red i udał omdlenie padając na łăżko.
Mariszka z piskiem i śmiechem natychmiast wdrapała siÚ na ojca. Deptała
po nim, ciągnÚła za włosy i zasypywała mnăstwem wiadomości. Willy sąsiadăw
oderwał lalce nogÚ. Na drugim piÚtrze pojawił siÚ kotek, cały biały, tylko
oczy ma czerwone - widocznie nie słuchał mamy i chodził do Strefy. Na
kolacjÚ była kasza z konfiturami. Wujek Szuwaks znowu siÚ urżnął i
zachorował, nawet płakał. Dlaczego ryby nie toną chociaż są w wodzie?
Dlaczego mama nie spała w nocy? Dlaczego palcăw jest piÚÖ, rÚce dwie, a nos
tylko jeden?... Red ostrożnie tulił pełzające po nim ciepłe stworzenie,
wpatrywał siÚ w ogromne, ciemne, pozbawione białek oczy, przyciskał twarz do
pyzatego, zarośniÚtego złotym jedwabistym puchem policzka i powtarzał:
- Mariszka... Mariszka... Moje śmieszne stworzonko...
Potem nad uchem ostro zadzwonił telefon. Red wyciągnął rÚkÚ i podniăsł
słuchawkÚ.
- Słucham. Telefon milczał.
- Halo! - powiedział Red. - Halo!
Nikt nie odpowiedział. Potem w słuchawce szczÚknÚło i rozległy siÚ
krătkie sygnały. Wtedy Red wstał, postawił MariszkÚ na podłodze i nie
słuchając jej dłużej włożył spodnie i marynarkÚ. Mariszka trzepała bez
wytchnienia, ale Red tylko uśmiechał siÚ z roztargnieniem kątem ust, wiÚc w
koácu doczekał siÚ oświadczenia, że tata połknął jÚzyk i zakąsił zÚbami, po
czym zostawiano go w spokoju.
Red wrăcił do komărki, schował do teczki wszystko, to co leżało na
stole, wstąpił do łazienki po kastet, znowu wrăcił do komărki, wziął teczkÚ
do jednej rÚki, koszyk z workiem do drugiej, wyszedł, pedantycznie zamknął
drzwi komărki i krzyknął w stronÚ Guty:
"WychodzÚ!"
- Kiedy wrăcisz? - zapytała Guta wychodząc z kuchni. Uczesała siÚ już i
umalowała. Zamiast szlafroka miała na sobie sukienkÚ, ulubioną sukienkÚ
Reda, jaskrawoniebieską, z głÚbokim dekoltem.
- ZadzwoniÚ - powiedział patrząc na nią. Potem podszedł, pochylił siÚ i
pocałował ją w dekolt.
- Idź już - cicho powiedziała Guta.
- A ja? A mnie? - zaszczebiotala Mariszka wciskając siÚ miÚdzy nich.
Trzeba było pochyliÖ siÚ jeszcze niżej. Guta patrzyła na Reda
nieruchomymi oczami.
- Wszystko w porządku - powiedział Red. - Nie martw siÚ. ZadzwoniÚ.
Na podeście schodăw, piÚtro niżej. Red zobaczył tÚgiego mÚżczyznÚ w
pasiastej piżamie, ktăry majstrował przy zamku swoich drzwi. Z ciemnego
wnÚtrza mieszkania ciągnÚło ciepłym, kwaśnym zaduchem. Red zatrzymał siÚ i
powiedział:
- Dzieá dobry.
TÚgi mÚżczyzna strachliwie spojrzał na Reda przez opasłe ramiÚ i coś
odburknął.
- Paáska małżonka przychodziła do nas w nocy - powiedział Red. -
Skarżyła siÚ, że coś piłujemy. To jakieś nieporozumienie.
- Co mi do tego? - warknął mÚżczyzna w piżamie.
- Żona robiła wczoraj pranie - ciągnął Red. - Jeżeli przeszkadzaliśmy
paástwu, to przepraszam.
- Ja nic nie măwiłem - powiedział mÚżczyzna w piżamie. - ProszÚ...
- W takim razie bardzo siÚ cieszÚ - powiedział Red.
Zszedł na dăł, wstąpił do garażu, koszyk z workiem postawił w kącie,
zasłonił starym siedzeniem z samochodu i wyszedł na ulicÚ.
Miał niedaleko - dwa kwartały do placu, potem przez park i jeszcze
jeden kwartał do Centralnego bulwaru. Przed "Metropolem" jak zwykle
błyszczał chromem i lakierem răżnobarwny szereg samochodăw, służba hotelowa
w malinowych liberiach wnosiła walizki, jacyś solidni zagraniczni goście
rozmawiali w grupach po dwăch i trzech na marmurowych schodach, Ömiąc
cygara. Red postanowił chwilowo tam nie wchodziÖ. Usiadł pod markizą
maleákiej kawiarenki po drugiej stronie ulicy, poprosił o kawÚ i zapalił.
Dwa kroki od niego siedziało trzech oficerăw z miÚdzynarodowej policji. Byli
po cywilnemu i w milczeniu, spiesznie pochłaniali opiekane parăwki i pili
ciemne piwo z wysokich szklanych kufli. Po drugiej stronie, o dziesiÚÖ
krokăw dalej, jakiś sierżant gniewnie pożerał smażone ziemniaki - widelec
trzymał w zaciśniÚtej piÚści, niebieski hełm leżał do găry nogami na
podłodze, pas z kaburą wisiał na oparciu krzesła, wiÚcej nikogo w kawiarni
nie było. Kelnerka, nie znana Redowi kobieta w średnim wieku, stała pod
ścianą i od czasu do czasu ziewała, wytwornie zasłaniając usta dłonią. Była
za dwadzieścia dziewiąta.
Red zobaczył, jak przełykając ostatnie kÚsy i wciskając na głowÚ miÚkki
kapelusz wychodzi z hotelu Richard Nunnun. Dziarsko sturlał siÚ ze stopni -
świeżo wykąpany, malutki, pulchniutki, răżowy, taki okropnie zadowolony i
przekonany, że nadchodzący dzieá nie przyniesie mu żadnych kłopotăw.
Pomachał komuś rÚką, przerzucił przez prawe ramiÚ zwiniÚty płaszcz i
podszedł do swego peugeota.
Peugeot Dicka był răwnież pulchniutki, nieduży, świeżo umyty i też
jakby absolutnie pewny, że żadne nieprzyjemności mu nie grożą.
Red zasłaniając siÚ dłonią patrzył, jak Nunnun, zaaferowany i rzeczowy,
sadowi siÚ za kierownicą, jak coś przekłada z przedniego siedzenia na tylne,
podnosi coś z podłogi, poprawia boczne lusterko. Wreszcie peugeot parsknął
błÚkitnym dymkiem, pisnął na jakiegoś Afrykanina w burnusie i dziarsko
wytoczył siÚ na ulicÚ. Można było przypuściÖ z dużą dozą prawdopodobieástwa,
że Nunnun wybierał siÚ do instytutu, a to znaczyło, że bÚdzie musiał
objechaÖ fontannÚ i przejechaÖ obok kawiarni. Na to, żeby wstaÖ i wyjśÖ,
było już za păźno i dlatego Red tylko jeszcze szczelniej zasłonił twarz
dłonią i zgarbił siÚ nad swoją filiżanką. Jednakże nic nie pomogło. Peugeot
zapiszczał mu nad samym uchem, zgrzytnÚły hamulce i rześki głos Nunnuna
zawołał:
- Hej! Shoehart! Red!
Klnąc w myśli Red podniăsł głowÚ, Nunnun już szedł do niego, z daleka
wyciągając rÚkÚ. Promienia! życzliwością.
- Co tu robisz tak wcześnie? - zapytał podchodząc. nie, dziÚkujÚ,
Madame - rzucił kelnerce. - Nie bÚdÚ nic zamawiał... - i znowu do Reda - Sto
lat ciÚ nie widziałem. Gdzie przepadasz? Co robisz?
- Nic szczegălnego... - niechÚtnie powiedział Red. - Tak... răżne
głupstwa.
Red obserwował jak Nunnun ze zwykłym dla niego zaaferowaniem i
starannością sadowi siÚ na krześle vis a vis niego, pulchnymi rączkami
odsuwa wazonik z serwetkami w jedną stronÚ, a talerzyk po kanapkach w drugą,
słuchał jego życzliwej paplaniny.
- Nie powiem, żebyś wyglądał kwitnąco, nie dosypiasz, czy co? Wiesz,
ostatnio też siÚ zdrowo uszarpałem z tą całą automatyzacją, ale żeby aż nie
spaÖ? O nie, bracie, sen jest dla mnie najważniejszy, żeby nawet wszystkie
automaty diabli wziÚli... - nagle siÚ rozejrzał. - Pardon, a może ty na
kogoś czekasz? Nie przeszkadzam ci?
- Nie... - ospale powiedział Red. - Miałem po prostu trochÚ czasu i
pomyślałem, że dobrze byłoby siÚ napiÖ kawy.
- No, ja ciÚ długo nie zatrzymam - powiedział Dick i spojrzał na
zegarek. - Słuchał, Red, daj spokăj tym swoim głupstwom i wracaj do
instytutu. Przecież wiesz, że tam ciÚ przyjmą w każdej chwili. Chcesz, to
znowu bÚdziesz pracował z Rosjaninem, niedawno przyjechał.
Red pokrÚcił głową.
- Nie - powiedział. - Drugi Kirył jeszcze siÚ nie urodził... Zresztą,
nie mam co teraz robiÖ w waszym Instytucie... Teraz wszystko już jest
zautomatyzowane, do Strefy chodzą roboty, stąd wniosek, że premie też
dostają roboty... A te grosze, ktăre płacicie laborantom... ja wiÚcej wydajÚ
na papierosy.
- Daj spokăj, wszystko można załatwiÖ - powiedział Nunnun.
- A ja nie lubiÚ, jak mi załatwiają - powiedział Red. - Od urodzenia
sam sobie wszystko załatwiałem i nadal zamierzam.
- Strasznie dumny siÚ zrobiłeś - z naganą, powiedział Nunnun.
- Jaki tam dumny. Po prostu nie lubiÚ siÚ liczyÖ z forsą, i to
wszystko.
- No căż, może masz racje - z roztargnieniem powiedzial Dick. ObojÚtnie
spojrzał na teczkÚ Reda leżącą obok na krześle, przetarł palcem srebrną
tabliczkÚ, z wygrawerowaną cyrylicą. - Słusznie, pieniądze są, potrzebne
człowiekowi po to, żeby o nich nie myśleÖ... Kirył ci podarował? - zapytał
wskazując na teczkÚ.
- Dostałem w spadku po nim - powiedział Red. - Coś ostatnio jakoś ciÚ,
nie widaÖ w "Barge", dlaczego?
- Umăwmy siÚ, że to raczej ciebie nie widaÖ - odparł Nunnun. - Bo ja
prawie codziennie jem tam obiad, tu w "Metropolu" za każdy kotlet każą sobie
płaciÖ bajoáskie sumy... Słuchaj - powiedział nagle. - Jak ty jesteś z
forsą?
- Chcesz ode mnie pożyczyÖ? - zapytał Red.
- WrÚcz przeciwnie.
- Aha, to znaczy, że proponujesz mi pożyczkÚ...
- Jest robota do zrobienia - powiedział Nunnun.
- O Boże! - powiedział Red. - I ty także!
- A kto jeszcze? - natychmiast zapytał Nunnun.
- W ogăle dużo was takich... pracodawcăw.
Nunnun, jakby go dopiero teraz
zrozumiał, roześmiał siÚ.
- Ależ nie, tu nie chodzi o twoją głăwną specjalnośÖ...
- A o czyją?
Nunnun znowu spojrzał na zegarek.
- Słuchaj - powiedział wstając. - Przyjdź dziś w porze obiadowej do
"Barge", tak gdzieś około drugiej. Porozmawiamy.
- Na drugą mogÚ nie zdążyÖ - powiedział Red.
- W takim razie wieczorem, o szăstej. Stoi?
- Zobaczymy - powiedział Red i też spojrzał na zegarek. Była za piÚÖ
dziewiąta.
Nunnun skinął dłonią i potoczył siÚ do swego Peugota. Red odprowadził
go spojrzeniem, zawołał kelnera, poprosił o "Lucky Strike", zapłacił,
niespiesznie przeszedł jezdniÚ i wszedł do hotelu. Słoáce przypiekało już
mocno, ulicÚ szybko wypełniał wilgotny zaduch i Red poczuł, jak go pieką
powieki. Mocno zmrużył oczy, żałując, że nie starczyło czasu na chociaż
godzinÚ snu przed ważnym spotkaniem. I w tym właśnie momencie to na niego
naszło.
Nic podobnego nigdy mu siÚ nie przytrafiło poza Strefą, a i w Strefie
zdarzyło siÚ zaledwie dwa lub trzy razy. Jakby nagle znalazł siÚ w innym
świÚcie. Miliony zapachăw jednocześnie natarły na niego - ostre, słodkie,
metaliczne, czułe, niebezpieczne, trwożne ogromne jak domy, mikroskopijne
jak pyłki, ciÚżkie jak kamienie, subtelne i skomplikowane jak mechanizm
zegarka. Powietrze stwardniało, wykrystalizowały siÚ w nim krawÚdzie,
płaszczyzny, kąty, jakby przestrzeá wypełniały ogromne, szorstkie kule,
śliskie ostrosłupy, gigantyczne graniaste kryształy i przez to wszystko
trzeba było siÚ przedzieraÖ, jak w majakach sennych przez ciemny zagracony
antykwariat, pełen staroświeckich, cudacznych mebli. Trwało to ułamek
sekundy. Red otworzył oczy i wszystko zniknÚło. To nie był odmienny świat -
to świat znany, codzienny, zwrăcił siÚ ku Redowi inną, nie znaną stroną,
zwrăcił siÚ na mgnienie, a potem znowu szczelnie siÚ zatrzasnął, zanim Red
zdołał cokolwiek zrozumieÖ...
Nad uchem warknął zirytowany klakson. Red przyśpieszył kroku, păźniej
pobiegł i zatrzymał siÚ dopiero pod samym "Metropolem". Serce biło mu
nieprzytomnie. Postawił teczkÚ na asfalcie, pospiesznie rozerwał paczkÚ
papierosăw i zapalił. Zaciągał siÚ głÚboko i ciÚżko dyszał, jakby przed
chwilą stoczył walkÚ. Dyżurny policjant zatrzymał siÚ obok Reda i troskliwie
zapytał:
- Czy potrzebuje pan pomocy?
- N-nie - wydusił z siebie Red i zakasłał - Duszno...
- Może odprowadziÖ pana?
Red schylił siÚ po teczkÚ.
- Nie - powiedział. - Już wszystko w porządku. DziÚkujÚ, przyjacielu.
Szybko pomaszerował do bramy hotelu i wszedł po stopniach do hallu.
Panował tu păłmrok i chłăd. Powinien posiedzieÖ chwilÚ w jednym z tych
wielkich, skărzanych foteli, wysapaÖ siÚ, uspokoiÖ, ale już i tak siÚ
spăźnił. Pozwolił sobie tylko na dopalenie do koáca papierosa, obserwując
spod przymkniÚtych powiek ludzi krążących po hallu. Suchy już tu był - z
niezadowoloną miną przerzucał pisma w kiosku. Red rzucił niedopałek do
popielniczki i wsiadł do windy.
Nie zdążył zamknąÖ drzwi, a tuż za nim wcisnÚli siÚ do windy: jakiś
grubas z astmatyczną zadyszką, mocno naperfumowana paniusia z ponurym
dziesiÚciolatklem, ktăry żuł czekoladÚ, i potÚżna, źle ogolona starucha.
Reda wepchniÚto w kąt, musiał zamknąÖ oczy, żeby nie widzieÖ chłopca,
ktăremu po brodzie spływała czekoladowa ślina, choÖ twarz miał świeżą i
czystą i nie widzieÖ jego matki, ktărej zwiÚdły biust zdobił sznur "czarnych
bryzg" oprawnych w srebro, nie widzieÖ wytrzeszczonych sklerotycznych białek
grubasa i przerażających brodawek na obrzmiałej mordzie staruchy. Grubas
sprăbował zapaliÖ, ale starucha natychmiast przywołała go do porządku i
nÚkała aż do czwartego piÚtra, na ktărym wysiadła, grubas jednak zapalił z
taką miną, jakby wywalczył dla siebie prawa obywatelskie i niezwłocznie
zakrztusił siÚ, zasapał, chrypiąc, świszcząc, zwijając wargi jak wielbłąd i
trącając Reda w bok wystającym łokciem...
Red wysiadł na siădmym piÚtrze i żeby chociaż trochÚ siÚ rozładowaÖ,
głośno i wyraźnie powiedział:
- W duszÚ, w twoją mordÚ nieogolona raszplo, stara ropucho, cuchnącym,
śmierdzącym kaloszem przez Boga przeklÚta, razem z twoim găwniarzem
zasmarkanym, w czekoladzie...
Potem ruszył miÚkkim chodnikiem wzdłuż korytarza, oświetlonego
przytulnym światłem ukrytych lamp. Pachniało tu drogim tytoniem, francuskimi
perfumami, lśniącą skărą pÚkatych portfeli, kosztownymi dziewczynami, po
piÚÖset za jedną noc, masywnymi złotymi papierośnicami - całą szumowiną,
wstrÚtną naroślą, ktăra wyrosła na Strefie, ssała StrefÚ, pasożytowała i
żerowała na Strefie, obrastała sadłem i wszystko jej zwisało, a w
szczegălności to, co nastąpi potem, kiedy już siÚ nażre i opije do syta i
kiedy wszystko, co jest wewnątrz Strefy zostanie wydobyte na zewnątrz i
zadomowi siÚ na naszej planecie. Red bez pukania otworzył drzwi apartamentu
numer osiemset siedemdziesiąt cztery.
Chrypa siedział na stole przy oknie i oprawiał cygaro. Był jeszcze w
piżamie, rzadkie włosy miał wilgotne, ale starannie zaczesane z
przedziałkiem, a jego niezdrowo nalana twarz była gładko ogolona.
- Aha - odezwał siÚ nie podnosząc oczu. - PunktualnośÖ jest
grzecznością krălăw. Witaj măj chłopcze.
Poradził sobie wreszcie z koniuszkiem cygara, w obu dłoniach uniăsł je
na wysokośÖ wąsăw, po czym przejechał nosem wzdłuż cygara.
- A gdzie nasz stary, dobry Barbridge? - zapytał i podniăsł powieki.
Oczy miał przejrzyste, błÚkitne i anielskie.
Red postawił teczkÚ na kanapie, usiadł i wyjął papierosy.
- Barbridge nie przyjdzie - powiedział.
- Stary, dobry Barbridge - powtărzył Chrypa, ujął cygaro w dwa palce i
ostrożnie podniăsł je do ust. - Starego Barbridge'a zawiodły nerwy...
Bez przerwy patrzył na Reda czystymi błÚkitnymi oczami i nie mrugał.
Chrypa nigdy nie mrugał. Drzwi uchyliły siÚ i do pokoju wszedł Suchy.
- Kim był ten człowiek, z ktărym pan rozmawiał? - zapytał od progu.
- A, dzieá dobry - życzliwie powiedział Red, strząsając popiăł na
podłogÚ.
Suchy wepchnął rÚce w kieszenie i szeroko stąpając ogromnymi,
skrzywionymi do wewnątrz stopami stanął przed Redem.
- Uprzedzaliśmy sto razy - powiedział z wyrzutem. - Żadnych kontaktăw
przed spotkaniem. A co pan robi?
- MăwiÚ, dzieá dobry - powiedział Red. - A pan?
Chrypa roześmiał siÚ, a Suchy powiedział z irytacją:
- Dzieá dobry, dzieá dobry... - przestał świdrowaÖ Reda pełnym wyrzutu
spojrzeniem i zwalił siÚ na kanapÚ. - Nie wolno tego robiÖ - powiedział. -
Nie wolno! Rozumie pan?
- W takim razie wyznaczajcie spotkania tam, gdzie nie mam znajomych -
powiedział Red.
- Chłopiec ma racjÚ - zauważył Chrypa. - Popełniliśmy błąd. Kto to był?
- Richard Nunnun - wyjaśnił Red. - Jest przedstawicielem kilku firm
dostarczających aparaturÚ dla instytutu. Mieszka w tym hotelu.
- Widzisz, jakie to proste! - powiedział Chrypa do Suchego. Wziął ze
stołu olbrzymią, zapalniczkÚ, w kształcie Posągu Wolności, popatrzył na nią
z powątpiewaniem i odstawił z powrotem.
- A gdzie Barbridge? - już zupełnie życzliwie zapytał Suchy.
- Skoáczył siÚ Barbridge - powiedział Red. Tamci dwaj wymienili szybkie
spojrzenia.
- Pokăj jego duszy - powiedział podejrzliwie Suchy. - Czy też może
aresztowano go?
Red przez chwilÚ nie odpowiadał, powoli dopalał papierosa, nastÚpnie
rzucił niedopałek na podłogÚ i powiedział:
- Nie băjcie siÚ, wszystko gra. Barbridge jest w szpitalu.
- To siÚ u pana nazywa, że wszystko gra! - powiedział nerwowo Suchy,
zerwał siÚ, z kanapy i podszedł do okna. - W ktărym szpitalu?
- Nie băjcie siÚ - powtărzyl Red. - W tym co trzeba. Załatwiajmy nasze
sprawy, ja chcÚ siÚ wreszcie wyspaÖ.
- A konkretnie, w ktărym szpitalu? - już z rozdrażnieniem zapytał
Suchy.
- Już siÚ rozpÚdziłem, żeby wam powiedzieÖ - odparł Red. Wziął z
podłogi teczkÚ.
- BÚdziemy dziś załatwiaÖ interesy, czy nie?
- Wszystko załatwimy, măj chłopcze - rześko powiedział Chrypa,
Z nieoczekiwaną lekkością zeskoczył na podłogÚ, szybko przysunął do
kanapy niski stolik. Jednym ruchem zgarnął na podłogÚ stos pism, usiadł
naprzeciw i wparł w kolana răżowe włochate rÚce.
- Niech pan pokaże towar - powiedział. Red otworzył teczkÚ, wyjął spis
z cenami i położył na stoliku przed Chrypą. Chrypa spojrzał i paznokciem
odsunął spis na bok. Suchy stanął z tylu i wgapił siÚ w kartkÚ ponad
ramieniem wspălnika.
- To jest rachunek - powiedział Red.
- WidzÚ - odezwał siÚ Chrypa. - Niech pan pokaże towar!
- Forsa - powiedział Red.
- Co to za "pierścieá"? - podejrzliwie zapytał Suchy, pokazując palcem
listÚ, ponad ramieniem Chrypy.
Red milczał. Trzymał na kolanach otwartą teczkÚ i uporczywie patrzył w
błÚkitne, anielskie oczka. Chrypa wreszcie siÚ uśmiechnął.
- I za co ja ciÚ tak lubiÚ, măj chłopcze - zagruchał jak synogarlica. -
A măwią, że miłośÖ od pierwszego wejrzenia nie istnieje! - westchnął
teatralnie. - Phil przyjacielu, jak to siÚ nazywa w ich jÚzyku? Wydaj mu
szmal, odżałuj zielonych... i podaj mi wreszcie ognia! Przecież widzisz... -
pomachał cygarem, ktăre ciągle jeszcze zaciskał w dwăch palcach.
Suchy Phil wymamrotał coś niewyraźnie, rzucił Chrypie zapałki, a sam
wyszedł do sąsiedniego pokoju przez drzwi zasłoniÚte portierą. Było słychaÖ,
jak z kimś tam rozmawia niewyraźnie i z irytacja, coś jakby na temat kota w
worku, a Chrypa zapalając wreszcie swoje cygaro, ciągle wpatrywał siÚ w Reda
z martwym uśmiechem na cienkich wargach, jakby siÚ nad czymś głÚboko
zastanawiał. Red oparł brodÚ na teczce i też patrzył tamtemu w twarz
starając siÚ nie mrugaÖ, chociaż powieki paliły go jak ogniem, a oczy
zaczynały łzawiÖ. Potem wrăcił Suchy i rzucił na stolik dwie paczki
banknotăw w banderolach i bardzo nadÚty usiadł obok Reda. Red leniwie
siÚgnął po pieniądze, ale Chrypa zatrzymał go gestem, zerwał banderole i
schował je do kieszeni piżamy.
- Teraz bardzo proszÚ - powiedział. Red wziął pieniądze i nie licząc
wepchnął je do wewnÚtrznych kieszeni marynarki, nastÚpnie przystąpił do
wykładania towaru. Robił to powoli, umożliwiając tamtym dwăm obejrzenie
wszystkiego i porăwnanie wszystkiego ze spisem każdego przedmiotu
oddzielnie. W pokoju było cicho, tylko ciÚżko dyszał Chrypa i jeszcze za
portierą coś cicho dźwiÚknÚło - jakby łyżeczka o krawÚdź szklanki.
Kiedy w koácu Red zamknął teczkÚ i zatrzasnął zamek, Chrypa poniăsł na
niego oczy i zapytał:
- No a co z najważniejszym?
- Nic - odpowiedział Red. I po chwili milczenia dodał: - Na razie.
- Podoba mi siÚ to "na razie" - czule powiedział Chrypa. - A tobie,
Phil?
- Niejasno pan stawia sprawÚ - powiedział zrzÚdnie Suchy Phil. -
Powstaje pytanie, dlaczego niejasno?
- Bo to już taki măj fach: ciemne interesy - powiedział Red. - Niełatwy
mamy fach, panowie.
- No dobrze - powiedział Chrypa. - A gdzie aparat fotograficzny?
- O do diabła! - zmieszał siÚ Red. Potarł palcami policzek czując, jak
siÚ czerwieni. - Moja, wina - powiedział. - Na śmierÖ zapomniałem.
- Tam? - zapytał Chrypa robiąc nieokreślony ruch cygarem.
- Nie pamiÚtam... Pewnie tam... - Red zamknął oczy i opadł na oparcie
kanapy. - Nie. Nic nie pamiÚtam.
- Szkoda - powiedział Chrypa. - Ale czy pan przynajmniej widział tÚ
rzecz?
- Ależ skąd - z niechÚcią powiedział Red. - Przecież właśnie o to
chodzi. Nawet nie doszliśmy do nagrzewnic. Barbridge wpakował siÚ w
"pudding" i natychmiast musiałem zwinąÖ żagle. Może pan byÖ pewien, że
gdybym zobaczył, tobym nie zapomniał.
- Hugh, spăjrz no tylko! - przerażonym szeptem powiedział nagle Suchy.
- Co to może byÖ? Siedział, wyciągając przed siebie wskazujący palec prawej
dłoni. Dookoła palca wirował ten właśnie pierścieá z białego metalu i Suchy
wpatrywał siÚ w pierścieá wytrzeszczając oczy.
- On siÚ nie zatrzymuje! - głośno powiedział Suchy patrząc okrągłymi
oczami to na pierścieá, to na ChrypÚ.
- Co to znaczy: nie zatrzymuje siÚ? - ostrożnie zapytał Chrypa i
odrobinÚ siÚ odsunął.
- Włożyłem go na palec, raz zakrÚciłem - tak sobie... a on już minutÚ
krÚci siÚ bez przerwy!
Suchy nagle zerwał siÚ z kanapy i trzymając palec przed sobą pobiegł za
portierÚ. Pierścieá srebrzyście połyskując wirował przed nim jak śmigło
samolotu.
- Co za cudactwo pan nam przyniăsł? - zapytał Chrypa.
- A diabli go wiedzą! - odparł Red. - Sam do tej pory nie wiedziałem.
Gdybym wiedział, przyniăsłbym wiÚcej.
Chrypa przez jakiś czas patrzył na Reda, potem wstał i răwnież znikł za
portierą... Zaszemrały tam głosy. Red wyciągnąl papierosa, zapalił, podniăsł
z podłogi jakiś magazyn i zaczął go bez zainteresowania przeglądaÖ. W
magazynie była nieprzebrana mnogośÖ cudnej urody dziewcząt, ale nie wiadomo
dlaczego Reda mdliło na ich widok. Rzucił magazyn i poszukał wzrokiem czegoś
do wypicia, nastÚpnie wyjął z wewnÚtrznej kieszeni paczkÚ banknotăw i
przeliczył je. Wszystko było w porządku, ale żeby nie zasnąÖ, przeliczył
răwnież nastÚpną paczkÚ. Kiedy ją chował do kieszeni, wrăcił Chrypa.
- Masz szczÚście, măj chłopcze - oznajmił znowu siadając naprzeciw
Reda. - Czy wiesz co to takiego perpetuum mobile?
- Nie powiedział Red. - W naszej szkole tego nie przerabiano.
- I na zdrowie - powiedział Chiypa. Wyjął jeszcze jeden zwitek
banknotăw. - To jest cena pierwszego egzemplarza - oświadczył zdejmując
banderolÚ. - Za każdy nastÚpny egzemplarz paáskiego "pierścienia" otrzyma
pan dwie takie paczki. ZapamiÚtałeś chłopcze? Dwie paczki. Ale pod
warunkiem, że nikt, oprăcz nas tu obecnych, nigdy niczego o tych
pierścieniach siÚ nie dowie. Umowa stoi?
Red w milczeniu wsadził pieniądze do kieszeni i wstał.
- IdÚ - powiedział - Gdzie i kiedy nastÚpnym razem? Chrypa răwnież
wstał.
- Ktoś do pana zadzwoni - powiedział. - Niech pan oczekuje telefonu w
każdy piątek od dziewiątej do dziewiątej trzydzieści rano. Otrzyma pan
pozdrowienia od Phila Hugha i wtedy umăwi siÚ pan na spotkanie.
Red skinął głową i ruszył do drzwi. Chrypa poszedł za nim i położył mu
rÚkÚ na ramieniu.
- Chciałbym, żeby mnie pan dobrze zrozumiał - powiedział. - Wszystko to
jest bardzo miłe, pożyteczne itd... a "pierścieá" to doprawdy urocza
zabaweczka, ale w pierwszym rzÚdzie potrzebne nam są dwie rzeczy -
fotografie i napełniony kontener. Kiedy pan zwrăci nasz aparat fotograficzny
ze zdjÚciami i nasz kontener, ale nie pusty, tylko pełny, już nigdy wiÚcej
nie bÚdzie pan musiał chodziÖ do Strefy...
Red poruszył ramieniem, zrzucił dłoá tamtego, otworzył drzwi i wyszedł,
nie odwracając siÚ szedł miÚkkim chodnikiem i przez cały czas czuł na karku
błÚkitne, nieruchome spojrzenie anielskich oczu. Nie czekając na windÚ,
zszedł z siădmego piÚtra na dăł.
Kiedy wyszedł z "Metropolii", wziął taksăwkÚ i pojechał na drugi koniec
miasta. Kierowca trafił siÚ nieznajomy, z tych niedawno przybyłych,
pryszczaty chłopiec z wielkim nosem; jeden z wielu, ktărzy ostatnimi laty
tłumnie walili do Harmont w poszukiwaniu niebywałych przygăd,
nieprzeliczonych bogactw, światowej sławy i jakiejś osobliwej religii.
Tłumnie przyjeżdżali i zostawali szoferami taksăwek, kelnerkami, robotnikami
na budowie, wykidajłami - nieudolni, chciwi, udrÚczeni niejasnymi
pragnieniami, zawistni, niezadowoleni ze wszystkiego na świecie,
rozczarowani i przekonani najgłÚbiej, że i tym razem znowu ich oszukano.
Połowa, po kilkumiesiÚcznej poniewierce, przeklinając wszystko i wszystkich
powracała do domăw, niosąc swe wielkie rozczarowanie do wszystkich krajăw
świata: nieliczni, ktărych można by policzyÖ na palcach, zostawali
stalkerami i szybko ginÚli, za szybko, żeby cokolwiek pojąÖ, niektărym udało
siÚ dostaÖ pracÚ w instytucie, tym najzdolniejszym i wykształconym, zdatnym
chociażby do pracy preparatora, a pozostali - wszystkie bez wyjątku wieczory
spÚdzali w knajpach, urządzali băjki z powodu răżnicy poglądăw, z powodu
dziewczyn i zwyczajnie bez powodu, kiedy siÚ popili. Od czasu do czasu
organizowali marsze z wrÚczaniem jakichś petycji, jakieś demonstracje
protestu, jakieś strajki, siedzące, stojące i nawet leżące i doprowadzali do
białej furii miejską policjÚ, komendanturÚ i rdzennych mieszkaácăw Harmont,
ale im wiÚcej uplywało czasu, tym gruntowniej pokornieli, uspokajali siÚ i
coraz chÚtniej zapominali, po co siÚ tu znaleźli.
Od pryszczatego szofera na kilometr niosło gorzałą, oczy miał czerwone
jak krălik, ale był niezwykle podniecony i z miejsca zaczął opowiadaÖ
Redowi, jak dziś rano na ich ulicy pojawił siÚ nieboszczyk z cmentarza.
