Arkadij i Borys Strugaccy. Pora Deszczów --------------------------------------------------------------- © Copyright Ŕđęŕäčé č Áîđčń Ńňđóăŕöęčĺ © Copyright Przełożyła: Irena Lewandowska WWW: http://rusf.ru/abs/ Origin: http://www.scan-dal.prv.pl ˇ http://www.scan-dal.prv.pl --------------------------------------------------------------- Pora Deszczów Przełożyła: Irena Lewandowska Kiedy Irma wyszła, chuda, długonoga, uśmiechajNoc się po dorosłemu szerokimi i jaskrawoczerwonymi jak u matki ustami, długo zamykajNoc za sobNo drzwi, Wiktor zajNoł się starannym zapalaniem papierosa. To wcale nie jest dziecko, myślał oszołomiony, dzieci nie rozmawiajNo w ten sposób. To nawet nie brutalność, to okrucieństwo i nawet nie okrucieństwo - po prostu jest jej wszystko jedno. Jakby nam udowodniła twierdzenie matematyczne - wszystko obliczyła, przeanalizowała, rzeczowo zakomunikowała wynik i oddaliła się potrzNosajNoc warkoczykami, absolutnie spokojna. PrzezwyciężajNoc zażenowanie Wiktor spojrzał na Lolę. Na twarzy miała czerwone plamy, wargi jej drżały, jakby chciała się rozpłakać, ale oczywiście płakać nie zamierzała, była rozwścieczona do ostateczności. - Widzisz? - zapytała Wysokim głosem. - Taka smarkata... Gówniara! Nie ma dla niej nic świętego, każde słowo - zniewaga, jakbym nie była jej matkNo, tylko szmatNo do podłogi, o którNo można wytrzeć buty. Wstyd mi przed sNosiadami! Paskudztwo, chamka... Tak, pomyślał Wiktor, i ja z tNo kobietNo żyłem. Chodziłem z niNo w góry, czytałem jej Baudelairea, drżałem od jej dotknięcia, pamiętam jej zapach., jzdaje się, że nawet biłem się o niNo. Do dzisiaj nie rozumiem, o czym ona myślała, kiedy czytałem jej Baudelairea? Nie, to doprawdy zdumiewajNoce, że udało mi się od niej uciec. Po prostu niepojęte, jak to się stało, że mnie wypuściła? Zapewne też nie byłem bukiecikiem fiołków. Pewnie i teraz nie jestem, ale wtedy piłem jeszcze więcej niż obecnie, a do tego uważałem się za wielkiego poetę. - Ty, oczywiście, nie masz do tego głowy, gdzie tam - mówiła Lola - życie w stolicy, różne tam primabaleriny, artystki... Wiem wszystko. Nie wyobrażaj sobie, że my o niczym nie wiemy. I ta twoja ogromna forsa, i kochanki, i nie kończNoce się skandale... Jeśli chcesz wiedzieć, mnie to jest doskonale obojętne, nie przeszkadzałam ci, robiłeś co chciałeś... W ogóle gubi jNo to, że bardzo dużo mówi. Jako panna była cicha, milczNoca i tajemnicza. SNo takie panienki, które od urodzenia wiedzNo, jak się zachować. Ona wiedziała. ZresztNo i teraz właściwie nießle wyglNoda, kiedy na przykład siedzi milczNoc na kanapie z papierosem i pokazuje kolana... albo nagle splecie dłonie na karku i się przeciNognie... Na prowincjonalnego adwokata to powinno nadzwyczajnie działać... Wiktor wyobraził sobie sympatyczny wieczór - ten stolik przysunięty tak do kanapy, butelka, szampan pieni się w kielichach, przewiNozana wstNożeczkNo bombonierka czekolady i sam adwokat - wykrochmalony, muszka pod szyjNo. Wszystko jak u ludzi i nagle wchodzi Irma... Koszmar, pomyślał Wiktor, nieszczęsna kobieta. - Sam powinieneś zrozumieć - mówiła Lola - że nie chodzi o pieniNodze, nie pieniNodze teraz o wszystkim decydujNo. - Już się uspokoiła, czerwone plamy znikły. - Wiem, że na swój sposób jesteś uczciwym człowiekiem, kapryśnym, rozpuszczonym, ale przecież nie złym. Zawsze nam pomagałeś i jeżeli o to chodzi, nie mam do ciebie żadnych pretensji. Ale nie taka pomoc jest mi teraz potrzebna. Nie mogę powiedzieć, że jestem szczęśliwa, ale unieszczęśliwić mnie również ci się nie udało. Masz swoje życie, a ja mam swoje. Nawiasem mówiNoc, jeszcze nie jestem stara i niejedno jeszcze przede mnNo... Dziecko trzeba będzie zabrać, pomyślał Wiktor. Jak widać, Lola już o wszystkim zadecydowała. Jeżeli Irmę tu zostawić, w domu zacznie się piekło. Dobrze, ale gdzie ja jNo podzieję? Spróbuj być uczciwy, zaproponował sam sobie, po prostu uczciwy. Tu trzeba uczciwie, to nie zabawka... Bardzo uczciwie przypomniał sobie swoje życie w stolicy. - Niedobrze, pomyślał. Można oczywiście najNoć gosposię. To znaczy wynajNoć na stale mieszkanie... ZresztNo nie o to chodzi - Irma powinna być ze mnNo, a nie z gosposiNo. .. Podobno dzieci wychowywane przez ojców - to najlepsze dzieci. Poza tym ona mi się podoba, chociaż to bardzo - dziwne dziecko. A w ogóle to mój obowiNozek. ObowiNozek uczciwego człowieka i ojca. I w tym wszystkim jest wiele mojej winy. Ale to wszystko literatura. A gdyby tak uczciwie? Jeśli uczciwie - to się boję. Dlatego, że ona będzie stała przede mnNo uśmiechajNoc się szerokimi ustami, a co ja jej potrafię powiedzieć? Czytaj, czytaj codziennie, czytaj, jak możesz najwięcej, nie musisz robić nic innego, tylko czytaj. Ona to wie i beze mnie, a nic więcej nie mam jej do powiedzenia. Dlatego właśnie się boję... Ale to jeszcze nie