zepano, Jak tam marzniono i z koni spadano, I jak carowi w koncu winszowano - Czuje te wielkosc, bogactwo przedmiotu! Gdybym mogl opiac, wslawilbym me imie, Lecz muza moja jak bomba w pol lotu Spada i gasnie w prozaicznym rymie, I srod glownego manewrow obrotu, Jak Homer w walce bogow - ja - ach, drzymie. Juz przerobiono wojskiem wszystkie ruchy, O ktorych tylko car czytal lub slyszal; Srod zgrai widzow juz sie gwar uciszal, Juz i sukmany, delije, kozuchy, Co sie czernily gesto wkolo placu, Rozpelzaly sie kazda w swoje strone, I wszystko bylo zmarzle i znudzone - Juz zastawiano sniadanie w palacu. Ambasadory zagranicznych rzadow, Ktorzy pomimo i mrozu, i nudy, Dla laski carskiej nie chybia przegladow I co dzien krzycza: "o dziwy! o cudy!" Juz powtorzyli raz tysiaczny drugi Z nowym zapalem dawne komplementy: Ze car jest taktyk w planach niepojety, Ze wielkich wodzow ma na swe uslugi, Ze kto nie widzial, nigdy nie uwierzy, Jaki tu zapal i mestwo zolnierzy. Na koniec byla rozmowa skonczona Zwyczajnym smiechem z glupstw Napoleona; I na zegarek juz kazdy spozieral, Bojac sie dalszych galopow i klusow; Bo mroz dociskal dwudziestu gradusow, Dusila nuda i glod juz doskwieral. Lecz car stal jeszcze i dawal rozkazy; Swe pulki siwe, kare i bulane Puszcza, wstrzymuje po dwadziescie razy; Znowu piechote przedluza jak sciane, Znowu ja sciska w czworobok zawarty I znowu na ksztalt wachlarza roztacza. Jak stary szuler, choc juz nie ma gracza, Miesza i zbiera, i znow miesza karty; Choc towarzystwo samego zostawi, On sie sam z soba kartami zabawi. Az sam sie znudzil, konia nagle zwrocil I w jeneralow ukryl sie natloku; Wojsko tak stalo, jak je car porzucil, I dlugo z miejsca nie ruszylo kroku. Az traby, bebny daly znak nareszcie: Jazda, piechota, dlugich kolumn dwiescie Plyna i tona w glebi ulic miejskich - Jakze zmienione, niepodobne wcale Do owych bystrych potokow alpejskich, Co ryczac metne wala sie po skale, Az w jezior jasnym spotkaja sie lonie I tam odpoczna, i oczyszcza wody, A potem z lekka nowymi wychody Blyskaja, toczac szmaragdowe tonie. - Tu pulki weszly czerstwe, czyste, biale; Wyszly zziajane i oblane potem, Roztopionymi sniegi poczerniale, Brudne spod lodu wydeptanym blotem. Wszyscy odeszli: widze i aktory. Na placu pustym, samotnym zostalo Dwadziescie trupow: ten ubrany bialo, Zolnierz od jazdy; tamtego ubiory Nie zgadniesz jakie, tak do sniegu wbity I stratowany konskimi kopyty. Ci zmarzli, stojac przed frontem jak slupy, Wskazujac pulkom droge i cel biegu; Ten sie zmyliwszy w piechoty szeregu Dostal w leb kolba i padl miedzy trupy. Biora ich z ziemi policejskie slugi I niosa chowac; martwych, rannych spolem - Jeden mial zebra zlamane, a drugi Byl wpol harmatnym przejechany kolem; Wnetrznosci ze krwia wypadly mu z brzucha, Trzykroc okropnie spod harmaty krzyknal, Lecz major wola: "Milcz, bo car nas slucha"; Zolnierz tak sluchac majora przywyknal, Ze zeby zacial; nakryto co zywo Rannego plaszczem, bo gdy car przypadkiem Z rana jest takiej naglej smierci swiadkiem I widzi na czczo skrwawione miesiwo - Dworzanie czuja w nim zmiane humoru, Zly, opryskliwy powraca do dworu, Tam go czekaja z sniadaniem nakrylem, A jesc