Przyszedł wiÚc do swojego domu, a dom przecież od ilu to już lat
zamkniÚty, wszyscy siÚ wyprowadzili - i wdowa po nim, to znaczy stara, i
cărka z mÚżem, i wnuki. A ten, jak opowiadają sąsiedzi, umarł jeszcze przed
Lądowaniem, a teraz -- patrzcie paástwo - nagle wraca! ParÚ razy obszedł dom
w kolko, poskrobał w drzwi, potem usiadł pod płotem i siedzi. Ludzi siÚ
zbiegło - cała dzielnica - patrzą, a podejśÖ, rzecz jasna, każdy siÚ boi.
Păźniej siÚ domyślili, wyłamali drzwi w jego domu, żeby măgł wejśÖ. I co pan
myśli? Wstał, wszedł i zamknął za sobą drzwi. Musiałem lecieÖ do pracy i nie
wiem, czym siÚ tam skoáczyło, wiem tylko, że mieli zamiar dzwoniÖ do
instytutu, żeby go od nas zabrali do wszystkich diabłăw.
- Stop - powiedział Red. - Tu siÚ zatrzymaj. Pogrzebał w kieszeni, ale
nie znalazł drobnych i musiał rozmieniÖ nowy banknot. Potem chwilÚ postał
przed bramą, poczekał, aż taksăwka odjedzie. Cottage Ścierwnika był nie
najgorszy - jednopiÚtrowy, przeszklony, sala bilardowa, zadbany ogrădek,
oranżeria i biała altanka wśrăd jabłoni. A wokăł tego wszystkiego żelazne
kute sztachety pomalowane olejną farbą na zielono. Red kilkakrotnie nacisnął
guziczek dzwonka, drzwi z lekkim skrzypieniem otworzyły siÚ i Red bez
pośpiechu poszedł ścieżką, wśrăd răżanych krzewăw. Na ganku stał już Suseł -
pokrÚcony, czarno - purpurowy dygoczący z namiÚtnej chÚci usłużenia. Z
niecierpliwości odwrăcił siÚ bokiem, zwiesił ze stopnia jedną, rozpaczliwie
szukającą oparcia nogÚ, znalazł je, zaczął opuszczaÖ na niższy stopieá drugą
nogÚ, i ciągle machał, machał Redowi zdrową rÚką - czekaj, czekaj, ja
zaraz...
- Ej, Rudy! - zawołał z ogrodu kobiecy głos. Red odwrăcił głowÚ i
zobaczył wśrăd zieleni obok białego ażurowego dachu altanki smagłe nagie
ramiona, jaskrawoczerwone usta i kiwającą dłoá. Skinął Susłowi, zszedł ze
ścieżki i ruszył wprost przez krzaki răż po miÚkkiej zielonej trawie w
stronÚ altanki.
Na trawie leżala wielka czerwona mata, a na macie siedziała ze
szklanką, w dłoni Dina Barbridge w prawie niedostrzegalnym kostiumie
kąpielowym, obok poniewierała siÚ książka w jaskrawej okładce, a w zasiÚgu
rÚki, pod krzakiem, w cieniu stało błyszczące wiaderko z lodem, z ktărego
sterczała wąska, smukła szyjka butelki.
- CześÖ, Rudy! - powiedziała Dina i zrobiła powitalny ruch szklanką. -
A gdzie papachen? Czyżby znowu siÚ zasypał?
Red podszedł, rÚce z teczką założył do tyłu i spojrzał na dziewczynÚ z
găry. Tak, wspaniałe dzieci wymodlił sobie w Strefie Ścierwnik. Dina była
atłasowa, cudownie złota, bez jednej skazy, bez jednej zbytecznej fałdki -
sto piÚÖdziesiąt funtăw wabiącego ciała i jeszcze szmaragdowe, świetliste
oczy, i jeszcze ogromne wilgotne usta, i răwniutkie białe zÚby, i jeszcze
krucze, lśniące w słoácu włosy, niedbale rzucone na jedno ramiÚ i błyski
słoáca przebiegające z jej ramion na brzuch i biodra, zostawiając cieá
miÚdzy prawie nagimi piersiami. Red wpatrywał siÚ w nią, a Dina spoglądała
na niego z dołu, uśmiechając siÚ ze zrozumieniem, a potem uniosła szklankÚ i
wypiła kilka łykăw.
- Masz ochotÚ? - zapytała oblizując wargi. Odczekała dokładnie tyle
czasu, ile należało, żeby dwuznacznośÖ pytania dotarła do Reda, i wyciągnÚła
do niego szklankÚ.
Red odwrăcił siÚ, poszukał wzrokiem, dostrzegł stojący w cieniu
szezlong i wyciągnął siÚ na nim.
- Barbridge jest w szpitalu - powiedział. - BÚdą mu amputowaÖ nogi.
Dina z tym samym uśmiechem patrzyła na Reda jednym okiem, drugie
zasłaniała gÚsta fala włosăw spadająca na ramiÚ, i tylko jej uśmiech
znieruchomiał - cukierkowy grymas na śniadej twarzy. Potem machinalnie
pokołysała szklanką, jakby słuchała stukania lodu o szkło, i zapytała:
- Obie nogi?
- Obie. Może do kolan, a może wyżej. Dina postawiła szklankÚ i
odgarnÚła z twarzy włosy. Już siÚ nie uśmiechała.
- Szkoda - powiedziała. - To znaczy, że ty...
Właśnie jej, Dinie, Red măgłby szczegăłowo opowiedzieÖ, jak to wszystko
siÚ stało i jak to było. Zapewne măgłby jej nawet opowiedzieÖ, jak wracał do
samochodu trzymając w pogotowiu kastet i jak Barbridge prosił o litośÖ,
nawet nie dla siebie, a dla dzieci, dla niej i dla Arenie, i jak obiecywał
Złotą KulÚ. Măgłby, ale nie zrobił tego. W milczeniu siÚgnął do marynarki,
wyciągnął paczkÚ banknotăw i rzucił ją na czerwoną matÚ. Banknoty upadły
tÚczowym wachlarzem tuż przy smukłych, długich nogach Diny. Dina machinalnie
podniosła kilka banknotăw, przyjrzała siÚ im, tak jakby je widziała po raz
pierwszy w życiu i stwierdziła, że są niezbyt interesujące.
- A wiÚc to jest ostatnia wypłata - powiedziała. Red wychylił siÚ z
szezlonga, dosiÚgnął wiaderka, wciągnął butelkÚ i spojrzał na nalepkÚ. Z
ciemnego szkła kapała woda i Red odsunął rÚkÚ z butelką, żeby nie poplamiÖ
spodni. Nie przepadał za drogą whisky, ale teraz można było napiÖ siÚ i tej.
I już przymierzył siÚ, żeby golnąÖ prosto z butelki, ale powstrzymały go
niewyraźne, protestujące dźwiÚki za plecami. Obejrzał siÚ i zobaczył, że
przez trawnik, ze straszliwym trudem przestawiając krzywe nogi, śpieszy
Suseł, w obu rÚkach trzymając wysoką szklankÚ z przezroczystym płynem. Z
gorliwości pot spływał mu strumieniem po purpurowo - czarnej twarzy, nalane
krwią oczy prawie wylazły z orbit, a kiedy dostrzegał, że Red patrzy na
niego, nieomal z rozpaczą wyciągnął ku niemu szklankÚ i znowu ni to
zabeczał, ni to zaskomlił, szeroko i bezsilnie rozwierając bezzÚbne usta.
- Czekam, czekam - uspokoił go Red i włożył z powrotem butelkÚ do
kubełka.
Susel wreszcie dokuśtykał, podał Redowi szklankÚ i z nieśmiałą
poufałością poklepał go po ramieniu haczykowatą dłonią.
- DziÚkujÚ, Dickson - powiedział poważnie Red. - To jest akurat to,
czego mi właśnie potrzeba. Jak zwykle znalazłeś siÚ na poziomie, Dickson.
I păki Suseł, zachwycony i zażenowany, potrząsał głową i spazmatycznie
uderzał zdrową rÚką w biodro, Red uroczyście uniăsł szklankÚ, skłonił siÚ i
jednym haustem wypił połowÚ. Potem spojrzał na DinÚ.
- Chcesz? - zapytał pokazując jej szklankÚ. Dziewczyna nie
odpowiedziała. Składała banknot na păł, potem jeszcze na păł i jeszcze raz
na păł.
- Daj spokăj - powiedział Red. - Nie zginiecie. Twăj ojczulek...
Przerwała mu.
- A wiÚc tyś go wyciągnął - powiedziała, nie pytała, stwierdziła fakt.
- Dygowałeś go, nieszczÚsny idioto, przez całą StrefÚ, biedny kretynie, na
własnym grzbiecie ciągnąłeś tÚ kanaliÚ, bałwanie. Taką okazjÚ przegapiłeś...
Red patrzył na nią, zapomniawszy o szklance, a Dina wstała i szła.
stąpając po rozrzuconych banknotach, aż podeszła do Reda i wtedy stanÚła
przed nim, zaciśniÚte piÚści oparła na biodrach i swoim wspaniałym ciałem,
pachnącym perfumami i słodkim potem, zasłoniła Redowi cały świat.
- Właśnie w ten sposăb on was wszystkich, idiotăw, dookoła palca... po
waszych kościach, po waszych bezmăzgich głowach... Poczekaj, poczekaj, on
jeszcze o kulach bÚdzie taáczył na waszych grobach, on wam jeszcze pokaże
braterską miłośÖ i miłosierdzie! - Dina już prawie krzyczała. - Złotą KulÚ
ci obiecywał, prawda? MapÚ, pułapki, prawda? Bałwan! - Kretyn! Po twojej
mordzie piegowatej widzÚ, że obiecywał...
Poczekaj, on ci jeszcze pokaże mapÚ, wieczny odpoczynek racz daÖ Panie,
duszy rudego idioty Reda Shoeharta...
Wtedy Red wstał bez pośpiechu, odwinął siÚ i uderzył ją w twarz. Dina
umilkła w păł słowa, osunÚła siÚ jak podciÚta na trawÚ i schowała twarz w
dłoniach.
- Rudy... idiota... - powiedziała niewyraźnie. - Taką okazjÚ wypuściłeś
z rąk... taką okazjÚ...
Red patrząc na nią dopił to, co zostało, i nie odwracając siÚ wetknął
szklankÚ Susłowi. Nie było wiÚcej o czym măwiÖ. Dobre dzieci wymodlił sobie
Ścierwnik Barbridge w Strefie! Kochające i troskliwe!
Wyszedł na ulicÚ, złapał taksăwkÚ i kazał jechaÖ do "Barge". Pora była
koáczyÖ interesy, spaÖ siÚ chciało wściekle, przed oczami wszystko płynÚło.
W koácu jednak zasnął, całym ciałem opierając siÚ na teczce, i obudził
siÚ dopiero wtedy, kiedy szofer potrząsnął go za ramiÚ.
- Jesteśmy na miejscu...
- Gdzie? - spytał zaspany rozglądając siÚ. - Przecież kazałem do
banku...
- O nie, mister - wyszczerzył zÚby kierowca. - Pan kazał do "Barge".
Jesteśmy pod "Barge".
- Dobrze - powiedział Red. - Coś mi siÚ przyśniło...
Zapłacił i wysiadł z trudem przestawiając zdrÚtwiałe nogi. Słoáce już
nagrzało asfalt i było bardzo gorąco. Red poczuł, że cały jest mokry, w
ustach miał niesmak, oczy łzawiły. Zanim wszedł, rozejrzał siÚ dookoła.
Ulica przed "Barge", jak zwykle o tej porze, była pusta. Lokale naprzeciw
były jeszcze nieczynne, zresztą i "Barge" był prawdÚ măwiąc zamkniÚty, ale
Ernest trwał już na posterunku " przecierał szklanki i ponuro obserwował zza
lady trzech facetăw, ktărzy chlali piwo przy narożnym stoliku. Z pozostałych
stolikăw jeszcze nie zdjÚto odwrăconych krzeseł, nieznany Murzyn w białej
kurtce zamiatał szczotką podłogÚ, a drugi krzątał siÚ koło skrzynek z piwem
za piecami Ernesta. Red podszedł do lady, położył na niej teczkÚ i przywitał
siÚ. Ernest w odpowiedzi wymruczał coś niezbyt życzliwego.
- Daj mi piwa - powiedział Red i spazmatycznie ziewnął.
Ernest rąbnął pustym kuflem o ladÚ, wyjął z lodăwki butelkÚ, otworzył
ją i przechylił nad kuflem. Red, zasłaniając usta dłonią, zapatrzył siÚ na
jego rÚkÚ. RÚka drżała. Szyjka butelki parÚ razy stuknÚła o skraj kufla. Red
spojrzał Ernestowi w twarz. PrzymkniÚte ciÚżkie powieki, malutkie
wykrzywione wargi i obwisłe grube policzki. Murzyn szurał szczotką pod
samymi nogami Reda, faceci w kącie zapalczywie i gniewnie spierali siÚ o
wyścigi. Murzyn przy skrzynkach piwa potrącił zadem Ernesta, tak że barman
aż siÚ zachwiał. Murzyn wymamrotał jakieś usprawiedliwienie. Ernest
zdławionym głosem zapytał:.
- Przyniosłeś?
- Co miałem przynieśÖ? - zapytał Red oglądając siÚ przez ramiÚ.
Jeden z facetăw zwinnie wstał od stolika, poszedł do wyjścia i
zatrzymał siÚ w drzwiach zapalając papierosa.
- Chodź, porozmawiamy - powiedział Ernest. Murzyn ze szczotką też teraz
stał miÚdzy Redem a drzwiami. Taki potÚżny Murzyn, podobny do Szuwaksa,
tylko dwa razy szerszy w barach.
- Chodź - powiedział Red i wziął teczkÚ. Z miejsca odechciało mu siÚ
spaÖ.
Wszedł za ladÚ, przecisnął siÚ obok Murzyna przy skrzynkach piwa.
Murzyn widocznie przytrzasnął sobie palec - ssał paznokieÖ, spode łba
obserwując Reda. Ten był też atletycznie zbudowany, miał złamany nos i
zdeformowane uszy. Ernest wszedł do pokoiku na zapleczu a Red za nim,
ponieważ teraz tamci trzej stali w drzwiach wyjściowych, a Murzyn ze
szczotką znalazł siÚ przed drzwiami do magazynu.
Na zapleczu Ernest odstąpił na bok i usiadł na krześle pod ścianą, a od
stołu wstał kapitan Quarterblood zżăłkły i frasobliwy, nie wiadomo skąd
wyszedł ogromny oenzetowiec w nasuniÚtym na oczy hełmie i szybko ogromnymi
łapami przejechał po kieszeniach Reda. Przy prawej bocznej kieszeni
zatrzymał siÚ, wyjął z niej kastet i leciutko popchnął Reda w stronÚ
kapitana. Red podszedł do stołu i postawił przed kapitanem Quarterbloodem
swoją teczkÚ.
- Jak tyś măgł, ścierwo! - powiedział do Ernesta. Ernest smÚtnie uniăsł
brew i wzruszył ramieniem. Wszystko było jasne. W drzwiach już stali dwaj
uśmiechniÚci Murzyni, innych drzwi nie było, a okno było zamkniÚte
zabezpieczone od zewnątrz solidną kratą.
Kapitan Quarterblood z wyrazem obrzydzenia na twarzy grzebał w teczce
wykładając na stăł "pustakăw" małych - dwie sztuki, "bateryjek" - dziewiÚÖ
sztuk, "czarnych bryzg" răżnych rozmiarăw - szesnaście sztuk, owiniÚty w
plastyk "gąbek" w idealnym stanie - dwie sztuki, "gazowanej gliny" - jeden
słoik...
- Masz coś jeszcze w kieszeniach? - cicho zapytał kapitan Quarterblood.
- Wykładaj...
- Ścierwa - powiedział Red. - Bydlaki. Wsadził rÚkÚ w zanadrze i rzucił
na stăł paczkÚ banknotăw. Banknoty rozsypały siÚ na wszystkie strony.
- Oho! - powiedział kapitan Quarterblood. - Nic wiÚcej?
- Ścierwa parszywe! - wrzasnął Red, wyszarpnął z kieszeni drugą paczkÚ
i z rozmachem rzucił sobie pod nogi - Żryjcie! Udławcie sie!
- To niezmiernie interesujące - spokojnie odezwał siÚ kapitan
Quarterblood. - A teraz podnieś to.
- Obejdzie siÚ! - odparł Red zakładając rÚce do tyłu. - Twoi szpicle
pozbierają. Sam pozbierasz!
- Podnieś pieniądze, stalker - nie podnosząc glosu powiedział kapitan
Quarterblood, wpierając piÚści w stoi i podając siÚ do przodu.
Kilka sekund w milczeniu patrzyli sobie w oczy, a potem Red mamrocząc
przekleástwa przykucnął i niechÚtnie zaczął zbieraÖ pieniądze. Murzyni z
tyłu zachichotali, a oenzetowiec szyderczo parsknął.
- Lepiej nie parskaj! - powiedział do niego Red. - Jeszcze siÚ
usmarkasz!
Teraz czołgał siÚ już na kolanach, zbierając banknoty po jednym i coraz
bliżej przysuwal siÚ do ciemnego miedzianego, "pierścienia" ktăry spokojnie
spoczywał w zarośniÚtym brudem wgłÚbieniu parkietu. Starając siÚ zająÖ jak
najwygodniejszą pozycjÚ i wykrzykując bezustannie rynkowe przekleástwa
wszystkie, jakie znał, i nowe, pośpiesznie teraz wymyślane, kiedy nadszedł
moment, zamilkł, sprÚżył siÚ, uchwycił pierścieá i z całej siły szarpnął go
do găry. Pokrywa piwnicy jeszcze nie zdążyła rąbnąÖ o podłogÚ, kiedy Red
wyciągając przed siebie rÚce skoczył głową na dăł, w stÚchłą zimną ciemnośÖ
podziemia.
Upadł na rÚce, przekoziołkował przez głowÚ, zerwał siÚ na nogi i
pochylony, nic nie widząc, licząc tylko na pamiÚÖ i szczÚście rzucił siÚ
przed siebie w wąskie przejście miÚdzy sagami skrzynek. Biegnąc szarpał,
rwał te skrzynki słysząc, jak z brzÚkiem i łoskotem zawalają przejście za
jego plecami. Ześlizgując siÚ wbiegł po niewidzialnych schodkach, ciałem
wybił obite zardzewiałą blachą drzwi i znalazł siÚ w garażu Ernesta. Cały
dygotał, z trudem łapał powietrze przed oczami pływały mu krwawe plamy,
serce ciÚżko i boleśnie biło mu w gardle, ale nie zatrzymał siÚ ani na
sekundÚ. W mgnieniu oka znalazł siÚ w odległym kącie i zdzierając sobie
skărÚ z dłoni zaczął rozwalaÖ gărÚ rupieci, pod ktăra w ścianie garażu
brakowało kilku desek, nastÚpnie położył siÚ na brzuchu i przelazł przez tÚ
dziurÚ, słysząc, jak z trzaskiem pÚka na nim marynarka. I dopiero na
podwărzu, wąskim jak studnia, przysiadł miÚdzy pojemnikami na śmiecie, zdjął
marynarkÚ, zerwał i wyrzucił krawat, szybko dokonał przeglądu swego stroju,
otrzepał spodnie, wyprostował siÚ, przebiegi przez podwărze i dał nura w
niski cuchnący tunel prowadzący na sąsiednie, bliźniacze podwărko. Biegnąc
uważnie nadsłuchiwał, ale syreny policyjne na razie jeszcze nie wyły, wiÚc
pobiegł co sił w nogach, płosząc uciekające mu z drogi dzieciaki,
przebiegając pod rozwieszoną bielizną, przełażąc przez dziury w zgniłych
parkanach, starając siÚ jak najszybciej opuściÖ dzielnicÚ, păki kapitan
Quarterblaod nie zdąży jej otoczyÖ. Dobrze znał te miejsca. Na wszystkich
tych podwărkach, w piwnicach, opuszczonych pralniach i składach opałowych
bawił siÚ jeszcze jako chłopiec i wszÚdzie tu miał znajomych, a nawet
przyjaciăł i w innej sytuacji măgłby tu bez trudu ukryÖ siÚ i przesiedzieÖ
choÖby tydzieá, ale nie po to "zuchwale uciekał przed aresztowaniem" sprzed
nosa kapitana Quarterblooda, zarabiając tym sposobem dodatkowe dwanaście
miesiÚcy.
Miał wyjątkowe szczÚście. Ulicą Siădmą maszerowała wrzeszcząc i unosząc
tumany kurzu, kolejna demonstracja jakiejś ligi - ze dwustu ludzi tak samo,
a może nawet i bardziej obszarpanych i brudnych jak on sam, zupełnie tak,
jakby wszyscy ci demonstranci dopiero co przedzierali siÚ przez dziury w
plotach włazili w pojemniki na śmiecie i jeszcze na dodatek spÚdził
uprzednio burzliwą noc w składzie wÚgla. Wyskoczył z bramy, wmieszał siÚ w
ciżbÚ i na ukos, depcząc ludziom po nogach, opÚdzając siÚ od kuksaácăw
przebił siÚ na drugą stronÚ ulicy i znowu dał nura w bramÚ - dokładnie w
momencie, kiedy rozległo siÚ znajome wstrÚtne wycie policyjnych syren i
demonstracja stanÚła ściśniÚta w harmonijkÚ. Ale teraz Red był Już w innej
dzielnicy i kapitan Quarterblood nie măgł wiedzieÖ w jakiej.
Wszedł do swojego garażu od strony magazynu towarăw radiotechnicznych i
musiał trochÚ odczekaÖ - robotnicy ładowali na samochăd wielkie kartony z
telewizorami. Ukrył siÚ w suchotniczych krzakach bzu pod ślepą ścianą
sąsiedniego domu, odsapnął troszeczkÚ i wypalił papierosa. Palił siedząc w
kucki i opierając siÚ plecami o mur przeciwpożarowy. Od czasu do czasu
przykladał dłoá do policzka, starając siÚ uspokoiÖ nerwowy tik, i myślał,
myślał, myślał, a kiedy samochăd z robotnikami trąbiąc wyjechał za bramÚ.
Red roześmiał siÚ i cicho rzucił mu w ślad:
"DziÚkujÚ wam, chłopaki, powstrzymaliście durnia... miałem czas
pomyśleÖ". Od tej chwili zaczął działaÖ szybko, ale bez zbÚdnego pośpiechu,
zrÚcznie, według planu, jakby pracował w Strefie.
Dostał siÚ do garażu przez tajny właz, bezszelestnie zdjął stare
siedzenie, wsadził rÚkÚ do kosza, wyciągnął z worka pakunek i ukrył w
zanadrzu, nastÚpnie zdjąl z gwoździa starą zniszczoną skărzaną kurtkÚ,
znalazł w kącie brudną cyklistăwkÚ i obiema rÚkami nacisnął ją głÚboko na
oczy. Przez szpary w drzwiach do mrocznego garażu wpadały wąskie pasma
słonecznego światła pełne świetlistych pyłkăw, na podwărku wesoło i
zadziornie piszczały dzieci i kiedy już zbierał siÚ do wyjścia, usłyszał
głos căreczki. Wtedy przywarł okiem do najwiÚkszej szpary i przez chwilÚ
patrzył, jak Mariszka powiewając dwoma balonikami biega dookoła nowej
huśtawki, a trzy staruchy z robătkami na kolanach siedzą obok na ławeczce i
obserwują małą, nieżyczliwie zaciskając wargi. Wymieniają swoje parszywe
uwagi, stare purchawy. A dzieci mają to w nosie - bawią siÚ z nią jak gdyby
nigdy nic, nie na darmo podlizywał siÚ im jak umiał - i zjeżdżalniÚ im
zrobił drewnianą, i dom dla lalek, i huśtawkÚ... i tÚ ławkÚ, na ktărej
siedzą teraz stare ropuchy też sam zmajstrował. "No dobra" - powiedział
samymi wargami i oderwał siÚ od szpary, jeszcze jeden, ostatni raz obejrzał
garaż i ruszył do włazu.
Na południowo - zachodnim przedmieściu, obok opuszczonej stacji
benzynowej, na samym koácu ulicy Gărniczej stała budka telefoniczna. Jeden
Pan Băg wie, kto z niej teraz korzystał - dookoła wszystkie domy były
opuszczone a dalej na południe rozpościerało siÚ aż po horyzont miejskie
wysypisko śmieci. Red usiadł w cieniu budki, wprost na gołej ziemi, wsadził
rÚkÚ w szparÚ pod budką. Wymacał zakurzony natłuszczony papier i rÚkojeśÖ
pistoletu zawiniÚtego w ten papier. Ocynkowane pudelko z nabojami răwnież
było na miejscu, podobnie jak woreczek z "bransoletkami" i stary portfel z
podrobionymi dokumentami - skrytka była w porządku. Wtedy Red zdjął kurtkÚ i
cyklinăwkÚ i wsunął rÚkÚ w zanadrze. Z minutÚ siedział ważąc na dłoni
porcelanowy pojemnik z nieuchronną, nieubłaganą śmiercią wewnątrz. I wtedy
poczuł jak mu znowu zaczął drgaÖ policzek.
- Shoehart - powiedział nie słysząc własnego głosu. - Co ty robisz,
łajdaku? Ty kanalio, przecież oni tym paskudztwem nas wszystkich załatwią...
- przycisnął palcem drgający policzek, ale nie pomogło. - Gnidy - powiedział
o robotnikach ładujących telewizory. - Musieliście mi wejśÖ w drogÚ...
wyrzuciłbym to dranstwo z powrotem do Strefy i spokăj...
W głuchej rozpaczy rozejrzał siÚ dookoła, nad popÚkanym asfaltem drżało
gorące powietrze, posÚpnie patrzyły zabite deskami okna, po wysypisku
spacerowały obłoczki kurzu. Był sam.
- Dobra - powiedział stanowczo. - Każdy za siebie i tylko jeden Pan Băg
za wszystkich. Ja tego i tak nie dożyjÚ...
Spiesznie, żeby siÚ znowu nie rozmyśliÖ zawinął pojemnik w cyklistăwkÚ,
a cyklistăwkÚ opakował w kurtkÚ. Potem ukląkł oparł siÚ o budkÚ i z lekka ją
odchylił. Grube zawiniątko legło w dolku i jeszcze zostało sporo wolnego
miejsca. Red ostrożnie opuścił budkÚ pokołysał ją, żeby nabrała stabilności,
i wstał otrzepując dłonie.
- Koniec - powiedział. - I nie ma o czym gadaÖ. Wszedł w rozpalony
zaduch budki, wrzucił monetÚ i wykrÚcił numer.
- Guta - powiedział. - Tylko siÚ nie denerwuj. Znowu wpadłem. -
Usłyszał, jak z trudem wciągnÚła powietrze, i pośpiesznie măwił dalej. - W
ogăle măwiÖ nie warto, potrzymają mnie sześÖ, găra osiem miesiÚcy i widzenia
bÚdą ci dawali... Jakoś to przeżyjemy. A bez pieniÚdzy nie bÚdziesz
siedziała, pieniądze ci przyślą... - Guta ciągle milczała. - Jutro
dostaniesz wezwanie do komendantury, tam siÚ zobaczymy. Przyprowadź
MariszkÚ.
- Rewizji nie bÚdzie? - zapytała głucho.
- A choÖby i była. W domu jest czysto. Nic siÚ nie martw, uszy do
găry... trzymaj siÚ. WziÚłaś sobie na mÚża stalkera, teraz nie narzekaj. No,
do jutra... PamiÚtaj, że nie dzwoniłem do ciebie. CałujÚ w nosek.
Gwałtownie odwiesił słuchawkÚ, z całej siły zmrużył oczy i zacisnął
zÚby, aż mu zadzwoniło w uszach. Potem znowu wrzucił monetÚ i nakrÚcił inny
numer.
- Słucham - powiedział Chrypa.
- Măwi Shoehart - powiedział Red. - ProszÚ słuchaÖ uważnie i nie
przerywaÖ...
- Shoehart? - bardzo naturalnie zdziwił siÚ Chrypa. - Jaki Shoehart?
- Nie przerywaÖ, teraz ja măwiÚ! Wpadłem, uciekłem i teraz idÚ oddaÖ
siÚ w ich łapy. DostanÚ dwa i păł roku albo trzy. Żona zostaje bez
pieniÚdzy. Zabezpieczycie ją. Żeby jej niczego nie brakowało, zrozumiano?
Zrozumiano, pytam?
- ProszÚ măwiÖ dalej - powiedział Chrypa.
- Niedaleko od tego miejsca, gdzieśmy siÚ pierwszy raz spotkali, stoi
budka telefoniczna. Jest tylko jedna, nie można siÚ pomyliÖ. Porcelana leży
pod nią. Chcecie, to bierzcie, chcecie - nie bierzcie, ale żeby mojej żonie
niczego nie brakowało. Jeszcze nieraz przyjdzie nam razem pracowaÖ. A jeżeli
wrăcÚ i dowiem siÚ, że gracie ze mną nieczysto... Nie radzÚ wam graÖ ze mną
nieczysto. Jasne?
- Wszystko zrozumiałem - powiedział Chrypa. - I po niewielkiej pauzie
zapytał: -- Może bÚdzie potrzebny adwokat?
- Nie - odpowiedział Red. - Wszystkie pieniądze do ostatniego grosza -
żonie. Czołem.
Odwiesił słuchawkÚ, rozejrzał siÚ, głÚboko wsadził rÚce w kieszenie i
niespiesznie poszedł w gărÚ ulicy Gărniczej miÚdzy pustymi niszczejącymi
domami.
3. RICHARD H. NUNNUN, lat 51
przedstawiciel firm elektronicznych dostarczających aparaturÚ dla MIPC,
filia w Harmont
Richard H. Nunnun siedział za biurkiem u siebie w gabinecie i rysował
diabełki w wielkim notesie do służbowych notatek. Uśmiechał siÚ przy tym ze
zrozumieniem, kiwał łysą głową i nie słuchał interesanta. Po prostu czekał
na telefon, a interesant, doktor Pillman, leniwie robił mu wyrzuty. A może
wyobrażał sobie, że mu robi wyrzuty. Czy też za wszelką cenÚ chciał
koniecznie przekonaÖ siebie samego, że robi Nunnunowi wyrzuty.
- UwzglÚdnimy to wszystko - powiedział wreszcie Nunnun, dorysował dla
răwnego rachunku dziesiątego diabełka i zamknął notes. - To rzeczywiście
skandal...
Walentin wyciągnął cienką rÚkÚ i starannie strząsnął popiăł do
popielniczki.
- A co konkretnie zamierzacie uwzglÚdniÖ? - zainteresował siÚ
grzecznie.
- Wszystko, co powiedziałeś - wesoło odparł Nunnun. - Od pierwszego do
ostatniego
słowa.
- A co ja powiedziałem?
- To nieistotne - oświadczył Nunnun. - Cokolwiek było, zostanie
uwzglÚdnione.
Walentin (doktor Walentin Pillman, laureat nagrody nobla itd. itp.)
siedział w głÚbokim fotelu, malutki, wykwintny pedantyczny, na zamszowej
kurtce - ani plamki, na podciągniÚtych spodniach - ani fałdki, oślepiająca
koszula, gładki krawat w najlepszym guście, na wąskich bladych wargach -
jadowity uśmieszek, wielkie ciemne okulary zasłaniają oczy, nad szerokim
niskim czołem - czarne twarde włosy ostrzyżone na jeża.
- Moim zdaniem te fantastyczne sumy, ktăre ci płacą, to wyrzucone
pieniądze - powiedział. - Ale to jeszcze nie wszystko. Moim zdaniem jesteś
sabotażystą, Dick.
- Sz-sz-sz! - powiedział szeptem Nunnun. - Nie tak głośno, na miłośÖ
boską.
- Doprawdy - măwił dalej Walentin. - ObserwujÚ ciÚ od dosyÖ dawna, moim
zdaniem ty w ogăle nie pracujesz...
- Jedną sekundÚ! - przerwał mu Nunnun i pomachał grubym răżowym palcem.
- Jak to nie pracujÚ? Czy chociaż jedna reklamacja pozostała nie załatwiona?
- Nie wiem - powiedział Walentin i znowu strząsnął popiăł. - Przychodzi
dobra aparatura i przychodzi zła aparatura. Dobra przychodzi czÚściej, a co
ty masz z tym wspălnego, nie wiem.
- Gdyby nie ja - wyjaśnił Nunnun - dobra przychodziłaby rzadziej, nie
măwiąc o tym, że wy, uczeni, bez przerwy psujecie dobrą aparaturÚ, a potem
składacie reklamacje i kto was wtedy kryje? Dam ci przykład...
Zadzwonił telefon i Nunnun, z miejsca zapominając o Walentinie, porwał
słuchawkÚ.
- Mister Nunnun? - zapytała sekretarka. - Znowu pan Lemchen.
- ProszÚ połączyÖ.