wszystko, jeśli zupełnie uczciwie. Ja nie chcę, i o to właśnie chodzi. Przyzwyczaiłem się do samotności. I lubię samotność. Nie chcę, żeby było inaczej... I tak to właśnie wyglNoda, jeśli zupełnie uczciwie. Obrzydliwie wyglNoda, jak zresztNo każda prawda. Cynicznie wyglNoda, egoistycznie, wstrętnie. Uczciwie. - Dlaczego milczysz? - zapytała Lola. - Masz zamiar tak milczeć bez końca? - Nie, nie, słucham cię - pośpiesznie powiedział Wiktor. - Naprawdę słuchasz? Od pół godziny czekam, żebyś był łaskaw zareagować. Ostatecznie to nie tylko mój e dziecko... A z niNo też trzeba uczciwie? - pomyślał Wiktor. Z niNo to już zupełnie nie mam ochoty - uczciwie. Ona zdaje się, wyobraziła sobie, że taki problem można rozwiNozać w ciNogu paru sekund, nie ruszajNoc się z miejsca, między jednym papierosem a drugim. - Zrozum - powiedziała Lola - przecież nie proponuję, żebyś się sam niNo zajmował. Przecież wiem, że jej nie weßmiesz i dzięki Bogu, że nie weßmiesz, zupełnie się do tego nie nadajesz. Ale przecież masz znajomości, kontakty, pomimo wszystko jesteś dość znanym człowiekiem - pomóż mi jNo jakoś urzNodzić! SNo u nas przecież jakieś szkoły dla uprzywilejowanych, pensje, specjalne gimnazja. Irma jest zdolnym, muzykalnym dzieckiem, ma zdolności matematyczne i do języków. - Pensja - powiedział Wiktor. - Tak, oczywiście... pensja... Sierociniec... Nie, nie, żartuję. Warto nad tym pomyśleć. - O czym tu myśleć? Każdy by się cieszył, gdyby mógł umieścić swoje dziecko na dobrej pensji albo w specjalnym gimnazjum. Żona naszego dyrektora... - Słuchaj Lolu - powiedział Wiktor. - To jest dobry pomysł i postaram się coś załatwić. Ale to nie takie proste, i na to potrzebny jest czas. Oczywiście napiszę. - Napiszę! To cały ty. Nie trzeba pisać, tylko jechać, osobiście prosić, kłaniać się! Tak czy inaczej nic tu nie robisz! Tylko pijesz i włóczysz się z dziwkami! Czy naprawdę tak trudno, dla rodzonej córki... O do diabła, pomyślał Wiktor, jak tu jej wszystko wytłumaczyć? Znowu zapalił papierosa, wstał i przespacerował się po pokoju. Za oknem zmierzchało się i po dawnemu lał deszcz, obfity, ciężki, niespieszny - deszcz, którego było bardzo dużo i który wyraßnie donikNod się nie spieszył. - Ach, jak ty mi obrzydłeś! - powiedziała Lola z nieoczekiwanNo złościNo - gdybyś wiedział, jak mi obrzydłeś... Czas iść, pomyślał Wiktor. Zaczyna się święty macierzyński gniew, wściekłość porzuconej kobiety i temu podobne. Tak czy inaczej, dzisiaj nic jej nie odpowiem. I niczego nie będę obiecywał... W niczym nie można na ciebie liczyć - mówiła dalej Lola. - Nieudany mNoż, ojciec do niczego.... modny pisarz, widzicie go! Rodzonej córki nie potrafił wychować... Pierwszy lepszy kmiot zna się na ludziach lepiej niż ty! No i co ja mam teraz robić? Z ciebie przecież nie ma żadnego pożytku. Sama gonię resztkNo sił i nic z tego nie wynika. Nic dla niej nie znaczę, pierwszy lepszy mokrzak jest dla niej sto razy ważniejszy niż ja. No, nic, jeszcze zobaczysz! Ty jej niczego nie uczysz, doczekasz się, że tamci jNo nauczNo! Doczekasz się, że napluje ci w mordę tak jak mnie... - Przestań, Lolu - powiedział Wiktor krzywiNoc się. - Chyba jednak trochę przesadzasz. Jestem jej ojcem, to prawda, ale ty jesteś jej matkNo... Twoim zdaniem wszyscy sNo winni oprócz ciebie... - Wynoś się! - powiedziała Lola. - Wiesz, co ci powiem? - powiedział Wiktor. - Nie mam zamiaru się z tobNo kłócić. Będę myśleć. A ty... Stała teraz wyprostowana i nieomalI dygotała, przewidujNoc oskarżenie, gotowa z rozkoszNo rzucić się w kłótnię. - A ty - spokojnie powiedział Wiktor - postaraj się nie denerwować. Coś wymyślimy. Zadzwonię do ciebie. Wszedł do przedpokoju i włożył płaszcz. Płaszcz był jeszcze mokry. Wiktor zajrzał do pokoju Irmy, żeby się pożegnać, ale Irmy nie było. Okno było otwarte na oścież, deszcz chlustał na parapet. Ścianę zdobił transparent - wielkie, śliczne litery żNodały Proszę nigdy nie zamykać okna. Transparent był pomięty, złachmaniony i pokryty ciemnymi plamami, jakby go wielokrotnie zrywano i deptano nogami. Wiktor zamknNoł drzwi. - Do widzenia Lolu - powiedział. Lola nie odpowiedziała. Na ulicy było już zupełnie ciemno. Deszcz zastukał po ramionach, po kapturze. Wiktor przygarbił się wepchnNoł ręce głębiej do kieszeni. O, na tym skwerze po raz pierwszy pocałowaliśmy się, pomyślał. A tego domu wtedy jeszcze nie było, był pusty plac, a za placem - wysypisko śmieci, tam strzelaliśmy z procy do kotów. W mieście było diabelnie dużo kotów, a teraz nie widziałem ani jednego... Nie czytaliśmy tedy w ogóle, a Irma miała pełen pokój ksiNożek. Jakie były w moich czasach dwunastoletnie dziewczynki? Piegowate, rozchichotane stworzenia, kokardy, lalki, obrazki z zajNoczkami i królewnNo ŚnieżkNo, zawsze we dwie, we trzy, szepczNoce sobie na ucho, torebki ciNogutek, zepsute