Arkadij i Borys Strugaccy. Pora Deszczuw
---------------------------------------------------------------
© Copyright Arkadij i Boris Strugackie
© Copyright Przełożyła: Irena Lewandowska
WWW: http://rusf.ru/abs/
Origin: http://www.scan-dal.prv.pl
---------------------------------------------------------------
Pora Deszczuw
Przełożyła: Irena Lewandowska
Kiedy Irma wyszła, chuda, długonoga, uśmiechajNoc sik po dorosłemu
szerokimi i jaskrawoczerwonymi jak u matki ustami, długo zamykajNoc za sobNo
drzwi, Wiktor zajNoł sik starannym zapalaniem papierosa. To wcale nie jest
dziecko, myślał oszołomiony, dzieci nie rozmawiajNo w ten sposub. To nawet
nie brutalnośzh, to okruciesstwo i nawet nie okruciesstwo - po prostu jest
jej wszystko jedno. Jakby nam udowodniła twierdzenie matematyczne - wszystko
obliczyła, przeanalizowała, rzeczowo zakomunikowała wynik i oddaliła sik
potrzNosajNoc warkoczykami, absolutnie spokojna.
PrzezwycikżajNoc zażenowanie Wiktor spojrzał na Lolk. Na twarzy miała
czerwone plamy, wargi jej drżały, jakby chciała sik rozpłakazh, ale
oczywiście płakazh nie zamierzała, była rozwścieczona do ostateczności.
- Widzisz? - zapytała Wysokim głosem. - Taka smarkata... Guwniara! Nie
ma dla niej nic świktego, każde słowo - zniewaga, jakbym nie była jej
matkNo, tylko szmatNo do podłogi, o kturNo można wytrzezh buty. Wstyd mi
przed sNosiadami! Paskudztwo, chamka...
Tak, pomyślał Wiktor, i ja z tNo kobietNo żyłem. Chodziłem z niNo w
gury, czytałem jej Baudelairea, drżałem od jej dotknikcia, pamiktam jej
zapach., jzdaje sik, że nawet biłem sik o niNo. Do dzisiaj nie rozumiem, o
czym ona myślała, kiedy czytałem jej Baudelairea? Nie, to doprawdy
zdumiewajNoce, że udało mi sik od niej uciec. Po prostu niepojkte, jak to
sik stało, że mnie wypuściła? Zapewne też nie byłem bukiecikiem fiołkuw.
Pewnie i teraz nie jestem, ale wtedy piłem jeszcze wikcej niż obecnie, a do
tego uważałem sik za wielkiego poetk.
- Ty, oczywiście, nie masz do tego głowy, gdzie tam - muwiła Lola -
życie w stolicy, rużne tam primabaleriny, artystki... Wiem wszystko. Nie
wyobrażaj sobie, że my o niczym nie wiemy. I ta twoja ogromna forsa, i
kochanki, i nie kosczNoce sik skandale... Jeśli chcesz wiedziezh, mnie to
jest doskonale obojktne, nie przeszkadzałam ci, robiłeś co chciałeś...
W ogule gubi jNo to, że bardzo dużo muwi. Jako panna była cicha,
milczNoca i tajemnicza. SNo takie panienki, kture od urodzenia wiedzNo, jak
sik zachowazh. Ona wiedziała. ZresztNo i teraz właściwie nieYAle wyglNoda,
kiedy na przykład siedzi milczNoc na kanapie z papierosem i pokazuje
kolana... albo nagle splecie dłonie na karku i sik przeciNognie... Na
prowincjonalnego adwokata to powinno nadzwyczajnie działazh... Wiktor
wyobraził sobie sympatyczny wieczur - ten stolik przysunikty tak do kanapy,
butelka, szampan pieni sik w kielichach, przewiNozana wstNożeczkNo
bombonierka czekolady i sam adwokat - wykrochmalony, muszka pod szyjNo.
Wszystko jak u ludzi i nagle wchodzi Irma... Koszmar, pomyślał Wiktor,
nieszczksna kobieta.
- Sam powinieneś zrozumiezh - muwiła Lola - że nie chodzi o pieniNodze,
nie pieniNodze teraz o wszystkim decydujNo. - Już sik uspokoiła, czerwone
plamy znikły. - Wiem, że na swuj sposub jesteś uczciwym człowiekiem,
kapryśnym, rozpuszczonym, ale przecież nie złym. Zawsze nam pomagałeś i
jeżeli o to chodzi, nie mam do ciebie żadnych pretensji. Ale nie taka pomoc
jest mi teraz potrzebna. Nie mogk powiedziezh, że jestem szczkśliwa, ale
unieszczkśliwizh mnie ruwnież ci sik nie udało. Masz swoje życie, a ja mam
swoje. Nawiasem muwiNoc, jeszcze nie jestem stara i niejedno jeszcze przede
mnNo...
Dziecko trzeba bkdzie zabrazh, pomyślał Wiktor. Jak widazh, Lola już o
wszystkim zadecydowała. Jeżeli Irmk tu zostawizh, w domu zacznie sik piekło.
Dobrze, ale gdzie ja jNo podziejk? Sprubuj byzh uczciwy, zaproponował sam
sobie, po prostu uczciwy. Tu trzeba uczciwie, to nie zabawka... Bardzo
uczciwie przypomniał sobie swoje życie w stolicy. - Niedobrze, pomyślał.
Można oczywiście najNozh gosposik. To znaczy wynajNozh na stale mieszkanie...
ZresztNo nie o to chodzi - Irma powinna byzh ze mnNo, a nie z gosposiNo. ..
Podobno dzieci wychowywane przez ojcuw - to najlepsze dzieci. Poza tym ona
mi sik podoba, chociaż to bardzo - dziwne dziecko. A w ogule to muj
obowiNozek. ObowiNozek uczciwego człowieka i ojca. I w tym wszystkim jest
wiele mojej winy. Ale to wszystko literatura. A gdyby tak uczciwie? Jeśli
uczciwie - to sik bojk. Dlatego, że ona bkdzie stała przede mnNo
uśmiechajNoc sik szerokimi ustami, a co ja jej potrafik powiedziezh? Czytaj,
czytaj codziennie, czytaj, jak możesz najwikcej, nie musisz robizh nic
innego, tylko czytaj. Ona to wie i beze mnie, a nic wikcej nie mam jej do
powiedzenia. Dlatego właśnie sik bojk... Ale to jeszcze nie wszystko, jeśli
zupełnie uczciwie. Ja nie chck, i o to właśnie chodzi. Przyzwyczaiłem sik do
samotności. I lubik samotnośzh. Nie chck, żeby było inaczej... I tak to
właśnie wyglNoda, jeśli zupełnie uczciwie. Obrzydliwie wyglNoda, jak
zresztNo każda prawda. Cynicznie wyglNoda, egoistycznie, wstrktnie.
Uczciwie.
- Dlaczego milczysz? - zapytała Lola. - Masz zamiar tak milczezh bez
kosca?
- Nie, nie, słucham cik - pośpiesznie powiedział Wiktor.
- Naprawdk słuchasz? Od puł godziny czekam, żebyś był łaskaw
zareagowazh. Ostatecznie to nie tylko muj e dziecko...
A z niNo też trzeba uczciwie? - pomyślał Wiktor. Z niNo to już zupełnie
nie mam ochoty - uczciwie. Ona zdaje sik, wyobraziła sobie, że taki problem
można rozwiNozazh w ciNogu paru sekund, nie ruszajNoc sik z miejsca, mikdzy
jednym papierosem a drugim.
- Zrozum - powiedziała Lola - przecież nie proponujk, żebyś sik sam
niNo zajmował. Przecież wiem, że jej nie weYAmiesz i dzikki Bogu, że nie
weYAmiesz, zupełnie sik do tego nie nadajesz. Ale przecież masz znajomości,
kontakty, pomimo wszystko jesteś dośzh znanym człowiekiem - pomuż mi jNo
jakoś urzNodzizh! SNo u nas przecież jakieś szkoły dla uprzywilejowanych,
pensje, specjalne gimnazja. Irma jest zdolnym, muzykalnym dzieckiem, ma
zdolności matematyczne i do jkzykuw.