Walentin wstał, odłożył zgasły niedopałek do popielniczki, na znak
pożegnania uniăsł na wysokośÖ skroni dwa palce i wyszedł - maleáki,
wyprostowany, zgrabny.
- Mister Nunnun? - rozległ siÚ w słuchawce znajomy powolny głos.
- Słucham pana.
- Niełatwo zastaÖ pana w biurze, mister Nunnun.
- Nadeszła właśnie nowa partia...
- Tak, wiem już o tym. Mister Nunnun, przyjechałem nie na długo. Jest
kilka spraw, ktăre koniecznie musimy przedyskutowaÖ osobiście. Mam na myśli
ostatnie kontrakty z Mitsubishi Dentsu. Chodzi o ich stronÚ prawną.
- Jestem do paáskich usług.
- W takim razie, jeśli pan nie ma nic przeciwko temu, mniej wiÚcej za
păł godziny w biurze naszej firmy. Zgoda?
- Zgoda. Za păł godziny.
Richard Nunnun odłożył słuchawkÚ, wstał i zacierając pulchne dłonie
przespacerował siÚ po gabinecie. Nawet zanucił modny szlagier, ale zaraz
zapiał dyszkantem i zaśmiał siÚ nad sobą. NastÚpnie wziął kapelusz,
przerzucił przez ramiÚ płaszcz i wszedł do sekretariatu.
- Dziecino - powiedział do sekretarki - biegnÚ do klientăw, niech pani
przejmie dowădztwo garnizonu, proszÚ ze wszystkich sił broniÖ twierdzy, a ja
za to przyniosÚ pani czekoladkÚ.
Sekretarka rozkwitła. Nunnun posłał jej pocałunek i potoczył siÚ
korytarzami instytutu. Kilkakrotnie prăbowano go zatrzymaÖ, ale Nunnun
wykrÚcał siÚ żartami, prosił, aby przetrwaÖ do jego powrotu, dbaÖ o nerki,
stosowaÖ relaks i w koácu, myląc pogonie, wytoczył siÚ z gmachu,
automatycznie machnąwszy złożoną przepustką przed nosem dyżurnego sierżanta.
Mad miastem wisiały niskie chmury, było parno i pierwsze niezdecydowane
krople czarnymi gwiazdkami ciemniały na asfalcie. Nunnun narzucił płaszcz na
głowÚ, pobiegł truchtem wzdłuż parkingu do swego peugota, wskoczył do wozu,
zerwał z głowy płaszcz i rzucił go na tylne siedzenie. Z bocznej kieszeni
marynarki wyjąl "owaka" w kształcie czarnej gładkiej pałeczki, włożył go do
stacyjki i wielkim palcem wcisnął aż do oporu. Potem chwilÚ usadawiał siÚ
wygodnie za kierownicą i nacisnął pedał gazu. Peugeot bezszelestnie wytoczył
siÚ na środek ulicy i popÚdził w stronÚ bramy.
Deszcz lunął nagle. Jakby w niebie przewrăcono ceber z wodą. Jezdnia
stała siÚ śliska i wăz zarzucało na zakrÚtach, Nunnun włączył wycieraczki i
zmniejszył prÚdkośÖ. A wiÚc raport już dotarł gdzie należy, myślał. Teraz
bÚdą mnie chwaliÖ. No căż - popieram. LubiÚ, kiedy mnie chwalą. Szczegălnie
kiedy mnie chwali sam Herr Lemchen, ktăremu to przychodzi z najwyższym
trudem. Dziwna rzecz, dlaczego człowiekowi jest przyjemnie, kiedy go chwalą?
PieniÚdzy od tego nie przybywa. Sława? Jaka wśrăd nas może byÖ sława? "Stał
siÚ sławny i teraz słyszało o nim trzech ludzi". No, powiedzmy, czterech,
jeżeli liczyÖ Bejlisa. Człowiek jest zabawną istotą. Wygląda na to, że
lubimy pochwałÚ, jako taką. Jak dzieci - lody. To głupie. Jakże ja mogÚ
wyrosnąÖ we własnych oczach? Căż to - nie znam samego siebie? Nie znam
starego, grubego Richarda H. Nunnuna? Ale a propos - co właściwie znaczy
"H"? Ładna historia! I nawet nie ma kogo zapytaÖ... Przecież nie zapytam
Herr Lemchena... Aha, przypomniałem sobie! Herbert. Richard Herbert Nunnun.
Ależ leje!
SkrÚcił na Centralny Bulwar i nagle pomyślał - jak siÚ to miasto
rozrosło w ciągu ostatnich lat! Jakie wieżowce! O, tu stawiają jeszcze
jeden. Co też tu bÚdzie? Aha, Lunacenter, najlepszy na świecie jazz i dom
publiczny na tysiąc miejsc, wszystko dla naszego walecznego garnizonu, dla
naszych turystăw, szczegălnie dla tych starszych i dla szlachetnych rycerzy
nauki. A przedmieścia pustoszeją, i trupy wstające z mogił już nie mają
dokąd wracaÖ.
- Tych, co z martwych powstali, nie przyjmie dom stary, dlatego też są
gniewni i smutni bez miary - powiedział raptem głośno. Tak, chciałbym
wiedzieÖ, czym to siÚ skoáczy. nawiasem măwiąc, dziesiÚÖ lat temu wiedziałem
dokładnie, czym siÚ skoáczyÖ powinno. Kordon sanitarny. Pas ziemi niczyjej
szerokości piÚÖdziesiÚciu kilometrăw. Żołnierze, uczeni i nikogo wiÚcej.
Straszny wrzăd na ciele planety bÚdzie hermetycznie izolowany... Głupia
historia, przecież niby wszyscy tak uważali, nie tylko ja. Jakie wygłaszano
przemăwienia, jakie uchwalono dekrety! A teraz nawet trudno sobie
przypomnieÖ, w jaki sposăb ta powszechna niezłomna determinacja rozlazła siÚ
po kościach... Z jednej strony nie sposăb nie przyznaÖ, a z drugiej strony -
nie sposăb siÚ nie zgodziÖ. A zaczÚło siÚ, o ile pamiÚtam, wtedy, kiedy
pierwszy stalker wyniăsł ze Strefy pierwsze "owaki". Bateryjki... Tak, chyba
właśnie od tego siÚ zaczÚło. Zwłaszcza kiedy odkryto, że one mogą siÚ
rozmnażaÖ. Wrzăd okazał siÚ tylko czÚściowo wrzodem, a może w ogăle nie
wrzodem, tylko skarbcem... A teraz już nikt nawet nie wie, co to właściwie
takiego - wrzăd, sezam, pokusa piekielna, puszka Pandory, czort, diabeł...
Każdy z tego korzysta, jak umie. MÚczą siÚ od dwudziestu lat, wsadzili w to
miliardy, a zamiast zorganizowanego rabunku - ucho od śledzia. Każdy robi
swăj maleáki biznes, a uczone głowy z poważnymi minami głoszą; - z jednej
strony nie sposăb nie przyznaÖ, a z drugiej nie sposăb siÚ nie zgodziÖ,
ponieważ obiekt taki to a taki, poddany działaniu promieni Roentgena pod
kątem osiemnastu stopni, wypromieniowuje quasi - cieplne elektrony pod kątem
dwudziestu dwu stopni... Do diabła z tym wszystkim! Tak czy inaczej, nie
zdążÚ zobaczyÖ czym to siÚ skoáczy... Samochăd minął willÚ Ścierwnika
Barbridgea.
Z powodu ulewnego deszczu we wszystkich oknach paliło siÚ światło -
było widaÖ, jak na pierwszym piÚtrze w pokojach piÚknej Diny przesuwają siÚ
taneczne pary. Albo zaczÚli dziś rano, albo w żaden sposăb nie mogą skoáczyÖ
od wczorajszego wieczora. Ostatnio taka moda zapanowała w mieście - bawią
siÚ bez przerwy dniami i nocami. Twardą wychowaliśmy miodzież, niezmordowaną
i upartą w swoich zamierzeniach...
Nunnun zatrzymał wăz przed niepozornym budynkiem ze skromnym szyldem -
"Biuro prawne Semp-Semp and Caiman". Wyjął ze stacyjki i schował do kieszeni
"owaka", zarzucił znowu na głowÚ płaszcz, złapał kapelusz i rzucił siÚ
biegiem do bramy - przemknął po schodach przykrytych wytartym chodnikiem
obok portiera zagłÚbionego w gazecie, zastukał obcasami po ciemnym korytarzu
pierwszego piÚtra przesyconego specyficznym zapachem, ktărego naturÚ
daremnie prăbował kiedyś wyjaśniÖ, otworzył drzwi w samym koácu korytarza i
wszedł do sekretariatu. Na miejscu sekretarki siedział nieznajomy, smagły
młodzieniec. Był bez marynarki, w białej koszuli, z wysoko podwiniÚtymi
rÚkawami. Dłubał we wnÚtrzu skomplikowanego elektronicznego aparatu, ktăry
stał na stoliku zamiast maszyny do pisania. Richard Nunnun powiesił płaszcz
na wieszaku, przygładził oburącz resztki włosăw za uszami i pytająco
spojrzał na młodego człowieka. Tamten skinął głową. Wtedy Nunnun otworzył
drzwi do gabinetu.
Herr Lemchen wstał z wielkiego skărzanego fotela, ktăry stał przy
zasłoniÚtym portierą oknie, i wyszedł na spotkanie Nunnuna. Na prostokątnej
generalskiej twarzy Lemchena pojawiły siÚ zmarszczki oznaczające ni to
życzliwy uśmiech, ni to strapienie z powodu odrażającej aury, lub też, byÖ
może, z trudem opanowywaną chÚÖ kichniÚcia.
- A wiÚc przyszedł pan - powiedział wolno. - ProszÚ wejśÖ i siÚ
rozgościÖ.
Nunnun poszukał oczami czegoś do siedzenia, ale nie znalazł niczego
oprăcz twardego krzesła z twardym oparciem, ukrytego za biurkiem. Wobec tego
przysiadł siÚ na krawÚdzi biurka. Jego radosny nastrăj z niejasnych przyczyn
zaczął siÚ ulatniaÖ - nie miał jeszcze pojÚcia dlaczego. Znienacka jasno
zrozumiał, że nikt go chwaliÖ nie bÚdzie. WrÚcz przeciwnie. Dzieá gniewu,
pomyślał filozoficznie i przygotował siÚ na najgorsze.
- Może papierosa? - zaproponował Herr Lemchen na powrăt zasiadając w
fotelu.
- DziÚkujÚ, nie palÚ.
Herr Lemchen pokiwał głową z taką miną, jakby właśnie potwierdziły siÚ
jego najgorsze przypuszczenia, oparł łokcie o biurko, zaplătł palce i przez
jakiś czas uważnie kontemplował tÚ konstrukcjÚ.
- Jak sądzÚ, problemăw prawnych firmy "Mitsubishi Dentsu" nie bÚdziemy
chwilowo omawiaÖ - powiedział wreszcie.
To był żart. Richard Nunnun uśmiechnął siÚ z gotowością i powiedział:
- Jak pan sobie życzy.
SiedzieÖ na stole było diabelnie niewygodnie, nogi majtały siÚ w
powietrzu, krawÚdź blatu wpijała siÚ w siedzenie.
- Z przykrością muszÚ pana zawiadomiÖ - powiedział pan Lemchen - że
paáski raport wywołał na gărze nadzwyczaj pozytywne wrażenie.
- Hm... - powiedział Nunnun. Zaczyna siÚ - pomyślał.
- Zamierzano nawet przedstawiÖ pana do odznaczenia - ciągnął Herr
Lemchen. - Ja wszakże zaproponowałem, żeby z tym poczekaÖ. I postąpiłem
słusznie. - Przestał wreszcie kontemplowaÖ konstrukcjÚ z dziesiÚciu palcăw i
spode łba spojrzał na Nunnuna. - Zapewne zechce siÚ pan dowiedzieÖ, dlaczego
przejawiłem taką, wydawałoby siÚ, przesadną ostrożnośÖ.
- Niezawodnie miał pan podstawy ku temu - znudzonym głosem powiedział
Nunnun.
- Owszem, miałem. Co wynikało z paáskiego raportu? Grupa "Metropol"
zlikwidowana. DziÚki paáskim wysiłkom. Grupa "Zielony Kwiatek" schwytana na
gorącym uczynku i aresztowana w pelnym składzie. Znakomita robota. Răwnież
paáska. Grupy "Warr" i "Quasimodo", "WÚdrowni Muzykanci" i wszystkie
pozostale, nie pamiÚtam ich nazw, uległy samolikwidacJi, ponieważ zdawały
sobie sprawÚ, że jak nie dziś to jutro zostaną nakryte. Istotnie, tak było
naprawdÚ, wszystkie te informacje potwierdzają siÚ z innych źrădeł. Wrăg
jest rozgromiony, pan został sam na placu boju. Przeciwnik rejteruje w
panice, ponosząc ogromne straty. Czy słusznie oceniłem sytuacjÚ?
- W każdym razie - ostrożnie powiedział Nunnun - w ciągu ostatnich
trzech miesiÚcy przemyt materiałăw ze Strefy ustał. Kanał przerzutowy przez
Harmont już nie funkcjonuje... Przynajmniej tak wynika z moich obserwacji -
dodał.
- A wiÚc przeciwnik zrejterował, czy nie tak?
- Jeżeli pan nalega na takie sformułowanie... Tak.
- Nie tak! - powiedział Herr Lemchen. - Rzecz w tym, że ten przeciwnik
nigdy nie rejteruje. Wiem o tym z całą pewnością. Przedwczesnym raportem o
zwyciÚstwie zademonstrował pan swoją niedojrzałośÖ. I właśnie dlatego
zaproponowałem, aby w tej chwili jeszcze nie wystÚpowaÖ z wnioskiem o
odznaczenie pana.
A idź ze ty ze swoimi odznaczeniami, myślał Nunnun kołysząc nogą i
posÚpnie patrząc w migające noski păłbutăw. Szympansowi w pobliskim ZOO mogÚ
wrÚczyÖ twoje ordery! Też siÚ znalazł wychowawca i moralista, ja i bez
ciebie wiem, z kim tu mam do czynienia, nie ma co właziÖ na ambonÚ. Ja sam
znam dobrze nieprzyjaciela. Powiedz jasno i wyraźnie, gdzie, jak i co
przegapiłem... co ci dranie wymyślili nowego... gdzie, jak i w jaki sposăb
znaleźli dziurÚ w sieci... i bez wstÚpnych przemăwieá, nie jestem smarkatym
nowicjuszem, mam szăsty krzyżyk na karku i nie siedzÚ tu dla twoich
parszywych orderăw...
- Co pan słyszał o Złotej Kuli? - zapytał nagle Herr Lemchen. O Boże, z
irytacją pomyślał Nunnun. Czego on siÚ teraz uczepił Złotej Kuli? Niech ciÚ
diabli. Co za paskudny sposăb prowadzenia rozmowy...
- Złota Kula jest przedmiotem legendy - zameldował głosem bez wyrazu. -
Mityczna konstrukcja znajdująca siÚ w Strefie, mająca rzekomo kształt oraz
wygląd złotej kuli i przeznaczona do spełniania ludzkich życzeá.
- Dowolnych?
- Według kanonicznego tekstu legendy - dowolnych. Istnieją jednakże
warianty...
- Tak - powiedział Herr Lemchen. - A co pan słyszał o "lampie śmierci"?
- Osiem lat temu - znudzonym głosem zaczął Nunnun - stalker o nazwisku
Stephen Norman, zwany Okularnikiem, wyniăsł ze Strefy pewien przedmiot,
ktăry okazał siÚ o ile można sądziÖ, pewnego rodzaju systemem generatorăw
promieniowania, śmiertelnego dla ziemskich organizmăw. Wymieniony Okularnik
proponował ten agregat instytutowi, nie dogadali siÚ co do ceny. Okularnik
poszedł do Strefy i nie wrăcił. Gdzie obecnie znajduje siÚ agregat - nie
wiadomo. Znany panu Hugh z "Metropolu" proponował za ten agregat dowolną
sumÚ, jaka siÚ zmieści na czeku.
- To wszystko? - zapytał Herr Lemchen.
- Wszystko - odparł Nunnun. Demonstracyjnie rozglądał siÚ po pokoju.
Pokăj okazał siÚ nieciekawy, nie było na co patrzeÖ.
- Tak - powiedział Lemchen. - A co pan słyszał o "raczym oku"?
- O czyim oku?
- O raczym. Rak. Nie wie pan? - Herr Lemchen zastrzygł w powietrzu
dwoma palcami.
- Taki z kleszczami.
- Pierwszy raz słyszÚ - powiedział Nunnun i zasÚpił siÚ.
- No, a co pan wie o "grzmiących serwetkach"? Nunnun zeskoczył z
biurka, stanął przed Lemchenem i wsadził rÚce w kieszenie.
- Nic nie wiem - powiedział. - A pan?
- Niestety, ja răwnież nic nie wiem. Ani o "raczym oku", ani o
"grzmiących serwetkach". A tymczasem jedno i drugie istnieje.
- W mojej Strefie? - zapytał Nunnun.
- Ależ niechże pan usiądzie - powiedział Herr Lemchen machając dłonią.
- Nasza rozmowa dopiero siÚ zaczyna, niech pan usiądzie.
Nunnun obszedł biurko i usiadł na twardym krześle z wysokim oparciem.
Dokąd on zmierza? - myślał gorączkowo. - Co to za nowe historie? Na
pewno znaleźli coś w innych Strefach, a on prăbuje mnie zaskoczyÖ, głupie
bydlÚ. Nigdy mnie nie lubił, stary piernik, nie może zapomnieÖ tamtej
fraszki...
- A wiÚc bÚdziemy kontynuowaÖ nasz maleáki egzamin - oznajmił Lemchen.
Odchylił portierÚ i wyjrzał przez okno. - Leje! - zakomunikował. - Bardzo
lubiÚ. - Puścił zasłonÚ, rozparł siÚ w fotelu i patrząc w sufit zapytał: -
Co słychaÖ u starego Barbridge'a?
- Barbridge? - Ścierwnik Barbridge jest pod obserwacją. Kaleka,
niezależny materialnie, nie ma powiązaá ze Strefą. Jest właścicielem
czterech barăw z dancingiem i organizuje pikniki dla oficerăw garnizonu oraz
turystăw. Cărka Dina prowadzi dośÖ niezrăwnoważony tryb życia. Syn Artur
świeżo ukoáczył prawniczy college. Herr Lemchen z zadowoleniem pokiwał
głową.
- Krătko i jasno - pochwalił. - A co porabia Kreon Maltaáczyk?
- Jeden z niewielu czynnych stalkerăw. Był związany z grupą Quasimodo,
teraz za moim pośrednictwem sprzedaje towar Instytutowi. Trzymam go na
wolności - kiedyś ktoś może i złapie przynÚtÚ. Co prawda ostatnio ostro pije
i obawiam siÚ, że długo nie pociągnie.
- Kontakty z Barbridgem?
- Zaleca siÚ do Diny. Bez powodzenia.
- Bardzo dobrze - powiedział Herr Lemchen. - A co wiadomo o Rudym
Shoeharcie?
- Miesiąc temu wyszedł z wiÚzienia. Materialnie niezależny. Prăbował
wyemigrowaÖ, ale... Ale w głowie mu teraz Strefa.
- To wszystko?
- Wszystko.
- Niewiele - powiedział pan Lemchen. - A jak wyglądają sprawy Cartera
SzczÚściarza?
- Już wiele lat temu przestał byÖ stalkerem. Handluje używanymi
samochodami, a oprăcz tego ma warsztat, w ktărym adaptuje silniki do
"owakăw". Czworo dzieci, żona umarła rok temu. Teściowa.
Lemchen pokiwał głową
- O kim z weteranăw zapomniałem? - zapytał dobrodusznie.
- Zapomniał pan o Jonathanie Mywse, przezwisko Kaktus. Teraz jest w
szpitalu, umiera na raka. I zapomniał pan o Szuwaksie...
- Tak, tak. co z Szuwaksem?
- Szuwaks jak to Szuwaks, ciągle ten sam - powiedział Nunnun. - Ma
trzyosobową grupÚ. Tygodniami znikają w Strefie. Wszystko, co znajdują,
niszczą na miejscu. A jego Stowarzyszenie Wojujących Aniołăw rozleciało siÚ.
- Dlaczego?
- Jak pan pamiÚta, stowarzyszenie skupowało towar i Szuwaks odnosił go
z powrotem do Strefy. Szatanowi, co szataáskie. Teraz nie ma już czego
skupowaÖ, a poza tym nowy dyrektor filii napuścił na nich policjÚ.
- Rozumiem - powiedział Herr Lemchen. - No a młodzi?
- Căż młodzi... Przychodzą i odchodzą. Jest może piÚciu, sześciu
chłopcăw z jakim takim doświadczeniem, ale ostatnio nie mają komu sprzedawaÖ
towaru, wiÚc są w kropce. Ja ich powoli oswajam... Mam wszelkie podstawy,
szefie, uznaÖ, że w mojej Strefie stalkerstwo praktycznie siÚ skoáczyło.
Starzy odeszli, młodzież nic nie umie, zresztą i prestiż zawodu mocno
podupadł. Konkurentem jest technika, stalker
- automat.
- Tak, tak, słyszałem o tym - powiedział Hen" Lemchen. - Jednakże te
automaty na razie osiągają zbyt nikłe wyniki w stosunku do ilości energii,
ktărą pobierają. Czy może siÚ mylÚ?
- To kwestia czasu. Już niedługo automaty staną siÚ opłacalne.
- To znaczy kiedy?
- Za piÚÖ, sześÖ lat...
Herr Lemchen znowu pokiwał głową.
- Jeżeli już przy tym jesteśmy, pan zapewne jeszcze nie wie, że
przeciwnik răwnież zaczął stosowaÖ automaty.
- W mojej Strefie? - czujnie powtărzył Nunnun.
- I w paáskiej răwnież. Mają bazÚ w Rexopolis, przerzucają maszyny na
helikopterach przez găry i Wąwăz Żmij na Jezioro Czarne, u podnăża szczytu
Boldera...
- Przecież to są peryferie - z niedowierzaniem powiedział Nunnun. - Tam
nic nie ma, co oni mogą tam znaleźÖ?
- Niewiele, bardzo niewiele. Ale znajdują. Zresztą to tylko tak dla
Informacji, pana to nie dotyczy... Zreasumujemy. Stalkerăw - zawodowcăw w
Harmont już prawie nie ma. Ci, ktărzy zostali, od Strefy trzymają siÚ z
daleka. Młodzież jest zdezorientowana i trwa proces jej oswajania.
Przeciwnik został rozbity, rozproszony, ukryty w swoich barłogach liże rany.
Towaru nie ma, a kiedy siÚ pojawia, nie znajduje nabywcăw. Nielegalny
przemyt materiałăw ze Strefy skoáczył siÚ trzy miesiące temu. Czy tak?
Nunnun milczał. Teraz, myślał, teraz mi przysunie. Ale gdzie jest
dziura w mojej sieci? I to spora, o Ile siÚ znam na medycynie, no prÚdzej,
prÚdzej, stary parasolu! Nie mÚcz człowieka...
- Nie słyszÚ odpowiedzi - oznajmił Herr Lemchen i przyłożył dłoá do
pomarszczonego włochatego ucha.
- Dobra, szefie - ponuro powiedział Nunnun. - Starczy. Już mnie pan
usmażył i ugotował, niech pan podaje na stăł.
Herr Lemchen wydał z siebie nieokreślone chrząkniÚcie.
- Nie ma pan mi nawet nic do powiedzenia - powiedział z nieoczekiwaną
goryczą. -- Gapi siÚ pan we mnie jak sroka w gnat, a jak ja siÚ czułem,
kiedy przedwczoraj... - Znienacka przerwał, wstał i powÚdrował do sejfu. -
Krătko măwiąc, przez ostatnie dwa miesiące, tylko według dostÚpnych nam
informacji, przeciwnik otrzymał ponad sześÖ tysiÚcy jednostek materiału z
răżnych Stref. - Zatrzymał siÚ przy sejfie, pogłaskał jego lakierowany bok i
gwałtownie odwrăcił siÚ do Nunnuna. - Niech pan nie żywi iluzji! - wrzasnął.
- Odciski palcăw Barbridgea! Odciski palcăw Maltaáczykal Odciski palcăw
Nochala Ben Halevi, o ktărym pan nawet nie uznał za stosowne wspomnieÖ!
Odciski palcăw Polipa Herescha i Liliputa Cmygal Tak pan oswaja tutejszą
młodzież? "Bransoletkl", "Igiełki" "Białe wiatraczki"! Mało tego! Jakieś
"racze oczy", jakieś "suche grzechotki", "grzmiące serwetki", niech je
diabli wezmą! - znowu urwał, wrăcił na fotel, zaplătł rÚce jak poprzednio i
grzecznie zapytał: - Co pan o tym sądzi, mister Nunnun?
Nunnun wyjął chusteczkÚ do nosa i wytarł kark i szyjÚ.
- Nic nie sądzÚ - wychrypiał uczciwie. - Przepraszam, szefie, ale ja
teraz w ogăle... Niech trochÚ oprzytomniejÚ... Barbridge! Barbridge nie ma
nic wspălnego ze Strefą! Znam jego każdy krok! Urządza popijawy i pikniki
nad Jeziorem, zgarnia niezłą forsÚ i po prostu nie potrzebuje...
Przepraszam, oczywiście gadam głupstwa, ale zapewniam pana, że nie spuściłem
oka z Barbridgea od momentu wyjścia ze szpitala...
- Dłużej nie zatrzymujÚ pana - powiedział Herr Lemchen. - DajÚ tydzieá
czasu. Ma pan przedstawiÖ swoje wnioski na temat kanałăw, jakimi materiały
ze Strefy trafiają do rąk Barbridgea... i wszystkich innych. Do widzenia!
Nunnun wstał, niezgrabnie skłonił głowÚ przed profilem Herr Lemchena i
nadal wycierając chusteczką obficie spoconą szyjÚ, wyszedł do sekretariatu.
Smagły młodzieniec palił, z zadumą wpatrując siÚ w rozbebeszoną elektronikÚ.
Przelotnie spojrzał w stronÚ Nunnuna - oczy miał puste, zwrăcone w głąb
siebie. Richard Nunnun byle jak nasadził na głowÚ kapelusz, złapał pod pachÚ
płaszcz i wyniăsł siÚ do wszystkich diabłăw. Coś takiego jeszcze nigdy mi
siÚ nie zdarzyło - myślał chaotycznie. Coś podobnego! Nochal Ben Halevi! Już
nawet przezwiska siÚ dorobił... Kiedy? Taki smarkacz, wygląda jakby do
trzech nie potrafił zliczyÖ... nie, to nie to, ciągle nie to... Ach, ty
bydle bezmăzgie, ty Ścierwniku! Tu mnie dopadłeś! Zrobiłeś mnie w konia jak
ostatniego kretyna... Jak to siÚ stało? Przecież to po prostu nie mogło siÚ
staÖ! No, identycznie jak wtedy w Singapurze - mordą o ziemiÚ, głową o
ścianÚ...
Wsiadł do samochodu i przez jakiś czas nie bardzo wiedząc, na jakim
świecie jest, szukał na desce rozdzielczej kluczyka do stacyjki. Z kapelusza
kapało na kolana wiÚc go zdjął i nie patrząc rzucił za siebie. RzÚsisty
deszcz zalewał przednią szybÚ i Richardowi Nunnunowi z niewiadomego powodu
wydało siÚ, że z tej właśnie przyczyny nie ma zielonego pojÚcia, co dalej
począÖ. Kiedy zdał sobie z tego sprawÚ, z całej siły rąbnął piÚścią w swoje
łyse czoło. Ulżyło. Od razu sobie przypomniał, że kluczyka nie ma i byÖ nie
może, a za to w kieszeni leży "owak". Wieczny akumulator. I że choÖbyś miał
pÚknąÖ, trzeba go wyjąÖ z kieszeni i wetknąÖ w gniazdko, i wtedy bÚdzie
można przynajmniej gdzieś pojechaÖ
- aby dalej od tego domu, od tego okna, przez ktăre niezawodnie
obserwuje go stara purchawa...
RÚka Nunnuna z "owakiem" zamarła w połowie drogi. Tak, wiem
przynajmniej, od kogo trzeba zacząÖ. No i właśnie od niego zacznÚ. Och, jak
ja od niego zacznÚ! Nikt nigdy od nikogo tak nie zaczynał, jak ja od niego
zacznÚ, i to natychmiast. I z taką przyjemnością. Puścił w ruch wycieraczki
i pojechał bulwarem, jeszcze prawie nic przed sobą nie widział, ale już
powoli siÚ uspokajał. To nic. ChoÖby nawet i tak jak w Singapurze. Koniec
koácăw w Singapurze wszystko siÚ przecież dobrze skoáczyło... Też wielka
parada, raz mordą o ziemiÚ! Mogło byÖ gorzej! Nie mordą i nie o ziemiÚ, ale
o coś takiego z gwoździami... Dobra, nie bÚdziemy siÚ rozpraszaÖ. Gdzie ten
măj zakład? Ni cholery nie widaÖ... Aha jest.
Pora była nie urzÚdowa, ale zakład "Minut PiÚÖ" płonął światłami niczym
"Metropol". Otrząsając siÚ jak pies na brzegu, Richard Nunnun wkroczył do
rzÚsiście oświetlonego hallu śmierdzącego tytoniem, drogerią i skisłym
szampanem. Stary Bennie, jeszcze bez liberii, siedział przy barku na ukos od
wejścia i coś żarł trzymając w garści widelec. Przed nim, złożywszy wśrăd
pustych kieliszkăw swăj potworny biust siedziała Madame i frasobliwie
patrzyła, jak Bennie siÚ odżywia. W hallu nawet jeszcze nie posprzątano po
wczorajszym. Kiedy Nunnun wszedł, Madame niezwłocznie zwrăciła w jego stronÚ
szeroką otynkowaną twarz, początkowo niezadowoloną, a w sekundÚ păźniej
rozpromienioną zawodowym uśmiechem.
- Ha! - powiedziała basem. - Byłby to sam pan Nunnun? Ma pan ochotÚ na
dziewczynkÚ? Bennie obojÚtnie żarł dalej, był głuchy jak pieá.
- Witaj, staruszko! - powiedział Nunnun zbliżając siÚ. - Po co mi
dziewczynki, jeżeli widzÚ prawdziwą kobietÚ.
Bennie wreszcie zauważył Nunnuna. Straszna maska w purpurowo -
granatowych bliznach wykrzywiła siÚ z wysiłkiem w powitalnym uśmiechu.
- Dzieá dobry, szefie! - wychrypiał. - Przyszedł pan siÚ obsuszyÖ?
Nunnun uśmiechnął siÚ w odpowiedzi i skinął mu dłonią. Nie lubił
rozmawiaÖ z Bennie - bez przerwy trzeba było krzyczeÖ.
- Gdzie măj zarządca, nie wiecie? - zapytał.
- U siebie - odparta Madame. - Jutro trzeba zapłaciÖ podatki.
- Och, te podatki! - Powiedział Nunnun. - No dobra. Madame, proszÚ mi
przygotowaÖ to, co lubiÚ, niedługo wrăcÚ.
Bezszelestnie stąpając po grubym syntetycznym dywanie przeszedł
korytarzem, minął zasłoniÚte portierami gabinety - na ścianie obok każdego
gabinetu wisiała podobizna jakiegoś kwiatka - skrÚcił w niewidoczny
korytarzyk i bez pukania otworzył obite skărą drzwi.
Gnat Ratiusza siedział przy biurku i studiował w lusterku złowieszczy
pryszcz na nosie. Miał głÚboko w dupie jutrzejsze podatki. Przed nim, na
idealnie pustym stole, stał słoiczek z maścią rtÚciową i szklanka z
przezroczystym płynem. Gnat Ratiusza podniăsł na Nunnun przekrwione oczy i
zerwał siÚ na nogi wypuszczając lusterko, Nunnun bez słowa usiadł w fotelu
naprzeciw, przez jakiś czas w milczeniu obserwował łajdaka i słuchał
niewyraźnego mamrotania na temat przeklÚtego deszczu i reumatyzmu. Potem
powiedział:
- Zamknij no drzwi na klucz, pieseczku. Gnat łomocząc plaskostopymi
nożyskami podbiegi do drzwi, szczÚknął kluczem i wrăcił do biurka. Włochatą
bryłą wznosił siÚ nad Nunnunem, z oddaniem patrząc mu w usta. Nunnun ciągle
jeszcze obserwował go przez zmrużone powieki, nie wiadomo dlaczego właśnie
teraz przypomniał sobie, że Gnat Katiusza naprawdÚ nazywa siÚ Rafael. Gnatem
przezwano go za potwornie kościste piÚści, nagie, sinoczerwone, wyzierające
z jego gÚsto owłosionych rąk jak z mankietăw. Katiusza zaś nazwał siebie
sam, świÚcie przekonany, że jest to tradycyjne imiÚ wielkich carăw
mongolskich. Rafael. No căż, zaczniemy, Rafaelu.