zęby. Czyścioszki, skarżypyty, a najlepsze z nich były takie same jak my - podrapane kolana, oczy dzikie jak u rysia, skłonność do odstawiania nogi... Wreszcie nastNopiły nowe czasy, czy co? Nie, pomyślał. To nie czasy. To znaczy czasy oczywiście również... A może mam córkę wunderkinda? Przecież zdarzajNo się wunderkindy. Jestem ojcem wunderkinda. To bardzo zaszczytne, ale kłopotliwe, i nie tyle zaszczytne, ile kłopotliwe, zresztNo koniec końców wcale nie zaszczytne... A tę uliczkę zawsze lubiłem, dlatego że jest najwęższa ze wszystkich. Tak, a oto i bijatyka. Słusznie, u nas po prostu inaczej nie można. Tak było u nas od zarania dziejów. A w dodatku dwóch na jednego... Na rogu stała latarnia. Na granicy oświetlonej przestrzeni mókł samochód z brezentowNo budNo, a obok samochodu dwóch w błyszczNocych płaszczach przyginało do jezdni trzeciego - w czymś czarnym i mokrym. Wszyscy troje z wysiłkiem niezgrabnie dreptali po kocich łbach. Wiktor zatrzymał się, a następnie podszedł bliżej. Trudno było pojNoć, co tu się właściwie dzieje. Do bójki niepodobne - nikt nikogo nie bije. Na zapasy dla wyładowania młodzieńczych sił tym bardziej nie wyglNodało - nie słychać zawadiackich okrzyków, ani dziarskiego rechotu... Trzeci - ten w czerni - nagle wyrwał się, upadł na plecy, a dwaj w płaszczach zwalili się natychmiast na niego. I wtedy Wiktor zauważył, że drzwi samochodu były szeroko otwarte i pomyślał, że czarnego albo właśnie wyciNognięto stamtNod, albo próbujNo go tam wepchnNoć. Podszedł bardzo blisko i zaryczał: - Wróć! Dwaj w płaszczach odwrócili się jednocześnie i przez kilka sekund patrzyli na Wiktora spod nasuniętych na oczy kapturów. Wiktor zauważył tylko, że obaj sNo młodzi, że usta majNo otwarte z wysiłku, a następnie obaj z niebywałNo szybkościNo dali nura do samochodu, silnik zawył, drzwi trzasnęły i samochód zniknNoł w ciemnościach. Człowiek w czerni powoli wstał i przyjrzawszy mu się Wiktor odstNopił do tyłu. Był to chory z leprozorium - "mokrzak" albo "okularnik" jak ich nazywano z powodu żółtych kręgów wokół oczu - w opasce z gęstego grubego materiału zasłaniajNocej dolnNo część twarzy. Oddychał ciężko, z trudem unoszNoc resztki brwi. Po łysej głowie spływała wóda. - Co się stało? - zapytał Wiktor. Okularnik patrzył nie na niego, tylko w bok, oczy wyszły mu na wierzch. Wiktor chciał się odwrócić, i wtedy coś go z chrzęstem rNobnęło w kark, a kiedy oprzytomniał, stwierdził, że leży twarzNo do góry pod chlustajNocNo rynnNo. Woda wpadała mu do ust, była ciepława, o posmaku rdzy. PlujNoc i kaszlNoc odsunNoł się i usiadł, opierajNoc plecy o ceglany mur. Woda, która nagromadziła się w kapturze popłynęła teraz za kołnierz, moczNoc plecy. W głowie huczały dzwony, trNobiły trNoby i biły bębny. Przez tę orkiestrę Wiktor wypatrzył przed sobNo chudNo ciemnNo twarz. ZnajomNo. Gdzieś już go widział. Jeszcze przed tym zanim usłyszał szczęk własnych zębów... Pomacał językiem, ruszył szczękNo. Zęby były w porzNodku. Chłopiec nabrał pod rynnNo wody w dłonie i chlusnNoł mu w oczy. - Miły mój - powiedział Wiktor. - Wystarczy. - Wydawało mi się, że pan jeszcze nie oprzytomniał - powiedział chłopiec z powagNo. Wiktor ostrożnie wsunNoł dłoń pod kaptur i pomacał kark. Tam był guz - nic strasznego, żadnych pogruchotanych kości, nawet krwi nie było. - Kto to mnie tak? - zapytał z zadumNo. - Nie ty, mam nadzieję? - Będzie pan mógł iść sam, panie Baniew? - zapytał chłopiec. - A może kogoś zawołać? Widzi pan, jest pan dla mnie za ciężki. Wiktor przypomniał sobie, kto to jest. - Znam cię - powiedział. - Ty jesteś Bol-Kunac, kolega mojej córki. - Tak - powiedział chłopiec. - No i bardzo dobrze. Nie trzeba nikogo wołać i nikomu o niczym mówić. Może tylko posiedßmy jeszcze chwilę i oprzytomnijmy. Teraz zauważył, że z Bol-Kunacem też nie wszystko jest w porzNodku. Na jego policzku ciemniał świeży siniak, a górna warga była spuchnięta i krwawiła. - Może jednak kogoś zawołam - powiedział Bol-Kunac. - A czy warto? - Widzi pan, panie Baniew, nie podoba mi się sposób w jaki drga pański policzek. - Naprawdę? - Wiktor obmacał twarz. Policzę k nie drgał. - To ci się tylko wy daj e... Tak. Teraz spróbujemy wstać. Co należy zrobić w tym celu? W tym celu trzeba podciNognNoć nogi pod siebie... - podciNognNoł nogi pod siebie i nogi wydały mu się niezupełnie własne. - Następnie lekko odpychajNoc się od ściany przenieść środek ciężkości w taki sposób... - nijak nie udawało mu się przenieść środka ciężkości, coś przeszkadzało. Czym oni mnie tak urzNodzili, pomyślał. I to jak sprytnie... - Pan sobie przydeptał płaszcz - zawiadomił go chłopiec, ale Wiktor już sam uporzNodkował Swoje ręce i nogi, swój płaszcz i swojNo orkiestrę pod czaszkNo. Wstał. PoczNotkowo trzeba było trzymać się trochę ściany, ale potem poszło lepiej. - Aha - powiedział. - To