- Pensja - powiedział Wiktor. - Tak, oczywiście... pensja...
Sierociniec... Nie, nie, żartujk. Warto nad tym pomyślezh.
- O czym tu myślezh? Każdy by sik cieszył, gdyby mugł umieścizh swoje
dziecko na dobrej pensji albo w specjalnym gimnazjum. Żona naszego
dyrektora...
- Słuchaj Lolu - powiedział Wiktor. - To jest dobry pomysł i postaram
sik coś załatwizh. Ale to nie takie proste, i na to potrzebny jest czas.
Oczywiście napiszk.
- Napiszk! To cały ty. Nie trzeba pisazh, tylko jechazh, osobiście
prosizh, kłaniazh sik! Tak czy inaczej nic tu nie robisz! Tylko pijesz i
włuczysz sik z dziwkami! Czy naprawdk tak trudno, dla rodzonej curki...
O do diabła, pomyślał Wiktor, jak tu jej wszystko wytłumaczyzh? Znowu
zapalił papierosa, wstał i przespacerował sik po pokoju. Za oknem
zmierzchało sik i po dawnemu lał deszcz, obfity, cikżki, niespieszny -
deszcz, kturego było bardzo dużo i ktury wyraYAnie donikNod sik nie spieszył.
- Ach, jak ty mi obrzydłeś! - powiedziała Lola z nieoczekiwanNo
złościNo - gdybyś wiedział, jak mi obrzydłeś...
Czas iśzh, pomyślał Wiktor. Zaczyna sik świkty macierzysski gniew,
wściekłośzh porzuconej kobiety i temu podobne. Tak czy inaczej, dzisiaj nic
jej nie odpowiem. I niczego nie bkdk obiecywał...
W niczym nie można na ciebie liczyzh - muwiła dalej Lola. - Nieudany
mNoż, ojciec do niczego.... modny pisarz, widzicie go! Rodzonej curki nie
potrafił wychowazh... Pierwszy lepszy kmiot zna sik na ludziach lepiej niż
ty! No i co ja mam teraz robizh? Z ciebie przecież nie ma żadnego pożytku.
Sama gonik resztkNo sił i nic z tego nie wynika. Nic dla niej nie znaczk,
pierwszy lepszy mokrzak jest dla niej sto razy ważniejszy niż ja. No, nic,
jeszcze zobaczysz! Ty jej niczego nie uczysz, doczekasz sik, że tamci jNo
nauczNo! Doczekasz sik, że napluje ci w mordk tak jak mnie...
- Przestas, Lolu - powiedział Wiktor krzywiNoc sik. - Chyba jednak
trochk przesadzasz. Jestem jej ojcem, to prawda, ale ty jesteś jej matkNo...
Twoim zdaniem wszyscy sNo winni oprucz ciebie...
- Wynoś sik! - powiedziała Lola.
- Wiesz, co ci powiem? - powiedział Wiktor. - Nie mam zamiaru sik z
tobNo kłucizh. Bkdk myślezh. A ty...
Stała teraz wyprostowana i nieomalI dygotała, przewidujNoc oskarżenie,
gotowa z rozkoszNo rzucizh sik w kłutnik.
- A ty - spokojnie powiedział Wiktor - postaraj sik nie denerwowazh. Coś
wymyślimy. Zadzwonik do ciebie.
Wszedł do przedpokoju i włożył płaszcz. Płaszcz był jeszcze mokry.
Wiktor zajrzał do pokoju Irmy, żeby sik pożegnazh, ale Irmy nie było. Okno
było otwarte na oścież, deszcz chlustał na parapet. Ściank zdobił
transparent - wielkie, śliczne litery żNodały Proszk nigdy nie zamykazh okna.
Transparent był pomikty, złachmaniony i pokryty ciemnymi plamami, jakby go
wielokrotnie zrywano i deptano nogami. Wiktor zamknNoł drzwi.
- Do widzenia Lolu - powiedział. Lola nie odpowiedziała.
Na ulicy było już zupełnie ciemno. Deszcz zastukał po ramionach, po
kapturze. Wiktor przygarbił sik wepchnNoł rkce głkbiej do kieszeni. O, na
tym skwerze po raz pierwszy pocałowaliśmy sik, pomyślał. A tego domu wtedy
jeszcze nie było, był pusty plac, a za placem - wysypisko śmieci, tam
strzelaliśmy z procy do kotuw. W mieście było diabelnie dużo kotuw, a teraz
nie widziałem ani jednego... Nie czytaliśmy tedy w ogule, a Irma miała pełen
pokuj ksiNożek. Jakie były w moich czasach dwunastoletnie dziewczynki?
Piegowate, rozchichotane stworzenia, kokardy, lalki, obrazki z zajNoczkami i
krulewnNo ŚnieżkNo, zawsze we dwie, we trzy, szepczNoce sobie na ucho,
torebki ciNogutek, zepsute zkby. Czyścioszki, skarżypyty, a najlepsze z nich
były takie same jak my - podrapane kolana, oczy dzikie jak u rysia,
skłonnośzh do odstawiania nogi... Wreszcie nastNopiły nowe czasy, czy co?
Nie, pomyślał. To nie czasy. To znaczy czasy oczywiście ruwnież... A może
mam curkk wunderkinda? Przecież zdarzajNo sik wunderkindy. Jestem ojcem
wunderkinda. To bardzo zaszczytne, ale kłopotliwe, i nie tyle zaszczytne,
ile kłopotliwe, zresztNo koniec koscuw wcale nie zaszczytne... A tk uliczkk
zawsze lubiłem, dlatego że jest najwkższa ze wszystkich. Tak, a oto i
bijatyka. Słusznie, u nas po prostu inaczej nie można. Tak było u nas od
zarania dziejuw. A w dodatku dwuch na jednego...
Na rogu stała latarnia. Na granicy oświetlonej przestrzeni mukł
samochud z brezentowNo budNo, a obok samochodu dwuch w błyszczNocych
płaszczach przyginało do jezdni trzeciego - w czymś czarnym i mokrym.
Wszyscy troje z wysiłkiem niezgrabnie dreptali po kocich łbach. Wiktor
zatrzymał sik, a nastkpnie podszedł bliżej. Trudno było pojNozh, co tu sik
właściwie dzieje. Do bujki niepodobne - nikt nikogo nie bije. Na zapasy dla
wyładowania młodziesczych sił tym bardziej nie wyglNodało - nie słychazh
zawadiackich okrzykuw, ani dziarskiego rechotu... Trzeci - ten w czerni -
nagle wyrwał sik, upadł na plecy, a dwaj w płaszczach zwalili sik
natychmiast na niego. I wtedy Wiktor zauważył, że drzwi samochodu były
szeroko otwarte i pomyślał, że czarnego albo właśnie wyciNognikto stamtNod,
albo prubujNo go tam wepchnNozh. Podszedł bardzo blisko i zaryczał:
- Wruzh!
Dwaj w płaszczach odwrucili sik jednocześnie i przez kilka sekund
patrzyli na Wiktora spod nasuniktych na oczy kapturuw. Wiktor zauważył
tylko, że obaj sNo młodzi, że usta majNo otwarte z wysiłku, a nastkpnie obaj
z niebywałNo szybkościNo dali nura do samochodu, silnik zawył, drzwi
trzasnkły i samochud zniknNoł w ciemnościach. Człowiek w czerni powoli wstał
i przyjrzawszy mu sik Wiktor odstNopił do tyłu. Był to chory z leprozorium -
"mokrzak" albo "okularnik" jak ich nazywano z powodu żułtych krkguw wokuł
oczu - w opasce z gkstego grubego materiału zasłaniajNocej dolnNo czkśzh
twarzy. Oddychał cikżko, z trudem unoszNoc resztki brwi. Po łysej głowie
spływała wuda.
- Co sik stało? - zapytał Wiktor.
Okularnik patrzył nie na niego, tylko w bok, oczy wyszły mu na wierzch.