- Co słychaÖ? - zapytał serdecznie.
- Wszystko w najlepszym porządku, szefie - spiesznie odpowiedział
Rafael - Gnat.
- W sprawie tamtego skandalu byłeś w komendanturze?
- Dałem komu trzeba sto piÚÖdziesiąt. Wszyscy są zadowoleni.
- Potrącisz sobie te sto piÚÖdziesiąt - powiedział Nunnun. - To twoja
wina, pieseczku. Trzeba było pilnowaÖ. Gnat przybrał nieszczÚśliwy wyraz
twarzy i z pokorą rozłożył wielkie łapy.
- W hallu trzeba położyÖ nowy parkiet - powiedział Nunnun.
- Zrobi siÚ.
Nunnun pomilczał chwilÚ ściągając wargi.
- Towar? - zapytał zniżając glos.
- TrochÚ jest - răwnież zniżając głos powiedział Gnat.
- Pokaż.
Gnat skoczył do sejfu wyjął paczuszkÚ położył na biurku przed Nunnunem
i rozpakował. Nunnun jednym palcem pogrzebał w kupce "czarnych bryzg", wziął
do rÚki "bransoletkÚ", obejrzał ją ze wszystkich stron i odłożył z powrotem.
- To wszystko? - zapytał.
- Nie przynoszą - przepraszająco powiedział Gnat.
- Nie przynoszą... - powtărzył Nunnun. Starannie przymierzył siÚ i z
całej siły noskiem buta kopnął Gnata w goleá. Gnat jÚknął, nawet pochylił
siÚ, żeby siÚ złapaÖ za bolące miejsce, ale zrezygnował i natychmiast stanął
na bacznośÖ. Wtedy Nunnun zerwał siÚ z fotela odepchnął go, złapał Gnata za
kołnierz koszuli i ruszył do niego, kopiąc, przewracając oczami i szepcząc
straszliwe przekleástwa. Gnat, stÚkając i jÚcząc, zadzierał głowÚ jak
spłoszony koá, cofał siÚ tyłem do chwili, kiedy runął na kanapÚ.
- Na dwie strony pracujesz, ścierwo? - syczał Nunnun prosto w białe z
przerażenia ślepia. - Ścierwnik kąpie siÚ w towarze, a ty mi przynosisz
koraliki w papierku?
- zamachnął siÚ i trzasnął Gnata w twarz, starając siÚ trafiÖ w pryszcz
na nosie.
- Ja ciÚ w kryminale zgnojÚ! Zgnijesz za życia, śmierdzielu... Na chleb
i wodÚ... Pożałujesz, że ciÚ matka na świat wydała! - znowu trzasnął piÚścią
w pryszcz na nosie. - Skąd Barbridge ma towar? Dlaczego jemu przynoszą, nie
tobie? Kto przynosi? Dlaczego ja o niczym nie wiem? Dla kogo pracujesz,
sukinsynu? Gadaj!
Gnat bezdźwiÚcznie otwierał i zamykał usta. Nunnun zostawił go, wrăcił
na fotel i położył nogi na biurku.
- Jak Boga kocham, szefie... Co znowu! Jaki towar? Ścierwnik nie ma
żadnego towaru. Teraz nikt nie ma towaru...
- Ty co? Masz zamiar spieraÖ siÚ ze mną? - serdecznie zapytał Nunnun
zdejmując nogi z biurka.
- Ależ skąd szefie... Jak Boga... - spiesznie zaprzeczył Gnat. - Żebym
tak zdrăw był! Ja, spieraÖ siÚ! nawet mi przez myśl nie przeszło...
- WygoniÚ jak psa - ponuro oznajmił Nunnun. - Nie umiesz pracowaÖ. Na
cholerÚ mi taki kretyn? Tacy jak ty na pÚczki poniewierają siÚ po
śmietnikach. A mnie jest potrzebny facet z głową.
- Momencik, szefie - rozsądnie powiedział Gnat, rozmazując krew po
twarzy. - Po co od razu naskakiwaÖ?... Może jednak sprăbujemy pogadaÖ... -
ostrożnie pomacał pryszcz koácem palca. - Że podobno Barbridge ma dużo
towaru? nie wiem. ProszÚ siÚ nie gniewaÖ, ale ktoś pana ocyganił, nikt teraz
towaru nie ma. Do Strefy sami smarkacze chodzą, no ale oni przecież nie
wracają, nie, szefie, ktoś pana nabiera... Nunnun obserwował go spod oka.
Wyglądało na to, że Gnat rzeczywiście nic nie wie. Zresztą łgaÖ mu było
niewygodnie - przy Ścierwniku trudno siÚ było pożywiÖ. - Te pikniki to dobry
interes? - zapytał.
- Pikniki? Nie za bardzo, nie powiem, żeby to były takie kokosy... Ale
teraz w mieście w ogăle skoáczyły siÚ dobre interesy...
- Gdzie siÚ odbywają te pikniki?
- Gdzie siÚ odbywają? Tak w răżnych miejscach. Pod Białą Gărą, czasami
przy Gorących Źrădłach, na TÚczowych Jeziorach...
- A jaka klientela?
- Klientela? - Gnat pociągną! nosem, zamrugał i powiedział
konfidencjonalnie: - Jeśli pan, szefie, chce siÚ za to zabraÖ, to ja bym
panu nie radził. Ze Ścierwnikiem pan tu nie wygra.
- A to dlaczego?
- Ścierwnik ma stałą klientelÚ. BłÚkitne hełmy to raz - Gnat zagiął
jeden palec.
- Oficerowie z komendantury to dwa, turyści z "Metropolu", "Białej
Lilii", z "Przybysza" - to trzy. Poza tym Ścierwnik ma już zorganizowaną
reklamÚ, miejscowi chłopcy też do niego chodzą... Jak Boga kocham, szefie,
nie warto z tym zaczynaÖ. Za dziewczynki nam płaci - nie powiem, żeby
dużo...
- Miejscowi też do niego chodzą?
- Głăwnie młodzież.
- No i co tam siÚ robi tych piknikach?
- Co siÚ robi? Jedziemy tam autokarami, tak? Da miejscu już stoją
namioty, bufet, muzyka... No to każdy zabawia siÚ jak ma ochotÚ. Oficerowie
przeważnie z dziewczynkami, turyści lecą patrzeÖ na StrefÚ... Jeśli przy
Gorących Źrădlach, to do Strefy tam jak rÚką siÚgnąÖ, zaraz za Siarkową
Rozpadliną... Ścierwnik im nawoził koáskich kości, no i patrzą sobie przez
lornetki...
- A miejscowi?
- Miejscowi? Miejscowych to oczywiście nie interesuje... Tak, zabawiają
siÚ, jak kto potrafi...
- A Barbridge?
- A co Barbridge? Jak wszyscy, tak i Barbridge...
- A ty?
- Co ja? Jak wszyscy, tak i ja. PilnujÚ, żeby dziewcząt nie krzywdzili
i... tego... no, tam... No, w ogăle jak wszyscy...
- I jak długo to trwa?
- Zależy jak kiedy. Czasami trzy dni, a czasami i tydzieá.
- A ile ta przyjemnośÖ kosztuje? - zapytał Nunnun, myśląc zupełnie o
czymś innym. Gnat coś odpowiedział, ale Nunnun go nie słyszał. Oto gdzie
jest dziura, myślał. Kilka dni... kilka nocy. W tych warunkach po prostu nie
sposăb upilnowaÖ Barbridnge'a, nawet wtedy, kiedy specjalne w tym celu
przyjechałeś. I jednak pomimo to sprawa jest nadal niejasna. On przecież nie
ma năg, a tamta rozpadlina... Nie, coś tu nie gra...
- Kto z miejscowych jeździ tam stałe?
- Z miejscowych? Przecież măwiÚ: przeważnie młodzież. No, Galevi,
Razba... Szczurek Zappha... ten Cmyg... No, jeszcze Maltaáczyk tam bywa.
Dobrane towarzystwo. Oni to nazywają "szkăłką niedzielną". Co, măwią,
wpadniemy do "szkăłki niedzielnej"? Oni głăwnie zarabiają na starszych
turystkach. Przyjeżdża z Europy jakaś starucha...
- "Szkăłka niedzielna" - powtărzył Nunnun. Zaświtała mu nagle jakaś
dziwna myśl. Szkoła. Wstał.
- Dobra - powiedział. - Băg z nimi, z piknikami. To nie dla nas. Ale
żebyś wiedział: Ścierwnik ma towar, a to już nasza sprawa, pieseczku. Tego
nie możemy ot, tak sobie zostawiÖ. Szukaj, Gnat, szukaj, bo inaczej wygoniÚ
ciÚ do wszystkich diabłăw. Skąd ścierwnik bierze towar, kto mu go dostarcza,
masz siÚ dowiedzieÖ i dawaÖ o dwadzieścia procent wiÚcej. Zrozumiałeś?
- Zrozumiałem, szefie - Gnat już stał na bacznośÖ, na wysmarowanej
mordzie malował siÚ wyraz psiego oddania.
- I żebyś mi siÚ nie guzdrał! Ruszaj głową, bydlaku! - nagle wrzasnął
Nunnun i wyszedł.
W hallu, przy barze, bez pośpiechu wypił aperitif, porozmawiał z Madame
na temat upadku obyczajăw, dał do zrozumienia, że w najbliższym czasie
zamierza rozbudowaÖ zakład i dla wiÚkszej wagi, zniżywszy głos, poradził siÚ
jej, co zrobiÖ z Bennim
- zestarzał siÚ chłop, ogłuchł, refleks już nie ten, nie nadąża jak
kiedyś... Była już szăsta, chciało mu siÚ jeśÖ, a măzg uporczywie drążyła,
gryzła niespodziewana myśl, niesamowita, dzika i zarazem niezmiernie
obiecująca.
Zresztą już i tak to i owo stało siÚ jasne, znikł z całej sprawy
irytujący i niesamowity posmak metafizyki, zestała tylko pretensja do samego
siebie o to, że wcześniej nie pomyślał o takiej możliwości, ale nie to było
najistotniejsze, najistotniejsze zawierało siÚ w tamtej myśli, ktăra ciągle
drążyła, drążyła i nie dawała spokoju.
Pożegnawszy siÚ z Madame i uścisnąwszy rÚkÚ Benniego, Nunnun pojechał
prosto do "Barge". Całe nieszczÚście w tym, myślał, że nie dostrzegamy, jak
mijają lata. Co tam zresztą lata - nie dostrzegamy, jak wszystko siÚ
zmienia. Wiemy, że wszystko siÚ zmienia, uczą nas od dzieciástwa, że
wszystko siÚ zmienia, po wielokroÖ widzieliśmy na własne oczy, jak wszystko
siÚ zmienia, i jednocześnie jesteśmy absolutnie niezdolni do zauważenia tego
momentu, kiedy zachodzi zmiana, albo też szukamy zmiany nie tam, gdzie
należy. Oto mamy już nowych stalkerăw - uzbrojonych w cybernetykÚ. Dawny
stalker był brudnym, ponurym facetem, ktăry ze zwierzÚcym uporem milimetr za
milimetrem pełzał na brzuchu po Strefie zarabiając swoją dolÚ. Nowy stalker
to playboy w krawacie, inżynier, siedzi sobie gdzieś o kilometr od Strefy,
papieros w zÚbach, pod rÚką szklanka z orzeźwiającym płynem
- siedzi i patrzy na ekrany. Dżentelmen na posadzie. Nader logiczny
obrazek, do tego stopnia logiczny, że inne możliwości po prostu na myśl nie
przychodzą. A przecież są i inne możliwości - na przykład szkăłka
niedzielna.
I nagle, jakby ni z tego, ni z owego, opadła go rozpacz. Wszystko było
bez sensu. Wszystko było daremne. Boże măj, pomyślał, przecież nic z tego
nie wyjdzie! Ale ma siły, ktăra utrzyma w dzieży to ciasto, pomyślał z
przerażeniem. Nie dlatego, że źle pracujemy. I nie dlatego, że oni pracują
lepiej. Po prostu właśnie taki jest nasz świat. I człowiek na tym świecie
jest właśnie taki. Gdyby nie było Lądowania - byłoby coś innego. Świnia
zawsze znajdzie błoto...
W "Barge" było mnăstwo światła i bardzo smacznie pachniało."Barge"
răwnież siÚ zmienił - ani nie potaáczysz, ani siÚ nie ubawisz jak niegdyś.
Szuwaks już nie przychodzi, brzydzi siÚ, a Red Shoehart wsunął tu pewnie
swăj piegowaty nos, skrzywił siÚ i wyszedł. Ernest ciągle jeszcze siedzi,
interes prowadzi jego stara, dorwała siÚ nareszcie - stali, solidni klienci,
cały Instytut przychodzi na obiady i wyżsi oficerowie răwnież - przytulne
gabinety, smaczna kuchnia, niedrogo i zawsze świeże piwo. Dobra, stara
gospoda.
W jednym z gabinetăw Nunnun zauważył Walentina Pillmana. Laureat
siedział nad filiżanką kawy i czytał złożony na połowÚ miesiÚcznik, Nunnun
podszedł do stolika.
- Czy można siÚ przysiąśÖ? - zapytał. Walentin podniăsł na niego czarne
okulary.
- A - powiedział. - ProszÚ bardzo.
- Za chwilÚ, tylko rÚce umyjÚ - powiedział Nunnun przypomniawszy sobie
nagle pryszcz.
Znali go tu dobrze. Kiedy wrăcił i usiadł naprzeciw Walentina. Na stole
już stał mały ruszt z dymiącym churasco i piwo w wysokim kuflu - nie za
zimne, nie za ciepłe, takie, jakie lubił. Walentin odłożył miesiÚcznik i
wypił łyczek kawy.
- Słuchaj - powiedział Nunnun odkrawając kawałek miÚsa. - Jak sądzisz,
czym siÚ to wszystko skoáczy?
- Co masz na myśli?
- Lądowanie, Strefy, stalkerzy, ośrodki wojskowo - przemysłowe, ta cała
kasza... Czym to wszystko może siÚ skoáczyÖ?
Walentin długo patrzył na Nunnuna ślepymi, czarnymi szkłami, nastÚpnie
zapalił papierosa i powiedział:
- Dla kogo? Skonkretyzuj.
- No, powiedzmy, dla całej ludzkości.
- To zależy od tego, czy bÚdziemy mieli szczÚście, czy nie - powiedział
Walentin.
- Teraz już wiemy, że dla ludzkości, pojmowanej jako całośÖ. Lądowanie
przeszło w gruncie rzeczy bez śladu. Dla ludzkości zresztą wszystko mija bez
śladu. Oczywiście, niewykluczone, że wyciągając na ślepo kasztany z tego
ognia, koniec koácăw wyciągniemy coś takiego, co sprawi, że życie na naszej
planecie stanie siÚ w ogăle niemożliwe. To naturalnie bÚdzie pech. Jednakże
chyba zgodzisz siÚ ze mną, że coś podobnego zagrażało ludzkości zawsze. -
Ruchem dłoni rozproszył dym z papierosa. - Widzisz, ja już dawno odwykłem od
rozważaá na temat ludzkości jako takiej. LudzkośÖ, pojmowana jako całośÖ,
jest zbyt stacjonarnym układem - nie ma sposobu, żeby ją ruszyÖ z miejsca.
- Tak uważasz? - z rozczarowaniem zapytał Nunnun. - No căż, może i masz
racjÚ...
- Powiedz mi szczerze, Richard - wyraźnie zabawiając siÚ zaczął
Walentin. - Na przykład dla ciebie, człowieka interesu, co siÚ zmieniło w
związku z Lądowaniem? Dowiedziałeś siÚ, że we Wszechświecie istnieje co
najmniej jeszcze jeden rozum oprăcz ludzkiego. No i co?
- Jak by ci tu powiedzieÖ? - wykrztusił Nunnun. Już żałował, że zaczął
tÚ rozmowÚ. Nie było o czym măwiÖ. - Co siÚ zmieniło dla mnie? Na przykład
już od wielu lat czujÚ siÚ trochÚ nieswojo, może nawet niepewnie. Dobrze,
tamci wpadli na chwilÚ i od razu siÚ wynieśli. A jeżeli przylecą znowu i
przyjdzie im do głowy pozostaÖ? Dla mnie, człowieka interesu, to nie jest,
widzisz, retoryczne pytanie
- kim oni są, jak żyją i czego chcą? W najbardziej prymitywnym
wariancie, muszÚ myśleÖ, jak w razie czego mam przestawiÖ produkcjÚ. MuszÚ
byÖ przygotowany. A jeżeli w ogăle okażÚ siÚ zbyteczny w ich systemie? -
Ożywił siÚ. - A jeżeli my wszyscy okażemy siÚ zbyteczni? Słuchaj, Walentin,
jeżeli już rozmawiamy na ten temat, czy istnieją jakieś odpowiedzi na te
pytania? Kim oni są, czego chcieli i czy wrăcą, czy nie?
- Odpowiedzi istnieją - odparł Walentin uśmiechając siÚ. - Jest ich
nawet bardzo wiele, możesz sobie wybraÖ dowolną, wedle gustu.
- A jak ty sam uważasz?
- Măwiąc szczerze nigdy nie pozwalałem sobie rozmyślaÖ poważnie na ten
temat. Dla mnie Lądowanie to przede wszystkim unikalne wydarzenie, coś, co
umożliwia przeskoczenie kilku stopni naraz w procesie poznania. Powiedzmy,
coś w rodzaju podrăży w przyszłośÖ techniki. No, mniej wiÚcej tak, jakby w
laboratorium Izaaka Newtona znalazł siÚ nagle wspăłczesny generator
kwantowy...
- Newton by nic nie zrozumiał.
- Jesteś w błÚdzie! Newton był wyjątkowo bystrym człowiekiem.
- Tak? no dobrze. Băg z nim, to znaczy z Newtonem. Ale jak ty sam,
pomimo wszystko, interpretujesz Lądowanie? niechże to bÚdzie nawet
niepoważna interpretacja...
- Dobrze, odpowiem ci. Ale muszÚ ciÚ uprzedziÖ, Richard, że twoje
pytanie leży w kompetencji pewnej pseudonauki, zwanej ksenologią. Ksenologia
to sprzeczna z naturą krzyżăwka naukowej fantastyki z logiką formalną. U
podstaw jej metodyki leży fałszywa przesłanka - przypisywanie pozaziemskiemu
intelektowi ludzkiej psychiki.
- Dlaczego fałszywa? - zapytał Nunnun.
- A dlatego, że biolodzy już siÚ raz sparzyli, kiedy prăbowali
przypisaÖ psychikÚ człowieka zwierzÚtom. Ziemskim zwierzÚtom, zauważ.
- Przepraszam - powiedział Nunnun. - To zupełnie inna sprawa. Przecież
măwimy o psychologii rozumnych istot.
- Tak. Wszystko byłoby znakomicie, gdybyśmy wiedzieli, co to takiego
rozum.
- A czy nie wiemy? - zdziwił siÚ Nunnun.
- Wyobraź sobie, że nie. Zwykle punktem wyjścia jest niezmiernie
prymitywne założenie: rozum jest to ta właściwośÖ człowieka, ktăra răżni
jego działanie od działania zwierząt. Taka, rozumiesz mnie prăba
odgraniczenia właściciela od jego psa, ktăry jakoby wszystko rozumie, tylko
nie potrafi powiedzieÖ. Zresztą z tej prymitywnej definicji wynikają
logicznie inne, ciekawsze. Bazują one na gorzkich, wnioskach z obserwacji
wspomnianej już działalności człowieka. Na przykład: rozumem nazywamy
zdolnośÖ żywej istoty do popełniania uczynkăw niecelowych i pozbawionych
wszelkiego sensu.
- Tak, to o nas - zgodził siÚ Nunnun.
- Niestety. Albo, powiedzmy, definicja - hipoteza. Rozum jest to
skomplikowany instynkt, ktăry siÚ jeszcze ostatecznie nie ukształtował.
Przyjmujemy, że instynktowna działalnośÖ jest zawsze racjonalna i celowa.
Upłynie milion lat, instynkt ukształtuje siÚ ostatecznie i wtedy
przestaniemy popełniaÖ błÚdy, ktăra to umiejÚtnośÖ stanowi zapewne
immanentną cząstkÚ rozumu. I wăwczas, jeżeli coś siÚ zmieni we
wszechświecie, spokojnie sobie wymrzemy - właśnie dlatego, że oduczyliśmy
siÚ popełniaÖ błÚdy, to znaczy wyprăbowywaÖ răżne, nie przewidziane
rygorystycznym programem warianty.
- W twojej interpretacji to wszystko wygląda jakoś obraźliwie.
- ProszÚ bardzo, służÚ ci nastÚpną definicją, niezmiernie wzniosłą i
szlachetną. Rozum jest to umiejÚtnośÖ wykorzystywania potencjału
otaczającego nas świata, bez uciekania siÚ zniszczenia tego świata.
Nunnun skrzywił siÚ i pokrÚcił głową.
- Nie - powiedział. - To nie o nas... no a co powiesz o twierdzeniu, że
człowiek w odrăżnieniu od zwierząt odczuwa nieprzepartą potrzebÚ wiedzy?
Gdzieś o tym czytałem.
- Ja răwnież - powiedział Walentin. - Ale całe nieszczÚście polega na
tym, że człowiek, a w każdym razie ludzkośÖ w swojej masie, bez trudu
przezwyciÚża tÚ swoją potrzebÚ wiedzy. Moim zdaniem taka potrzeba w ogăle
nie istnieje. Istnieje potrzeba zrozumienia świata, a do tego wiedza nie
jest potrzebna. Dla przykładu -- hipoteza o Bogu daje z niczym
nieporăwnywalną możliwośÖ zrozumienia absolutnie wszystkiego, absolutnie
niczego siÚ nie dowiadując... Daj człowiekowi maksymalnie uproszczony model
świata i interpretuj każde wydarzenie w oparciu o ten uproszczony system.
Takie podejście do problemu nie wymaga żadnej wiedzy. Kilka wyuczonych
formułek plus tak zwana intuicja, i tak zwany zmysł praktyczny, i tak zwany
zdrowy rozsądek.
- Poczekaj - powiedział Nunnun. Dopił piwo i z hałasem postawił pusty
kufel na stole. - Nie odbiegajmy od tematu. Na przykład: człowiek spotyka
istotÚ z innej planety. Jak poznają, że obaj są rozumni?
- Nie mam pojÚcia - oświadczył ubawiony Walentin. - Wszystko, co
czytałem na ten temat, sprowadza siÚ do błÚdnego koła. Jeżeli oboje są
zdolni do nawiązania kontaktu, to znaczy, że są rozumni. I na odwrăt -
jeżeli są rozumni, to są zdolni do nawiązania kontaktu. Uogălniając - jeżeli
istota z innej planety ma honor posiadaÖ ludzką psychikÚ, to znaczy, że jest
rozumna. Tak to wygląda.
- Masz ci los - powiedział Nunnun. - A ja myślałem, że już wszystko
jest posegregowane i leży na odpowiednich păłkach...
- PosegregowaÖ nawet małpa potrafi - zauważył Walentin.
- Nie, poczekaj - powiedział Nunnun. Nie wiadomo dlaczego czuł siÚ
oszukany. - Ale jeżeli nie wiecie takich prostych rzeczy... Dobra, Băg z
nim, z rozumem: widocznie sam diabeł w tym siÚ nie rozezna. No a Lądowanie?
Przynajmniej powiedz, co myślisz o samym Lądowaniu?
- ProszÚ bardzo - powiedział Walentin. - Wyobraź sobie piknik... br>
Nunnun drgnął.
- Jak powiedziałeś?
- Piknik. Wyobraź sobie: las, przesieka, polana. Z przesieki na polanÚ
wjeżdża samochăd, z samochodu wysiada młodzież, butelki, koszyki z
prowiantem, dziewczyny, tranzystory, kamery filmowe... Rozpalają ognisko,
stawiają namioty, gra muzyka. A rankiem odjeżdżają. ZwierzÚta, ptaki i
owady, ktăre przez całą noc ze zgrozą obserwowały to, co siÚ działo, wyłażą
ze swoich kryjăwek. I căż widzą? Na trawie kałuża oleju, rozlana benzyna,
leżą nieprzydatne już świece i olejowe filtry. Poniewierają siÚ stare
szmaty, przepalone żarăwki, ktoś zgubił klucz francuski. Z opon spadło błoto
przywiezione z niewiadomych bagien... no, sam rozumiesz, ślady ogniska,
ogryzki jabłek, papierki od cukierkăw, puszki po konserwach, puste butelki,
czyjaś chusteczka do nosa, czyjś scyzoryk, podarte przedwczorajsze gazety,
bilon, zwiÚdłe kwiaty z innych lasăw...
- Zrozumiałem - powiedział Nunnun. - Piknik na skraju drogi.
- Właśnie. Piknik na skraju jakiejś kosmicznej drogi. A ty mnie pytasz,
czy oni wrăcą, czy nie?
- Daj no mi papierosa - powiedział Nunnun. - Niech diabli porwą waszą
samozwaáczą naukÚ! Ja sobie to zupełnie inaczej wyobrażałem.
- To twoje prawo - zauważył Walentin.
- To znaczy, że co? Że oni nas nawet nie zauważyli?
- Dlaczego?
- No, w każdym razie nie zwrăcili na nas uwagi...
- Wiesz, na twoim miejscu ja bym siÚ za bardzo nie martwił - poradził
Walentin.
Nunnun zaciągnął siÚ, zakasłał i zdusił papierosa.
- Wszystko jedno - powiedział z uporem. - To niemożliwe, niech was
diabli wezmą! Skąd, wy uczeni, tak gardzicie ludźmi? Dlaczego bez przerwy
staracie siÚ ich poniżyÖ?
- ChwileczkÚ - powiedział Walentin. - Posłuchaj... Zapytacie mnie: w
czym jest wielkośÖ człowieka? W tym, że wyzwolił nieomal kosmiczne moce
przyrody? Że w czasie tak krătkim zawładnął planetą i wyrąbał sobie okno na
Wszechświat? Nie w tym, że mimo to przetrwał i zamierza przetrwaÖ răwnież w
przyszłości.
Zapanowało milczenie. Nunnun rozmyślał.
- ByÖ może... - powiedział niepewnie. - Oczywiście, z takiego punktu
widzenia...
- Nie przejmuj siÚ - niefrasobliwie powiedział Walentin. - Piknik - to
przecież tylko moja hipoteza. I nawet nie hipoteza, szczerze măwiąc, tylko
tak, obrazek... Tak zwani poważni ksenologowie prăbują uzasadniÖ znacznie
solidniejsze i pochlebniejsze dla ludzkości wersje. Na przykład: że żadnego
Lądowania nie było, że Lądowanie dopiero nastąpi. Pewien niezmiernie wysoko
rozwiniÚty Intelekt zrzucił na ZiemiÚ kontenery z prăbkami swoich osiągniÚÖ
w dziedzinie kultury materialnej. Intelekt ăw oczekuje, że po zapoznaniu siÚ
z tymi prăbkami dokonamy skoku w dziedzinie techniki i wăwczas bÚdziemy w
stanie posłaÖ w odpowiedzi sygnały oznaczające, że jesteśmy gotowi do
nawiązania kontaktu. Może taka interpretacja bardziej ci odpowiada?
- To już znacznie lepiej - powiedział Nunnun. - WidzÚ, że i miÚdzy
uczonymi trafiają siÚ przyzwoici ludzie.
- Albo jeszcze inaczej. Lądowanie istotnie miało miejsce, ale tamci
wcale siÚ nie wynieśli. Faktycznie nadal jesteśmy z nimi w kontakcie, tylko
o tym nie wiemy. Przybysze zagnieździli siÚ w Strefach i starannie nas
studiują, przygotowując jednocześnie ludzi do okrutnych cudăw czasu, ktăry
nadchodzi.
- To rozumiem! - powiedział Nunnun. - Wtedy przynajmniej można pojąÖ,
co oznacza ta tajemnicza krzątanina w ruinach fabryki. Nawiasem măwiąc, twăj
piknik tej krzątaniny nie wyjaśnia.
- Dlaczego nie wyjaśnia? - nie zgodził siÚ Walentin. - Czy ktăraś z
dziewcząt nie mogła zapomnieÖ na polanie ulubionego mechanicznego
niedźwiadka?
- No nie, tego to za wiele - kategorycznie oświadczył Nunnun. - Ładny
niedźwiadek! Aż ziemia siÚ trzÚsie... Zresztą, oczywiście, może byÖ i
niedźwiadek. Piwa? Rozalia! Dwa piwa dla panăw ksenologăw!... A jednak
przyjemnie z tobą pogawÚdziÖ - powiedział do Walentina. - Takie, wiesz,
przeczyszczenie măzgu, jakby mi gorzkiej soli nasypano do czaszki. Bo to
pracuje człowiek, pracuje, a po co, o czym nie wie, czego siÚ nie spodziewa,
co serce zaspokoi...
Przynieśli piwo. Nunnun upił tyk, obserwując znad piany Walentina,
ktăry z powątpiewaniem i wstrÚtem wpatrywał siÚ w swăj kufel.
- Nie masz ochoty? - zapytał Nunnum oblizując wargi.
- Bo ja, prawdÚ măwiąc, nie pijÚ - niezdecydowanie powiedział Walentin.
- NaprawdÚ? - zdumiał siÚ Nunnun.
- Do diabła! - powiedział Walentin. - Musi przecież na tym świecie byÖ
choÖ jeden niepijący... - zdecydowanym ruchem odsunął kufer - Zamăw dla mnie
koniak, jeżeli już - powiedział.
- Rozalia! - wrzasnął niezwłocznie już zupełnie rozweselony Nunnun.
Kiedy przyniesiono koniak, powiedział:
- Bez wzglÚdu na wszystko, bardzo mi siÚ to nie podoba. Już nie măwiÚ o
tym twoim pikniku - to w ogăle zwyczajne świástwo! Ale jeżeli nawet przyjąÖ
wersjÚ, że to, powiedzmy, tylko preludium do kontaktu, bardzo to nieładnie z
ich strony. Jeszcze rozumiem "bransolety", "pustaki"... Ale po co "czarci
pudding"? "Łysica" po co? I ten ohydny puch...
- Przepraszam - powiedział Walentin wybierając plasterek cytryny. -
Twoja terminologia nie jest dla mnie dostatecznie jasna. Jaka, przepraszam,
łysica?
Nunnun roześmiał siÚ.
- To folklor - wyjaśnił. - Roboczy żargon stalkerăw. "Łysice" to
obszary wzmożonej grawitacji.
- Aha, grawikondensaty... Ukierunkowana grawitacja. O tym
porozmawiałbym z przyjemnością, ale ty i tak nic z tego nie zrozumiesz.
- A to dlaczego? Bądź co bądź jestem inżynierem...
- A to dlatego, że ja sam nie rozumiem - odpowiedział Walentin. - Mam
już układy răwnaá, ale jak je zinterpretowaÖ - nie mam zielonego
wyobrażenia... A "czarci pudding" to zapewne koloidowy gaz?
- Zgadza siÚ. Słyszałeś o katastrofie w laboratoriach Carryguna?
- Coś niecoś - niechÚtnie odparł Walentin.
- Ci idioci umieścili porcelanowy kontener z "puddingiem" w specjalnej
komorze, szczelnie izolowanej... To znaczy oni myśleli, że komora jest
szczelnie izolowana... a kiedy manipulatorami otworzyli kontener, "pudding"
przesączył siÚ przez metal i plastyk jak woda przez bibułÚ, wykipiał na
zewnątrz i wszystko, z czym wszedł w kontakt, zamienił răwnież w pudding.
ZginÚło trzydziestu piÚciu ludzi, ponad stu jest okaleczonych, a całe
laboratorium nie nadaje siÚ do niczego. Byłeś tam kiedyś? Wspaniały gmach! A
teraz pudding spłynął do piwnic i na niższe piÚtra... Prześliczne preludium
do kontaktu...
Walentin okropnie siÚ skrzywił.
- Tak, to wszystko wiem - powiedział. - Jednakże zgodzisz siÚ chyba ze
mną, Richard, że przybysze nie mają z tym nic wspălnego. Skąd oni mogli
wiedzieÖ, że u nas istnieje przemysł zbrojeniowy?
- A należałoby wiedzieÖ! - pouczająco stwierdził Nunnun.
- Oni zaś odpowiedzieliby na to: już dawno należało zlikwidowaÖ
przemysł zbrojeniowy.
- Też racja - przyznał Nunnun. - No wiÚc niechby siÚ tym zajÚli, jeżeli
są tacy wszechpotÚżni.
- To znaczy, że proponujesz im ingerencjÚ w wewnÚtrzne sprawy
ludzkości?
- Hm - powiedział Nunnun. - W ten sposăb oczywiście możemy zajśÖ bardzo
daleko. Zostawmy to. Lepiej powrăÖmy do początku naszej rozmowy. Czym to
wszystko siÚ skoáczy? No na przykład wy, uczeni. Czy macie nadziejÚ na
znalezienie w Strefie czegoś naprawdÚ epokowego, czegoś co rzeczywiście
pozwoliłoby na dokonanie przewrotu w nauce, w technice, w sposobie życia?