nie moze miesa z apetytem. Ostatni ranny wszystkich bardzo zdziwil: Grozono, bito, prozna grozba, kara, Jeneralowi nawet sie sprzeciwil, I jeczal glosno - klal samego cara. Ludzie niezwyklym przerazeni krzykiem Zbiegli sie nad tym parad meczennikiem. Mowia, ze jechal z dowodcy rozkazem, Wtem kon mu stanal jak gdyby zaklety, A z tylu wlecial caly szwadron razem; Zlamano konia, i zolnierz zepchniety Lezal pod jazda plynaca korytem; Ale od ludzi litosciwsze konie: Skakal przez niego szwadron po szwadronie, Jeden kon tylko trafil wen kopytem I zlamal ramie; kosc na wpol rozpadla Przedarla mundur i ostrzem sterczala Z zielonej sukni, strasznie, trupio biala, I twarz zolnierza rownie jak kosc zbladla; Lecz sil nie stracil: wznosil druga reke To ku niebiosom, to widzow gromady Zdawal sie wzywac i mimo swa meke Dawal im glosno, dlugo jakies rady. Jakie? nikt nie wie, nie mowia przed nikim. Bojac sie szpiegow sluchacze uciekli I tyle tylko pytajacym rzekli, Ze ranny mowil zlym ruskim jezykiem; Kiedy niekiedy slychac bylo w gwarze: "Car, cara, caru" - cos mowil o carze. Chodzily wiesci, ze zolnierz zdeptany Byl mlodym chlopcem, rekrutem, Litwinem, Wielkiego rodu, ksiecia, grata synem; Ze ze szkol gwaltem w rekruty oddany, I ze dowodzca, nie lubiac Polaka, Dal mu umyslnie dzikiego rumaka, Mowiac: "Niech skreci szyje Lach sobaka". Kto byl, nie wiedza, i po tym zdarzeniu Nikt nie poslyszal o jego imieniu; Ach! kiedys tego imienia, o carze, Beda szukali po twoim sumnieniu. Diabel je posrod tysiacow ukaze, Ktores ty w minach podziemnych osadzil, Wrzucil pod konie, myslac, zes je zgladzil. Nazajutrz z dala za placem slyszano Psa gluche wycie - czerni sie cos w sniegu; Przybiegli ludzie, trupa wygrzebano; On po paradzie zostal na noclegu. Trup na pol chlopski, na poly wojskowy, Z glowa strzyzona, ale z broda dluga, Mial czapke z futrem i plaszcz mundurowy, I byl zapewne oficerskim sluga. Siedzial na wielkim futrze swego pana, Tu zostawiony, tu rozkazu czekal, I zmarzl, i sniegu juz mial za kolana. Tu go pies wierny znalazl i oszczekal. - Zmarznal, a w futro nie okryl sie cieple; Jedna zrenica sniegiem zasypana, Lecz drugie oko otwarte, choc skrzeple, Na plac obrocil: czekal stamtad pana! Pan kazal siedziec i sluga usiadzie, Kazal nie ruszac z miejsca, on nie ruszy, I nie powstanie - az na strasznym sadzie; I dotad wierny panu, choc bez duszy, Bo dotad reka trzyma panska szube Pilnujac, zeby jej nie ukradziono; Druga chcial reke ogrzac, ukryc w lono, Lecz juz nie weszly pod plaszcz palce grube. I pan go dotad nie szukal, nie pytal! Czy malo dbaly, czy nadto ostrozny - Zgaduja, ze to oficer podrozny; Ze do stolicy niedawno zawital, Nie z powinnosci chodzil na parady, Lecz by pokazac swieze epolety - Moze z przegladow poszedl na obiady, Moze na niego mrugnely kobiety, Moze gdzie wstapil do kolegi gracza I nad kartami - zapomnial brodacza; Moze sie wyrzekl i futra, i slugi, By nie rozglosic, ze mial szube z soba; Ze nie mogl zimna wytrzymac jak drugi, Gdy je car carska wytrzymal osoba; Boby mowiono: jezdzi nieformalnie Na przeglad z szuba! - mysli liberalnie. O biedny chlopie! heroizm, smierc taka, Jest psu zasluga, czlowiekowi