Wiktor chciał sik odwrucizh, i wtedy coś go z chrzkstem rNobnkło w kark, a
kiedy oprzytomniał, stwierdził, że leży twarzNo do gury pod chlustajNocNo
rynnNo. Woda wpadała mu do ust, była ciepława, o posmaku rdzy. PlujNoc i
kaszlNoc odsunNoł sik i usiadł, opierajNoc plecy o ceglany mur. Woda, ktura
nagromadziła sik w kapturze popłynkła teraz za kołnierz, moczNoc plecy. W
głowie huczały dzwony, trNobiły trNoby i biły bkbny. Przez tk orkiestrk
Wiktor wypatrzył przed sobNo chudNo ciemnNo twarz. ZnajomNo. Gdzieś już go
widział. Jeszcze przed tym zanim usłyszał szczkk własnych zkbuw... Pomacał
jkzykiem, ruszył szczkkNo. Zkby były w porzNodku. Chłopiec nabrał pod rynnNo
wody w dłonie i chlusnNoł mu w oczy.
- Miły muj - powiedział Wiktor. - Wystarczy.
- Wydawało mi sik, że pan jeszcze nie oprzytomniał - powiedział
chłopiec z powagNo.
Wiktor ostrożnie wsunNoł dłos pod kaptur i pomacał kark. Tam był guz -
nic strasznego, żadnych pogruchotanych kości, nawet krwi nie było.
- Kto to mnie tak? - zapytał z zadumNo. - Nie ty, mam nadziejk?
- Bkdzie pan mugł iśzh sam, panie Baniew? - zapytał chłopiec. - A może
kogoś zawołazh? Widzi pan, jest pan dla mnie za cikżki.
Wiktor przypomniał sobie, kto to jest.
- Znam cik - powiedział. - Ty jesteś Bol-Kunac, kolega mojej curki.
- Tak - powiedział chłopiec.
- No i bardzo dobrze. Nie trzeba nikogo wołazh i nikomu o niczym muwizh.
Może tylko posiedYAmy jeszcze chwilk i oprzytomnijmy.
Teraz zauważył, że z Bol-Kunacem też nie wszystko jest w porzNodku. Na
jego policzku ciemniał świeży siniak, a gurna warga była spuchnikta i
krwawiła.
- Może jednak kogoś zawołam - powiedział Bol-Kunac.
- A czy warto?
- Widzi pan, panie Baniew, nie podoba mi sik sposub w jaki drga passki
policzek.
- Naprawdk? - Wiktor obmacał twarz. Policzk k nie drgał. - To ci sik
tylko wy daj e... Tak. Teraz sprubujemy wstazh. Co należy zrobizh w tym celu?
W tym celu trzeba podciNognNozh nogi pod siebie... - podciNognNoł nogi pod
siebie i nogi wydały mu sik niezupełnie własne. - Nastkpnie lekko
odpychajNoc sik od ściany przenieśzh środek cikżkości w taki sposub... -
nijak nie udawało mu sik przenieśzh środka cikżkości, coś przeszkadzało. Czym
oni mnie tak urzNodzili, pomyślał. I to jak sprytnie...
- Pan sobie przydeptał płaszcz - zawiadomił go chłopiec, ale Wiktor już
sam uporzNodkował Swoje rkce i nogi, swuj płaszcz i swojNo orkiestrk pod
czaszkNo. Wstał. PoczNotkowo trzeba było trzymazh sik trochk ściany, ale
potem poszło lepiej.
- Aha - powiedział. - To znaczy, że ciNognNołeś mnie stamtNod do tej
rynny. Dzikkujk.
Latarnia była na miejscu, ale nie było ani samochodu, ani okularnika.
Nikogo nie było. Tylko maleski Bol-Kunac ostrożnie gładził swuj siniak
mokrNo dłoniNo.
- Gdzie sik oni wszyscy podzieli? - zapytał Wiktor. Chłopiec nie
odpowiedział.
- Sam tu leżałem? - zapytał Wiktor. - Nikogo wikcej nie było?
- ChodYAmy, odprowadzk, pana - powiedział Bol-Kunac. - DokNod pan woli
iśzh? Do domu?
- Poczekaj - powiedział Wiktor. - Widziałeś, jak oni chcieli złapazh
okularnika?
- Widziałem jak on pana uderzył - odpowiedział Bol-Kunac.
- Kto?
- Nie poznałem. Stał tyłem.
- A ty gdzie byłeś?
- Widzi pan, ja leżałem tu, za rogiem...
- Nic nie rozumiem - powiedział Wiktor. - Może z mojNo głowNo jest coś
nie w porzNodku... Dlaczego właściwie leżałeś za rogiem? Mieszkasz tam?
- Widzi pan, leżałem ponieważ mnie ogłuszono wcześniej. Nie ten, ktury
pana uderzył, ten drugi.
- Okularnik?
Szli powoli, starajNoc trzymazh sik jezdni, żeby nie kapało z dachuw.
- N - nie - odpowiedział Bol-Kunac po chwili namysłu. - Moim zdaniem
żaden nie miał okularuw.
- O Boże - powiedział Wiktor. WsunNoł rkkk pod kaptur i pomacał guza. -
Muwik o tym trkdowatym, nazywajNo ich okularnikami. No wiesz, ci z
leprozorium... Mokrzaki...
- Nie wiem - powściNogliwie odezwał sik Bol-Kunac. - Moim zdaniem oni
Wszyscy byli zupełnie zdrowi.
- No - no - powiedział Wiktor. Odczuł pewien niepokuj i nawet
przystanNoł. - Ty co, chcesz mi wmuwizh, że tam nie było trkdowatego? Z
czarnNo opaskNo, cały na czarno...
- On wcale nie jest trkdowaty! - nieoczekiwanie zapalczywie powiedział
Bol-Kunac. - Jest zdrowszy od pana...
Po raz pierwszy w tym chłopcu pojawiło sik coś chłopikcego i
natychmiast znikło.
- Nie jest dla mnie zupełnie jasne, dokNod idziemy - powiedział po
chwili milczenia poprzednim beznamiktnym i poważnym głosem. - Najpierw
wydało mi sik, że zmierza pan w kierunku domu, ale teraz widzk, że idziemy w
przeciwnNo stronk.
Wiktor wciNoż stał patrzNoc na niego z gury na duł. Jedno warte
drugiego, pomyślał. Wszystko obliczył, przeanalizował i spokojnie postanowił
nie informowazh mnie o rezultacie. I nie zamierza mi opowiedziezh, co tu sik
stało. Ciekawe dlaczego? Bandyci? Nie wyglNoda na to. A może jednak bandyci?
Wiesz, czasy sik zmieniajNo... Głupie gadanie, znam dzisiejszych bandytuw...
- Wszystko sik zgadza - powiedział i ruszył dalej. - Idziemy do hotelu,
ja tam mieszkam.
Chłopiec, wyprostowany, mokry i surowy szedł obok. PrzełamujNoc
niejakNo niezrkcznośzh Wiktor położył mu rkkk na ramieniu. Nic szczegulnego
nie zaszło - chłopiec jakoś to ścierpiał. ZresztNo bardzo możliwe, że po
prostu uznał, iż jego ramik okazało sik przydatne w celach ściśle
utylitarnych, jako oparcie dla poszkodowanego.
- Muszk ci powiedziezh - niezwykle poufnym tonem oznajmił Wiktor - że ty
i Irma macie dziwny sposub prowadzenia rozmowy. My w dziecisstwie
rozmawialiśmy inaczej.
- Doprawdy? - uprzejmie zapytał Bol-Kunac. - To znaczy jak?
- No, na przykład twoje pytanie brzmiałoby tak - chyba zasuwasz?
Bol-Kunac wzruszył ramionami.
- Chce pan powiedziezh, że tak byłoby lepiej?
- Na Boga, nie! Chck tylko powiedziezh, że byłoby naturalniej.
- Właśnie to co najnaturalniejsze - zauważył Bol-Kunac - najmniej
przystoi człowiekowi.
Wiktor poczuł jakiś wewnktrzny chłud. I niepokuj. Może nawet strach.
Jakby kot parsknNoł mu śmiechem prosto w twarz.
- To co naturalne, zawsze jest prymitywne - ciNognNoł tymczasem dalej
Bol-Kunac. - A człowiek jest istotNo skomplikowanNo, naturalnośzh do niego
nie pasuje. Pan mnie rozumie, panie Baniew?
- Tak - powiedział Wiktor. - Oczywiście.