znaczy, że ciNognNołeś mnie stamtNod do tej rynny. Dziękuję. Latarnia była na miejscu, ale nie było ani samochodu, ani okularnika. Nikogo nie było. Tylko maleńki Bol-Kunac ostrożnie gładził swój siniak mokrNo dłoniNo. - Gdzie się oni wszyscy podzieli? - zapytał Wiktor. Chłopiec nie odpowiedział. - Sam tu leżałem? - zapytał Wiktor. - Nikogo więcej nie było? - Chodßmy, odprowadzę, pana - powiedział Bol-Kunac. - DokNod pan woli iść? Do domu? - Poczekaj - powiedział Wiktor. - Widziałeś, jak oni chcieli złapać okularnika? - Widziałem jak on pana uderzył - odpowiedział Bol-Kunac. - Kto? - Nie poznałem. Stał tyłem. - A ty gdzie byłeś? - Widzi pan, ja leżałem tu, za rogiem... - Nic nie rozumiem - powiedział Wiktor. - Może z mojNo głowNo jest coś nie w porzNodku... Dlaczego właściwie leżałeś za rogiem? Mieszkasz tam? - Widzi pan, leżałem ponieważ mnie ogłuszono wcześniej. Nie ten, który pana uderzył, ten drugi. - Okularnik? Szli powoli, starajNoc trzymać się jezdni, żeby nie kapało z dachów. - N - nie - odpowiedział Bol-Kunac po chwili namysłu. - Moim zdaniem żaden nie miał okularów. - O Boże - powiedział Wiktor. WsunNoł rękę pod kaptur i pomacał guza. - Mówię o tym trędowatym, nazywajNo ich okularnikami. No wiesz, ci z leprozorium... Mokrzaki... - Nie wiem - powściNogliwie odezwał się Bol-Kunac. - Moim zdaniem oni Wszyscy byli zupełnie zdrowi. - No - no - powiedział Wiktor. Odczuł pewien niepokój i nawet przystanNoł. - Ty co, chcesz mi wmówić, że tam nie było trędowatego? Z czarnNo opaskNo, cały na czarno... - On wcale nie jest trędowaty! - nieoczekiwanie zapalczywie powiedział Bol-Kunac. - Jest zdrowszy od pana... Po raz pierwszy w tym chłopcu pojawiło się coś chłopięcego i natychmiast znikło. - Nie jest dla mnie zupełnie jasne, dokNod idziemy - powiedział po chwili milczenia poprzednim beznamiętnym i poważnym głosem. - Najpierw wydało mi się, że zmierza pan w kierunku domu, ale teraz widzę, że idziemy w przeciwnNo stronę. Wiktor wciNoż stał patrzNoc na niego z góry na dół. Jedno warte drugiego, pomyślał. Wszystko obliczył, przeanalizował i spokojnie postanowił nie informować mnie o rezultacie. I nie zamierza mi opowiedzieć, co tu się stało. Ciekawe dlaczego? Bandyci? Nie wyglNoda na to. A może jednak bandyci? Wiesz, czasy się zmieniajNo... Głupie gadanie, znam dzisiejszych bandytów... - Wszystko się zgadza - powiedział i ruszył dalej. - Idziemy do hotelu, ja tam mieszkam. Chłopiec, wyprostowany, mokry i surowy szedł obok. PrzełamujNoc niejakNo niezręczność Wiktor położył mu rękę na ramieniu. Nic szczególnego nie zaszło - chłopiec jakoś to ścierpiał. ZresztNo bardzo możliwe, że po prostu uznał, iż jego ramię okazało się przydatne w celach ściśle utylitarnych, jako oparcie dla poszkodowanego. - Muszę ci powiedzieć - niezwykle poufnym tonem oznajmił Wiktor - że ty i Irma macie dziwny sposób prowadzenia rozmowy. My w dzieciństwie rozmawialiśmy inaczej. - Doprawdy? - uprzejmie zapytał Bol-Kunac. - To znaczy jak? - No, na przykład twoje pytanie brzmiałoby tak - chyba zasuwasz? Bol-Kunac wzruszył ramionami. - Chce pan powiedzieć, że tak byłoby lepiej? - Na Boga, nie! Chcę tylko powiedzieć, że byłoby naturalniej. - Właśnie to co najnaturalniejsze - zauważył Bol-Kunac - najmniej przystoi człowiekowi. Wiktor poczuł jakiś wewnętrzny chłód. I niepokój. Może nawet strach. Jakby kot parsknNoł mu śmiechem prosto w twarz. - To co naturalne, zawsze jest prymitywne - ciNognNoł tymczasem dalej Bol-Kunac. - A człowiek jest istotNo skomplikowanNo, naturalność do niego nie pasuje. Pan mnie rozumie, panie Baniew? - Tak - powiedział Wiktor. - Oczywiście. Było coś zdumiewajNoco fałszywego w tym, jak po ojcowsku trzymał rękę na ramieniu tego dzieciaka, który nie był dzieckiem. Aż mu łokieć zdrętwiał. Ostrożnie cofnNoł rękę i wsadził jNo do kieszeni. - Ile masz lat? - zapytał. - Czternaście - odpowiedział z roztargnieniem Bol-Kunac. - A - a... Każdy chłopiec na miejscu Bol-Kunaca zainteresowałby się tym irytujNoco niejasnym a - a, ale Bol-Kunac nie był każdym chłopcem, był nie każdym. Nie interesowały go intrygujNoce monosylaby. Bol-Kunac rozmyślał nad relacjami między naturalnym i prymitywnym w naturze i w społeczeństwie. Żałował, że trafił mu się tak nieinteligentny rozmówca i do tego jeszcze rNobnięty w głowę. Wyszli teraz na Aleję Prezydenta. Tu było już bardzo dużo latarni i nawet trafiali się przechodnie, pośpieszni, przygarbieni wielodniowym deszczem mężczyßni i kobiety. Były tu oświetlone wystawy sklepowe i rozjarzone neonowym blaskiem wejście do kina, gdzie pod daszkiem tłoczyli się bardzo jednakowi młodzi ludzie nieokreślonej płci w błyszczNocych płaszczach do kostek. A nad tym wszystkim poprzez deszcz błyskały złote i niebieskie zaklęcia Prezydent jest ojcem narodu, Legionista Wolności, to wierny syn prezydenta, Armia - nasza