Walentin wzruszył ramionami.
- Zwracasz siÚ pod niewłaściwy adres, Richard. Ja nie lubiÚ jałowych
spekulacji. Kiedy mowa o takich poważnych sprawach, jestem zwolennikiem
ostrożnego sceptycyzmu. Jeżeli przyjąÖ za punkt wyjścia to, co już znajduje
siÚ w naszych rÚkach, przed nami cały wachlarz możliwości i niczego
określonego powiedzieÖ na razie nie można.
- No dobrze, sprăbujemy z drugiego koáca. Co, twoim zdaniem, już mamy w
rÚku?
- Jak by to nie było zabawne, raczej niewiele. Odkryliśmy za to wiele
zdumiewających zjawisk. W niektărych przypadkach nauczyliśmy siÚ nawet
wykorzystywaÖ te zjawiska dla własnych potrzeb. I nawet przywykliśmy do
nich... Małpa naciska czerwony guziczek - dostaje banana, naciska biały -
dostaje pomaraáczÚ, ale jak zdobyÖ banany i pomaraácze bez naciskania
guziczkăw - tego małpa nie wie. I jaki jest związek miÚdzy guziczkami a
pomaraáczami i bananami, małpa nie rozumie. Weźmy, powiedzmy, "owaki".
Znaleźliśmy dla nich zastosowanie. Odkryliśmy nawet warunki, w ktărych
rozmnażają siÚ przez podział. Ale do dziś nie umiemy zrobiÖ ani jednego
"owaka", nie znamy ich konstrukcji i sądząc po tym nieprÚdko zorientujemy
siÚ w tym wszystkim... Sformułowałbym to nastÚpująco: istnieją obiekty, dla
ktărych znaleźliśmy zastosowanie. Posługujemy siÚ nimi, chociaż prawie na
pewno niezgodnie z ich prawdziwym przeznaczeniem. Jestem absolutnie
przekonany, że w wiÚkszości wypadkăw wbijamy mikroskopami gwoździe. Ale
jednak coś niecoś przydaje siÚ nam: "owaki", "bransolety" pobudzające
procesy biologiczne... răżne typy quasi - biologicznych mas, ktăre dokonały
takiego przewrotu w medycynie... Mamy do dyspozycji nowe trankwilizatory,
nowe gatunki nawozăw sztucznych... rewolucja w agronomii... Zresztą po co ci
to wyliczam! Wiesz o tym nie gorzej ode mnie, bransoletkÚ, jak widzÚ, sam
nosisz... Obiekty tej grupy nazwałbym pożytecznymi. Można powiedzieÖ, że w
jakimś stopniu ludzkośÖ została nimi uszczÚśliwiona, chociaż nigdy nie
należy zapominaÖ, że w naszym euklidesowym świecie każdy kij ma dwa koáce...
- Niepożądane zastosowanie? - wtrącił Nunnun.
- A tak. Powiedzmy zastosowanie "owakăw" w przemyśle zbrojeniowym...
Ale ja nie o tym... Działanie każdego pożytecznego obiektu mniej lub wiÚcej
zbadaliśmy i mniej lub wiÚcej jesteśmy w stanie objaśniÖ. Obecnie jest to
tylko kwestia nieznajomości technologii, ale za jakieś piÚÖdziesiąt lat sami
nauczymy siÚ produkowaÖ te krălewskie pieczÚcie i wtedy do woli bÚdziemy
mogli nimi tłuc orzechy. Bardziej skomplikowana jest sprawa z drugą grupą
obiektăw - bardziej właśnie dlatego, że żadnego zastosowania te obiekty u
nas nie znajdują, a ich właściwości, w ramach naszych wspăłczesnych
wyobrażeá, są kompletnie niewytłumaczalne. Na przykład pułapki magnetyczne
răżnych typăw. My już wiemy, że tu chodzi o pułapkÚ magnetyczną. Panow to
bardzo interesująco udowodnił. Ale nadal nie rozumiemy, gdzie może znajdowaÖ
siÚ źrădło tak potÚżnego pola magnetycznego i gdzie leży przyczyna jego
superstabilności... nic nie rozumiemy. Możemy tylko stawiaÖ fantastyczne
hipotezy zakładające takie właściwości przestrzeni, o ktărych nawet siÚ nam
nie śniło. Albo weźmy K-25... Jak wy nazywacie takie czarne, ładne kulki, z
ktărych robi siÚ biżuteriÚ?
- "Czarne bryzgi" - powiedział Nunnun.
- O to, to, "czarne bryzgi"... Dobra nazwa... Jakie są ich właściwości,
to wiesz. Jeśli przez taką kulkÚ przepuściÖ promieá światła, to światło
wyjdzie z niej z opăźnieniem, przy czym to opăźnienie zależy od wagi kulki,
od jej rozmiarăw, od jeszcze niektărych parametrăw, i długośÖ fali
wychodzącego światła jest zawsze mniejsza od długości fali wchodzącego... Co
to jest? Dlaczego? Istnieje szaleácza teoria, według ktărej te twoje "czarne
bryzgi" to gigantyczne obszary przestrzeni, ktăra posiada zupełnie inne
właściwości niż nasza i ktăra pod działaniem naszej przestrzeni przyjÚła
taką właśnie zwiniÚtą formÚ... Walentin wyjął papierosa l zapalił. - Krătko
măwiąc, obiekty tej grupy dla obecnej praktyki ludzkiej są idealnie
bezużyteczne, chociaż z czysto naukowego punktu widzenia mają fundamentalne
znaczenie. To po prostu tak, jakby nam z nieba spadły odpowiedzi na pytania,
ktărych jeszcze nie umiemy zadaÖ. Wspomniany wyżej sir Izaak, byÖ może, nie
byłby w stanie pojąÖ zasady działania lasera, ale w każdym razie
zrozumiałby, że skonstruowanie czegoś takiego jest możliwe i to niezawodnie
wywarłoby ogromny wpływ na jego naukowy światopogląd. Nie bÚdÚ siÚ wdawaÖ w
szczegăły, ale istnienie takich obiektăw jak pułapki magnetyczne K-25,
"biały pierścieá" - za jednym zamachem skosiło całe pole kwitnących jeszcze
do niedawna teorii i powołało do życia całkowicie nowe hipotezy. A przecież
istnieje jeszcze trzecia grupa...
- Tak - powiedział Nunnun. - "Czarci pudding" i Inne śliczności...
- Nie, nie. To wszystko należy zaliczyÖ albo do pierwszej, albo do
drugiej grupy. Mam na myśli obiekty, o ktărych nic nie wiemy, albo wiemy
tylko ze słyszenia, i ktăre nigdy nie trafiły w nasze rÚce. To, co nam
sprzątnÚli sprzed nosa stalkerzy
- sprzedali nie wiadomo komu, czy też ukryli... I to, o czym milczą.
Legendy, păłlegendy, "maszyna życzeá", "Dick włăczykij" "wesołe upiory"...
- ChwileczkÚ, chwileczkÚ - powiedział Nunnun. - A to co znowu takiego?
"Maszyna życzeá" - rozumiem...
Walentin zaśmiał siÚ.
- Widzisz, my răwnież mamy swăj roboczy żargon. "Dick włăczykij" - to
ten właśnie hipotetyczny niedźwiadek, ktăry rozrabia w ruinach fabryki. A
"wesołe upiory" - to pewna groźna turbulencja, ktăra pojawia siÚ w
niektărych rejonach Sfery.
- Pierwszy raz słyszÚ - oznajmił Nunnun.
- Rozumiesz, Richard - powiedział Walentin - grzebiemy w Strefie już
dwadzieścia lat, ale ciągle nie znamy ani tysiÚcznej czÚści tego, co tam siÚ
znajduje. A jeżeli już măwiÖ o wpływie Sfery na człowieka... O właśnie,
musimy jeszcze zaklasyfikowaÖ kolejną czwartą grupÚ. Już nie obiektăw, tylko
oddziaływaá. Ta grupa zbadana jest skandalicznie niedbale, chociaż moim
zdaniem dysponujemy wystarczającą ilością faktăw. I wiesz, Richard, czasem
robi mi siÚ zimno, kiedy myślÚ o tych faktach.
- Żywe trupy... - mruknął Nunnun.
- Co? A... Nie, to zagadkowe, ale nic wiÚcej. Jak by ci wyjaśniÖ... To
można sobie wyobraziÖ. Ale jeżeli wokăł człowieka zaczynają znienacka
zachodziÖ metafizyczne i metabiologiczne zjawiska...
- Masz na myśli emigrantăw...
- Owszem. Statystyka matematyczna to, zapewniam ciÚ, niezmiernie ścisła
nauka chociaż ma do czynienia z przypadkowymi wielkościami. A oprăcz tego to
bardzo wymowna dyscyplina naukowa, bardzo ilustracyjna...
Walentin najwidoczniej z lekka sobie podchmielił. Zaczął măwiÖ
głośniej, policzki mu porăżowialy, a brwi nad ciemnymi szklarni powÚdrowały
wysoko do găry, marszcząc czoło w harmonijkÚ.
- Rozalia! - wrzasnął nagle. - Jeszcze jeden koniak! Podwăjny!
- LubiÚ niepijących - z szacunkiem powiedział Nunnun.
- Bez dygresji! - surowo osadził go Walentin. - Słuchaj co do ciebie
măwią. To bardzo dziwne. - Podniăsł kieliszek, jednym łykiem wypił połowÚ i
ciągnął dalej.
- My nie wiemy, co siÚ stało z biednymi mieszkaácami Harmont w samym
momencie Lądowania. Ale oto jeden z nich postanowił wyemigrowaÖ. Jakiś tam
zwyczajny obywatel. Fryzjer. Syn fryzjera i wnuk fryzjera. Przenosi siÚ,
powiedzmy, do Detroit. Otwiera zakład fryzjerski i zaczyna siÚ diabelski
obłÚd. Ponad dziewiÚÖdziesiąt procent jego klietăw nie przeżywa nawet roku:
giną w katastrofach samochodowych, wypadają z okien, wyrzynają ich
gangsterzy i chuligani, toną w płytkich stawach i tak dalej, i tak dalej.
Wzrasta liczba klÚsk żywiołowych w Detroit i jego okolicach, nie wiadomo
skąd nadciągają trąby powietrzne i tajfun, ktărych w tych miejscach nie
widywano od tysiąc siedemset zapomnianego roku. I wiele innych przyjemności
tego rodzaju, i takie kataklizmy zdarzają siÚ w każdym mieście, na każdym
terenie, wszÚdzie tam, gdzie osiedlają siÚ emigranci z rejonu Lądowania, a
liczba tych kataklizmăw jest wprost proporcjonalna do liczby emigrantăw
zamieszkałych w danym rejonie, i zwrăÖ uwagÚ, podobne oddziaływanie mają
tylko ci emigranci, ktărzy przeżyli samo Lądowanie. Urodzeni po Lądowaniu,
na statystykÚ nieszczÚśliwych wypadkăw nie mają wpływu. Mieszkasz tu już
dziesiÚÖ lat, ale przyjechałeś po Lądowaniu i bez obawy można ciÚ przenieśÖ
choÖby do Watykanu. Jak wyjaśniÖ podobne zjawisko? Czego siÚ wyrzec -
statystyki? Czy może zdrowego rozsądku? - Walentin złapał kieliszek i
osuszył go jednym haustem. Richard Nunnun podrapał siÚ za uchem.
- Hm, tak - powiedział. - W ogăle to sporo słyszałem o tych rzeczach,
ale jeśli mam byÖ szczery, zawsze przypuszczałem, że w tym wszystkim,
delikatnie măwiąc jest sporo przesady... Rzeczywiście z punktu widzenia
naszej potÚżnej pozytywistycznej nauki...
- Albo, powiedzmy, mutagenny wpływ Strefy - przerwał mu Walentin. Zdjął
okulary i wpatrzył siÚ w Nunnuna czarnymi ślepawymi oczami. - U wszystkich
ludzi, ktărzy dostatecznie długo kontaktują siÚ ze Strefą, ulega zmianie
zarăwno genotyp jak i fenotyp. Czy ty wiesz, jakie dzieci rodzą siÚ w
rodzinach stalkerăw, czy wiesz, co siÚ dzieje z samymi stalkerami? Dlaczego?
Gdzie czynnik mutagenny? W Strefie nie ma żadnej radiacji. Chemiczna
struktura powietrza i gleby w Strefie, chociaż posiada pewną specyfikÚ, nie
przedstawia od tej strony żadnego niebezpieczeástwa. Co mam robiÖ w tych
warunkach - uwierzyÖ w czary? W uroki?...
- Ogromnie ci wspăłczujÚ z powodu twoich rozterek - odparł Nunnun. -
Ale jeśli mam byÖ szczery, to mnie osobiście znacznie bardziej działa na
nerwy zmartwychwstały nieboszczyk niż dane statystyczne. Tym bardziej że
danych statystycznych nie widziałem, a z nieboszczykami niejednokrotnie
miałem przyjemnośÖ... Walentin lekkomyślnie machnął rÚką.
- A tam, te twoje trupy... - powiedział. - Słuchaj, Richard, czy tobie
naprawdÚ nie wstyd? niezależnie od wszystkiego masz przecież wyższe
wykształcenie... Po pierwsze to nie są żadne trupy... To przecież fantomy...
rekonstrukcja według szkieletu... kukły... A poza tym zapewniam ciÚ - z
punktu widzenia podstawowych zasad, te twoje fantomy to nie mniej i nie
bardziej zdumiewające zjawisko niż wieczne akumulatory. Po prostu "owaki"
naruszają pierwszą zasadÚ termodynamiki, a fantomy - drugą, i na tym polega
cała răżnica. My wszyscy w pewnym sensie niedaleko odeszliśmy od człowieka
jaskiniowego - nie możemy sobie wyobraziÖ nic okropniejszego od upiora czy
wilkołaka. A tymczasem naruszenie związku przyczynowo-skutkowego to coś
znacznie straszniejszego niż całe stada upiorăw albo tych tam monstrăw
Rubinsteina... czy Wallensteina?
- Frankensteina.
- Tak, oczywiście, Frankensteina. Madame Shelle. Żona poety. Albo
cărka. - Nagle roześmiał siÚ. - Te twoje fantomy mają jedną ciekawą
właściwośÖ - autonomiczną zdolnośÖ do życia. Można na przykład odciąÖ im
dowolną czÚśÖ ciała i ona bÚdzie żyła. Oddzielnie. Bez żadnych roztworăw
fizjologicznych... Ostatnio dostarczyli nam do instytutu jednego takiego
nieboszczyka, no wiÚc zaczÚli go preparowaÖ to mi laborant Boyda opowiadał.
Oddzielili prawą rÚkÚ dla jakichś tam dalszych badaá, przychodzą nastÚpnego
ranka, a ona figÚ pokazuje... - Walentin roześmiał siÚ. - No? I tak trwa do
dzisiaj! To rozewrze palce, to znowu zaciśnie. Jak sądzisz, co ona chce
przez to powiedzieÖ?
- Według mnie symbol jest dośÖ przejrzysty - powiedział Nunnun patrząc
na zegarek. - Czy nie czas już na nas, Walentin? Mam jeszcze jedną ważną
sprawÚ do załatwienia.
- No to chodźmy - powiedział Walentin daremnie prăbując utrafiÖ twarzą
w oprawkÚ okularăw. - Ufff, upiłeś mnie fatalnie... - ujął okulary w obie
dłonie i starannie ulokował je na właściwym miejscu. - Jesteś samochodem?
- Tak, odwiozÚ ciÚ.
Obaj zapłacili i poszli do wyjścia. Walentin co chwila z rozmachem
przykładał palec do skroni witając znajomych laborantăw, ktărzy z
ciekawością gapili siÚ na znakomitośÖ światowej fizyki. Przy samych
drzwiach, żegnając rozpływającego siÚ w uśmiechu portiera, Walentin strącił
sobie okulary z nosa i wszyscy trzej rzucili siÚ im na ratunek.
- Ufff, Richard - dogadywał Walentin pakując siÚ do peugeota. -
Nieludzko mnie spiłeś. Tak nie można, u diabła... To nie wypada. Jutro
prowadzÚ doświadczenie...
I zaczał opowiadaÖ z zapałem o jutrzejszym doświadczeniu. Nunnun
odwiăzł go do miasteczka dla naukowcăw.
A oni też siÚ boją, myślał, wsiadając z powrotem do wozu. Boją siÚ,
jajogłowi... Tak zresztą byÖ powinno. Oni powinni baÖ siÚ nawet bardziej niż
my, wszyscy normalni obywatele razem wziÚci. Przecież my zwyczajnie nic nie
rozumiemy, a oni przynajmniej wiedzą, do jakiego stopnia nic nie rozumieją.
Patrzą w tÚ przepaśÖ bez dna i wiedzą, że są skazani - muszą kiedyś zejśÖ do
tej przepaści. Serce zamiera. Ale zejśÖ na dăł trzeba, a jak to zrobiÖ i co
tam jest na dnie, i co najważniejsze czy da siÚ potem powrăciÖ?... A my,
grzeszni, patrzymy jeśli można to tak określiÖ, w przeciwną stronÚ. Słuchaj,
Dick, a może tak właśnie byÖ powinno? niech wszystko siÚ toczy swoją koleją,
a my już jakoś damy sobie radÚ. On ma racjÚ: najwiÚkszym tytułem do chwały
ludzkości jest to, że przetrwała i ma zamiar nadal przetrwaÖ... A jednak
niech was diabli wezmą, powiedział przybyszom. Nie mogliście urządziÖ sobie
pikniku w innym miejscu? Powiedzmy na KsiÚżycu. Albo na Marsie. Jesteście
tak samo obojÚtni na wszystko. Jak inni, chociaż nauczyliście siÚ zwijaÖ
przestrzeá. Piknik. Pikniku im siÚ zachciało...
Jakby tu najzrÚczniej załatwiÖ sprawÚ moich piknikăw? - rozważał,
powoli prowadząc samochăd po jasno oświetlonych, mokrych ulicach. Jak to
możliwie sprytnie przeprowadziÖ? Na zasadzie najmniejszego wysiłku, jak w
mechanice. Na cholerÚ mi măj, taki czy inny, ale jednak dyplom, jeżeli nie
potrafiÚ wymyśliÖ sposobu na załatwienie tego beznogiego łajdaka...
Zatrzymał wăz przed domem, w ktărym mieszkał Red Shoehart, i chwilÚ
jeszcze posiedział za kierownicą, zastanawiając siÚ, jak najlepiej
poprowadziÖ rozmowÚ. Potem zabrał "owaka', wysiadł z samochodu i dopiero
teraz zwrăcił uwagÚ, że dom wygląda na nie zamieszkany. Prawie wszystkie
okna były ciemne, na pustym skwerze nie paliły siÚ latarnie. To mu
przypomniało, co zobaczy za chwilÚ, i przeszedł go dreszcz. Nawet wpadło mu
do głowy, że byÖ może lepiej bÚdzie wywołaÖ Reda przez telefon i porozmawiaÖ
z nim w samochodzie, czy w jakiejś cichej knajpce, ale odpÚdził od siebie tÚ
myśl. Z wielu powodăw. A miÚdzy innymi dlatego, powiedział sobie, że nie
bÚdziemy siÚ upodabniaÖ do tych wszystkich żałosnych sukinsynăw, ktărzy
uciekli stąd jak karaluchy polanÚ wrzątkiem.
Wszedł na klatkÚ i powoli wspiął siÚ na gărÚ po dawno nie zamiatanych
schodach. Dookoła panowała bezludna cisza, drzwi wychodzące na podesty były
przeważnie uchylone lub nawet otwarte na oścież - z ciemnych korytarzy
ciągnÚło stÚchłym zapachem wilgoci i kurzu. Zatrzymał siÚ przed drzwiami
Reda, przygładził włosy za uszami, głÚboko odetchnął i nacisnął guziczek
dzwonka. Jakiś czas za drzwiami panowała cisza, potem skrzypnÚły deski
podłogi, szczÚknął zamek i drzwi uchyliły siÚ cichutko. Żadnych krokăw do
koáca nie słyszał.
W progu stała Mariszka, cărka Reda Shoeharta. Z przedpokoju na ciemne
schody padało jasne światło i w pierwszej chwili Nunnun dostrzegł tylko
ciemną sylwetkÚ dziewczynki i pomyślał, że bardzo siÚ wyciągnÚła w ciągu
ostatnich kilku miesiÚcy, ale potem, kiedy cofnÚła siÚ w głąb mieszkania,
zobaczył jej twarz. W mgnieniu oka poczuł suchośÖ w gardle.
- Witaj, Maria - powiedział starając siÚ, żeby jego glos brzmiał jak
najserdeczniej. - Co u ciebie słychaÖ, Mariszka?
Nie odpowiedziała. W milczeniu i absolutnie bezszelestnie cofała siÚ do
drzwi pokoju patrząc spode łba na Nunnuna. Prawdopodobnie nie poznała go.
Zresztą i on, măwiąc szczerze, też jej nie poznał. Strefa, pomyślał.
Paskudztwo...
- Kto tam? - zapytała Guta i wyjrzała z kuchni. - O Boże, Dick! Gdzieś
ty siÚ podziewał? Czy wiesz, że Red wrăcił?
Pośpieszyła do niego wycierając rÚce w rÚcznik przewieszony przez ramiÚ
- zawsze tak samo śliczna, silna i pełna energii, tylko jakby ją coś gryzło
od wewnątrz, zmizerniała na twarzy i oczy miała jakieś takie...
rozgorączkowane chyba?
Dick ucałował ją w policzek, oddał jej płaszcz i kapelusz i powiedział:
- Słyszałem, słyszałem... Ciągle nie mogłem znaleźÖ wolnej chwili, żeby
do was wpaśÖ. Red w domu?
- W domu - powiedziała Outa. - Siedzi tam u niego taki jeden...
niedługo już sobie păjdzie, od dawna siedzi. No wejdźże nareszcie...
Nunnun przeszedł kilka krokăw korytarzem i zatrzymał siÚ przed drzwiami
jadalni. Stary siedział przy stole. Sam. Fantom, nieruchomy i odrobinÚ
przekrzywiony na bok. Răżowe światło abażuru padało na jego szeroką ciemną
twarz jakby wyrzeźbioną w starym drzewie, na zapadniÚte, bezzÚbne usta, na
oczy martwe i bez połysku. Nunnun natychmiast poczuł ten zapach. Wiedział,
że to tylko gra wyobraźni, zapach był tylko przez pierwsze dni, a potem
doszczÚtnie znikał, ale Richard Nunnun czuł go jakby pamiÚcią - duszny,
ciÚżki zapach rozkopanej ziemi.
- Albo lepiej chodźmy do kuchni - pośpiesznie zaproponowala Guta. -
RobiÚ właśnie kolacjÚ, to przy okazji sobie pogadamy.
- Oczywiście - powiedział Nunnun ochoczo. - Tak dawno ciÚ nie widziałem
i jeszcze nie zapomniałaś, co zwykłem pijaÖ przed kolacją?
Przeszli do kuchni. Guta od razu otworzyła lodăwkÚ, a Nunnun usiadł
przy stole i rozejrzał siÚ. Jak zawsze było tu bardzo czysto, wszystko
lśniło, nad garnuszkami kłÚbiła siÚ para. Kuchenka była nowa, păłautomat, to
znaczy, że w domu nie brakowało pieniÚdzy.
- No jak tam Red? - zapytał Nunnun.
- Tak jak zawsze - odparła Guta. - W wiÚzieniu schudł, ale już siÚ
odjadł.
- Rudy?
- Jeszcze jak!
- Zły?
- Jasne! On już taki bÚdzie do śmierci. Postawiła przed nim szklaneczkÚ
"Krwawej Mary" - przezroczysta warstwa rosyjskiej wădki zawisła nad krążkiem
soku pomidorowego.
- Nie za dużo? - zapytała.
- W sam raz. - Nunnun wlał w siebie "Krwawą Mary". Pomyślał, że po raz
pierwszy tego dnia wypił coś przyzwoitego. - Tego mi brakowało - powiedział.
- A u ciebie wszystko w porządku? - zapytała Guta. - Tak długo nie
przychodziłeś,
dlaczego?
- PrzeklÚte interesy - odparł Nunnun. - Co najmniej raz w tygodniu
zamierzałem wpaśÖ albo chociaż zadzwoniÖ, ale najpierw musiałem jechaÖ do
Rexopolis, potem wybuchł jeden taki skandal, potem ktoś mi măwi: "Red
wrăcił" - dobra, myślÚ, nie bÚdÚ im przeszkadzaÖ... Jednym słowem nie mogłem
jakoś wyrwaÖ siÚ z tego kołowrotu. Czasem zadajÚ sobie pytanie, po jaką
cholerÚ tak harujemy? Dla forsy? Ale po jakiego diabła nam te pieniądze,
jeżeli nie robimy nic innego tylko harujemy, żeby je zarobiÖ?
Guta szczeknÚła pokrywkami, wziÚła z păłki paczkÚ papierosăw i usiadła
na wprost Nunnuna. Oczy miała spuszczone. Nunnun spiesznie wyciągnął
zapalniczkÚ, podał jej ogieá i znowu, po raz drugi w życiu, zobaczył, że jej
drżą palce, tak jak wtedy, kiedy Reda właśnie skazano i Nunnun przyszedł,
żeby daÖ jej pieniądze - w pierwszym okresie dosłownie umierała z glodu,
żadne ścierwo w kamienicy nie chciało jej pożyczyÖ grosza. Potem w domu
pojawiły siÚ pieniądze i to, należy przypuszaÖ bardzo znaczne, Nunnun nawet
domyślał siÚ skąd, ale w dalszym ciągu przychodził, przynosił Mariszce
słodycze i zabawki, po całych wieczorach pił z Guta kawÚ i razem planowali
szczÚśliwą i spokojną przyszłośÖ Reda, a nastÚpnie, nasłuchawszy siÚ
opowiadaá Guty, Nunnun szedł do sąsiadăw i prăbował ich uspokoiÖ, usiłował
im tłumaczyÖ, namawiał, wreszcie groził tracąc cierpliwośÖ: "Przecież Rudy w
koácu wrăci i wtedy kości wam połamie" - nic nie pomagało.
- A co z twoją dziewczyną? - zapytała Guta.
- Z ktărą?
- No z tą, z ktărą wtedy przyszedłeś... taka jasnowłosa...
- To ma byÖ moja dziewczyna? To moja stenografistką. Wyszła za mąż i
zwolniła siÚ z pracy.
- Powinieneś siÚ ożeniÖ, Dick - powiedziała Guta. - Chcesz, znajdÚ ci
narzeczoną. Nunnun chciał odpowiedzieÖ jak zwykle: Niech no tylko Mariszka
podrośnie... ale na szczÚście ugryzł siÚ w jÚzyk. Bardzo źle to by teraz
zabrzmiało.
- Potrzebna mi jest stenografistka. a nie żona - powiedział mrukliwie.
- najlepiej rzuÖ swojego rudego diabla i zostaá moją stenografistka.
Przecież świetnie stenografowałaś. Stary Harris do dzisiaj nie może o tobie
zapomnieÖ.
- Ja myślÚ - powiedziała Guta. - Obie rÚce sobie o niego posiniaczyłam.
- Do tego stopnia? - Nunnun udał ogromne zdziwienie. - W starym piecu
diabeł pali!
- O Boże! - powiedziała Guta. - Przecież on mi przejśÖ nie dawał! Ja
tylko jednego siÚ bałam, żeby siÚ Red przypadkiem nie dowiedział.
Bezszelestnie weszła Mariszka. Pojawiła siÚ w drzwiach, spojrzała na
garnki, na Richarda, potem podeszła do matki i przytuliła siÚ do niej,
odwracając twarz.
- No jak tam, Mariszka? - raźno powiedział Nunnun. - Chcesz czekoladkÚ?
Wsadził dwa palce do kiszonki kamizelki i wyjął czekoladowy samochodzik
w celofanie i chciał go daÖ dziewczynce. Mariszka nie drgnÚła. Guta zabrała
mu czekoladkÚ i położyła na stole. Jej wargi nagle zbielały.
- Wiesz, Guta - nadal raźno ciągnął Nunnun. - Mam zamiar siÚ
przeprowadziÖ. Zbrzydło mi mieszkanie w hotelu. Po pierwsze daleko od
instytutu...
- Ona już prawie nic nie rozumie - cicho powiedziała Guta i Nunnun
urwał w păł zdania, wziął w obie dłonie szklaneczkÚ i bezmyślnie zaczał ją
obracaÖ w palcach.
- Nie pytasz jak widzÚ, co u nas słychaÖ - măwiła dalej Guta - i masz
racjÚ. Ale przecież jesteś naszym starym przyjacielem, Dick, i przed tobą
nie mamy co ukrywaÖ. Zresztą, czy to można ukryÖ.
- Byliście z nią u lekarza? - zapyta! Nunnun nie podnosząc oczu.
- Tak. Oni nic tu nie mogą poradziÖ. A jeden powiedział - zamilkła.
Nunnun răwnież milczał. Nie było tu o czym măwiÖ ani nawet i myśleÖ,
ale nagle poraziła go straszna myśl - to jest Inwazja. Nie piknik na skraju
drogi, nie prăba nawiązania kontaktu - tylko Inwazja. Oni nie mogą nas
zmieniÖ, ale przenikają w ciała naszych dzieci i zmieniają je na swăj obraz
i podobieástwo. Przeszedł go dreszcz, ale od razu przypomniał sobie, że już
gdzieś czytał o czymś podobnym, jakiś pocket-book w kolorowej plastykowej
okładce i od tego wspomnienia zrobiło mu siÚ lżej na sercu. WymyśliÖ można
wszystko, czego dusza zapragnie. A to, co zostało wymyślone, nigdy naprawdÚ
siÚ nie zdarza.
- A jeden powiedział, że ona już nie jest człowiekiem - przerwała
milczenie Guta.
- Zawracanie głowy - głucho powiedział Nunnun.
- ZwrăÖ siÚ do prawdziwego specjalisty. Idź do Jamesa Catterfielda.
Chcesz, porozmawiam z nim. ZałatwiÚ, żeby ciÚ przyjął...
- Myślisz o Rzeźniku? - zaśmiała siÚ nerwowo. - Nie trzeba, Dick,
dziÚkujÚ ci. To właśnie on tak powiedział. Taki już widocznie przypadł nam
los.
Kiedy Nunnun odważył siÚ podnieśÖ oczy, Mariszki już nie było. a Guta
siedziała bez ruchu, usta miała rozchylone, oczy puste i na papierosie,
ktăry trzymała w palcach, wyrăsł długi słupek szarego popiołu. Wtedy Nunnun
popchnął ku niej szklankÚ i powiedział:
- Zrăb mi jeszcze jedną porcjÚ, dziewczyno... i sobie răwnież. A potem
wypijemy.
Popiăł spadł, Guta poszukała oczami, gdzie wyrzuciÖ niedopałek i
wrzuciła go do zlewozmywaka.
- Za co? - zapytała. - Tego właśnie nie rozumiem! Co myśmy takiego
zrobili? Pomimo wszystko nie jesteśmy najgorszymi ludźmi w tym mieście...
Nunnun pomyślał, że Guta teraz siÚ rozpłacze, ale ona nie zapłakała -
otworzyła lodăwkÚ, wyjÚła wădkÚ i sok, i zdjÚła z păłki drugą szklankÚ.
- A jednak nie traÖ nadziei - powiedział Nunnun. - Na świecie nie ma
niczego takiego, czego nie można naprawiÖ i możesz mi wierzyÖ, ja mam bardzo
duże możliwości. I zrobiÚ wszystko, co bÚdzie w mojej mocy...
Teraz sam wierzył w to, co măwił, i już w głowie robił przegląd
nazwisk, znajomości, miast, i już mu siÚ wydawało, że gdzieś coś słyszał o
podobnych wypadkach i że chyba wszystko dobrze siÚ skoáczyło, tylko trzeba
sobie przypomnieÖ, gdzie to było i kto leczył, ale akurat wtedy przypomniał
sobie, po co właściwie tu przyszedł, przypomniał sobie Herr Lemchena, a
także po co zaprzyjaźnił siÚ z Gutą i wtedy odechciało mu siÚ myśleÖ o
czymkolwiek, odegnał od siebie wszelkie sensowne myśli, usiadł wygodniej,
rozluźnił miÚśnie i już tylko czekał, kiedy mu dadzą coś do wypicia.
W tej właśnie chwili usłyszał z korytarza szurające kroki, stukot kul i
odrażający, szczegălnie w tym momencie, głos ścierwnika Barbridgea
powiedział nosowo:
- Ej, Rudy! A twoja Guta widocznie ma gościa - kapelusz wisi... Ja bym
na twoim miejscu tego tak nie zostawił...
I głos Reda:
- Uważaj na protezy, Ścierwnik. I zatrzaśnij dziăb. Tu są drzwi, żebyś
czasem nie zbłądził, ja mam zamiar zjeśÖ jeszcze dziś kolacjÚ.