Było coś zdumiewajNoco fałszywego w tym, jak po ojcowsku trzymał rkkk
na ramieniu tego dzieciaka, ktury nie był dzieckiem. Aż mu łokiezh zdrktwiał.
Ostrożnie cofnNoł rkkk i wsadził jNo do kieszeni.
- Ile masz lat? - zapytał.
- Czternaście - odpowiedział z roztargnieniem Bol-Kunac.
- A - a...
Każdy chłopiec na miejscu Bol-Kunaca zainteresowałby sik tym irytujNoco
niejasnym a - a, ale Bol-Kunac nie był każdym chłopcem, był nie każdym. Nie
interesowały go intrygujNoce monosylaby. Bol-Kunac rozmyślał nad relacjami
mikdzy naturalnym i prymitywnym w naturze i w społeczesstwie. Żałował, że
trafił mu sik tak nieinteligentny rozmuwca i do tego jeszcze rNobnikty w
głowk.
Wyszli teraz na Alejk Prezydenta. Tu było już bardzo dużo latarni i
nawet trafiali sik przechodnie, pośpieszni, przygarbieni wielodniowym
deszczem mkżczyYAni i kobiety. Były tu oświetlone wystawy sklepowe i
rozjarzone neonowym blaskiem wejście do kina, gdzie pod daszkiem tłoczyli
sik bardzo jednakowi młodzi ludzie nieokreślonej płci w błyszczNocych
płaszczach do kostek. A nad tym wszystkim poprzez deszcz błyskały złote i
niebieskie zaklkcia Prezydent jest ojcem narodu, Legionista Wolności, to
wierny syn prezydenta, Armia - nasza nieustraszona sława...
SiłNo inercji wciNoż jeszcze szli jezdniNo i przejeżdżajNocy samochud
zatrNobiwszy gniewnie przepkdził ich na chodnik i obryzgał brudnNo wodNo.
- A ja myślałem, że masz co najmniej osiemdziesiNot lat - powiedział
Wiktor.
- Chyba pan zasuwa - wstrktnym głosem zapytał Bol-Kunac i Wiktor
roześmiał sik z ulgNo. Jednak był to zwyczajny chłopiec, zwyczajny normalny
wunderkind, co to sik naczytał Heibora, Zurzmansona, Fromfha i byzh może
nawet przebrnNoł przez Spenglera.
- Miałem w dziecisstwie kolegk - powiedział Wiktor - ktury postanowił
przeczytazh Hegla w oryginale i nawet w koscu przeczytał, tyle że stał sik
schizofrenikiem. Ty, w twoim wieku, niewNotpliwie wiesz, co to takiego
schizofrenik.
- Tak, wiem - powiedział Bol-Kunac.
- I nie boisz sik?
- Nie.
Podeszli do hotelu i Wiktor zaproponował:
- Może zajdziesz do mnie, żeby sik wysuszyzh?
- Dzikkujk. Właśnie zamierzałem prosizh o pozwolenie odwiedzenia pana.
Po pierwsze, chck panu coś jeszcze powiedziezh, a po drugie, chciałbym
zadzwonizh. Pozwoli pan?
Wiktor pozwolił. Weszli przez obrotowe drzwi, mijajNoc portiera, ktury
na widok Wiktora zdjNoł czapkk.. Wiktor poczuj dobrze sobie znane
wzburzenie, przedsmak nadchodzNocego wieczoru, kiedy można bkdzie pizh, gadazh
co ślina na jkzyk przyniesie i odsunNozh łokciem na jutro to, co tak
irytujNoco atakowało dzisiaj; przedsmak Jula Golema i doktora R. Kwadrygi,
byzh może poznam jeszcze kogoś, niewykluczone że coś sik wydarzy - jakaś
awantura, albo narodzi sik fabuła - i zamuwik sobie dzisiaj minogi, niech
bkdzie miło i przyjemnie, - a ostatnim autobusem pojadk do Diany.
Kiedy Wiktor odbierał klucze w recepcji, za jego plecami odbywała sik
rozmowa. Bol-Kunac rozmawiał ze szwajcarem. "Po co sik tu pchasz?" - syczał
portier. - "Przyszedłem porozmawiazh z panem Baniewem." "Ja ci pokażk rozmowy
z panem Baniewem - syczał portier. - Włuczysz sik po restauracjach. .."
"Przyszedłem porozmawiazh z panem Baniewem - powtarzał Bol-Kunac. -
Restauracje mnie nie interesujNo". "Tego brakowało żeby takiego szczeniaka
interesowały restauracje... A ja cik zaraz stNod wyrzuck..." Wiktor wziNoł
klucz i odwrucił sik.
- E... - powiedział. Znowu zapomniał nazwiska portiera. - Chłopak jest
ze mnNo, wszystko w porzNodku.
Portier nic nie odpowiedział, mink miał niezadowolonNo.
Wiktor i Bol-Kunac weszli na gurk. W pokoju Wiktor z rozkoszNo zrzucił
płaszcz i pochylił sik, żeby rozsznurowazh buty. Krew uderzyła mu do głowy i
poczuł powolne bolesne pulsowanie w tym miejscu, gdzie znajdował sik guz,
cikżki i okrNogły jak ołowiana kula. Natychmiast wyprostował sik, oparł o
futrynk i zaczai zdejmowazh but przytrzymujNoc piktk czubkiem drugiego.
Bol-Kunac stał obok, kapała z niego woda.
- Rozbieraj sik - powiedział Wiktor. - Powieś wszystko na kaloryferze,
zaraz dam ci rkcznik.
- Chciałbym zadzwonizh, jeżeli pan pozwoli - odparł Bol-Kunac nie
ruszajNoc sik z miejsca.
- Bardzo proszk - Wiktor ściNognNoł drugi but i w mokrych skarpetkach
poszedł do łazienki. RozbierajNoc sik, słyszał jak chłopiec cicho rozmawia,
spokojnie i niewyraYAnie. Tylko raz jasno i dobitnie powiedział "Nie wiem".
Wiktor wytarł sik rkcznikiem, narzucił szlafrok, wyj Noł czyste
prześcieradło kNopielowe i wszedł do pokoju. - Masz - rzekł i od razu
zorientował sik, że wszystko na nic. Bol-Kunac nadal stał pod drzwiami i
nadal z niego kapało. .
- Dzikkujk - powiedział. - Widzi pan, muszk już iśzh. Chciałbym jeszcze
tylko...
- Przezikbisz sik - rzekł Wiktor.
- Nie, proszk sik nie niepokoizh, dzikkujk panu. Ja sik nie przezikbik.
Chciałbym tylko jeszcze omuwizh z panem pewien problem. Czy Irma nic nie
muwiła?
Wiktor rzucił prześcieradło na kanapk, przykucnNoł przed barkiem,
wyjNoł butelkk i szklankk.
- Irma muwiła mi mnustwo rzeczy - odparł dosyzh ponuro. Nalał do
szklanki dżinu na wysokośzh palca i dolał trochk wody.
- Nie przekazała panu naszego zaproszenia?
- Nie, żadnych zaproszes mi nie przekazywała. Masz, wypij.
- Dzikkujk panu, nie trzeba. Jeśli Irma nie przekazała, to ja przekażk.
Chcielibyśmy sik z panem spotkazh, jeśli można.
- Jacy - my?
- Gimnazjaliści. Widzi pan, czytaliśmy passkie ksiNożki chcielibyśmy
zadazh panu kilka pytas.
- Hm - powiedział Wiktor z powNotpiewaniem. - Jesteś pewien, że to
bkdzie dla wszystkich interesujNoce?
- Myślk, że tak.
- Ale ja nie piszk dla gimnazjalistuw - przypomniał Wiktor.
- To nieważne - powiedział Bol-Kunac z łagodnym uporem. - Czy pan by
sik zgodził? Wiktor z zadumNo pobełtał w szklance przejrzysty płyn.
- A może jednak sik napijesz? - zapytał. - Najlepsze lekarstwo na
przezikbienie. Nie? W takim razie sam to wypijk. - Wychylił szklankk. -
Dobrze, zgadzam sik. Tylko bez żadnych afiszuw, ogłoszes i tak dalej. W
najwkższym krkgu. Wy i ja... Kiedy?