nieustraszona sława... SiłNo inercji wciNoż jeszcze szli jezdniNo i przejeżdżajNocy samochód zatrNobiwszy gniewnie przepędził ich na chodnik i obryzgał brudnNo wodNo. - A ja myślałem, że masz co najmniej osiemdziesiNot lat - powiedział Wiktor. - Chyba pan zasuwa - wstrętnym głosem zapytał Bol-Kunac i Wiktor roześmiał się z ulgNo. Jednak był to zwyczajny chłopiec, zwyczajny normalny wunderkind, co to się naczytał Heibora, Zurzmansona, Fromfha i być może nawet przebrnNoł przez Spenglera. - Miałem w dzieciństwie kolegę - powiedział Wiktor - który postanowił przeczytać Hegla w oryginale i nawet w końcu przeczytał, tyle że stał się schizofrenikiem. Ty, w twoim wieku, niewNotpliwie wiesz, co to takiego schizofrenik. - Tak, wiem - powiedział Bol-Kunac. - I nie boisz się? - Nie. Podeszli do hotelu i Wiktor zaproponował: - Może zajdziesz do mnie, żeby się wysuszyć? - Dziękuję. Właśnie zamierzałem prosić o pozwolenie odwiedzenia pana. Po pierwsze, chcę panu coś jeszcze powiedzieć, a po drugie, chciałbym zadzwonić. Pozwoli pan? Wiktor pozwolił. Weszli przez obrotowe drzwi, mijajNoc portiera, który na widok Wiktora zdjNoł czapkę.. Wiktor poczuj dobrze sobie znane wzburzenie, przedsmak nadchodzNocego wieczoru, kiedy można będzie pić, gadać co ślina na język przyniesie i odsunNoć łokciem na jutro to, co tak irytujNoco atakowało dzisiaj; przedsmak Jula Golema i doktora R. Kwadrygi, być może poznam jeszcze kogoś, niewykluczone że coś się wydarzy - jakaś awantura, albo narodzi się fabuła - i zamówię sobie dzisiaj minogi, niech będzie miło i przyjemnie, - a ostatnim autobusem pojadę do Diany. Kiedy Wiktor odbierał klucze w recepcji, za jego plecami odbywała się rozmowa. Bol-Kunac rozmawiał ze szwajcarem. "Po co się tu pchasz?" - syczał portier. - "Przyszedłem porozmawiać z panem Baniewem." "Ja ci pokażę rozmowy z panem Baniewem - syczał portier. - Włóczysz się po restauracjach. .." "Przyszedłem porozmawiać z panem Baniewem - powtarzał Bol-Kunac. - Restauracje mnie nie interesujNo". "Tego brakowało żeby takiego szczeniaka interesowały restauracje... A ja cię zaraz stNod wyrzucę..." Wiktor wziNoł klucz i odwrócił się. - E... - powiedział. Znowu zapomniał nazwiska portiera. - Chłopak jest ze mnNo, wszystko w porzNodku. Portier nic nie odpowiedział, minę miał niezadowolonNo. Wiktor i Bol-Kunac weszli na górę. W pokoju Wiktor z rozkoszNo zrzucił płaszcz i pochylił się, żeby rozsznurować buty. Krew uderzyła mu do głowy i poczuł powolne bolesne pulsowanie w tym miejscu, gdzie znajdował się guz, ciężki i okrNogły jak ołowiana kula. Natychmiast wyprostował się, oparł o futrynę i zaczai zdejmować but przytrzymujNoc piętę czubkiem drugiego. Bol-Kunac stał obok, kapała z niego woda. - Rozbieraj się - powiedział Wiktor. - Powieś wszystko na kaloryferze, zaraz dam ci ręcznik. - Chciałbym zadzwonić, jeżeli pan pozwoli - odparł Bol-Kunac nie ruszajNoc się z miejsca. - Bardzo proszę - Wiktor ściNognNoł drugi but i w mokrych skarpetkach poszedł do łazienki. RozbierajNoc się, słyszał jak chłopiec cicho rozmawia, spokojnie i niewyraßnie. Tylko raz jasno i dobitnie powiedział "Nie wiem". Wiktor wytarł się ręcznikiem, narzucił szlafrok, wyj Noł czyste prześcieradło kNopielowe i wszedł do pokoju. - Masz - rzekł i od razu zorientował się, że wszystko na nic. Bol-Kunac nadal stał pod drzwiami i nadal z niego kapało. . - Dziękuję - powiedział. - Widzi pan, muszę już iść. Chciałbym jeszcze tylko... - Przeziębisz się - rzekł Wiktor. - Nie, proszę się nie niepokoić, dziękuję panu. Ja się nie przeziębię. Chciałbym tylko jeszcze omówić z panem pewien problem. Czy Irma nic nie mówiła? Wiktor rzucił prześcieradło na kanapę, przykucnNoł przed barkiem, wyjNoł butelkę i szklankę. - Irma mówiła mi mnóstwo rzeczy - odparł dosyć ponuro. Nalał do szklanki dżinu na wysokość palca i dolał trochę wody. - Nie przekazała panu naszego zaproszenia? - Nie, żadnych zaproszeń mi nie przekazywała. Masz, wypij. - Dziękuję panu, nie trzeba. Jeśli Irma nie przekazała, to ja przekażę. Chcielibyśmy się z panem spotkać, jeśli można. - Jacy - my? - Gimnazjaliści. Widzi pan, czytaliśmy pańskie ksiNożki chcielibyśmy zadać panu kilka pytań. - Hm - powiedział Wiktor z powNotpiewaniem. - Jesteś pewien, że to będzie dla wszystkich interesujNoce? - Myślę, że tak. - Ale ja nie piszę dla gimnazjalistów - przypomniał Wiktor. - To nieważne - powiedział Bol-Kunac z łagodnym uporem. - Czy pan by się zgodził? Wiktor z zadumNo pobełtał w szklance przejrzysty płyn. - A może jednak się napijesz? - zapytał. - Najlepsze lekarstwo na przeziębienie. Nie? W takim razie sam to wypiję. - Wychylił szklankę. - Dobrze, zgadzam się. Tylko bez żadnych afiszów, ogłoszeń i tak dalej. W najwęższym kręgu. Wy i ja... Kiedy? - Kiedy panu będzie wygodnie. Nießle byłoby w tym tygodniu. Rano. - Powiedzmy za