I Barbridge: - Tfu, już nawet zażartowaÖ nie wolno!
I Red:
- DosyÖ siÚ już nażartowałeś. Wystarczy. Spływaj, spływaj, na co
czekasz!
SzczÚknął zamek i głosy stały siÚ cichsze, widocznie obaj wyszli na
schody. Barbridge coś powiedział păłgłosem i Red mu odpowiedział: "DosyÖ
tego, nie mam z tobą o czym gadaÖ!" Znowu mamrotanie Barbridgea i ostry głos
Reda: "Powiedziałem dosyÖ!" TrzasnÚły drzwi, zastukały szybkie kroki w
przedpokoju i w progu kuchni ukazał siÚ Red Shoehart. Nunnun wstał na jego
powitanie i obaj mocno uścisnÚli sobie dłonie.
- Wiedziałem, że to ty - powiedział Red obrzucając Nunnuna spojrzeniem
bystrych, zielonkawych oczu. - Uu, aleś siÚ spasł, grubasie! nieźle ciÚ
tuczą w naszych barach! Oho! WidzÚ, że wesoło spÚdzacie czas! Guta, zrăb i
dla mnie porcjÚ, muszÚ was doganiaÖ...
- PrawdÚ măwiąc jeszcześmy dobrze nie zaczÚli - powiedział Nunnun. -
Właściwie dopiero zabieraliśmy siÚ do roboty. Przed tobą trudno uciec!
Red zaśmiał siÚ ostro i uderzył Nunnuna piÚścią w ramiÚ.
- Zaraz siÚ okaże, kto kogo dogoni i kto kogo przegoni. Ja, bracie, dwa
lata siedziałem o suchym pysku. Żeby ciebie dogoniÖ, musiałbym chyba wypiÖ
cysternÚ... Chodźmy, chodźmy, nie bÚdziemy siedzieÖ w kuchni! Guta, co z tą
kolacją...
Dał nurka do lodăwki i wyprostował siÚ, trzymając w każdej rÚce po dwie
butelki z răżnymi nalepkami.
- Zabawimy siÚ! - oznajmił. - Wydajemy przyjÚcie na cześÖ najlepszego
przyjaciela, Richarda Nunnuna, ktăry nie opuszcza swoich w biedzie! Chociaż
nie przynosi mu to żadnego pożytku. Ech, szkoda, że nie ma Szuwaksa...
- A to zadzwoá do niego - zaproponował Nunnun. Red pokrÚcił ognisto
rudą głową.
- Tam, gdzie on teraz jest, jeszcze nie założyli telefonu. No, chodźmy,
chodźmy... Pierwszy wszedł do pokoju i rąbnął butelkami o stăł.
- Zabawimy siÚ, tato - powiedział do nieruchomego starca. - To jest
Richard Nunnun, nasz przyjaciel Dick, a to măj tata, Shoehart - senior...
Richard Nunnun skurczył siÚ wewnÚtrznie w mały twardy kłÚbek,
rozciągnął wargi od ucha do ucha, pomachał w powietrzu dłonią i powiedział
do nieboszczyka:
- Bardzo mi miło, mister Shoehart. Co u pana słychaÖ? My siÚ już znamy.
Red - powiedział do Shoeharta Juniora, ktăry penetrował barek. - Już raz
widzieliśmy siÚ, co prawda przelotnie...
- Siadaj - powiedział do niego Red wskazując na krzesło na wprost
starca. - Jeżeli chcesz z nim rozmawiaÖ, măw głośniej. On ni cholery nie
słyszy.
Rozstawił kieliszki, szybko otworzył butelki i powiedział do Nunnuna:
- Rozlewaj. Ojcu niedużo, na samo dno... Nunnun nalewał bez pośpiechu.
Stary siedział w poprzedniej pozie i patrzył w ścianÚ, nie zareagował kiedy
Nunnun podsunął mu kieliszek. A Nunnun już siÚ oswoił z nową sytuacją. To
była gra, gra straszna i żałosna. Rozpoczął ją Red, a on, Nunnun, właśnie do
niej przystąpiÖ tak jak robił przez całe życie, rozgrywając cudze partie i
straszne, i żałosne, i haniebne, i dziwaczne, i znacznie groźniejsze niż ta.
Red podniăsł swăj kieliszek i powiedział: "No to w drogÚ?" - i Nunnun jak
najnaturalniej spojrzał na starego, a Red niecierpliwie stukając swoim
kieliszkiem o kieliszek Dicka powiedział: "W drogÚ, w drogÚ... nie martw siÚ
o niego, tato nie da sobie krzywdy zrobiÖ..." - i wtedy Nunnun răwnie
naturalnie kiwnął głową i obaj wypili.
Red, błyskając oczami, zaczął măwiÖ tym samym podnieconym i nieco
sztucznym głosem :
- Koniec, bracie! WiÚcej mnie wiÚzienie nie zobaczy. Gdybyś ty wiedział
jak dobrze jest w domu! Forsa jest, ja już sobie fajny cottage upatrzyłem, z
ogrodem, nie gorszy niż Ścierwnika... Wiesz, że chciałem wyemigrowaÖ,
jeszcze w wiÚzieniu postanowiłem. Po jaką cholerÚ mam siedzieÖ do usranej
śmierci w tym zapowietrzonym mieście? niech to wszystko, myślÚ, jasny piorun
strzeli. Wracam -- moje uszanowanie, zabronili emigrowaÖ! Co to - przez te
dwa lata okazało siÚ, że jesteśmy zadżumieni?
Red măwił i măwił, a Nunnun kiwał głową, popijał whisky, wtrącał na
znak poparcia wspăłczujące przekleástwa, zadawał retoryczne pytania, a potem
zaczął wypytywaÖ o cottage - co to za cottage, gdzie, za ile? Nawet zaczął
siÚ spieraÖ z Redem, twierdził, że cottage jest drogi, w niedogodnym
miejscu, wyjął notes i przewracając kartki podawał adresy opuszczonych
domkăw, ktăre właściciele oddadzą za bezcen, a remont bÚdzie kosztował
grosze, szczegălnie jeśli złożyÖ prośbÚ o zezwolenie na emigracjÚ, otrzymaÖ
odmowÚ i zażądaÖ rekompensaty.
- Ty, jak widzÚ, przerzuciłeś siÚ na handel nieruchomościami -
powiedział Red.
- A ja wszystkim po trochu handlujÚ - odparł Nunnun i zrobił perskie
oko.
- Wiem, wiem, nasłuchałem siÚ o twoich aferach z burdelami!
Nunnun zrobił wielkie oczy, położył palec na ustach i spojrzał w stronÚ
kuchni.
- Co tam, wszyscy o tym wiedzą - powiedział Red.
- Pieniądze nie śmierdzą, teraz już wiem o tym z całą pewnością... Ale
żeś ty wziął Gnata na zarządzającego - myślałem, że pÚknÚ ze śmiechu, kiedy
siÚ o tym dowiedziałem. Wpuściłeś lisa do kurnika... Przecież on jest
stukniÚty, ja go znam od małego!
W tym momencie stary powoli, mechanicznym ruchem, niby ogromna kukła
uniăsł rÚkÚ z kolana i z drewnianym stukotem upuścił ją na stăł, obok swego
kieliszka. RÚka była ciemna, z niebieskim połyskiem, skurczone palce
upodobnialy ją do kurzej łapy. Red zamilkł i spojrzał na ojca. W jego twarzy
coś drgnÚło i Nunnun ze zdumieniem zauważył na tej piegowatej, drapieżnej
fizjonomii najprawdziwszą,
miłośÖ.
- Niech tata pije na zdrowie - serdecznie powiedział Red. - Ta odrobina
tacie nie zaszkodzi... - Nic siÚ nie băj - powiedział păłgłosem do Nunnuna
mrugając porozumiewawczo. - On sobie z kieliszkiem poradzi, bądź spokojny...
Patrząc na niego Nunnun przypomniał sobie, co siÚ działo, kiedy
laboranci Boyda przyszli tutaj po tego nieboszczyka. Laborantăw było dwăch,
silni chłopcy bez przesądăw, wysportowani itp., towarzyszył im lekarz ze
szpitala miejskiego, a z nim dwaj sanitariusze, potÚżni faceci, przyuczeni
do dźwigania noszy i uspokajania szaleácăw. Păźniej jeden z laborantăw
opowiadał, że "ten rudzielec" z początku jakby nie rozumiał, o co chodzi,
wpuścił ich do mieszkania, pozwolił obejrzeÖ ojca i zapewne starego
spokojnie by zabrano, ponieważ Red prawdopodobnie uznał, że tatusia chcą
wziąÖ do szpitala na badania. Ale te bałwany sanitariusze, ktărzy w czasie
wstÚpnych rokowaá sterczeli w przedpokoju i gapili siÚ na GutÚ, myjącą okna,
kiedy ich wezwano, zabrali siÚ do starego jak do zapluskwionej kanapy,
najpierw go wlekli po ziemi, a potem w ogăle upuścili na podłogÚ. Red siÚ
wściekł i tu dorwał siÚ do głosu kretyn lekarz i zaczął szczegăłowo
objaśniaÖ dokąd, po co i w jakim celu. Red słuchał go minutÚ, albo i dwie, a
potem nagle bez żadnego uprzedzenia eksplodował jak bomba wodorowa.
Laborant, ktăry to opowiadał, sam nie pamiÚta, w jaki sposăb znalazł siÚ na
ulicy. Rudy diabeł zrzucił ze schodăw wszystkich piÚciu, przy czym żadnemu
nie pozwolił odejśÖ dobrowolnie na własnych nogach. Wszyscy, według słăw
laboranta, wylatywali z bramy jak kule z armaty. Dwaj zostali nieprzytomni
na chodniku, a pozostałych trzech Red ścigał przez cztery przecznice, po
czym wrăcił do samochodu, ktărym przyjechali, i wybił w nim wszystkie szyby
- szofera w wozie już nie było, uciekł pieszo w przeciwnym kierunku.
- Tu, w jednym barze, dali mi przepis na nowy koktajl - măwił Red
rozlewając whisky. - Nazywa siÚ "czarci pudding", zrobiÚ ci potem, kiedy
zjemy. To, bracie, taka bomba, że na pusty żołądek piÖ jej nie można -
człowiek ryzykuje życie, po jednej porcji nie możesz ruszyÖ ani rÚką, ani
nogą... Jak tam sobie chcesz, Dick, ale ja clÚ dzisiaj ugoszczÚ według
pierwszej kategorii, słowo dajÚ. Przypomnimy sobie dawne dobre czasy, jak to
kiedyś w "Barge"... Biedny Ernest ciągle jeszcze siedzi, wiesz? - wypił,
otarł usta wierzchem dłoni i zapytał niedbale: - A co słychaÖ w instytucie?
Za "czarci pudding" jeszcze siÚ nie wziÚli? Ja, widzisz, obecnie jestem
trochÚ do tyłu, jeśli chodzi o ostatnie osiągniÚcia naukowe...
Nunnun od razu zrozumiał, dlaczego Red zaczyna rozmowÚ na ten temat.
Załamał rÚce i pozwiedział:
- Coś ty, stary! Nie słyszałeś, jaki numer wyszedł z tym "puddingiem"?
Słyszałeś o laboratoriach Carryguna? To taki prywatny sklepik... A wiÚc,
dostali skądś porcjÚ "puddiningu"...
Opowiedział o katastrofie, o straszliwym skandalu, o tym, że śledztwo
nic nie dało - skąd wziął siÚ "pudding" nie wiadomo do dziś. A Red sluchał
niby nieuważnie, potem dolał whisky do szklanek i powiedział:
- Dobrze im tak, kanaliom, żeby ich piekło pochłonÚło...
Wypili we dwăjkÚ. Red spojrzał na ojca, znowu w jego twarzy coś
drgnÚło, wyciągnął rÚkÚ, przysunął szklankÚ bliżej do skurczonych palcăw i
palce siÚ nagle zwarły obejmując dno szklaneczki.
- Tak szybciej păjdzie - powiedział Red - Guta! - wrzasnął - długo nas
bÚdziesz morzyÖ głodem? To na twoją cześÖ tak siÚ stara - wyjaśnił
Nunnunowi. - Na pewno robi twoją ulubioną sałatkÚ ze ślimakami, dawno je
kupiła, sam widziałem. No a w ogăle, co słychaÖ w instytucie? Znaleźli coś
nowego? Măwią, że teraz tam u was nic, tylko automaty, szkoda że pożytek z
nich niewielki.
Nunnun zaczął opowiadaÖ plotki z Instytutu i kiedy măwił, przy stole
obok starego bezszelestnie pojawiła siÚ Mariszka, postała chwilÚ położywszy
na stole kosmate łapki i nagle absolutnie dziecinnym ruchem przytuliła siÚ
do nieboszczyka i położyła mu głowÚ na ramieniu. I Nunnun, nie przerywając
opowiadania, pomyślał patrząc na te dwa upiorne płody Strefy: O Boże, co
jeszcze? Co jeszcze trzeba z nami zrobiÖ, żeby nas wreszcie ruszyło? Czy
nawet tego za mało? - Wiedział, że za mało. Wiedział, że miliardy ludzi o
niczym nie wiedzą i o niczym wiedzieÖ nie chcą, a jeżeli nawet siÚ dowiedzą,
to przez dziesiÚÖ minut bÚdą wstrząśniÚci, a potem wrăcą do swoich spraw, bo
po okrÚgach swoich wraca siÚ wiatr. UrżnÚ siÚ, pomyślał w ostatecznej furii.
Do diabła z Barbridgeem, do diabła z Lemchenem... do diabła z tą przez Boga
przeklÚtą rodziną, do diabła! UrżnÚ siÚ.
- Co tak na nich patrzysz? - cicho zapytał Red - nie băj siÚ, to jej
nie zaszkodzi, nawet przeciwnie - măwią, że oni dobrze robią na zdrowie.
- Tak. wiem - powiedział Nunnun i jednym haustem wysuszył szklankÚ.
Weszła Guta, rzeczowo poleciła Redowi rozstawiÖ talerze i postawiła na stole
wielką srebrną miskÚ z ulubioną sałatką Munna. I w tym momencie stary -
jakby ktoś nagle sobie przypomniał, że trzeba pociągnąÖ za nitki - jednym
ruchem uniăsł szklankÚ do rozwierających siÚ ust.
- No, moi kochani - powiedział Red z zachwytem w głosie - teraz
zabawimy siÚ na dwadzieścia cztery fajerki!
Przez noc w dolinie siÚ ochłodziło, a o świcie zrobiło siÚ wrÚcz zimno.
Szli nasypem kolejowym, stąpając po zbutwiałych podkładach miÚdzy
zardzewiałymi szynami, i Red widział, jak na skărzanej kurtce Artura
Barbridge'a błyskają kropelki zgÚstniałej mgły. Chłopiec maszerował lekko,
wesoło, jakby nie miał za sobą mÚczącej nocy, nerwowego napiÚcia, po ktărym
do tej chwili drżał każdy miÚsieá ciała, dwăch upiornych godzin, ktăre
spÚdzili w mÚczącym păłśnie na szczycie łysego pagărka, przytuleni do siebie
dla rozgrzewki, przeskakując strumieá "zielonki" opływającej wzgărze i
znikającej w rowie.
Po obu stronach nasypu leżała gÚsta mgła. Od czasu do czasu wpełzała na
szyny ciÚżkimi, szarymi płatami i wtedy szli po kolana unurzani w kłÚbiącej
siÚ z wolna wacie. Pachniało mokrą rdzą, a z błota po prawej stronie nasypu
ciągnÚło stÚchlizną. Wokăł nie było widaÖ nic oprăcz mgły, ale Red wiedział,
że po obu stronach rozpościera siÚ pagărkowata kamienista răwnina, a za
răwniną, we mgle kryją siÚ găry. I jeszcze wiedział, że kiedy wzejdzie
słoáce i mgła opadnie rosą, powinien zobaczyÖ gdzieś po lewej szkielet
roztrzaskanego śmigłowca, a przed sobą sznur wagonikăw, i że właśnie wtedy
zacznie siÚ prawdziwa robota.
Nie zatrzymując siÚ Red wsunął dłoá miÚdzy ramiona i plecak, podrzucił
plecak wyżej, żeby krawÚdź butli z helem nie wrzynała mu siÚ w krÚgosłup.
CiÚżki sukinsyn. Jak ja bÚdÚ siÚ z nim czołgał? Păłtora kilometra na
brzuchu... Dobra, nie tnij, stalker, wiedziałeś, na co idziesz. PiÚÖset
tysiÚcy czeka ciÚ na koácu tej drogi, możesz siÚ trochÚ wysiliÖ. PiÚÖset
tysiÚcy, niczego sobie kawał grosza, co? Niech zdechnÚ. Jeśli im oddam
taniej niż za piÚÖset tysiÚcy. I jeżeli dam ścierwnikowi wiÚcej niż
trzydzieści kawałkăw. A găwniarzowi... găwniarzowi nie dam nic. Jeśli stary
łajdak chociaż w połowie powiedział prawdÚ, to găwniarz nic nie dostanie.
Znowu spojrzał Arturowi w plecy i przez jakiś czas patrzył spod
zmrużonych powiek, jak tamten lekko skacze przez dwa podkłady, barczysty,
wąski w biodrach, a jego czarne jak u siostry włosy falują w rytmie marszu.
Sam siÚ wprosił, posÚpnie pomyślał Red. Sam. Dlaczego mu tak strasznie na
tym zależało? Aż dygotał cały i łzy miał w oczach... "niech pan mnie weźmie,
mister Shoehart! Răżni ludzie mi proponowali, ale ja chcÚ tylko z panem,
tamci są do niczego! Ojciec... Ale przecież on teraz nie może!" Red
wysiłkiem woli odepchnął od siebie to wspomnienie. Ale chciał o tym myśleÖ,
to było wstrÚtne i byÖ może dlatego zaczął myśleÖ o siostrze Artura, o tym,
jak on, Red, z tą Diną i trzeźwy spał, i pijany spał, i jakie to było za
każdym razem rozczarowanie. Wprost nie do wiary - dziewczyna jak złoto, z
taką by siÚ tylko kochaÖ i kochaÖ, a kiedy przychodzi co do czego - Iluzja,
nieżywa kukła, a nie kobieta. Tak jak te guziki na matczynej bluzce -
bursztynowe, păłprzeźroczyste, złotawe, aż siÚ pragnie wziąÖ je do ust i
ssaÖ w oczekiwaniu jakiejś niezwykłej słodyczy... I pamiÚta - brał je do ust
i ssał, i po stokroÖ przeżywał straszne rozczarowanie, i po stokroÖ
zapominał o tym rozczarowaniu - może nawet nie tyle zapominał, ile nie
chciał wierzyÖ własnej pamiÚci, kiedy je tylko znowu zobaczył.
A może to papachen mi go podesłał, pomyślał, nie przypadkiem dźwiga
taką armatÚ w tylnej kieszeni... Nie, raczej wątpliwe, Ścierwnik mnie zna.
Ścierwnik wie, że ze mną nie ma żartăw, i wie, jaki jestem w Strefie.
Przesadzam. Nie on pierwszy mnie prosił, nie on pierwszy zalewał siÚ łzami,
inni nawet klÚkali przede mną... A spluwy wszyscy ze sobą targają, kiedy idą
pierwszy raz. Pierwszy i ostatni raz. Czy naprawdÚ ostatni? Oj, ostatni,
chłopcze. Oto jak siÚ rzeczy mają, Ścierwniku
- po raz ostatni. Tak, papachen, gdybyś wiedział o projektach twego
syna, protezami byś skărÚ wygarbował syneczkowi twojemu wymodlonemu w
Strefie... Raptem poczuł, że coś pojawiło siÚ przed nimi. I to niedaleko - w
odległości trzydziestu
- czterdziestu metrăw.
- Stăj - powiedział do Artura.
Chłopiec posłusznie zamarł w miejscu. Refleks miał dobry: zastygł w
mgnieniu oka z podniesioną nogą, a nastÚpnie powoli i ostrożnie opuścił ją
na ziemiÚ. Red zrăwnał siÚ z nim i stanął. Koleina prowadziła w dăł i
całkowicie ginÚła we mgle. I właśnie tam, we mgle, coś trwało. To było
wielkie i nieruchome ale niegroźne. Red ostrożnie wciągnął nosem powietrze.
Tak. Niegroźne.
- Naprzăd - powiedział niegłośno. Odczekał, aż Artur zrobi pierwszy
krok i ruszył za nim. Kątem oka widział twarz Artura, jego klasyczny profil,
gładką skărÚ policzka i stanowcze, zaciśniÚte wargi pod cieniutkim wąsikiem.
Zanurzali siÚ we mgle, najpierw po pas, potem po szyjÚ, i po paru
sekundach zamajaczyła przed nimi ukośna bryła wagonika.
- DośÖ - powiedział Red i zaczął zdejmowaÖ plecak. - Siadaj tam, gdzie
stoisz. Przerwa na papierosa.
Artur pomăgł mu zdjąÖ plecak, a potem usiedli obok siebie na
zardzewiałej szynie. Red otworzył jedną z kieszeni plecaka, wyjął zawiniątko
z jedzeniem i termos z kawą, a păki Artur odwijal papier i układał kanapki
na plecaku wydostał zza pazuchy manierkÚ, otworzył ją i przymykając oczy
wypił kilka łykăw.
- Napijesz siÚ? - zaproponował wycierając dłonią szyjkÚ manierki. -
Nabierzesz odwagi... Artur pokrÚcił głową, dotkniÚty.
- Nie muszÚ nabieraÖ odwagi, mister Shoehart. Wolałbym kawÚ, jeśli pan
pozwoli. Bardzo tu wilgotno, prawda?
- Wilgotno - potwierdził Red. Schował manierkÚ, wybrał sobie kanapkÚ i
zaczął jeśÖ. - Kiedy mgła opadnie, zobaczysz, jakie tu błota dookoła. Kiedyś
w tych miejscach komarăw było zatrzÚsienie...
Umilkł i nalał sobie kawy. Kawa była gorąca, słodka i aromatyczna, i
nawet przyjemniej było teraz ją piÖ niż alkohol. Pachniała domem, Gutą i to
nie po prostu Gutą, ale Gutą w szlafroku, prosto ze snu, ze śladem poduszki
na policzku, niepotrzebnie siÚ w to wdałem, pomyślał Red. PiÚÖset tysiÚcy...
A na cholerÚ mi piÚÖset tysiÚcy? KnajpÚ mam zamiar kupiÖ, czy co? Pieniądze
są potrzebne, żeby o nich nie myśleÖ, jak słusznie powiedział Dick. Dom
jest, ogrădek jest, bez pracy w Harmont nie zostanÚ... napuścił mnie
Ścierwnik, menda plugawa, na wodÚ, napuścił jak dziecko...
- Mister Shoehart - powiedział nagle Artur uciekając spojrzeniem. - Czy
pan naprawdÚ wierzy, że ta kulka spełnia życzenia?
- Zawracanie głowy! - powiedział nieuważnie Red i zamarł ze szklaneczką
przy ustach. - A ty skąd wiesz, po co idziemy.
Artur roześmiał siÚ z zażenowaniem, wsadził rozcapierzoną dłoá w kruczą
czuprynÚ i powiedział:
- Domyślilem siÚ!... Już nie pamiÚtam, co konkretnie podsunÚło mi tÚ
myśl... Ale po pierwsze, poprzednio ojciec bez przerwy nudził o Złotej Kuli,
a ostatnio nagle przestał, za to ciągle chodził do pana, a ja przecież wiem
- wcale nie jesteście przyjaciăłmi, co by tam ojciec nie măwił. Oprăcz tego
zrobił siÚ ostatnio jakiś taki dziwny... - Artur znowu siÚ roześmiał i
pokrÚcił głową coś sobie przypominając. - A ostatecznie wszystko
zrozumiałem, kiedy na tym pustkowiu wyprăbowaliście sterowiec... - Klepnął
dłonią po plecaku, w ktărym leżał ciasno zwiniÚty pokrowiec sterowca. -
Uczciwie siÚ przyznajÚ, że was wtedy wyśledziłem, a kiedy zobaczyłem, jak
podnosicie w powietrze worek kamieni, wszystko stało siÚ dla mnie jasne.
Według mnie oprăcz Złotej Kuli w Strefie nic ciÚżkiego już nie zostało. -
Ugryzł kanapkÚ i w zamyśleniu powiedział z pełnymi ustami: - Tylko nie
rozumiem, jak ją pan przyczepi, przecież na pewno jest idealnie gładka...
Red cały czas patrzył na niego znad szklaneczki i myślał, jak bardzo
niepodobni są do siebie ojciec i syn. Inni ludzie. Inna twarz, inny głos,
inna dusza. Ścierwnik ma głos ochrypły, lizusowski, jakiś taki padalcowaty.
Ale kiedy măwił o niej, to măwił pierwszorzÚdnie. nie można go było nie
słuchaÖ. "Rudy - măwił wtedy przechylając siÚ przez stăł. - Przecież tylko
my dwaj zostaliśmy i na nas dwăch dwie nogi, i obie twoje... Kto, jak nie
ty? To byÖ może najcenniejsze ze wszystkiego, co jest w Strefie! Komu to siÚ
ma dostaÖ? Tym okularnikom z ich maszynami? Przecież to ja ją znalazłem, ja!
Ilu naszych po drodze poległo! A ja znalazłem! Trzymałem dla siebie. I teraz
też bym nikomu nie oddał, ale rÚce mam za krătkie... Tylko ty możesz tam
iśÖ. Ilu to ja młokosăw uczyłem, całą szkołÚ dla nich, rozumiesz, założyłem
- i nic, nie ten materiał. No dobra, nie wierzysz mi, nie wierzysz - nie
trzeba. Forsa dla ciebie. Dasz mi, ile sam zechcesz, wiem, że nie
skrzywdzisz... A ja może nogi odzyskam. Odzyskam nogi, czy ty to rozumiesz?
Strefa mi nogi zabrała, może Strefa mi je zwrăci?"
- Co? - zapytał Red ocknąwszy siÚ.
- Pytałem, czy mogÚ zapaliÖ, mister Shoehart.
- Tak - powiedział Red. - Pal, pal... Ja też zapalÚ.
Duszkiem dopił kawÚ, wyją! papierosa i ugniatając go wpatrzył siÚ w
rzedniejącą mgle. StukniÚty, pomyślał. Wariat, năg siÚ kanalii zachciało...
parszywej gnidzie...
Po tych wszystkich rozmowach zostawał w duszy jakiś osad i nie było
zupełnie jasne, jaki mianowicie. I z biegiem czasu nie ulatniał siÚ, lecz
przeciwnie - gÚstniał i gÚstniał. Nie wiadomo, co to było, ale
przeszkadzało, jakby czymś siÚ zaraził od Ścierwnika, ale nie plugastwem
jakimś, nawet odwrotnie... siłą może? nie, nie siłą. Czym w takim razie? No
dobra, powiedział sobie. Zrăbmy tak - załăżmy, że nie dotarłem tutaj. Już
siÚ zdecydowałem, spakowałem plecak i wtedy coś siÚ stało... zapudłowali
mnie, powiedzmy. Źle byłoby? Z całą pewnością źle. Dlaczego źle? Z pieniÚdzy
nici? Nie, nie chodzi o pieniądze... Że bezcenny skarb dostanie siÚ łobuzom,
Chrypom răżnym i Suchym? To prawda, w tym coś jest. Jakoś głupio. Ale co mi
do tego? Tak czy inaczej, w koácu właśnie im siÚ wszystko dostanie.
- Br-r-r... - Artur wzdrygnął siÚ. - Przenika do kości. Mister
Shoehart, może mi pan teraz da czegoś mocniejszego?
Red w milczeniu wyciągnął manierkÚ i dał Arturowi. A przecież nie od
razu siÚ zgodziłem, nagle pomyślał. Ze dwadzieścia razy posyłałem Ścierwnika
do wszystkich diabłăw, a za dwudziestym pierwszym jednak siÚ zgodziłem. Już
dłużej nie mogłem. Zupełnie nie mogłem. I ostatnia nasza rozmowa była krătka
i rzeczowa. "CześÖ, Rudy. Przyniosłem ci mapÚ. Może rzucisz na nią okiem?" A
ja spojrzałem mu w twarz i widzÚ, że oczy ma jak dwa wezbrane wrzody - żăłte
z czarną kropką, i wtedy powiedziałem: "Dobra". I to wszystko. PamiÚtam, że
byłem wtedy pijany, cały tydzieá piłem, paskudnie mi było na duszy... A, do
diabła, czy to nie wszystko jedno? Poszedłem. Po co ja w tym babrzÚ jak
patykiem w găwnie! Strach mnie obleciał czy co?
Wzdrygnął siÚ. Przeciągłe, żałośliwe skrzypienie dobiegło z gÚstej
mgły. Red zerwał siÚ i natychmiast jak podrzucony sprÚżyną stanął na nogi
Artur. Ale już znowu było cicho i tylko spod ich năg z szelestem spadał z
nasypu drobny żwir.
- To chyba grunt osiadł - niepewnie, z trudem wymawiając słowa
wyszeptał Artur -- Wagonetki z urobkiem... stoją od tak dawna...
Red patrzył wprost przed siebie i nic nie widział. Przypomniał sobie.
To było w nocy. Obudził go taki sam dźwiÚk - przeciągły i żałosny,
zamierający jak w sennym koszmarze. Tylko że to nie był sen. To zawodziła
Mariszka na swoim łăżku pod oknem, a z drugiego koáca mieszkania odpowiadał
jej zachłyśniÚtym bulgotem ojciec, răwnie przeciągle i skrzypiąco. I tak siÚ
nawoływali i nawoływali w ciemnościach - minÚło jedno stulecie, a potem
nastÚpne stulecie... Guta też siÚ obudziła, wziÚła Reda za rÚkÚ, poczuł, jak
jej ramiÚ z miejsca stało siÚ mokre, i tak leżeli wieleset lat i słuchali, a
kiedy Mariszka zamilkła i usnÚła, odczekał chwilÚ, potem wstał, poszedł do
kuchni i wypił păł butelki koniaku. Od tej nocy zaczął piÖ.
- Ziemia - măwił Artur. - Z upływem czasu, wie pan, ziemia osiada. Na
skutek erozji, wilgoci, w ogăle z wielu przyczyn.
Red spojrzał na pobladłą twarz Artura i na powrăt usiadł. Papieros
gdzieś znikł z jego palcăw, zapalił nowego. Artur postał jeszcze moment,
lÚkliwie krÚcąc głową, potem też usiadł i powiedział cicho:
- Opowiadają podobno, że w Strefie ktoś mieszka. Tak słyszałem. Jacyś
ludzie, nie przybysze z Kosmosu, a właśnie ludzie. Jakoby Lądowanie zastało
ich tutaj i oni siÚ przystosowali... a może na skutek mutacji. Czy pan
słyszał o tym, mister Shoehart?
- Tak - powiedział Red. - Ale to nie tutaj, tylko w gărach, na
păłnocnym zachodzie. Jakieś pastuchy.
Teraz Już wiem, czym on mnie zaraził, myślał. Swoim szaleástwem mnie
zaraził. Oto dlaczego tu przyszedłem. Oto czego tu szukam... Powoli
wypełniło go jakieś dziwne i zupełnie nowe uczucie. Zdawał sobie sprawÚ, że
tak naprawdÚ to uczucie nie Jest nowe, że już od dawna siedziało w nim
gdzieś głÚboko, ale teraz dopiero zdał sobie z niego sprawÚ i wszystko
znalazło siÚ na właściwym miejscu. I to, co przedtem wydawało siÚ głupotą,
majaczeniem oszalałego starca, obrăciło siÚ obecnie w jedyną nadziejÚ.
Jedyny sens życia, ponieważ dopiero teraz zrozumiał -- jedno, co mu
pozostało na świecie, jedyne, czym żył ostatnie miesiące, to była nadzieja
na cud. On, bałwan, dureá, odpychał od siebie tÚ nadziejÚ, deptał ją,
wyszydzał i topił w wădce, ponieważ właśnie do tego był przyzwyczajony,
ponieważ nigdy w życiu, od dziecka, nie liczył na nikogo, tylko na siebie, i
ponieważ od dziecka to liczenie na siebie wyrażało siÚ w ilości banknotăw,
ktăre udawało mu siÚ wyrwaÖ, wyszarpaÖ z otaczającego go obojÚtnego chaosu.
Tak było zawsze i tak trwałoby dalej, gdyby koniec koácăw nie znalazł siÚ na
takim dnie, z ktărego nie podźwigną go żadne pieniądze, a liczenie na siebie
stało siÚ ostatecznym absurdem. A teraz ta nadzieja - już nie nadzieja
nawet, a pewnośÖ cudu - wypełniła go bez reszty, teraz nie rozumiał, jak
măgł żyÖ do tej pory w tym makabrycznym mroku bez promyka światła...
Roześmiał siÚ i trącił Artura w ramiÚ.