- Kiedy panu bkdzie wygodnie. NieYAle byłoby w tym tygodniu. Rano.
- Powiedzmy za dwa - trzy dni. Tylko niezbyt wcześnie. Powiedzmy w
piNotek o jedenastej. Dobrze bkdzie?
- Tak. W piNotek o jedenastej. W gimnazjum. Przypomniezh panu?
- ObowiNozkowo - powiedział Wiktor. - O rautach, soirees i bankietach,
jak ruwnież o wiecach, spotkaniach i naradach zawsze staram sik zapomniezh.
- Dobrze, przypomnk panu - rzekł Bol-Kunac. - A teraz jeżeli pan
pozwoli, to już pujdk. Do widzenia, panie Baniew.
- Poczekaj, odprowadzk cik - powiedział Wiktor. - Bo jeszcze ten...
portier coś ci zrobi. Dzisiaj jest w wyjNotkowo złym humorze, a sam wiesz
jacy sNo portierzy...
- Dzikkujk panu, ale proszk sik nie niepokoizh - powiedział Bol-Kunac. -
To muj ojciec.
I wyszedł. Wiktor nalał sobie jeszcze raz na palec dżinu i padł na
fotel. Tak, pomyślał. Biedny portier. Jak on sik nazywa? Głupio, że
zapomniałem, bNodYA co bNodYA jesteśmy towarzyszami w nieszczkściu, kolegami.
Trzeba bkdzie z nim porozmawiazh, wymienizh doświadczenia. Na pewno ma dłuższy
staż... Cuż za zdumiewajNoca koncentracja wunderkinduw w moim zatkchłym
ojczystym miasteczku. Może to skutek podwyższonej wilgotności?... Odrzucił
głowk do tyłu i skrzywił sik z bulu. A to dras, czym on mnie tak? Pomacał
guz. Najpewniej gumowNo pałkNo. ZresztNo skNod mam właściwie wiedziezh, jak
skutkuje gumowa pałka. Jak działa modernistyczne krzesło w "Pieczonym
Pegazie" - to wiem. Jak kolba automatu albo na przykład rkkojeśzh pistoletu -
też wiem. Butelka po szampanie i butelka z szampanem... Trzeba bkdzie
zapytazh Golema... W ogule, to jakaś dziwna historia, dobrze byłoby sik w
niej zorientowazh... I zaczNoł orientowazh sik w tej historii, żeby dogonizh
wypływajNocNo na drugim planie myśl o Irmie, o konieczności zrezygnowania z
czegoś, ograniczenia sik w czymś tam, albo pisania do kogoś, proszenia o
coś... "Daruj stary, że zawracam ci głowk, ale nagle objawiła sik moja
curka, mniej wikcej dwunastoletnia, bardzo sympatyczne stworzenie, ale ma
matkk idiotkk i głupiego ojca a wikc trzeba jNo umieścizh gdzieś możliwie
daleko od głupich ludzi..." Nie chck dzisiaj o tym myślezh, pomyślk o tym
jutro. Spojrzał na zegarek. W ogule dosyzh tego myślenia. Starczy.
Wstał i zaczNoł ubierazh sik przed lustrem. Brzuch mi rośnie, co u
diabła, skNod u mnie nagle brzuch? Taki zawsze byłem chudy i żylasty...
Właściwie nawet nie brzuch - szlachetny wypracowany kałdun, skutek
uregulowanego trybu życia i dobrego jedzenia - tylko brzuszek jakiś
parszywiutki, opozycyjny brzuszek. Pan prezydent na pewno nie ma czegoś
podobnego. Pan prezydent niezawodnie posiada szlachetny, opikty czymś
czarnym i błyszczNocym sterowiec...
ZawiNozujNoc krawat przysunNoł twarz do lustra i nagle pomyślał - jak
też wyglNodała ta pewna siebie, mocna twarz, tak uwielbiana przez kobiety
określonej konduity, nieładna, lecz mkżna twarz wojownika o kwadratowym
podbrudku, jak wyglNodał a ta twarz pod koniec historycznego spotkania.
Twarz pana prezydenta, ruwnież nie pozbawiona mkskości z elementami kNotuw
prostych pod koniec historycznego spotkania przypominała muwiNoc otwarcie
tylko mikdzy nami, świsski ryj. Pan prezydent raczył podekscytowazh sik do
najwyższego stopnia, z zkbatej paszczy leciały bryzgi, a ja wyjNołem
chusteczkk i demonstracyjnie wytarłem policzek i to był z pewnościNo
najodważniejszy postkpek w moim życiu, jeśli nie liczyzh tamtego wypadku,
kiedy walczyłem z trzema czołgami jednocześnie. - Ale jak walczyłem z
czołgami - nie pamiktam, wiem tylko z opowiadas świadkuw, chusteczkk za to
wyjNołem świadomie i dobrze wiedziałem na co sik odważam... W gazetach o tym
nie pisano. Gazety uczciwie i po mksku, z surowNo prostotNo poinformowały,
że "beletrysta W. Baniew szczerze podzikkował panu prezydentowi za wszystkie
uwagi i wyjaśnienia jakie padły w trakcie rozmowy".
Dziwne, jak dokładnie to wszystko pamiktam. Stwierdził, że zbielał mu
koniec nosa i policzki. Tak właśnie wtedy wyglNodałem, a nie wrzeszczezh na
takiego to po prostu grzech. Przecież nie wiedział biedak, że to nie ze
strachu, że blednk ze złości, jak Ludwik XIV... Tylko raczej nie jedzmy
musztardy po obiedzie. Co za rużnica, od czego tam, u niego, pobladłem...
Dobrze, dosyzh tego. Ale po to, żeby sik uspokoizh, po to żeby sik doprowadzizh
do porzNodku, zanim sik pokażk ludziom, żeby przywrucizh normalny kolor
nieładnej ale mkskiej twarzy, muszk panu przypomniezh, panie Baniew, że gdyby
pan nie zademonstrował panu prezydentowi swojej chusteczki do nosa, to
siedziałby pan opływajNoc w dostatki w naszej dzielnej stolicy, a nie w tej
mokrej dziurze... Wiktor jednym haustem dopił dżinu i zszedł do restauracji.
*
- Oczywiście, byzh może chuligani - powiedział Wiktor. - Tylko w moich
czasach żaden chuligan nie zadzierałby z okularnikiem. Rzucizh w niego
kamieniem - proszk bardzo, ale łapazh, gdzieś ciNognNozh, w ogule dotykazh...
Baliśmy sik ich jak zarazy.
- Przecież powtarzam panu - to jest choroba genetyczna - powiedział
Golem. - Oni w ogule nie sNo zaraYAliwi.
- Jak to, niezaraYAliwi - powiedział Wiktor - kiedy dostaje sik od nich
brodawek jak od ropuch! Wszyscy o tym wiedzNo.
- Od ropuchy nie dostaje sik brodawek - dobrodusznie powiedział Golem.
- I od mokrzakuw też sik nie dostaje. Wstyd, panie pisarzu. ZresztNo
wiadomo, że pisarze to ignoranci.
- Jak i cały narud. Narud jest ciemny, ale mNodry. I jeśli narud
twierdzi, że od ropuch i okularnikuw dostaje sik brodawek.
- A oto nadchodzi muj inspektor - powiedział Golem. Prosto z ulicy
wszedł Pawor w mokrym płaszczu.
- Dobry wieczur - powiedział. - Cały przemokłem, chck sik napizh.
- Znowu śmierdzi od niego iłem - z niezadowoleniem powiedział R.
Kwadryga zbudzony z alkoholowego transu. - Wiecznie śmierdzi iłem. Jak w
stawie. Rzksa.
- Co panowie pijecie? - zapytał Pawor.
- Kturzy? - zainteresował sik Golem. - Ja na przykład jak zawsze pijk
koniak. Wiktor pije dżin. A doktor - wszystko po kolei.
- Hasba! - z oburzeniem powiedział doktor R. Kwadryga. - Łuska! I
głowy.
- Podwujny koniak! - krzyknNoł Pawor do kelnera.