dwa - trzy dni. Tylko niezbyt wcześnie. Powiedzmy w piNotek o jedenastej. Dobrze będzie? - Tak. W piNotek o jedenastej. W gimnazjum. Przypomnieć panu? - ObowiNozkowo - powiedział Wiktor. - O rautach, soirees i bankietach, jak również o wiecach, spotkaniach i naradach zawsze staram się zapomnieć. - Dobrze, przypomnę panu - rzekł Bol-Kunac. - A teraz jeżeli pan pozwoli, to już pójdę. Do widzenia, panie Baniew. - Poczekaj, odprowadzę cię - powiedział Wiktor. - Bo jeszcze ten... portier coś ci zrobi. Dzisiaj jest w wyjNotkowo złym humorze, a sam wiesz jacy sNo portierzy... - Dziękuję panu, ale proszę się nie niepokoić - powiedział Bol-Kunac. - To mój ojciec. I wyszedł. Wiktor nalał sobie jeszcze raz na palec dżinu i padł na fotel. Tak, pomyślał. Biedny portier. Jak on się nazywa? Głupio, że zapomniałem, bNodß co bNodß jesteśmy towarzyszami w nieszczęściu, kolegami. Trzeba będzie z nim porozmawiać, wymienić doświadczenia. Na pewno ma dłuższy staż... Cóż za zdumiewajNoca koncentracja wunderkindów w moim zatęchłym ojczystym miasteczku. Może to skutek podwyższonej wilgotności?... Odrzucił głowę do tyłu i skrzywił się z bólu. A to drań, czym on mnie tak? Pomacał guz. Najpewniej gumowNo pałkNo. ZresztNo skNod mam właściwie wiedzieć, jak skutkuje gumowa pałka. Jak działa modernistyczne krzesło w "Pieczonym Pegazie" - to wiem. Jak kolba automatu albo na przykład rękojeść pistoletu - też wiem. Butelka po szampanie i butelka z szampanem... Trzeba będzie zapytać Golema... W ogóle, to jakaś dziwna historia, dobrze byłoby się w niej zorientować... I zaczNoł orientować się w tej historii, żeby dogonić wypływajNocNo na drugim planie myśl o Irmie, o konieczności zrezygnowania z czegoś, ograniczenia się w czymś tam, albo pisania do kogoś, proszenia o coś... "Daruj stary, że zawracam ci głowę, ale nagle objawiła się moja córka, mniej więcej dwunastoletnia, bardzo sympatyczne stworzenie, ale ma matkę idiotkę i głupiego ojca a więc trzeba jNo umieścić gdzieś możliwie daleko od głupich ludzi..." Nie chcę dzisiaj o tym myśleć, pomyślę o tym jutro. Spojrzał na zegarek. W ogóle dosyć tego myślenia. Starczy. Wstał i zaczNoł ubierać się przed lustrem. Brzuch mi rośnie, co u diabła, skNod u mnie nagle brzuch? Taki zawsze byłem chudy i żylasty... Właściwie nawet nie brzuch - szlachetny wypracowany kałdun, skutek uregulowanego trybu życia i dobrego jedzenia - tylko brzuszek jakiś parszywiutki, opozycyjny brzuszek. Pan prezydent na pewno nie ma czegoś podobnego. Pan prezydent niezawodnie posiada szlachetny, opięty czymś czarnym i błyszczNocym sterowiec... ZawiNozujNoc krawat przysunNoł twarz do lustra i nagle pomyślał - jak też wyglNodała ta pewna siebie, mocna twarz, tak uwielbiana przez kobiety określonej konduity, nieładna, lecz mężna twarz wojownika o kwadratowym podbródku, jak wyglNodał a ta twarz pod koniec historycznego spotkania. Twarz pana prezydenta, również nie pozbawiona męskości z elementami kNotów prostych pod koniec historycznego spotkania przypominała mówiNoc otwarcie tylko między nami, świński ryj. Pan prezydent raczył podekscytować się do najwyższego stopnia, z zębatej paszczy leciały bryzgi, a ja wyjNołem chusteczkę i demonstracyjnie wytarłem policzek i to był z pewnościNo najodważniejszy postępek w moim życiu, jeśli nie liczyć tamtego wypadku, kiedy walczyłem z trzema czołgami jednocześnie. - Ale jak walczyłem z czołgami - nie pamiętam, wiem tylko z opowiadań świadków, chusteczkę za to wyjNołem świadomie i dobrze wiedziałem na co się odważam... W gazetach o tym nie pisano. Gazety uczciwie i po męsku, z surowNo prostotNo poinformowały, że "beletrysta W. Baniew szczerze podziękował panu prezydentowi za wszystkie uwagi i wyjaśnienia jakie padły w trakcie rozmowy". Dziwne, jak dokładnie to wszystko pamiętam. Stwierdził, że zbielał mu koniec nosa i policzki. Tak właśnie wtedy wyglNodałem, a nie wrzeszczeć na takiego to po prostu grzech. Przecież nie wiedział biedak, że to nie ze strachu, że blednę ze złości, jak Ludwik XIV... Tylko raczej nie jedzmy musztardy po obiedzie. Co za różnica, od czego tam, u niego, pobladłem... Dobrze, dosyć tego. Ale po to, żeby się uspokoić, po to żeby się doprowadzić do porzNodku, zanim się pokażę ludziom, żeby przywrócić normalny kolor nieładnej ale męskiej twarzy, muszę panu przypomnieć, panie Baniew, że gdyby pan nie zademonstrował panu prezydentowi swojej chusteczki do nosa, to siedziałby pan opływajNoc w dostatki w naszej dzielnej stolicy, a nie w tej mokrej dziurze... Wiktor jednym haustem dopił dżinu i zszedł do restauracji. * - Oczywiście, być może chuligani - powiedział Wiktor. - Tylko w moich czasach żaden chuligan nie zadzierałby z okularnikiem. Rzucić w niego kamieniem - proszę bardzo, ale łapać, gdzieś ciNognNoć, w ogóle dotykać... Baliśmy się ich jak zarazy. - Przecież