- Jak myślisz, stalker - powiedział - jeszcze trochÚ pożyjemy sobie,
co?
Artur spojrzał na Reda zdziwiony i uśmiechnął siÚ niepewnie. A Red
zgniătł pergamin po kanapkach, rzucił go pod wagonik, po czym ułożył siÚ na
plecaku i podparł łokciem.
- No dobrze - powiedział. - PrzypuśÖmy, że ta Złota Kula
rzeczywiście... Czego byś sobie życzył?
- To znaczy, że pan jednak wierzy? - szybko zapytał Artur.
- To nieważne, wierzÚ czy nie wierzÚ. Ty mi odpowiedz na pytanie.
Nieoczekiwanie naprawdÚ go zainteresowało, o co może prosiÖ Złotą KulÚ
taki chłopak, jeszcze smarkacz, wczorajszy licealista. I z wesołą
ciekawością obserwował, jak Artur chmurzy czoło, szarpie wąsiki, to podnosi
na niego oczy, to znowu je opuszcza.
- No, oczywiście, nogi dla ojca... - powiedział wreszcie. - I żeby w
domu było wszystko dobrze...
- Łżesz, łżesz - powiedział dobrodusznie Red. - Ty, bracie, zapamiÚtaj:
Złota Kula wypełnia tylko najskrytsze życzenia, tylko takie, ktăre muszą siÚ
spełniÖ, bo inaczej nie ma już po co żyÖ!
Artur Barbridge zaczerwienił siÚ, znowu podniăsł oczy na Reda i zaraz
je opuścił, i zupełnie spurpurowiał, aż mu łzy stanÚły w oczach. Red
przyglądał mu siÚ z uśmieszkiem.
- Wszystko jasne - powiedział nieomal czule. - Dobra, to nie moja
rzecz. Zatrzymaj to dla siebie... - I tu przypomniał sobie o pistolecie i
pomyślał, że păki jest jeszcze czas, należy uwzglÚdniÖ wszystko, co można
uwzglÚdniÖ. - Co ty tam masz w tylnej kieszeni? - zapytał niedbale.
- Pistolet - burknął Artur i zagryzł wargi.
- Po co ci pistolet?
- Żeby strzelaÖ! - odparł z wyzwaniem.
- Przestaá, przestaá - powiedział surowo Red i usiadł prosto. - Dawaj
to. W Strefie nie ma do kogo strzelaÖ. Oddaj go.
Artur chciał coś powiedzieÖ, ale zmilczał, siÚgnął za siebie, wyciągnął
wojskowego kolta i podał go Redowi trzymając za lufÚ. Red wziął pistolet za
ciepłą rÚkojeśÖ, podrzucił go do găry, złapał i zapytał:
- Masz przy sobie chusteczkÚ? Daj, to go zawinÚ... Wziął od Artura
chusteczkÚ do nosa, czyściutką, pachnącą wodą kolonską, zawinął pistolet i
położył na podkładzie.
- Niech sobie tu na razie poleży - wyjaśnił. - Da Băg, bÚdziemy tÚdy
wracaÖ, to zabierzemy. Może naprawdÚ, kiedy spotkamy patrol, trzeba siÚ
bÚdzie ostrzeliwaÖ... Chociaż w takiej sytuacji ostrzeliwaÖ siÚ, bracie...
Artur ponownym ruchem pokrÚcił głową.
- Nie po to go wziąłem - powiedział niezadowolony. - Tam jest tylko
jedna kula. Żeby, jeśli tak jak z ojcem...
- To ta-ak... - przeciągle powiedział Red patrząc mu prosto w twarz. -
No, jeśli o to chodzi, możesz byÖ spokojny. Jeśli tak, jak z ojcem, to już
do tego miejsca ciÚ doniosÚ. ObiecujÚ... Patrz, świta!
Mgła rzedła w oczach. Na nasypie już jej w ogăle nie było, a na dole, w
oddali, mleczna mgiełka rozpraszła siÚ i topniała, wyrastały z niej okrągłe,
szczeciniaste szczyty wzgărz i gdzieniegdzie miÚdzy wzgărzami było już widaÖ
pomarszczoną powierzchniÚ bagien, pokrytych rzadką wątłą łoziną, a na
horyzoncie, za wzgărzami, zapłonÚły pomaraáczowo łaácuchy găr - niebo nad
gărami było jasne i błÚkitne. Artur obejrzał siÚ przez ramiÚ i wydał okrzyk
zachwytu. Red obejrzał siÚ răwnież. Na wschodzie găry wydawały siÚ czarne, a
nad nimi mieniła siÚ, płonÚła szmaragdowa łuna - zielona zorza Strefy. Red
wstał i rozpinając pasek zapytał:
- Nie masz zamiaru sobie ulżyÖ? Jak tam sobie chcesz, ale pamiÚtaj,
păźniej nie bÚdzie ani gdzie, ani kiedy...
Poszedł za wagonik, kucnął na nasypie i postÚkując patrzył, jak szybko
gaśnie, przerasta răżowością zielona zorza i jak pomaraáczowa pajda słoáca
wypełza zza găr. Od razu od wzgărz popłynÚły liliowe cienie - wszystko stało
siÚ ostre, wypukłe, każdy szczegăł był widoczny jak na dłoni i jakieś
dwieście metrăw przed sobą zobaczył Red helikopter. Helikopter spadł
widocznie w samo centrum "łysicy" i jego kadłub spłaszczyło w blaszany
naleśnik, tylko ogon ocalał - lekko wygiÚty sterczał teraz czarnym hakiem
nad răwniną miÚdzy wzgărzami. I śmigło też ocalało - głośno skrzypiało
kołysząc siÚ na łagodnym wietrze. To musiała byÖ potÚżna "łysica", nawet
solidnego pożaru nie było i na sprasowanym kadłubie wyraźnie widniało
czerwono - niebieskie godło rozpoznawcze lotnictwa wojskowego Jego
Krălewskiej Mości, godło, ktărego Red nie widział już od tylu lat, że nawet
jakby zapomniał, jak ono wygląda.
Potem Red wrăcił do plecaka, wyjął mapÚ i rozłożył ją na skawalonej
bryle rudy w wagoniku. Samej kopalni nie było stąd widaÖ, zasłaniało ją
wzgărze z czarnym, osmalonym drzewem na szczycie. To wzgărze należało obejśÖ
z prawej strony, kotliną miÚdzy nim a sąsiednim pagărkiem, ktăry răwnież był
stąd widoczny - nagle wzniesienie pokryte burym kamienistym żwirem.
Wszystko siÚ zgadzało, ale Red nie był zadawolony. Wieloletni instynkt
stalkera kategorycznie protestował przeciwko samej myśli - nonsensownej i
sprzecznej z naturą - żeby wytyczaÖ szlak miÚdzy dwoma wzniesieniami. Dobra,
pomyślał, păźniej siÚ okaże, na miejscu siÚ zobaczy. Droga do tej kotliny
prowadziła przez błoto, răwniną, ktăra stąd wydawała siÚ bezpieczna, ale
przyjrzawszy siÚ uważniej Red dostrzegł miÚdzy suchymi kupkami jakąś
ciemnoszarą plamÚ. Spojrzał na mapÚ. Tam był narysowany krzyżyk i napisane
koślawymi literami "Cwajnos". Czerwone kropki omijały krzyżyk z prawej
strony. Przezwisko było jakby znajome, ale kto to był ten Cwajnos, jak on
wyglądał. Red nie măgł sobie przypomnieÖ, nie wiadomo dlaczego pamiÚtał
tylko to: zadymiona sala "Barge", ogromne czerwone łapy ściskające szklanki,
grzmot śmiechu, rozwarte zăłtozÚbne paszcze - fantastyczne stado tytanăw i
gigantăw przy wodopoju, Jedno z najżywszych wspomnieá dzieciástwa
- pierwsze spotkanie z "Barge". Co ja wtedy przyniosłem? Zdaje siÚ,
"pustaka". Prosto ze Strefy, mokry, głodny, nieprzytomny, z workiem na
ramieniu władowałem siÚ do knajpy i rzuciłem worek na ladÚ przed Ernestem,
wściekle szczerząc zÚby przetrzymałem salwÚ szyderstw, doczekałem siÚ aż
Ernest, wtedy jeszcze młody, obowiązkowo w muszce - wyliczy mi te zielone
papierki... Nie, wtedy przecież nie było zielonych, były jeszcze te
kwadratowe, krălewskie, z jakąś păłgołą dziwką w płaszczu i wianku na
głowie... doczekałem siÚ, schowałem forsÚ do kieszeni i niespodziewanie dla
siebie samego capnąłem z lady ciÚżki kufel i z całej siły rąbnąłem nim w
najbliższą rechoczącą paszczÚ... Red uśmiechnął siÚ i pomyślał - a może to
właśnie był Cwajnos?
- A czy miÚdzy wzgărzami można, mister Shoehart? - zapytał păłgłosem
Artur. Stał obok i też patrzył na mapÚ.
- Zobaczymy na miejscu - odparł Red. Wciąż patrzył na mapÚ. Na mapie
były jeszcze dwa krzyżyki: jeden na zboczu wzgărza z drzewem, drugi na
kamienistym osypisku. Pudel i Okularnik. Droga prowadziła dołem miÚdzy nimi.
- Zobaczymy na miejscu - powtărzył i schował mapÚ do kieszeni.
Spojrzał na Artura i zapytał:
- Jak tam stolec? - I nie czekając na odpowiedź polecił: - Pomăż
założyÖ plecak... Păjdziemy jak poprzednio - powiedział, potrząsając
plecakiem i poprawiając rzemienie. - Idziesz przede mną, tak, żebym ciÚ ani
na chwilÚ nie stracił z oczu. Nie oglądaj siÚ, ale nadstawiaj uszu. Măj
rozkaz jest prawem.
PamiÚtaj, że trzeba bÚdzie długo czołgaÖ siÚ na brzuchu, nie waż siÚ
baÖ błota, na jedno słowo, morda w błoto, bez gadania... I kurtkÚ zapnij.
Jesteś gotăw?
- Gotăw - powiedział Artur głucho. Zdrowo siÚ denerwował. Rumieniec z
twarzy znikł, jakby go nigdy nie było.
- Kierunek... tam - Red ostro machnął dłonią w stronÚ najbliższego
wzgărza, sto krokăw od nasypu. - Jasne? Ruszaj.
Artur konwulsyjnie westchnął, przekroczył szynÚ i bokiem zaczął
schodziÖ z nasypu. Żwir sypał siÚ z szelestem.
- Spokojnie, spokojnie - powiedział Red. - Nie ma siÚ dokąd śpieszyÖ.
Ostrożnie zaczął schodziÖ za Arturem, automatycznie răwnoważąc inercjÚ
ciÚżkiego plecaka miÚśniami năg. Kątem oka jednak śledził Artura. Boi siÚ
chłopak, myślał. I ma racjÚ, że siÚ boi. Chyba przeczuwa. Jeżeli ma takiego
nosa jak ojciec, to powinien przeczuwaÖ... Gdybyś ty wiedział, Ścierwniku,
na co ci przyjdzie. Gdybyś ty wiedział, Ścierwniku. że tym razem ciÚ
usłucham. "A tÚdy. Rudy, sam nie przejdziesz. Chcesz czy nie chcesz,
bÚdziesz musiał zabraÖ kogoś ze sobą. MogÚ ktăregoś ze swoich odstąpiÖ,
ktărego nie żal..." namăwiłeś mnie, stary draniu.
Pierwszy raz w życiu przystałem na taką rzecz. No, trudno, pomyślał.
Może jeszcze wszystko jakoś siÚ obejdzie, nie jestem jednak Ścierwnikiem,
może coś wymyślÚ...
- Stop! - powiedzaiał do Artura.
Chłopiec zatrzymał siÚ, stał po kostki w rdzawej wodzie. Zanim Red
zszedł, Artur zapadł siÚ w trzÚsawisko po kolana.
- Widzisz ten kamieá? - zapytał Red. - Tam, pod zboczem? Trzymaj kurs
na kamieá. Artur ruszył naprzăd. Red dał siÚ wyprzedziÖ o dziesiÚÖ krokăw i
poszedł jego śladem. Cmokało błoto pod nogami. To było martwe trzÚsawisko -
ani komarăw, ani żab, nawet łozina zwiÚdła i zgniła. Red automatycznie
rozglądał siÚ dookoła, ale na razie wyglądało na to, że wszystko jest w
porządku. Wzgărze zbliżało siÚ powoli, zasłoniło nikle jeszcze słoáce, a
potem całą wschodnią czÚśÖ nieba. Przy kamieniu Red odwrăcił głowÚ i
spojrzał na nasyp. Nasyp jasno oświetlało słoáce, stało na nim dziesiÚÖ
wagonikăw, niektăre wykolejone leżały na boku i w tym miejscu nasyp
pokrywały czerwone plamy wysypanej rudy. A dalej, w kierunku kopalni, na
păłnoc od wagonikăw, powietrze nad szynami mieniło siÚ i drgało, od czasu do
czasu błyskały w nim i gasiy maleákie tÚcze. Red popatrzył na to drganie i
splunął resztką śliny.
- Dalej - powiedział i Artur zwrăcił ku niemu twarz pełną napiÚcia. -
Widzisz te szmaty? Nie tam! Bardziej na prawo...
- Tak - powiedział Artur.
- A wiÚc to był niejaki Cwajnos. Dawno temu przestał byÖ czymkolwiek.
Nie słuchał starszych i teraz tam leży specjalnie po to, żeby mądrzejszym od
niego wskazywaÖ drogÚ. Weź dwa palce na prawo od tego Cwajnosa... Już?
Znalazłeś punkt? Mniej wiÚcej tam, gdzie łozina jest trochÚ przerzedzona...
Tak trzymaj! Marsz!
Teraz szli răwnolegle do nasypu. Z każdym krokiem wody pod nogami
ubywało i wkrătce maszerowali już po suchych sprÚżystych kÚpkach. A według
mapy tu wszÚdzie ma byÖ błoto, pomyślał Red. Przestarzała jest ta mapa.
Dawno tu Barbridge'a nie było i dlatego jest przestarzała. To źle.
Oczywiście suchą drogą łatwiej iśÖ, ale lepiej już, żeby tu było to błoto...
Ale maszeruje, pomyślał, patrząc na Artura. Jak po Alei Centralnej.
Arturowi widocznie wrăcił dobry nastrăj, bo szedł teraz długim krokiem.
Jedną rÚkÚ wsadził do kieszeni, a drugą wesoło wymachiwał jak na spacerze.
Wăwczas Red poszperał w kieszeni, wybrał mutrÚ, mniej wiÚcej
dwudziestogramową, wycelował i trafił Artura prosto w kark. Chłopak jÚknął,
złapał siÚ za głowÚ i skurczony runął na suchą trawÚ. Red zatrzymał siÚ nad
nim.
- Oto jak tu bywa, Archie - powiedział pouczająco. - To nie aleja w
parku i nie poszedłeś ze mną na poranną przechadzkÚ.
Artur powoli wstał. Twarz miał białą jak papier.
- Wszystko jasne? - zapytał Red. Artur przełknął ślinÚ i kiwnął głową.
- No to dobrze. A nastÚpnym razem dostaniesz w zÚby. Jeżeli bÚdziesz
jeszcze żył. Marsz!
A z chłopca măgłby byÖ niezły stalker, pomyślał Red. Nazywaliby go
pewnie Archie Cherubin. Był już u nas jeden Cherubin, nazywał siÚ Dickson, a
teraz wołają go Suseł. Jedyny stalker, ktăry dostał siÚ w "wyżymaczkÚ" i
żyje. Miał szczÚście. Ten głupek do tej pory myśli, że to Barbridge go z
"wyżymaczki" wyciągnął. A jakże! Z "wyżymaczki" nikogo siÚ nie wyciągnie...
Ze Strefy go wytaszczył, to prawda. Zdobył siÚ Barbridge na taki niesłychany
wyczyn! Sprăbowałby go nie wytaszczyÖ! Te jego numery wtedy już ostatecznie
wszystkim obrzydły i tym razem chłopcy wprost go ostrzegli - sam lepiej w
ogăle nie wracaj. A przecież właśnie wtedy Barbridge'a przezwali
Ścierwnikiem, przedtem biegał u nas za Perszerona...
Red poczuł nagle na lewym policzku ledwie dostrzegalny prąd powietrza i
błyskawicznie, nie zdążywszy nawet o niczym pomyśleÖ, krzyknął:
- Stăj!
Wyciągnął rÚkÚ w lewo. Prąd powietrza był tam silniejszy. Gdzieś miÚdzy
nimi a torem kolejowym leżała "łysica", a może nawet szła samym nasypem -
nie przypadkiem przecież wywrăciły siÚ wagoniki. Artur stał jak wkopany,
nawet siÚ nie odwrăcił.
- Bardziej w prawo - rozkazał Red. - Marsz! Tak, niezły byłby
stalker... Co jest, do cholery, żal mi go czy co? Tego tylko brakowało. A
czy mnie ktoś kiedyś żałował? Właściwie to raczej tak. Na przykład Kirył. I
Dick Nunnun. Co prawda Dick to nie tyle mnie żałuje, ile go ciągnie do Guty,
ale byÖ może i żałuje, przyzwoity człowiek może jedno z drugim pogodziÖ...
Tylko ja nikogo nie mogÚ żałowaÖ. Albo - albo. Tak sprawa stoi... Po raz
pierwszy z całkowitą jasnością zrozumiał - albo ten chłopiec, albo Mariszka.
Jeżeli tylko cud jest naprawdÚ możliwy, powiedział jakiś wewnÚtrzny glos, i
Red z okrutnym przerażeniem stłumił w sobie ten głos.
MinÚli kupÚ burych szmat. Z Cwajnosa nic nie zostało, tylko nie opodal,
w zeschłej trawie leżał długi zardzewiały kij - wykrywacz min. W tamtych
czasach czÚsto używano wykrywaczy min, kupowano je po cichu u wojskowych
intendentăw. Liczyli na te kije jak na samego Pana Boga, a potem kolejno
dwăch stalkerow w ciągu paru dni zabiły podziemne wyładowania. I jak nożem
uciął... Ale w koácu, ktăry był ten Cwajnos? Ścierwnik go tu przyprowadził,
czy sam przyszedł? I dlaczego tak ich wszystkich ciągnÚło do tej kopalni?
Dlaczego nigdy nic o tym nie słyszałem?... O do diabla, ależ grzeje! I to
rano, a co bÚdzie potem?
Artur, ktăry szedł o piÚÖ krokăw przed nim, podniăsł rÚkÚ i otarł pot z
czoła. Red spojrzał na słoáce. Słoáce stało jeszcze bardzo nisko. I nagle
zdał sobie sprawÚ, że sucha trawa pod nogami już nie szeleści jak przedtem,
tylko trzeszczy jak mąka kartoflana, że już nie jest twarda i kłująca, ale
miÚkka i nietrwała - rozsypuje siÚ pod butami niczym warstwa sadzy. Zobaczył
wyraźnie odciśniÚte ślady Artura i rzucił siÚ na ziemiÚ z okrzykiem:
"padnij!"
Upadł twarzą w trawÚ i trawa rozsypała siÚ w pył pod jego policzkiem.
Zazgrzytał ze złości zÚbami - taki niefart! Leżał, starając siÚ nie ruszaÖ,
ciągle jeszcze licząc, że może siÚ jakoś obejdzie, chociaż już wiedział, że
siÚ nie obejdzie, że wpadli. Żar rosł, atakował, opasywał całe ciało jak
powijak zmoczony we wrzątku, oczy zalewał pot i Red z opăźnieniem krzyknął
do Artura: "nie ruszaj sie! Odwagi!" I sam zebrał całą odwagÚ, na jaką go
było staÖ. I wytrzymałby i skoáczyłoby siÚ na strachu, trochÚ by siÚ
zgrzali, ale Artur nie wytrzymał. Czy nie usłyszał okrzyku Reda, czy
przeraził siÚ ponad wszelką miarÚ, a może przypiekło go raz mocniej niż Reda
- w każdym razie stracił panowanie nad sobą i na oślep, z jakimś gardłowym
wrzaskiem popÚdził tam, gdzie go pÚdził bezmyślny instynkt, do tyłu, właśnie
w stronÚ, w ktărą w żadnym wypadku uciekaÖ nie należało. Red ledwie zdążył
unieśÖ siÚ, oburącz złapaÖ go za nogÚ i Artur całym ciÚżarem runął na ziemiÚ
wzbijając chmurÚ popiołu, zawył nienaturalnie wysokim głosem, kopnął Reda
wolną nogą w twarz, zatrząsł siÚ w konwulsjach, ale Red sam już nie bardzo
wiedząc, co siÚ z nim dzieje z bălu, wgramolił siÚ na niego wtulając
poparzoną twarz w skărzaną kurtkÚ i usiłował wdusiÖ, wbiÖ w ziemiÚ dygoczącą
głowÚ, wściekle kopiąc noskami butăw po nogach tamtego, po ziemi, po
grzbiecie. Jak przez watÚ słyszał jÚki i rzÚżenie wydobywające siÚ spod
niego i własny ochrypły ryk:
"Leż, gnido, leż, bo zabijÚ..." a z găry wciąż i wciąż spadała masa
rozżarzonego wÚgla i już płonÚło na nim ubranie, trzeszczała wydymając siÚ
bąblami i pÚkając skăra na nogach i bokach, i Red zanurzając czoło w szarym
popiele i rozpaczliwie przyciskając piersią głowÚ tego przeklÚtego
smarkacza, nie wytrzymał i zawył z całej siły... Nie pamiÚtał, kiedy to siÚ
skoáczyło. Pojął tylko, że znowu może oddychaÖ, że powietrze znowu jest
powietrzem, a nie rozpalonym gazem spalającym gardło, i zrozumiał, że trzeba
siÚ śpieszyÖ, że trzeba jak najprÚdzej uciec z tego diabelskiego rusztu,
zanim znowu nie spadnie na nich ogieá. Zsunął siÚ z Artura, ktăry leżał
zupełnie nieruchomo, zacisnął jego obie nogi pod pachą i pomagając sobie
wolną rÚką poczołgał siÚ naprzăd nie spuszczając oczu z granicy, za ktărą
znowu zaczynała siÚ trawa, martwa, sucha, kłująca, ale prawdziwa zwyczajna
trawa - wydawała mu siÚ teraz życiodajną oazą. Popiăł zgrzytał mu w zÚbach,
w poparzoną twarz co chwila buchało żarem, pot zalewał oczy - pewnie
dlatego, że nie miał już ani brwi, ani rzÚs. Ciało Artura sunÚło za nim,
jakby na złośÖ zaczepiając o wszystko kurtką, palił spieczony zadek, a
plecak przy każdym ruchu uderzał w poparzony kark. Obolały i zaczadziały,
Red pomyślał z przerażeniem, że za mocno siÚ poparzył i że teraz już nie
dojdzie do celu. Z tego strachu jeszcze silniej zaczął pracowaÖ swobodnym
łokciem i kolanami i wypluwając z zaschniÚtego gardła najstraszliwsze
przekleástwa, jakie mu przychodzily do głowy, nagle z jakąś obłąkaną
radością przypomniał sobie, że ma jeszcze w zanadrzu prawie pełną manierkÚ,
najmilszą, najwierniejszą, ona jedna nie zdradzi, nie sprzeda, aby tylko
dopełznąÖ jeszcze trochÚ, jeszcze kawałeczek, no postaraj siÚ Red, jeszcze
trochÚ Rudy, w Boga, w matkÚ, pod trzydziestoma pierzynami, na Biegunie
Păłnocnym, Ścierwojada w duszÚ...
Potem długo leżał zanurzywszy twarz i rÚce w zimną rdzawą wodÚ, z
rozkoszą wdychając cuchnący, zgniły chłăd. Sto lat măgłby tak leżeÖ, ale
zmusił siÚ do wstania, klÚcząc zrzucił plecak, na czworakach dowlăkł siÚ do
Artura, ktăry ciągle jeszcze nieruchomo leżał trzydzieści krokăw od błota, i
przewrăcił go na plecy. Tak, to był kiedyś ładny chłopiec. Teraz ta urodziwa
buzia przypominała szaroczarną maskÚ z popiołu i spiekłej krwi, i przez
kilka sekund Red z tÚpym zainteresowaniem wpatrywał siÚ w podłużne bruzdy na
tej masce - ślady grud i kamykăw. Potem wstał, ujął Artura pod pachy i
przyciągnął go do wody. Artur dyszał ochryple i od czasu do czasu jÚczał.
Red wrzucił go twarzą w najwiÚkszą kałużÚ, sam upadł obok, znowu przeżywając
rozkosz mokrej lodowatej pieszczoty. Artur poruszył siÚ, zabulgotał,
podciągnął pod siebie rÚce i uniăsł glowÚ. Oczy miał wytrzeszczone. Nie
rozumiał, co siÚ z nim dzieje i chciwie łapał ustami powietrze plując i
kaszląc. Potem jego wzrok oprzytomniał i zatrzymał siÚ na Redzie.
- Uf-f-f... - powiedział i potrząsnął głową rozpryskując brudną wodÚ. -
Co to było, mister Shoehart?
- To była śmierÖ - niewyraźnie powiedział Red i zakasłał. Obmacał
twarz. Bolało, nos spuchł, ale brwi i rzÚsy, na przekăr wszystkiemu, były na
miejscu. I skăra na rÚkach też, tylko trochÚ poczerwieniała. Można sądziÖ,
że i zadek nie spalił siÚ do kości... Pomacał - nie, z pewnością nie do
kości, nawet spodnie są całe. Tak jakby siÚ oblał wrzątkiem.
Artur răwnież ostrożnie dotykał palcami twarzy. Teraz, kiedy straszną
maskÚ zmyła woda, jego twarz też okazała siÚ wbrew oczekiwaniom - nieomal w
porządku. Kilka zadrapaá, siniak na czole, rozciÚta dolna warga, a poza tym
można wytrzymaÖ.
- Nigdy o czymś podobnym nie słyszałem - powiedział Artur i spojrzał za
siebie.
Red răwnież siÚ odwrăcił. Na poszarzałej, spopielonej trawie zostało
sporo śladăw i Red był wstrząśniÚty widząc, jak krătka, okazuje siÚ, była ta
straszna droga bez kresu, niespełna trzydzieści metrăw od skraju do skraju
wypalonego pasma. Ale z bălu, oślepiony, czołgał siÚ jakimiś dzikimi
zygzakami, jak karaluch po rozpalonej patelni. Bogu dziÚki, że przynajmniej
czołgał siÚ z grubsza we właściwym kierunku, a przecież măgłby wypełznąÖ na
"łysicÚ" z lewej albo w ogăle zawrăciÖ... Nie, nie măgłbym, pomyślał z
wściekłością. Jakiś młokos măgłby, ale nie ja, i gdyby nie ten dureá, to w
ogăle nic by siÚ nie stało - osmaliłbym sobie zadek i po krzyku.
Spojrzał na Artura. Artur mył siÚ parskając i pojÚkując, kiedy urażał
bolące miejsca. Red wstał i przygryzając wargi, kiedy zesztywniate ubranie
dotykało poparzonej skăry, wyszedł na suche miejsce i pochylił siÚ nad
plecakiem. Plecak najbardziej ucierpiał. Wierzchnie kieszenie zwyczajnie siÚ
spaliły, buteleczki w apteczce popÚkały z gorąca w cholerÚ, i od
pomarszczonej plamy paskudnie zajeżdżało szpitalem. Red odpiął kieszeá i
zabrał siÚ do usuwania resztek szkła i plastyku, a wtedy za jego plecami
odezwał siÚ Artur.
- DziÚkujÚ panu, mister Shoehart! Uratował mi pan życie.
Red nie odpowiedział. Też pomysł - dziÚkowaÖ! Nie miałem nic lepszego
do roboty, jak ciÚ ratowaÖ!
- Sam sobie jestem winien - powiedział Artur. - Przecież słyszałem, że
pan mi kazał leżeÖ, ale okropnie siÚ przestraszyłem, a kiedy mocniej
przypiekło - zupełnie straciłem głowÚ. Ja siÚ strasznie bojÚ bălu, mister
Shoehart...
- Wstawaj i nie gadaj tyle - powiedział Red nie odwracając głowy. - To
była jeszcze kaszka z mlekiem... Wstawaj, na co czekasz!
Sycząc z bălu zarzucił plecak na poparzone ramiona, zapiął rzemienie.
Miał uczucie, że skăra na oparzonych miejscach skurczyła siÚ i pokryła
bolesnymi zmarszczkami. Boi siÚ bălu găwniarz!... Ciebie i twăj băl!...
Obejrzał siÚ. W porządku, z drogi nie zeszli. Teraz te pagărki z
nieboszczykami. Plugawe pagărki
- stoją, gnidy, sterczą jak păłdupki starej baby i ta kotlinka miÚdzy
nimi... Mimo woli wciągnął nosem powietrze. Ach plugawa kotlinka,
najprawdziwsze plugastwo. Ścierwo.
- Widzisz tÚ kotlinkÚ miÚdzy wzgărzami? - zapytał Artura.
- WidzÚ.
- Prosto na nią. Marsz!
Artur otarł nos grzbietem dłoni i ruszył naprzăd człapiąc po kałużach.
Utykał, nie był już taki dziarski i wyprostowany jak poprzednio - pochyliło
go, szedł teraz ostrożnie i lÚkliwie. Ktăry to już bÚdzie? Piąty? Szăsty? I
teraz powstaje pytanie - po co? Czy to on măj brat, czy swat? Odpowiadam za
niego? Słuchaj no, Rudy, a po coś ty go uratował? O mało sam przez niego nie
odkorkowałeś... Teraz, na spokojnie, mogÚ powiedzieÖ - słusznie zrobiłem,
nie mogÚ siÚ bez niego obejśÖ, to măj zakładnik za MariszkÚ, nie człowieka
uratowałem, ratowałem swăj wykrywacz min. Wytrych. Ale wtedy, w tamtej
strasznej chwili, nawet mi na myśl nie przyszło, żeby go zostawiÖ, chociaż o
wszystkim zapomniałem - i o wytrychu zapomniałem, i o Mariszce... I co z
tego wynika? Wynika, że w głÚbi duszy jestem przyzwoitym człowiekiem. To mi
Guta ciągle powtarza i nieboszczyk Kirył tak uważał, i Richard bez przerwy o
tym truje... Ale znaleźli sobie przyzwoitego człowieka! Przestaá -
powiedział do samego siebie. Teraz twoja przyzwoitośÖ tylko psu na budÚ!
najpierw trzeba pomyśleÖ, a dopiero potem braÖ siÚ za robotÚ. Żeby mi to
było pierwszy i ostatni raz, zrozumiano? Przyzwoity. MuszÚ go zachowaÖ dla
"wyżymaczki", pomyślał zimno i jasno. Tu przez wszystko można przejśÖ oprăcz
"wyżymaczki"
- Stăj! - powiedział do Artura.
Kotlinka była tuż przed nimi i Artur już stał, niepewnie patrząc na
Reda. Dno kotliny pokrywała tłusto połyskująca na słoácu żăłto - zielona
maź. Powierzchnia bagna lekko parowała, miÚdzy pagărkami para gÚstniała i na
trzydzieści krokăw nic już nie było widaÖ, i ten smrăd. Diabli wiedzą, co
tam gniło w tym miÚsiwie, ale Redowi wydało siÚ, że sto tysiÚcy rozbitych
cuchnących jaj wylanych na sto tysiÚcy cuchnących rybich łbăw i zdechłych
kotăw nie może śmierdzieÖ tak, jak śmierdziała ta maź. "Tam bÚdzie zapaszek.
Rudy, to ty nie tego... nie spietraj siÚ".
Artur wydał z siebie gardłowy dźwiÚk i odstąpił do tylu. Wtedy Red
otrząsnął siÚ z odrÚtwienia, pośpiesznie wydobył z kieszeni paczkÚ waty
przesączonej dezodorantem, zatkał sobie nos tamponami i podał watÚ Arturowi.
- DziÚkujÚ, mister Shoehart - powiedział słabym głosem Artur. - A czy
gărą jakoś nie da siÚ, przejśÖ?
Red w milczeniu wziął go za włosy i wykrÚcił głowÚ, w stronÚ kupy szmat
na kamienistym wysypisku.
- To był Okularnik - powiedział. - A na lewym wzgărzu, stąd go nie
widaÖ - leży Pudel. W identycznym stanie. Zrozumiałeś? Naprzăd!
Maź była ciepła i lepka jak ropa. Początkowo szli wyprostowani,
zanurzeni po pas, dno pod nogami na szczÚście było kamieniste i dosyÖ răwne,
ale po niedługim czasie Red usłyszał znajome bzyczenie po obu stronach. Na
oświetlonym słoácem pagărku po lewej nic siÚ nie dzialo, a na zboczu po
prawej, w cieniu, zataáczyły blade liliowe płomyki.
- Pochyl siÚ! - zakomenderował przez zÚby i sam siÚ pochylił. - Niżej,
idioto! - krzyknął.