Twarz miał mokrNo od deszczu, jego gkste włosy zlepiały sik i ze skroni
po ogolonych policzkach spływały błyszczNoce smużki. Też twarda twarz, wielu
na pewno mu zazdrości. SkNod taka twarz do inspektora sanitarnego? Twarda
twarz to znaczy - leje deszcz, reflektory, latajNo cienie po mokrych
wagonach, załamujNo sik... wszystko jest czarne, błyszczNoce, wyłNocznie
czarne i wyłNocznie błyszczNoce, nie ma żadnych rozmuw, żadnego gadania
tylko rozkazy i wszyscy sik podporzNodkowujNo... niekoniecznie wagony, byzh
może samoloty, lotnisko i potem nikt nie wie, gdzie był i skNod przyszedł...
dziewczyny padajNo na wznak, a mkżczyYAni majNo ochotk zachowazh sik
prawdziwie po mksku - powiedzmy wyprostowazh ramiona i wciNognNozh brzuch. Na
przykład Goleniowi przydałoby sik wciNognNozh brzuch, tylko raczej nic z
tego, gdzie on go wciNognie, wszystko tam ma zajkte. Doktor R. Kwadryga -
tak, ale za to nie rozprostuje już ramion, od bardzo wielu dni jest
zgarbiony na wieki. Wieczorami zgarbiony nad stołem, rankiem nad miskNo, a
we dnie przez chorNo wNotrobk. A to znaczy, że tutaj tylko ja jestem w
stanie wciNognNozh brzuch i rozprostowazh ramiona, ale lepiej golnk sobie
szklaneczkk dżinu.
- Nimfoman - smutnie powiedział do Pawora doktor R. Kwadryga. -
Rusałkoman. I wodorosty.
- Niech pan sik zamknie, doktorze - powiedział Pawor. Wycierał twarz
papierowymi serwetkami, gniutł je i rzucał na podłogk. Potem zaczai wyciekazh
rkce.
- Z kim sik pan pobił? - zapytał Wiktor.
- Zgwałcony przez okularnika - oznajmił doktor R. Kwadryga z mkkNo
starajNoc sik rozprowadzizh we właściwym kierunku oczy, kture skupiły mu sik
u nasady nosa.
- Na razie jeszcze z nikim - odparł Pawor i uważnie popatrzył na
doktora, ale R. Kwadryga tego nie zauważył.
Kelner przyniusł koniak: Pawor powoli wycedził kieliszek i wstał.
- Pujdk sik umyzh - powiedział ruwnym głosem. - Za miastem błoto, cały
sik uświniłem. - I odszedł, zaczepiajNoc po drodze o krzesła.
- Coś sik dzieje z moim inspektorem - powiedział Golem. Prztyknikciem
zrzucił ze stołu zmiktNo serwetkk. - Coś na wszechświatowNo skalk. Nie wie
pan przypadkiem, co konkretnie?
- Pan powinien lepiej wiedziezh - odpowiedział Wiktor. - Pawor jest
passkim inspektorem a nie moim. A poza tym pan przecież wie wszystko. A
propos, Golem - , skNod pan to wszystko wie?
- Nikt nic nie wie - zaprzeczył Golem. - Niekturzy sik domyślajNo.
Bardzo niewielu - tylko ci, kturzy majNo ochotk. Ale tak nie można postawizh
pytania - skNod oni sik domyślajNo - bo to jest gwałt nad jkzykiem. DokNod
spada deszcz? Czym wstaje słosce? Czy wybaczyłby pan Szekspirowi, gdyby
napisał coś podobnego? ZresztNo Szekspirowi pan by wybaczył. Szekspirowi
wiele wybaczamy, co innego Baniew... Niech pan posłucha, panie beletrysto,
mam pewien pomysł. Ja sik napijk koniaku, a pan skosczy z tym dżinem. Czy
może ma pan już dośzh?
- Golem - powiedział Wiktor - przecież pan chyba wie, że ja jestem
człowiekiem z żelaza?
- Domyślam sik.
- A co z tego wynika?
- Że boi sik pan zardzewiezh.
- Załużmy - powiedział Wiktor. - Ale nie o to mi chodzi. Chodzi mi o
to, że mogk pizh dużo i długo nie tracNoc ruwnowagi moralnej.
- Ach, wikc w tym rzecz - powiedział Golem nalewajNoc sobie z karafki.
- No dobrze, wrucimy jeszcze do tego tematu.
- Nie pamiktam - odezwał sik nagle jasnym głosem doktor R. Kwadryga. -
Czy sik panom przedstawiłem już czy jeszcze nie? Mam honor - Rem Kwadryga,
malarz, doktor honoris causa, członek honorowy. .. Ciebie pamiktam -
powiedział do Wiktora. - Myśmy z tobNo razem studiowali i jeszcze coś... A
;a to pana, proszk mi wybaczyzh...
- Nazywam sik Jul Golem - niedbale powiedział Golem.
- Bardzo mi przyjemnie. Hehbiarz?
- Nie. Lekarz.
- Chirhurg?
- Jestem naczelnym lekarzem leprozorium - cierpliwie wyjaśnił Golem.
- Ach tak! - powiedział doktor R. Kwadryga potrzNosajNoc głowNo jak
kos. - Oczywiście. Proszk mi wysNoczyzh Jul... Tylko dlaczego jest pan taki
tajemniczy? Jaki tam z pana lekarz? Pan przecież hoduje mokrzaki... Załatwizh
panu odznaczenie... Tacy ludzie sNo nam potrzebni... Przepraszam -
powiedział znienacka. - Zaraz wracam.
Wygrzebał sik z fotela i ruszył w stronk wyjścia błNodzNoc mikdzy
pustymi stolikami. Podbiegł do niego kelner i doktor R. Kwadryga objNoł go
za szyjk.
- To wszystko przez te deszcze - powiedział Golem. - Oddychamy wodNo.
Ale nie jesteśmy rybami i albo umrzemy, albo odejdziemy stNod - z powagNo i
smutkiem popatrzył na Wiktora. - A deszcz bkdzie padazh na puste miasto,
podmywazh jezdnie, kapazh przez dachy, przez gnijNoce stropy... potem wszystko
rozmyje, roztopi miasto w pierwotnej glebie, i nadal bez kosca bkdzie wciNoż
padazh i padazh...
- Apokalipsa - powiedział Wiktor, żeby cokolwiek powiedziezh.
- Tak; Apokalipsa... Bkdzie padazh i padazh, a potem ziemia przesyci sik
i wzejdzie nowe ziarno, jakiego nigdy przedtem nie było. Ale nas już nie
bkdzie, żeby muc zachwycazh sik nowym wszechświatem...
Gdyby nie te niebieskawe worki pod oczami, gdyby nie ten obwisły
galaretowaty brzuch, gdyby ten wspaniały semicki nos nie był taki podobny do
mapy topograficznej... Chociaż, jeśli sik dobrze zastanowizh, wszyscy prorocy
byli alkoholikami, ponieważ to okropnie smutne - wszystko wiesz, a nikt ci
nie chce uwierzyzh. Gdyby w departamentach wprowadzono etaty dla prorokuw, to
powinni miezh tytuł co najmniej tajnego radcy - dla umocnienia autorytetu.
ZresztNo zapewne i tak by to nic nie pomogło...
- Za systematyczny pesymizm - powiedział Wiktor na głos - prowadzNocy
do poderwania służbowej dyscypliny i wiary w rozum, rozkazujk na przyszłośzh:
tajnego radck Golema ukamienowazh w prosektorium.
Golem coś mruknNoł.
- Jestem zaledwie radcNo kolegialnym - oznajmił. - A poza tym, skNod
prorocy w naszych czasach? Ja osobiście nie znam ani jednego. Mnustwo
fałszywych prorokuw i ani jednego proroka. W naszych czasach nie sposub
przewidziezh przyszłości - to gwałt na jkzyku. Co by pan powiedział
przeczytawszy u Szekspira - przewidziezh teraYAniejszośzh? Czy można
przewidziezh szafk we własnym mieszkaniu?... A oto i muj inspektor. Jak pan
sik czuje, inspektorze?
- Wspaniale - odpowiedział Pawor siadajNoc. - Kelner, podwujny koniak.