powtarzam panu - to jest choroba genetyczna - powiedział Golem. - Oni w ogóle nie sNo zaraßliwi. - Jak to, niezaraßliwi - powiedział Wiktor - kiedy dostaje się od nich brodawek jak od ropuch! Wszyscy o tym wiedzNo. - Od ropuchy nie dostaje się brodawek - dobrodusznie powiedział Golem. - I od mokrzaków też się nie dostaje. Wstyd, panie pisarzu. ZresztNo wiadomo, że pisarze to ignoranci. - Jak i cały naród. Naród jest ciemny, ale mNodry. I jeśli naród twierdzi, że od ropuch i okularników dostaje się brodawek. - A oto nadchodzi mój inspektor - powiedział Golem. Prosto z ulicy wszedł Pawor w mokrym płaszczu. - Dobry wieczór - powiedział. - Cały przemokłem, chcę się napić. - Znowu śmierdzi od niego iłem - z niezadowoleniem powiedział R. Kwadryga zbudzony z alkoholowego transu. - Wiecznie śmierdzi iłem. Jak w stawie. Rzęsa. - Co panowie pijecie? - zapytał Pawor. - Którzy? - zainteresował się Golem. - Ja na przykład jak zawsze piję koniak. Wiktor pije dżin. A doktor - wszystko po kolei. - Hańba! - z oburzeniem powiedział doktor R. Kwadryga. - Łuska! I głowy. - Podwójny koniak! - krzyknNoł Pawor do kelnera. Twarz miał mokrNo od deszczu, jego gęste włosy zlepiały się i ze skroni po ogolonych policzkach spływały błyszczNoce smużki. Też twarda twarz, wielu na pewno mu zazdrości. SkNod taka twarz do inspektora sanitarnego? Twarda twarz to znaczy - leje deszcz, reflektory, latajNo cienie po mokrych wagonach, załamujNo się... wszystko jest czarne, błyszczNoce, wyłNocznie czarne i wyłNocznie błyszczNoce, nie ma żadnych rozmów, żadnego gadania tylko rozkazy i wszyscy się podporzNodkowujNo... niekoniecznie wagony, być może samoloty, lotnisko i potem nikt nie wie, gdzie był i skNod przyszedł... dziewczyny padajNo na wznak, a mężczyßni majNo ochotę zachować się prawdziwie po męsku - powiedzmy wyprostować ramiona i wciNognNoć brzuch. Na przykład Goleniowi przydałoby się wciNognNoć brzuch, tylko raczej nic z tego, gdzie on go wciNognie, wszystko tam ma zajęte. Doktor R. Kwadryga - tak, ale za to nie rozprostuje już ramion, od bardzo wielu dni jest zgarbiony na wieki. Wieczorami zgarbiony nad stołem, rankiem nad miskNo, a we dnie przez chorNo wNotrobę. A to znaczy, że tutaj tylko ja jestem w stanie wciNognNoć brzuch i rozprostować ramiona, ale lepiej golnę sobie szklaneczkę dżinu. - Nimfoman - smutnie powiedział do Pawora doktor R. Kwadryga. - Rusałkoman. I wodorosty. - Niech pan się zamknie, doktorze - powiedział Pawor. Wycierał twarz papierowymi serwetkami, gniótł je i rzucał na podłogę. Potem zaczai wyciekać ręce. - Z kim się pan pobił? - zapytał Wiktor. - Zgwałcony przez okularnika - oznajmił doktor R. Kwadryga z mękNo starajNoc się rozprowadzić we właściwym kierunku oczy, które skupiły mu się u nasady nosa. - Na razie jeszcze z nikim - odparł Pawor i uważnie popatrzył na doktora, ale R. Kwadryga tego nie zauważył. Kelner przyniósł koniak: Pawor powoli wycedził kieliszek i wstał. - Pójdę się umyć - powiedział równym głosem. - Za miastem błoto, cały się uświniłem. - I odszedł, zaczepiajNoc po drodze o krzesła. - Coś się dzieje z moim inspektorem - powiedział Golem. Prztyknięciem zrzucił ze stołu zmiętNo serwetkę. - Coś na wszechświatowNo skalę. Nie wie pan przypadkiem, co konkretnie? - Pan powinien lepiej wiedzieć - odpowiedział Wiktor. - Pawor jest pańskim inspektorem a nie moim. A poza tym pan przecież wie wszystko. A propos, Golem - , skNod pan to wszystko wie? - Nikt nic nie wie - zaprzeczył Golem. - Niektórzy się domyślajNo. Bardzo niewielu - tylko ci, którzy majNo ochotę. Ale tak nie można postawić pytania - skNod oni się domyślajNo - bo to jest gwałt nad językiem. DokNod spada deszcz? Czym wstaje słońce? Czy wybaczyłby pan Szekspirowi, gdyby napisał coś podobnego? ZresztNo Szekspirowi pan by wybaczył. Szekspirowi wiele wybaczamy, co innego Baniew... Niech pan posłucha, panie beletrysto, mam pewien pomysł. Ja się napiję koniaku, a pan skończy z tym dżinem. Czy może ma pan już dość? - Golem - powiedział Wiktor - przecież pan chyba wie, że ja jestem człowiekiem z żelaza? - Domyślam się. - A co z tego wynika? - Że boi się pan zardzewieć. - Załóżmy - powiedział Wiktor. - Ale nie o to mi chodzi. Chodzi mi o to, że mogę pić dużo i długo nie tracNoc równowagi moralnej. - Ach, więc w tym rzecz - powiedział Golem nalewajNoc sobie z karafki. - No dobrze, wrócimy jeszcze do tego tematu. - Nie pamiętam - odezwał się nagle jasnym głosem doktor R. Kwadryga. - Czy się panom przedstawiłem już czy jeszcze nie? Mam honor - Rem Kwadryga, malarz, doktor honoris causa, członek honorowy. .. Ciebie pamiętam - powiedział do Wiktora. - Myśmy z tobNo razem studiowali i jeszcze coś... A ;a to pana, proszę mi wybaczyć... - Nazywam się Jul Golem - niedbale powiedział Golem. - Bardzo mi przyjemnie. Hehbiarz? - Nie. Lekarz. - Chirhurg? - Jestem