Artur pochylił siÚ przerażony i w tejże sekundzie potÚżne wyładowanie
rozdarło powietrze. Tuż nad ich glowmi, przebiegła we wściekłym taácu
rozszczepiona błyskawica ledwie widoczna na tle nieba. Artur przysiadł i
zanurzył siÚ po ramiona. Red czując, że ogłuchł od łoskotu, odwrăcił glowÚ,
zobaczył w cieniu na kamienistym zboczu szkarłatną szybko topniejącą plamÚ i
jednocześnie rozbłysła nastÚpna blyskawica.
- Naprzăd! naprzăd! - wrzasnął nie słysząc własnego głosu.
Teraz posuwali siÚ przykucniÚci, wystawiając na powierzchniÚ tylko
głowy, przy każdym wyładowaniu Red widział, jak długie włosy Artura stają
dÚba i czuł, jak tysiące igiełek wbija mu siÚ w twarz. "Naprzăd! - powtarzał
monotonnie. - Naprzăd!" Już niczego nie słyszał. Jeden raz Artur odwrăcił
siÚ do niego profilem i Red zobaczył wytrzeszczone przerażone oko zezujące
na niego, białe rozdygotane wargi i zasmarowany zielenią spocony policzek.
Potem pioruny zaczÚły biÖ tak nisko, że musieli zanurzyÖ głowy. Zielony śluz
zalepiał usta, było trudno oddychaÖ. Łapiąc ustami powietrze, Red wyrwał z
nosa tampony i wtedy zauważył, że smrăd zniknął, że powietrze pachnie
ozonem, a para dookoła jest coraz gÚściejsza, a może tylko pociemniało mu w
oczach i już nie widział pagărkăw ani z lewej, ani z prawej strony - nie
było widaÖ nic, oprăcz oblepionej mazią głowy Artura i żăłtych kłÚbăw gÚstej
pary.
PrzejdÚ, przejdÚ, myślał Red. nie pierwszy raz, przecież przez całe
życie właśnie tak, po szyjÚ w găwnie, a nad głową pioruny, zawsze tak
było... i skąd tyle găwna? Tyle găwna... zwariowaÖ można, tyle găwna w
jednym miejscu, chyba tu spłynÚło găwno z całego świata... To wszystko
Ścierwnik, pomyślał z furią. To Ścierwnik tÚdy przeszedł, to po nim
zostało... Okularnik leży po prawej. Pudel po lewej, a wszystko po to, żeby
Ścierwnik măgł przejśÖ miÚdzy nimi i zostawiÖ za sobą, całe swoje găwno...
Dobrze ci tak, powiedział do siebie. Kto idzie śladem Ścierwnika, ten zawsze
łyka găwno. Ty co, nie wiedziałeś o tym? Tak jest na całym świecie. Zbyt
wielu jest Ścierwnikăw i dlatego nie ma już czystego miejsca na świecie,
wszystko obsrane... Nunnun jest głupi: "Ty, Red, naruszasz răwnowagÚ, masz
naturÚ wichrzyciela, tobie. Rudy, bÚdzie źle w każdym systemie i w złym
systemie ci źle, i w dobrym też ci źle, przez takich jak ty nigdy nie
nastanie Krălestwo Boże na Ziemi..." Co ty tam w ogăle rozumiesz, grubasie?
Kiedyż to ja widziałem dobry system? Przez cale życie widzÚ tylko, jak
umierają, Kiryły i Okularnicy, a Ścierwniki przepełzają miÚdzy ich trupami,
po ich trupach, jak robaki, i paskudzą, paskudzą, paskudzą... Poślizgnął siÚ
na kamieniu, zanurzył siÚ z głową, wypłynął i tuż obok siebie zobaczył
wytrzeszczone oczy i ściągniÚtą grymasem twarz Artura i na moment zmartwiał
- wydało mu siÚ, że pomylił kierunek. Ale nie pomylił kierunku, natychmiast
wiedział, że trzeba iśÖ tam, gdzie z mazi sterczy kawałek czarnego kamienia,
wiedział, chociaż oprăcz tego kawałka kamienia nic nie było widaÖ w żăłtej
mgle.
- Stăj! - wrzasnął. - Bardziej na prawo! Na prawo od kamienia!
I znowu nie usłyszał swojego głosu. Wtedy dogonił Artura, złapał go za
ramiÚ i pokazał rÚką - na prawo od kamienia, i schyl głowÚ. Zapłacicie mi za
to, pomyślał. Przy kamieniu Artur dał nurka i w tejże chwili z trzaskiem w
czarną krawÚdź uderzył piorun, rozprysnÚły siÚ w powietrzu rozżarzone
okruchy. Zapłacicie mi za to, powtarzał, zanurzając siÚ z głową i ze
wszystkich sił pracując rÚkami i nogami. W uszach echem odezwało siÚ nowe
uderzenie gromu. DuszÚ z was wytrzÚsÚ za to wszystko! Pomyślał mimochodem -
a o kogo mi chodzi? nie wiem. Ale ktoś powinien za to zapłaciÖ i ktoś mi za
to zapłaci! Poczekajcie, niech ja tylko znajdÚ tÚ kulÚ, niech ją tylko
znajdÚ, ja wam to găwno w gardło wepchnÚ, nie jestem Ścierwnik, ja z wami
pogadam po swojemu...
Kiedy wydostali siÚ na suche miejsce, na rozpalony słoácem kamienny
żwir, otumanieni, wyżÚci z sił, kiedy tak chwiejąc siÚ podtrzymywali jeden
drugiego, żeby nie upaśÖ. Red zobaczył oblazły furgon, ktăry osiadł na
osiach. MÚtnie przypomniał sobie, że tu obok tego furgonu można usiąśÖ i
odpocząÖ w cieniu. Dotarli do cienia. Artur legł na plecy i słabymi palcami
zaczął rozpinaÖ kurtkÚ, a Red oparł siÚ plecakiem o ścianÚ furgonu, byle jak
wytarł dłonie o żwir i siÚgnął w zanadrze.
- Ja też poproszÚ - powiedział Artur. - I ja też. mister Shoehart. Red
zdumiał siÚ słysząc, jakim donośnym głosem măwi ten chłopiec, wypił łyk,
przymknął oczy czując, jak płomienny oczyszczający strumieá przepływa przez
gardło i rozpływa siÚ w piersi, łyknął jeszcze raz i podał manierkÚ
Arturowi. Skoáczone, pomyślał tÚpo. Przeszliśmy. Nawet przez to przeszliśmy.
Teraz - suma słownie. Myślicie, że zapomniałem? nie, wszystko pamiÚtam.
Myślicie, że wam podziÚkujÚ za to, żeście mnie nie utopili, za to, że żyjÚ?
Tak wam podziÚkujÚ, że już siÚ do koáca dni swoich nie pozbieracie. Kamieá
na kamieniu z tego nie zostanie. Teraz ja o wszystkim decydujÚ. Ja, Red
Shoehart w pełni świadomości i przy zdrowych zmysłach, bÚdÚ decydowaÖ za
wszystkich. A wy, ŚcierwnikI, gnidy, przybysze, quarterbloody, szpicle,
chrypy pod krawatami, w mundurkach, eleganccy, wypielÚgnowani, z teczkami, z
mowami, dobroczyácy i pracodawcy, z wiecznymi akumulatorami, z wiecznymi
silnikami, z "łysicami". z kłamliwymi obietnicami
- dosyÖ wodziliście mnie za nos, starczy, cale moje życie wodziliście
mnie za nos, a ja idiota pÚkalem z dumy - patrzcie, robiÚ, co chcÚ, a wyście
mi tylko przytakiwali, a sami, mendy przeklÚte mrugaliście jeden do
drugiego, i wodziliście mnie za nos, ganialiście jak głupiego, przez găwno,
przez wiÚzienia, przez knajpy. Starczy! Odpiął pasy plecaka i wziął manierkÚ
z rąk Artura.
- Nigdy bym nie pomyślał - măwił Artur z łagodnym zdumieniem w głosie -
nawet wyobraziÖ sobie nie mogłem... Wiedziałem oczywiście - śmierÖ, ogieá...
ale coś takiego? Jakże my bÚdziemy szli z powrotem?
Red nie słuchał. To, co teraz măwił ten człowiek, nie miało żadnego
znaczenia. I przedtem nie miało żadnego znaczenia, ale przedtem jeszcze był
człowiekiem. A teraz... teraz to po prostu gadający wytrych, niech sobie
măwi.
- Żeby siÚ tak umyÖ... - Artur rozglądał siÚ zatroskany. - Chociaż
opłukaÖ twarz.
Red spojrzał na niego z roztargnieniem i zobaczył zlepione, skołtunione
włosy, wysmarowaną obsychającym śluzem twarz, ślady palcăw na policzkach i
całego Artura pokrytego warstwą spÚkanego błota i nie czuł ani litości, ani
rozdrażnienia, nie czuł nic. Gadający wytrych. Odwrăcił oczy. Przed nim
rozpościerała siÚ, smÚtna jak porzucony plac budowy, răwnina, zasypana
tłuczonym kamieniem, przypudrowana białym kurzem, zalana palącym słoácem,
nieznośnie biała, zła, martwa. Stąd było już widaÖ odległy skraj kopalni -
răwnież oślepiająco biały, z tej odległości wydawał siÚ idealnie răwny i
prostopadły, a bliższy brzeg wytyczyły zwały wielkich roztrzaskanych
kamieni, na dăł odkrywki schodziło siÚ w tym miejscu, gdzie wśrăd kamieni
widaÖ było czerwoną plamÚ kabiny koparki. To był jedyny punkt orientacyjny,
należało iśÖ prosto na tÚ plamÚ i już liczyÖ tylko na szczÚście.
Nagle Artur uniăsł siÚ, wsunął rÚkÚ pod furgon i wyciągnął stamtąd
zardzewiałą puszkÚ po konserwach.
- Niech pan spojrzy, mister Shoehart - powiedział z ożywieniem. - To na
pewno zostawił ojciec... Tam jest jeszcze kilka.
Red nie odpowiedział. Nie w porÚ, pomyślał obojÚtnie. Lepiej dla
ciebie, żebyś teraz ojca nie wspominał, lepiej żebyś pomilczał. A zresztą,
co za răżnica... Wsta! i syknął z bălu, ubranie przykleiło siÚ do ciała, do
poparzonej skăry i teraz coś tam siÚ odrywało, jak bandaż przyschniÚty do
rany. Artur też wstał, też zasyczał, stÚknął i boleśnie spojrzał na Reda -
widaÖ było, że ma ogromną ochotÚ poskarżyÖ siÚ, ale nie ma odwagi.
Powiedział tylko zdławionym głosem:
- Czy nie măgłbym jeszcze trochÚ siÚ napiÖ, mister Shoehart?
Red schował manierkÚ, ktărą do tej pory trzymał w rÚku, wsadził za
pazuchÚ i powiedział:
- Widzisz to czerwone miÚdzy kamieniami?
- WidzÚ - powiedział Artur i spazmatycznie wciągnął powietrze.
- Prosto na to czerwone. Ruszaj. Artur przeciągnął siÚ z jÚkiem,
wyprostował ramiona, skrzywił siÚ, jeszcze raz rozejrzał dookoła i
powiedział:
- Żeby chociaż trochÚ siÚ umyÖ... Wszystko siÚ lepi...
Red czekał w milczeniu. Artur spojrzał na niego bez nadziei na
zmiłowanie, kiwnął głową i już miał ruszyÖ, kiedy znowu stanął.
- Plecak - powiedział. - Pan zapomniał o plecaku, mister Shoehart.
- Marsz! - rozkazał Red.
Nie chciało mu siÚ wyjaśniaÖ, ani kłamaÖ, zresztą po co? I tak păjdzie.
Nie ma innego wyjścia. Păjdzie. I Artur poszedł. Powlăkł siÚ przygarbiony,
ledwie przestawiając nogi, prăbując zerwaÖ z twarzy mocno przyschniÚtą
skorupÚ, poszedł maleáki teraz, chudy i żałosny jak mokry bezdomny kociak.
Red ruszył za nim i jak tylko wyszedł z cienia, słoáce poraziło go, musiał
zasłniÖ oczy dłonią żałując, że nie zabrał ciemnych okularăw.
Każdy krok wzbijał obłoczek białego kurzu, kurz osiadł na butach i
śmierdział, a właściwie to śmierdziało od Artura, nie można było po prostu
iśÖ za nim i Red nie od razu zrozumiał, że najbardziej śmierdzi on sam.
Zapach był obrzydliwy, ale jakby znajomy - tak właśnie śmierdziało w
mieście, kiedy păłnocny wiatr wdmuchiwał na ulice dym z fabryki. I od ojca
tak śmierdziało, kiedy wracał do domu, ogromny, ponury, z czerwonymi
wściekłymi oczami. Wtedy Red chował siÚ w najdalszym kącie i stamtąd patrzył
ze strachem, jak ojciec zdziera z siebie roboczą kurtkÚ i rzuca matce, jak
ściąga z olbrzymich stăp zdeptane buty, jak wpycha je pod wieszak, a sam w
skarpetkach lepko człapie do łazienki pod prysznic i długo siÚ tam chlapie,
klepie po mokrym cielsku, trzaska miednicami, coś mamrocze pod nosem, a
potem ryczy na cały dom: "Maria! ZasnÚłaś tam?" Trzeba było odczekaÖ, aż siÚ
umyje i siądzie za stăł, na ktărym stoi już Öwiartka, miska z gÚstą zupą,
keczup, trzeba było czekaÖ, păki nie obciągnie swojej Öwiartki, nie zje zupy
i dopiero wtedy można było wyjrzeÖ na świat boży, wdrapaÖ siÚ mu na kolana i
wypytywaÖ, ktărego majstra i ktărego inżyniera ojciec dzisiaj utopił w
stÚżonym kwasie siarkowym...
Wszystko dookoła było rozpalone do białości, mdlilo go ze zmÚczenia i
od suchego, okrutnego upału nieludzko bolała poparzona i spÚkana skăra. Miał
uczucie, że jego ciało prăbuje dokrzyczeÖ siÚ do niego przez gorącą mgłÚ
przenikającą świadomośÖ, błagając o spokăj, wodÚ i chłăd. Wspomnienia,
starte prawie do szczÚtu, kłÚbiły siÚ w puchnącym măzgu, krzyżowały siÚ,
wplatały w biały upalny świat pląsający przed păłprzymkniÚtymi oczami i
wszystkie były gorzkie i cuchnące, i wszystkie wywoływały świerzbiącą litośÖ
lub nienawiśÖ. Prăbował wtrąciÖ siÚ w ten chaos, starał siÚ wywołaÖ z
przeszlości jakiś radosny miraż, uczucie czułości, albo rześkości, wyciskał
z głÚbin pamiÚci świeżą, roześmianą twarz Guty, jeszcze dziewczynki,
upragnionej i nieosiągalnej, i ta twarz nawet pojawiła siÚ na moment, ale
natychmiast deformowała siÚ, zapływała czerwoną rdzą, i przemieniała w
posÚpną, zarośniÚtą szorstką, burą sierścią mordkÚ Mariszki. Starał siÚ
przywołaÖ z pamiÚci twarz Kiryła, wspaniałego człowieka, jego szybkie zwinne
ruchy, jego śmiech, jego głos obiecujący niebywałe i cudowne czasy i
wydarzenia, i Kirył pojawiał siÚ, a potem ostro błyskała w słoácu srebrna
pajÚczyna i oto już nie ma Kiryła i Redowi patrzą w twarz nieruchome,
anielskie oczka Chrypy i jego wielka biała rÚka waży na dłoni porcelanowy
kontener... Jakieś ciemne siły wirujące w jego świadomości błyskawicznie
łamały ochronną barierÚ woli i zatapiały te nieliczne kruszyny dobra, ktăre
chroniła jego pamiÚÖ, i już wydawało siÚ, że niczego dobrego w ogăle nie
było, a tylko te upiorne maski, maski, maski...
I ani przez chwilÚ nie przestawał byÖ stalkerem. Nie myśląc, nie
kojarząc, nie zapamiÚtując nawet, odnotowywał instynktownie, że tam na lewo,
w bezpiecznej odległości, nad kupą starych desek stoi "wesoły upiăr"
- spokojny, wyładowany, no i pies z nim taácował; a z prawej powiał
słaby wietrzyk i po kilku krokach stała siÚ widoczna gładka jak lustro
"łysica", wieloogoniasta niby rozgwiazda - daleko, nie ma siÚ czego obawiaÖ
- a w samym środku "łysicy" leży ptak, płaski jak cieá, rzadki wypadek,
ptaki nad Strefą na ogăł nie latają, nie opodal poniewierają siÚ dwa
porzucone "pustaki" - pewnie Ścierwnik zostawił wracając, strach okazał siÚ
silniejszy od chciwości... Wszystko to widział i wszystko brał pod uwagÚ i
wystarczyło, żeby nieszczÚsny Artur chociaż na krok zboczył z drogi, kiedy
usta Reda same siÚ otwierały i ostrzegawczy okrzyk sam wylatywał z gardła.
Maszyna, myślał. Zrobiliście ze mnie maszynÚ... A strzaskane kamienie na
brzegu kopalni zbliżały siÚ coraz bardziej i już można było odrăżniÖ
cudaczny rysunek rdzy na dachu koparki.
Głupi jesteś, Barbridge, myślał Red. Chytry a głupi. Jak ty mi mogłeś
zaufaÖ? Przecież znasz mnie od takiego, lepiej powinieneś mnie znaÖ niż ja
sam siebie. Zestarzałeś siÚ, oto gdzie pies pogrzebany. Zgłupiałeś na
starośÖ. Zresztą, całe życie zadawałeś siÚ z głupcami... Wyobraził sobie
mordÚ Ścierwnika, kiedy siÚ dowiedział, że Artur, jego Archie, synek
najukochaászy... że po jego, Ścierwnika, nogi poszedł do Strefy nie jakiś
nikomu niepotrzebny szczeniak, a syn rodzony, duma i nadzieja... I
wyobraziwszy sobie tÚ mordÚ Red zaśmiał siÚ, a kiedy Artur spojrzał z
przerażeniem, nadal śmiejąc siÚ, machnął mu rÚką:
- Marsz! Marsz! I znowu popełzły przez świadomośÖ
Jak na ekranie maski, maski, maski... należało zmieniÖ wszystko, nie
jedno życie, nie dwa życia, nie jeden los i nie dwa losy - każdą śrubkÚ tego
smrodliwego świata należało zmieniÖ...
Artur zatrzymał siÚ przed stromym zejściem do wykopu, zastygł i
wyciągając długą szyjÚ patrzył na dăł i w dal. Red podszedł do niego i
stanął obok. Ale nie spojrzał tam, gdzie patrzył Artur.
Prosto spod năg w głąb odkrywki prowadziła droga, wiele lat temu
rozjeżdżona gąsienicami i kołami ciÚżarăwek. Ściana wykopu po prawej stronie
była biała i popÚkana od słoáca, a z lewej na wpăł rozwalona. I wśrăd
kamieni i zwałăw tłucznia stała przekrzywiona koparka, a jej opuszczona
łyżka bezsilnie leżała na skraju drogi, i jak należało oczekiwaÖ, niczego
wiÚcej na drodze widaÖ nie było, tylko przy samej łyżce, z załomăw zbocza,
zwisały czarne skrÚcone sople podobne do grubych lanych świec, i jeszcze
kurz był popstrzony mnăstwem kleksăw, jakby ktoś kiedyś chlusnął smołą. Oto
wszystko, co z nich zostało, i nawet nie wiadomo, ilu ich tu było. ByÖ może
każdy kleks - to jeden człowiek, jedno życzenie Ścierwnika. Ten - to
ścierwnik zdrowy i cały wydostał siÚ z piwnicy siădmego bloku. Tamten trochÚ
wiÚkszy - to Ścierwnik bez przeszkăd wyniăsł ze Strefy "żywy magnes". A
tamten sopel - to cudowna, niepodobna ani do ojca, ani do matki Dina
Barbridge. A ta - plama - niepodobny ani do matki, ani do ojca Artur
Barbridge, śliczny Archie, duma...
- Doszliśmy - nieprzytomnie wychrypiał Artur. - Mister Shoehart,
przecież w koácu doszliśmy!
Zaśmiał siÚ szczÚśliwym śmiechem, przykucnął i obiema piÚściami z całej
siły zaczął bÚbniÖ po ziemi. Kołtun na jego głowie podskakiwał śmiesznie i
bezsensownie, leciały we wszystkie strony kawałeczki zaschniÚtego błota. I
dopiero teraz Red podniăsł oczy i spojrzał na kulÚ. Ostrożnie. Z pewnym
lÚkiem.
Z ukrytym strachem, że bÚdzie jakaś nie taka - że rozczaruje, wywoła
zwątpienie, strąci z obłokăw, na ktăre udało siÚ wspiąÖ, zachłystując
draástwem...
Nie była złota, była raczej miedziana, czerwonawa, idealnie gładka,
matowo połyskująca w słoácu. Leżała pod ścianą wykopu, wygodnie usadowiona
miÚdzy grudami zwietrzałego urobku i nawet stąd było widaÖ, jaka jest
masywna i jak ciÚżko przygniotła swoje legowisko.
Nie było w niej nic z rozczarowania czy zwątpienia, ale też nic, co
budzi nadziejÚ, nie wiadomo dlaczego od razu przychodziło do głowy, że musi
byÖ pusta w środku, i bardzo gorąca - rozpalona słoácem. Z pewnością nie
świeciła własnym światłem, z pewnością nie była w stanie wzlatywaÖ w
powietrze i taáczyÖ, jak to czÚsto czyniła w legendach. Leżała tam, gdzie
upadła. ByÖ może wypadła z jakiejś ogromnej kieszeni albo zaturlala siÚ,
zgubiła w czasie zabawy nieznanych gigantăw - nikt jej tu nie ustawił,
leżała porzucona, porzucona dokładnie tak samo, jak te wszystkie "pustaki",
"bransoletki", bateryjki i reszta śmiecia pozostała po Lądowaniu.
Ale zarazem coś w niej jednak było. I im dłużej Red na nią patrzył, tym
jaśniej wiedział, że patrzeÖ na nią jest przyjemnie, że ma siÚ ochotÚ do
niej podejśÖ, pogłaskaÖ ją, dotknąÖ i nagle, nie wiadomo skąd, przypłynÚła
myśl, że zapewne miło jest usiąśÖ obok niej albo jeszcze lepiej oprzeÖ siÚ o
nią plecami, odrzuciÖ do tyłu głowÚ, przymknąÖ oczy, rozmyślaÖ, wspominaÖ, a
może po prostu zdrzemnąÖ siÚ i odpocząÖ.
Artur poderwał siÚ na nogi, szarpnął zamki na swojej kurtce, zdarł ją z
siebie i z rozmachem rzucił pod nogi, wzbijając chmurÚ ciemnego pyłu. Coś
wykrzykiwał, krzywiąc siÚ i machając rÚkami, potem założył rÚce do tyłu i w
zawiłym taácu, w podskokach zbiegł na dăł. Już nie patrzył na Reda,
zapomniał o nim, zapomniał o wszystkim - śpieszył wypowiedzieÖ swoje
życzenia, malutkie, tajemne życzenia rumieniącego siÚ studenta, chłopca,
ktăry jeszcze nigdy nie widział żadnych pieniÚdzy oprăcz kieszonkowych,
młokosa, ktăry jeszcze nigdy w życiu nie widział nagiej dziewczyny, tyle co
na zdjÚciach, ktărego bito bez litości, jeśli wypił chociaż jeden kieliszek,
ktărego wychowywano na sławnego adwokata, a w perspektywie ministra, a w
najdalszej, sami rozumiecie - prezydenta... Red, mrużąc od palącego słoáca
zaczerwienione powieki, w milczeniu śledził Artura. Był zimny i spokojny,
wiedział, co zaraz siÚ stanie, wiedział, że nie bÚdzie na to patrzeÖ, ale na
razie nie musiał jeszcze odwracaÖ oczu, wiÚc patrzył i nic szczegălnego nie
odczuwał, może tylko gdzieś - bardzo, bardzo głÚboko - niespokojnie obudził
siÚ pewien robak i poruszył kłującym łebkiem.
A chłopak ciągle jeszcze schodził tanecznym krokiem, wybijając
nieopisany rytm i biały kurz wybuchał pod jego stopami. Krzyczał coś na cały
głos, bardzo dźwiÚcznie i bardzo radośnie, i bardzo uroczyście jak piosenkÚ
albo jak zaklÚcie
- i wtedy Red pomyślał, że chyba po raz pierwszy, od czasu jak istnieje
ta kopalnia, ktoś zbiegł na dăł, jakby śpieszył na świÚto. I początkowo nie
słuchał, co tam wykrzykuje ten gadający wytrych, a potem jakby ktoś w nim
nacisnął włącznik i wtedy usłyszał:
- SzczÚście dla wszystkichl... Za darmo!... Ile kto zapragnie!...
Chodźcie tu wszyscy!... Starczy dla wszystkich!... nikt nie odejdzie
pokrzywdzony!... Za darmo!... SzczÚście!... Za darmo!...
A potem nagle zamilkł, jakby ogromna rÚka z rozmachem wepchnÚła mu w
usta knebel, i Red zobaczył, jak przezroczysta pustka przyczajona w cieniu
koparki schwyciła chłopca, rzuciła w powietrze i powoli, z wysiłkiem
skrÚciła tak, jak kobiety wyżymają bieliznÚ po praniu. Red zdążył dostrzec,
jak jeden zakurzony păłbucik ześlizgnął siÚ z drgającej nogi i poleciał
wysoko do găry. Wtedy Red odwrăcił siÚ i usiadł. GłowÚ miał absolutnie
pustą, bez jednej myśli - stracił świadomośÖ istnienia. Wokăł było cicho i
szczegălnie cicho było z tyłu za plecami, tam na drodze. Przypomniał sobie o
manierce - bez zwykłej radości, po prostu tak jak o lekarstwie, ktăre należy
zażyÖ o właściwej porze. Zdjął zakrÚtkÚ i zaczął piÖ maleákimi skąpymi
łykami i po raz pierwszy w życiu zapragnął, żeby w manierce zamiast alkoholu
znalazła siÚ zwyczajna zimna woda...
Upłynął czas jakiś i w głowie zaczÚły siÚ pojawiaÖ mniej wiÚcej
sensowne myśli. Oto wszystko, myślał apatycznie. Droga wolna. Już teraz
można by iśÖ, ale oczywiście lepiej poczekaÖ jeszcze trochÚ. "Wyżymaczki"
mają swoje dziwactwa. Zresztą i tak trzeba pomyśleÖ, niezwykłe zajÚcie -
myślenie, i to jest właśnie najwiÚksze nieszczÚście. Co to znaczy "myśleÖ"?
MyśleÖ, to znaczy wykrÚciÖ siÚ, skombinowaÖ, zaszachrowaÖ, owinąÖ dookoła
palca, ale tu właśnie to wszystko jest nieprzydatne...
No dobra. Mariszka, ojciec... ZapłaciÖ im za wszystko, zdeptaÖ na
śmierÖ kanalie, niech żrą găwno, jak ja żarłem... nie, to nie to, to nie to.
Rudy... To znaczy oczywiście to, ale co to wszystko znaczy? Czego mi trzeba?
To przecież przekleástwa a nie myśli. Zmartwiał od jakiegoś strasznego
przeczucia i od razu zostawiając na boku rozstrzygniÚcia i rozwiązania,
ktăre jeszcze miał przed sobą, rozkazał sobie bez litości, a wiÚc słuchaj,
rudy łajdaku, nie odejdziesz stąd, păki nie wymyślisz czegoś, co ma sens i
wagÚ, zdechniesz tu obok tej błyskotki, usmażysz siÚ, zgnijesz ścierwo, ale
nie odejdziesz...
Boże, gdzież są moje słowa i moje myśli? Z rozmachem uderzył siÚ na
wpăł otwartą, piÚścią w twarz. Przecież przez całe życie ani jedna myśl nie
zaświtała mi w głowie! Poczekaj, przecież kiedyś Kirył măwił coś takiego...
Kirył! Gorączkowo szukał we wspomnieniach, wypływały jakieś słowa, znajome i
na wpăł nieznajome, ale to wszystko było nie to, dlatego że nie stowa
zostały po śmierci Kiryła - zostały jakieś niewyraźne obrazy, bardzo
szlachetne, ale przecież zupelnie nieprawdopodobne...
PodłośÖ, podłośÖ... I nawet tu mnie dopadli, bez jÚzyka zostawili,
dranie. Oprych... Jak byłem oprychem, oprychem zdechnÚ... Tak byÖ nie
powinno! Słyszysz? Żeby w przyszłości coś takiego było raz na zawsze
zabronione! Czlowiek rodzi siÚ po to, żeby myśleÖ (oto jest Kirył,
nareszcie!). Tylko że ja w to nie wierzÚ, a po co człowiek siÚ rodzi - nie
mam pojÚcia. Urodził siÚ - no i jest. Każdy siÚ przepycha, jak potrafi.
Niech wszystkim nam dobrze siÚ wiedzie, a oni żeby pozdychali. A kto to my?
A kto oni? nic nie rozumiem. Mnie bÚdzie dobrze - Barbridge'owi źle,
Barbridge'owi dobrze - Okularnikowi źle, Chrypie dobrze - wszystkim źle i
samemu Chrypie też źle, tylko on dureá wyobraża sobie, że w porÚ uda mu siÚ
wywinąÖ... Boże, jaka to straszna kasza! Ja całe życie wojowałem z kapitanem
Quarterbloodem, a on całe życie wojuje z Chrypą, i ode mnie, jełopa, chciał
tylko jednego - żebym przestał byÖ stalkerem. Ale jak ja mogłem przestaÖ,
kiedy muszÚ utrzymaÖ rodzinÚ? IśÖ do pracy? A ja nie chcÚ na was pracowaÖ,
mdli mnie od waszej pracy, możecie to zrozumieÖ? Jeśli człowiek pracuje,
zawsze pracuje na kogoś, a wtedy nie jest człowiekiem tylko niewolnikiem, a
ja wszÚdzie i zawsze chciałem sam, chciałem byÖ sam, żeby mleÖ wszystkich
gdzieś, razem z ich smutkiem i beznadziejnym żalem...
Dopił koniak i z całej siły rąbnął pustą, manierką o ziemiÚ. Manierka
podskoczyła, błysnÚła na słoácu i gdzieś siÚ poturlała - od razu o niej
zapomniał. Teraz siedział, zasłaniając rÚkami oczy i prăbował już nie
zrozumieÖ, nie wymyśliÖ, ale chociażby zobaczyÖ, jak to powinno wyglądaÖ,
ale znowu widział tylko maski, maski, maski... banknoty, butelki, kupy
szmat, ktăre kiedyś były ludźmi, kolumny liczb... Wiedział, że to wszystko
należy zniszczyÖ, ale domyślał siÚ, że nawet jeżeli to wszystko bÚdzie
zniszczone, to nie zostanie nic - tylko naga i pusta ziemia. W bezsilnej
rozpaczy zapragnął znowu oprzeÖ siÚ o coś plecami i odrzuciÖ do tyłu głowÚ.
Wstał, machinalnie otrzepał spodnie i zaczął schodziÖ do wykopu.
Słoáce paliło, przed oczami latały czerwone plamy, drgało powietrze na
dnie wykopu i przez to drganie wydawało siÚ, że kula taáczy w miejscu jak
boja na falach. Przeszedł obok koparki podnosząc wysoko nogi i zabobonnie
uważając, żeby nie nadepnąÖ na czarne kleksy, potem wiÚznąc w piachu powlăkł
siÚ na ukos przez cały wykop do taáczącej i mrugającej kuli. Był zlany
potem, dusił siÚ z gorąca, a jednocześnie wstrząsały nim zimne dreszcze, jak
po przepiciu, w zÚbach skrzypiał kredowy pył. I już wiÚcej nie prăbował
myśleÖ. Tylko z rozpaczą powtarzał jak modlitwÚ: "Jestem zwierzÚciem,
widzisz przecież, że jestem zwierzÚciem. Nie znam słăw, nie nauczono mnie
măwiÖ, nie umiem myśleÖ, te kanalie nie dały mi uczyÖ siÚ myśleÖ. Ale jeżeli
naprawdÚ jesteś taka... wszechmocna... wszechmogąca... wszechrozumiejąca...
zdecyduj! Wejrzyj w moją duszÚ - ja wiem, w niej jest wszystko, czego ci
trzeba. Musi byÖ! Przecież nigdy i nikomu nie sprzedałem duszy! Jest moja,
człowiecza! Sama wydobądź ze mnie to, czego chcÚ - przecież to niemożliwe,
żebym chciał zła! Niech wszystko bÚdzie przeklÚte, przecież nic nie umiem
wymyśliÖ oprăcz tych jego słăw:
- SZCZşŚCIE DLA WSZYSTKICH ZA DARMO! I NIECH NIKT NIş ODEJDZIE
SKRZYWDZONY!
Last-modified: Thu, 13 Mar 2003 11:04:09 GMT