grzechem. Jak cie nagrodza? pan powie z usmiechem, Zes byl do zgonu wierny - jak sobaka. O biedny chlopie! za coz mi lza plynie I serce bije, myslac o twym czynie: Ach, zal mi ciebie, biedny Slowianinie! - Biedny narodzie! zal mi twojej doli, Jeden znasz tylko heroizm - niewoli. DZIEN PRZED POWODZIA PETERSBURSKA 1824 OLESZKIEWICZ Gdy sie najtezszym mrozem niebo zarzy, Nagle zsinialo, plamami czernieje, Podobne zmarzlej nieboszczyka twarzy, Ktora sie w izbie przed piecem rozgrzeje, Ale nabrawszy ciepla, a nie zycia, Zamiast oddechu zionie para gnicia. Wiatr zawial cieply. - Owe slupy dymow, Ow gmach powietrzny jak miasto olbrzymow, Niknac pod niebem jak czarow widziadlo, Runelo w gruzy i na ziemie spadlo: I dym rzekami po ulicach plynal, Zmieszany z para ciepla i wilgotna; Snieg zaczal topniec - i nim wieczor minal, Oblewal bruki rzeka Stygu blotna. Sanki uciekly, kocze i landary Zerwano z plozow; grzmia po bruku kola; Lecz posrod mroku i dymu, i pary Oko pojazdow rozroznic nie zdola; Widac je tylko po latarek blyskach, Jako plomyki bledne na bagniskach. Szli owi mlodzi podrozni nad brzegiem Ogromnej Newy; lubia isc o zmroku, Bo czynownikow unikna widoku I w pustym miejscu nie zejda sie z szpiegiem. Szli obcym z soba gadajac jezykiem; Czasem piesn jakas obca z cicha nuca, Czasami stana i oczy obroca, Czy kto nie slucha? - nie zeszli sie z nikim. Nucac bladzili nad Newy korytem, Ktore sie ciagnie jak alpejska sciana, Az sie wstrzymali, gdzie miedzy granitem Ku rzece droga spada wyrabana. Stamtad, na dole, ujrzeli z daleka Nad brzegiem wody z latarka czlowieka: Nie szpieg, bo tylko sledzil czegos w wodzie, Ani przewoznik, ktoz plywa po lodzie? Nie jest rybakiem, bo nic nie mial w reku Oprocz latarki i papierow peku. Podeszli blizej, on nie zwrocil oka, Wyciagal powroz, ktory w wode zwisal, Wyciagnal, wezly zliczyl i zapisal; Zdawal sie mierzyc, jak woda gleboka. Odblask latarki odbity od lodu Oblewa jego ksiegi tajemnicze I pochylone nad swieca oblicze Zolte jak oblok nad sloncem zachodu: Oblicze piekne, szlachetne, surowe. Okiem tak pilnie w swojej ksiedze czytal, Ze slyszac obcych kroki i rozmowe Tuz ponad soba, kto sa, nie zapytal, I tylko z reki lekkiego skinienia Widac, ze prosi, wymaga milczenia. Cos tak dziwnego bylo w reki ruchu, Ze choc podrozni tuz nad nim staneli, Patrzac i szepcac, i smiejac sie w duchu, Umilkli wszyscy, przerwac mu nie smieli. Jeden w twarz spojrzal i poznal, i krzyknal: "To on!" - i ktoz on? - Polak, jest malarzem, Lecz go wlasciwiej nazywac guslarzem, Bo dawno od farb i pedzla odwyknal, Biblija tylko i kabale bada, I mowia nawet, ze z duchami gada. Malarz tymczasem wstal, pisma swe zlozyl I rzekl, jak gdyby rozmawiajac z soba: "Kto jutra dozyl, wielkich cudow dozyl; Bedzie to druga, nie ostatnia proba; Pan wstrzasnie szczeble asurskiego tronu, Pan wstrzasnie grunty miasta Babilonu; Lecz trzecia widziec. Panie! nie daj czasu!" Rzekl i podroznych zostawil u wody, A sam z latarka z wolna szedl przez schody I zniknal wkrotce za parkan terasu. Nikt nie zrozumial, co ta mowa znaczy; Jedni zdumieni, drudzy rozsmieszeni, Wszyscy krzykneli: "Nasz guslarz dziwaczy", I chwile jeszcze stojac posrod