Tam w holu naszego malarza trzyma czterech - zawiadomił. - WyjaśniajNo mu,
gdzie jest wejście do restauracji. Postanowiłem sik nie wtrNocazh, ponieważ
on nikomu nie wierzy i rwie sik do bicia... O jakich szafach mowa?
Był suchy, elegancki, odświeżony, pachniał wodNo kolosskNo.
- Muwimy o przyszłości - odpowiedział Golem,
- Jaki sens ma muwienie o przyszłości? - zapytał Pawor. - O przyszłości
sik nie muwi, przyszłośzh sik tworzy. Oto kieliszek koniaku. Jest pełny.
Sprawik, że bkdzie pusty. O tak. Pewien mNodry człowiek powiedział, że
przyszłości nie sposub przewidziezh, ale można jNo wynaleYAzh.
- Inny mNodry człowiek powiedział - zauważył Wiktor - że przyszłości w
ogule nie ma, jest tylko teraYAniejszośzh.
- Nie lubik klasycznej filozofii - powiedział Pawor. - Ci ludzie nic
nie umieli i niczego nie chcieli. Po prostu lubili filozofowazh jak Golem -
pizh. Przyszłośzh - to dokładnie unieszkodliwiona teraYAniejszośzh.
- Zawsze mam dziwne uczucie - powiedział Golem - kiedy w mojej
obecności cywil rozumuje jak wojskowy.
- Wojskowi w ogule nie rozumujNo - zaoponował Pawor. - Wojskowi majNo
wyłNocznie odruchy i niewielkie emocje.
- Wikkszośzh cywiluw ruwnież - powiedział Wiktor macajNoc kark.
- Teraz nikt nie ma czasu na rozmyślania - powiedział Pawor. - Ani
cywile, ani wojskowi. Teraz trzeba umiezh szybko zakrkcizh sik koło swoich
spraw. Jeżeli interesuje cik przyszłośzh, musisz tworzyzh jNo szybko, z
marszu, odpowiednio do odruchuw i emocji.
- Do diabła z twurcami i wynalazcami - oświadczył Wiktor. Czuł sik
pijany i wesoły. Wszystko było na swoim miejscu. Nie chciało mu sik nigdzie
iśzh, chciał siedziezh tu w tej pustej przyciemnionej sali, jeszcze nie
całkiem zdewastowanej, ale już z zaciekami na ścianach, z rozchwierutanNo
podłogNo, z kuchennymi zapachami - szczegulnie, jeśli pamiktazh o tym, że na
zewnNotrz na całym świecie pada deszcz, na kocie łby jezdni - deszcz, na
strome dachy - deszcz, deszcz zalewa gury i ruwniny, kiedyś tam wszystko
rozmyje, ale bkdzie to jeszcze nieprkdko. Tak mili moi, jak dawno przeminkły
te czasy, kiedy przyszłośzh była replikNo teraYAniejszości i teraz nie sposub
sik zorientowazh, gdzie co jest.
- Zgwałcony przez mokrzaka! - powiedział Pawor ze złośliwNo
satysfakcjNo.
W drzwiach restauracji pojawił sik doktor R. Kwadryga. Stał kilka
sekund, uważnym i cikżkim wzrokiem przyglNodajNoc sik szeregom pustych
stolikuw, nastkpnie twarz mu sik rozjaśniła, gwałtownie zatoczył sik do
przodu i ruszył na swoje miejsce.
- Dlaczego nazywa ich pan mokrzakami? - zapytał Wiktor. - Co to -
zrobili sik mokrzy od deszczu?
- A dlaczego nie? - powiedział Pawor. - Jak ich, passkim zdaniem, mamy
nazywazh?
- Okularnikami - powiedział Wiktor. - Stara, dobra nazwa. Od stuleci
nazywaliśmy ich okularnikami.
Zbliżał sik doktor R. Kwadryga. Przud ubrania miał całkiem mokry,
najwidoczniej zmywano go nad umywalkNo. WyglNodał na człowieka
rozczarowanego i zmkczonego.
- Diabli wiedzNo, co to takiego - powiedział zrzkdliwie jeszcze z
daleka. - Nigdy dotNod coś takiego mi sik nie wydarzyło - nie ma wejścia!
Gdzie spojrzysz - wszkdzie same okna... Obawiam sik, że kazałem panom na
siebie czekazh. - Padł na swuj fotel i ujrzał Pawora. - On tu znowu jest -
zawiadomił Golema poufnym szeptem: - Mam nadziejk, że nie przeszkadza
panu... A ze mnNo, nie uwierzycie panowie, zdarzyła sik zdumiewajNoca
historia. Oblano mnie całego wodNo.
Golem nalał mu koniaku.
- Dzikkujk panu - powiedział R. Kwadryga - ale chyba lepiej bkdzie,
jeżeli przepuszczk kilka kolejek. Chciałbym podeschnazh.
- W ogule jestem zwolennikiem wszystkiego co stare i dobre - oznajmił
Wiktor - Niech okularnicy pozostanNo okularnikami. I w ogule niech wszystko
zostanie jak było. Jestem konserwatystNo... Uwaga! - powiedział głośno. -
Proponujk toast za konserwatyzm. Chwila, moment... - nalał sobie dżinu,
wstał i oparł dłos na porkczy fotela. - Jestem konserwatystNo - po wiedział.
- I z każdym rokiem stajk sik konserwatywniejszy, nie dlatego że sik
starzejk, tylko dlatego, że odczuwam takNo potrzebk...
TrzeYAwy Pawor z kieliszkiem w pogotowiu patrzył na niego z dołu do gury
z ostentacyjnNo uwagNo. Golem powoli jadł minogi, a doktor R. Kwadryga, jak
sik wydawało, nadaremnie starał sik zrozumiezh, skNod dobiega głos i czyj to
głos. Naprawdk było bardzo przyjemnie.
- Ludzie uwielbiajNo krytykowazh rzNody za konserwatyzm - ciNognNoł
Wiktor. - Ludzie uwielbiajNo postkp, przepadajNo za postkpem. To sNo
nowomodne pomysły, ale bardzo głupie jak wszystko, co nowe. Ludzie powinni
błagazh Boga, aby zesłał im możliwie najbardziej zacofanNo, obskuranckNo i
konformistycznNo władzk...
Teraz ruwnież Golem podniusł wzrok i patrzył na Wiktora, i Teddy za
swoim kontuarem ruwnież przestał wycierazh butelki i zaczNoł słuchazh, tylko
że znowu zabolał kark i trzeba było odstawizh kieliszek i pogładzizh guz.
- Aparat passtwowy, panowie, we wszystkich czasach za swoje podstawowe
zadanie uważał zachowanie status quo. Nie wiem, o ile było to uzasadnione
poprzednio, ale teraz funkcja passtwa jest po prostu niezbkdna. Ja bym tk
funkcjk określił nastkpujNoco - na wszelkie możliwe sposoby przeciwdziałazh
temu, by przyszłośzh mogła zapuszczazh swoje macki w nasze czasy. Trzeba
odrNobywazh te macki, przypalazh je rozpalonym żelazem... Przeszkadzazh
wynalazcom, popierazh scholastykuw i tych co gadajNo od rzeczy... Do
gimnazjuw wprowadzizh obowiNozkowe i wyłNocznie klasyczne przedmioty. Na
najwyższe stanowiska w passtwie - starcuw obciNożonych rodzinami i
zadłużonych, co najmniej sześzhdziesikcioletnich, żeby brali łapuwki i spali
na posiedzeniach...
- Wiktorze, co też pan wygaduje - powiedział Pawor z wyrzutem.
- Nie, dlaczego - powiedział Golem. - Niezmiernie przyjemnie słuchazh
takiego umiarkowanego, lojalnego przemuwienia.
- Jeszcze nie skosczyłem, panowie! Utalentowanych uczonych należy
mianowazh na stanowiska administracyjne i płacizh im wysokie pensje. Wszystkie
wynalazki bez wyjNotku należy przyjmowazh, płacizh za nie możliwie nkdznie i
kłaśzh pod sukno. Wprowadzizh drakosskie podatki za każdNo nowośzh w gospodarce
i produkcji... - A właściwie dlaczego ja stojk? - pomyślał Wiktor i usiadł.