naczelnym lekarzem leprozorium - cierpliwie wyjaśnił Golem. - Ach tak! - powiedział doktor R. Kwadryga potrzNosajNoc głowNo jak koń. - Oczywiście. Proszę mi wysNoczyć Jul... Tylko dlaczego jest pan taki tajemniczy? Jaki tam z pana lekarz? Pan przecież hoduje mokrzaki... Załatwić panu odznaczenie... Tacy ludzie sNo nam potrzebni... Przepraszam - powiedział znienacka. - Zaraz wracam. Wygrzebał się z fotela i ruszył w stronę wyjścia błNodzNoc między pustymi stolikami. Podbiegł do niego kelner i doktor R. Kwadryga objNoł go za szyję. - To wszystko przez te deszcze - powiedział Golem. - Oddychamy wodNo. Ale nie jesteśmy rybami i albo umrzemy, albo odejdziemy stNod - z powagNo i smutkiem popatrzył na Wiktora. - A deszcz będzie padać na puste miasto, podmywać jezdnie, kapać przez dachy, przez gnijNoce stropy... potem wszystko rozmyje, roztopi miasto w pierwotnej glebie, i nadal bez końca będzie wciNoż padać i padać... - Apokalipsa - powiedział Wiktor, żeby cokolwiek powiedzieć. - Tak; Apokalipsa... Będzie padać i padać, a potem ziemia przesyci się i wzejdzie nowe ziarno, jakiego nigdy przedtem nie było. Ale nas już nie będzie, żeby móc zachwycać się nowym wszechświatem... Gdyby nie te niebieskawe worki pod oczami, gdyby nie ten obwisły galaretowaty brzuch, gdyby ten wspaniały semicki nos nie był taki podobny do mapy topograficznej... Chociaż, jeśli się dobrze zastanowić, wszyscy prorocy byli alkoholikami, ponieważ to okropnie smutne - wszystko wiesz, a nikt ci nie chce uwierzyć. Gdyby w departamentach wprowadzono etaty dla proroków, to powinni mieć tytuł co najmniej tajnego radcy - dla umocnienia autorytetu. ZresztNo zapewne i tak by to nic nie pomogło... - Za systematyczny pesymizm - powiedział Wiktor na głos - prowadzNocy do poderwania służbowej dyscypliny i wiary w rozum, rozkazuję na przyszłość: tajnego radcę Golema ukamienować w prosektorium. Golem coś mruknNoł. - Jestem zaledwie radcNo kolegialnym - oznajmił. - A poza tym, skNod prorocy w naszych czasach? Ja osobiście nie znam ani jednego. Mnóstwo fałszywych proroków i ani jednego proroka. W naszych czasach nie sposób przewidzieć przyszłości - to gwałt na języku. Co by pan powiedział przeczytawszy u Szekspira - przewidzieć teraßniejszość? Czy można przewidzieć szafę we własnym mieszkaniu?... A oto i mój inspektor. Jak pan się czuje, inspektorze? - Wspaniale - odpowiedział Pawor siadajNoc. - Kelner, podwójny koniak. Tam w holu naszego malarza trzyma czterech - zawiadomił. - WyjaśniajNo mu, gdzie jest wejście do restauracji. Postanowiłem się nie wtrNocać, ponieważ on nikomu nie wierzy i rwie się do bicia... O jakich szafach mowa? Był suchy, elegancki, odświeżony, pachniał wodNo kolońskNo. - Mówimy o przyszłości - odpowiedział Golem, - Jaki sens ma mówienie o przyszłości? - zapytał Pawor. - O przyszłości się nie mówi, przyszłość się tworzy. Oto kieliszek koniaku. Jest pełny. Sprawię, że będzie pusty. O tak. Pewien mNodry człowiek powiedział, że przyszłości nie sposób przewidzieć, ale można jNo wynaleßć. - Inny mNodry człowiek powiedział - zauważył Wiktor - że przyszłości w ogóle nie ma, jest tylko teraßniejszość. - Nie lubię klasycznej filozofii - powiedział Pawor. - Ci ludzie nic nie umieli i niczego nie chcieli. Po prostu lubili filozofować jak Golem - pić. Przyszłość - to dokładnie unieszkodliwiona teraßniejszość. - Zawsze mam dziwne uczucie - powiedział Golem - kiedy w mojej obecności cywil rozumuje jak wojskowy. - Wojskowi w ogóle nie rozumujNo - zaoponował Pawor. - Wojskowi majNo wyłNocznie odruchy i niewielkie emocje. - Większość cywilów również - powiedział Wiktor macajNoc kark. - Teraz nikt nie ma czasu na rozmyślania - powiedział Pawor. - Ani cywile, ani wojskowi. Teraz trzeba umieć szybko zakręcić się koło swoich spraw. Jeżeli interesuje cię przyszłość, musisz tworzyć jNo szybko, z marszu, odpowiednio do odruchów i emocji. - Do diabła z twórcami i wynalazcami - oświadczył Wiktor. Czuł się pijany i wesoły. Wszystko było na swoim miejscu. Nie chciało mu się nigdzie iść, chciał siedzieć tu w tej pustej przyciemnionej sali, jeszcze nie całkiem zdewastowanej, ale już z zaciekami na ścianach, z rozchwierutanNo podłogNo, z kuchennymi zapachami - szczególnie, jeśli pamiętać o tym, że na zewnNotrz na całym świecie pada deszcz, na kocie łby jezdni - deszcz, na strome dachy - deszcz, deszcz zalewa góry i równiny, kiedyś tam wszystko rozmyje, ale będzie to jeszcze nieprędko. Tak mili moi, jak dawno przeminęły te czasy, kiedy przyszłość była replikNo teraßniejszości i teraz nie sposób się zorientować, gdzie co jest. - Zgwałcony przez mokrzaka! - powiedział Pawor ze złośliwNo satysfakcjNo. W drzwiach restauracji pojawił się doktor R. Kwadryga. Stał kilka sekund, uważnym i ciężkim wzrokiem przyglNodajNoc się szeregom pustych stolików, następnie twarz mu