cieni, Widzac noc pozna, chlodna i burzliwa, Kazdy do domu powracal co zywo. Jeden nie wrocil, lecz na schody skoczyl I biegl terasem; nie widzial czlowieka, Tylko latarke jego z dala zoczyl, Jak bledna gwiazda swiecila z daleka. Chociaz w malarza nie zajrzal oblicze, Choc nie doslyszal, co o nim mowili, Ale dzwiek glosu, slowa tajemnicze Tak nim wstrzasnely! - przypomnial po chwili, Ze glos ten slyszal, i biegl co mial mocy Nieznana droga srod sloty, srod nocy. Latarka predko niesiona mignela, Coraz mniej szata, zakryta mgly mrokiem Zdala sie gasnac; wtem nagle stanela W posrodku pustek na placu szerokiem. Podrozny kroki podwoil, dobiega; Na placu lezal wielki stos kamieni, Na jednym glazie malarza spostrzega: Stal nieruchomy posrod nocnych cieni. Glowa odkryta, odslonione barki, A prawa reka wzniesiona do gory, I widac bylo z kierunku latarki, Ze patrzyl w dworca cesarskiego mury. I w murach jedno okno w samym rogu Blyszczalo swiatlem; to swiatlo on badal, Szeptal ku niebu, jak modlac sie Bogu, Potem glos podniosl i sam z soba gadal. "Ty nie spisz, carze! noc juz wkolo glucha, Spia juz dworzanie - a ty nie spisz, carze; Jeszcze Bog laskaw poslal na cie ducha, On cie w przeczuciach ostrzega o karze. Lecz car chce zasnac, gwaltem oczy zmruza, Zasnie gleboko - dawniej ilez razy Byl ostrzegany od aniola stroza Mocniej, dobitniej, sennymi obrazy. On tak zly nie byl, dawniej byl czlowiekiem; Powoli wreszcie zszedl az na tyrana, Anioly Panskie uszly, a on z wiekiem Coraz to glebiej wpadal w moc szatana. Ostatnia rade, to przeczucie ciche, Wybije z glowy jak marzenie liche; Nazajutrz w dume wzbija go pochlebce Wyzej i wyzej, az go szatan zdepce... Ci w niskich domkach nikczemni poddani Naprzod za niego beda ukarani; Bo piorun, w martwe gdy bije zywioly, Zaczyna z wierzchu, od gory i wiezy, Lecz miedzy ludzmi naprzod bije w doly I najmniej winnych najpierwej uderzy... Usneli w pjanstwie, w swarach lub w rozkoszy, Zbudza sie jutro - biedne czaszki trupie! Spijcie spokojnie jak zwierzeta glupie, Nim was gniew Panski jak mysliwiec sploszy, Tepiacy wszystko, co w kniei spotyka, Az dojdzie w koncu do legowisk dzika. Slysze! - tam! - wichry - juz wytknely glowy Z polarnych lodow, jak morskie straszydla; Juz sobie z chmury porobili skrzydla, Wsiedli na fale, zdjeli jej okowy; Slysze! - juz morska otchlan rozchelznana Wierzga i gryzie lodowe wedzidla, Juz mokra szyje pod obloki wzdyma; Juz! - jeszcze jeden, jeden lancuch trzyma - Wkrotce rozkuja - slysze mlotow kucie..." Rzekl i postrzeglszy, ze ktos slucha z boku, Zadmuchnal swiece i przepadl w pomroku. Blysnal i zniknal jak nieszczesc przeczucie, Ktore uderzy w serce, niespodziane, I przejdzie straszne - lecz nie zrozumiane. Koniec Ustepu DO PRZYJACIOL MOSKALI Wy, czy mnie wspominacie! ja, ilekroc marze O mych przyjaciol smierciach, wygnaniach, wiezieniach, I o was mysle: wasze cudzoziemskie twarze Maja obywatelstwa prawo w mych marzeniach. Gdziez wy teraz? Szlachetna szyja Rylejewa, Ktoram jak bratnia sciskal carskimi wyroki Wisi do hanbiacego przywiazana drzewa; Klatwa ludom, co swoje morduja proroki. Ta reka, ktora do mnie Bestuzew wyciagnal, Wieszcz i zolnierz, ta reka od piora i broni Oderwana, i car ja do taczki zaprzagnal; Dzis w minach ryje, skuta obok polskiej dloni. Innych moze dotknela srozsza niebios kara; Moze kto z was urzedem, orderem zhanbiony, Dusze wolna na wieki przedal w laske cara I dzis na progach jego wybija poklony. Moze platnym jezykiem tryumf jego slawi I cieszy sie ze swoich przyjaciol meczenstwa, Moze w ojczyznie mojej moja krwia sie krwawi I przed carem, jak z zaslug, chlubi sie z przeklestwa. Jesli do was, z daleka, od wolnych narodow, Az na polnoc zaleca te piesni zalosne I odezwa sie z gory nad kraina lodow, Niech wam zwiastuja wolnosc, jak zurawie wiosne. Poznacie mie po glosie; pokim byl w okuciach, Pelzajac milczkiem jak waz, ludzilem despote, Lecz wam odkrylem tajnie zamkniete w uczuciach I dla was mialem zawsze golebia prostote. Teraz na swiat wylewam ten kielich trucizny, Zraca jest i palaca mojej gorycz mowy, Gorycz wyssana ze krwi i z lez mej ojczyzny, Niech zrze i pali, nie was, lecz wasze okowy. Kto z was podniesie skarge, dla mnie jego skarga Bedzie jak psa szczekanie, ktory tak sie wdrozy Do cierpliwie i dlugo noszonej obrozy, Ze w koncu gotow kasac reke, co ja targa. Koniec ..    , , . . , . . .  , , . ; . , , ; , , . : . . ,[1] . . , , , , , ; , , , ; ; ; ; - , , . , , , , , , , , , , , , , , , , .[2] , , , , . , , , , . , , , , , , , , , . , , , , ; ! , ... , , . .  * *  . , , . ; , , . ... . ; . , , , , ; . ; - , , . , , , , . . ? , , ; . , , ! ; , ; ; , . : ? ... ? , , , , ; - . ", , - - ... - , ..." . , , ... . ...[3] ! , ... ... , , . , , , . , , , , , . . - , , , , . ! ! , , . . , , , , , , , ! . ! : ! ? . , , : " ". . . . - , [4] . , , , , , , , , , , . , , . , , , , , , . . , , , ... , ! - ! , - , : , , , ... ? , , ? , , , ! ! , .  * *  , , , . , , , , ; , , , , , !.. , , , , . , , , , , . , , , , , . : ; ; - . , - . . , . ! ; , ; , , ; , , . , , , , , . , , ... ?... . . ... ... . , ; . , , . ? , , - , , . ; . - , , ; . . . , , . , , . . , , , . , ... ! . . , . - . , - . , , . . . , ; . . . , ; - . . , , , ... . . . , , . . : , , , ... ; ; ; , , . . , , . . . , , , , , , , , , ... ! ! ! ! , , ? ! , ?[5] . . , , , . , , , , ", ! - , , - !..." . , , , ... - - - . , , - ; . , . , , . , , , . . , , , . . , , . . . . , .  [1] - : "Petersbourg est la fenetre par laquelle la Russie regarde en Europe". [2] . ***. [3] , , - Oleszkiewicz. , . - . , . [4] - . [5] . - . . . 1. III, 23 1741 2. , 1748 3. , , , , , 4. 28 1762 . . 5. 6. I . . 7. " ? ..." . . 8. 9. " ..." 10. 11. . . 12. " ..." . . 13. ", ..." 14. 15. . . 16. 17. 18. , - [ ]19. 20. " , ..." 21. 22. 23-25. 26. 27. " ..." 28. " ..." 29. ", ! !.." 30. . . 31. 1854 . . 32. 14 1854 . . 33. " ..." 34. " ..." . . 35. . . 36. . . 37-38. 39. " ..." 40. Encyclica 41. " ..." 42. " ..." 43. (" , ...") 44. (" , ...") 45. " - , ..." 46. " ..." 47. 48. 49. 50. " ..." 51. 52. 53. 54. " ..." 55. " ..." . . 56. . . 57. Ex oriente lux 58. 59. 60. . . 61. Polacy! . . 62. " ..." . . 63. " ..." 64. " ..." 65. " ..." 66. " ..." . . 67. " ..." . . 68. " ..." . . 69. . . 70. " ? ..." Adam Mickiewicz Dziadow czesci III Ustep . . .-: (812) 567-76-15 : http://www.cl.spb.ru/tb/ . : tb@spb.cityline.ru .