- No i co pan o tym myśli? - zapytał Golema.
- Ma pan całkowitNo racjk - odpowiedział Golem. - Jakoś ostatnio
wszyscy u nas sNo strasznie radykalni. Nawet dyrektor gimnazjum.
Konserwatyzm - oto w czym nasz ratunek.
Wiktor łyknNoł dżinu i powiedział frasobliwie:
- Żadnego ratunku nie bkdzie. Dlatego, że ci wszyscy kretysscy
radykałowie i radykalni kretyni nie tylko wierzNo w postkp, ale na domiar
złego ten postkp kochajNo, wyobrażajNo sobie, że nie mogNo żyzh bez postkpu.
Dlatego, że postkp - poza wszystkim innym - to tanie samochody, użytkowa
elektronika i w ogule możnośzh robizh mniej, za to zarabiazh wikcej. I dlatego
rzNod jest zmuszony jednNo rkkNo... to znaczy nie rkkNo, rzecz jasna...
jednNo nogNo przyciskazh na hamulec, a drugNo na gaz. Jak wyścigowy kierowca
na zakrkcie. Na hamulec - żeby nie stracizh władzy nad kierownicNo, a na gaz,
żeby nie stracizh szybkości, bo inaczej jakiś tam demagog, entuzjasta postkpu
niezawodnie wypchnie z miejsca przy kierownicy.
- Trudno z panem dyskutowazh - uprzejmie powiedział Pawor.
- To niech pan nie dyskutuje - powiedział Wiktor. - Nie trzeba
dyskutowazh - prawda rodzi sik w dyskusji, niech jNo szlag trafi. - Czule
pogłaskał guz i uzupełnił. - ZresztNo, pewnie moje poglNody to skutek
ignorancji. Wszyscy uczeni sNo zwolennikami postkpu, a ja nie jestem
uczonym. Ja po prostu jestem dośzh znanym kuplecistNo.
- A dlaczego pan przez cały czas łapie sik za kark? - zapytał Pawor.
- Jakiś dras mi przyłożył - powiedział Wiktor. - Kastetem. Czy dobrze
muwik, Golem? Kastetem?
- Moim zdaniem kastetem - powiedział Golem. - ZresztNo może to była
cegła.
- O czym wy opowiadacie? - zdziwił sik Pawor. - Jakim kastetem? W tej
zatkchłej dziurze?
- No widzi pan - pouczajNoco powiedział Wiktor. - Postkp!... Lepiej
znowu wypijmy za konserwatyzm.
Wezwano kelnera i jeszcze raz wypito za konserwatyzm. Wybiła dziewiNota
i na sali pojawiła sik znana para - młody mkżczyzna w bardzo silnych
okularach i jego długi jak żerdYA wspułtowarzysz. Usiedli przy swoim stoliku,
zapalili stojNocNo lampk, pokornie rozejrzeli sik dookoła i zaczkli
studiowazh jadłospis. Młody mkżczyzna znowu przyniusł ze sobNo teczkk, teczkk
postawił na wolne krzesło obok siebie. Zawsze był bardzo dobry dla swojej
teczki. Podyktowali kelnerowi zamuwienie, wyprostowali sik i wpatrzyli w
przestrzes.
Dziwna para, pomyślał Wiktor. ZdumiewajNoca dysproporcja. WyglNodajNo
jak w zepsutej lornetce - jeden w ogniskowej, wtedy drugi sik rozpływa i na
odwrut. Idealna niezgodnośzh. Z młodym mkżczyznNo w okularach można by było
porozmawiazh o postkpie, a z wysokim - nie... Ale ja was zaraz uzgodnik.
Jakby mi was uzgodnizh? No na przykład powiedzmy... Jakiś tam narodowy bank,
podziemia... cement, beton, sygnalizacja... ten wysoki nabiera numer na
sejfie, stalowa konstrukcja obraca sik, wejście do skarbca stoi otworem,
obaj wchodzNo, wysoki nabiera numer na kolejnej tarczy, odsuwajNo sik drzwi
sejfu i młody po łokiezh zanurza sik w brylantach.
Doktor R. Kwadryga nagle sik rozpłakał i złapał Wiktora za rkkk.
- Nocowazh - powiedział. - Do mnie. Co?
Wiktor niezwłocznie nalał mu dżinu. R. Kwadryga wypił, otarł nos
dłoniNo i kontynuował.
- Do mnie. Willa. Fontanna. Co?
- Fontanna - to nieYAle pomyślane - zauważył wymijajNoco Wiktor. - A co
jeszcze?
- Piwnica - smutnie powiedział R. Kwadryga. - Ślady. Bojk sik. Straszy.
Sprzedam. Chcesz?
- Lepiej podaruj - zaproponował Wiktor.
R. Kwadryga zamrugał powiekami. f
- Kiedy szkoda - powiedział.
- Kutwa - powiedział Wiktor z wyrzutem. - Taki byłeś od dziecka. Willi
mu szkoda! No to sik udław swojNo willNo.
- Ty mnie nie kochasz - gorzko skonstatował doktor R. Kwadryga. - I
nikt.
- A pan prezydent? - agresywnie zapytał Wiktor.
- "Prezydent - ojciec narodu" - ożywiajNoc sik powiedział R..Kwadryga.
- Szkic w złotych ramach... "Prezydent na pozycjach". Fragment obrazu
"Prezydent na ostrzeliwanych pozycjach".
- I co jeszcze? - zainteresował sik Wiktor.
- "Prezydent z płaszczem" - powiedział R. Kwadryga z gotowościNo. -
Panneau. Panorama. Wiktor, znudzony, odkroił kawałek minogi i zaczNoł
słuchazh Golema.
- A wikc Pawor - muwił Golem. - Niechże sik pan ode mnie odczepi. Co ja
jeszcze mogk zrobizh? Sprawozdanie panu przedłożyłem. Passki raport gotuw
jestem podpisazh. Chce sik pas skarżyzh na wojskowych - niech sik pan skarży.
Chce sik pan skarżyzh na mnie...
- Wcale nie chck sik na pana skarżyzh - odpowiedział Pawor przyciskajNoc
dłos do piersi.
- To niech sik pan nie skarży.
- Ale proszk mi coś poradzizh! Czy naprawdk nic mi pan nie może
poradzizh?
- Panowie - powiedział Wiktor. - Co za nudy. Ja już sobie idk.
Nikt nie zwrucił na niego uwagi. OdsunNoł krzesło, wstał i czujNoc, że
jest już bardzo pijany, ruszył w kierunku baru. Łysy Teddy przecierał
butelki i patrzył na Wiktora bez zainteresowania.
- Jak zawsze? - zapytał.
- Poczekaj - powiedział Wiktor. - O co to ja cik chciałem zapytazh...
Aha! Jak leci, Teddy?
- Deszcz - krutko powiedział Teddy i nalał mu czystej.
- Przeklkta pogoda zrobiła sik w naszym mieście - powiedział Wiktor i
oparł sik o ladk. - Jak na twoim barometrze?
Teddy wsunNoł rkkk pod ladk i wyjNoł "pogodnik". Wszystkie trzy ciernie
ściśle przylegały do błyszczNocego, jakby polakierowanego trzpienia.
- Beznadziejnie - powiedział Teddy uważnie oglNodajNoc "pogodnik". -
Diabelski wymysł. - Nastkpnie dodał po chwili namysłu. - A w ogule, to jeden
Bug raczy wiedziezh, może on już dawno sik zaciNoł - ktury to już rok pada
deszcz, jak go sprawdzizh?
- Można pojechazh na Sahark - zaproponował Wiktor. Teddy uśmiechnNoł
sik.
- Śmieszne - powiedział. - Ten wasz pan Fawor, śmieszna sprawa,
proponuj e mi za tk sztuczkk dwieście koron.
- Pewnie po pijaku - powiedział Wiktor - poco to jemu...
- Tak mu właśnie powiedziałem. - Teddy obrucił "pogodnik" i podniusł go
do prawego oka. - Nie oddam - oznajmił kategorycznie. - Niech sobie sam
poszuka. - WsunNoł "pogodnik" pod ladk, popatrzył jak Wiktor obraca w
palcach kieliszek i zawiadomił go. - Twoja Diana przyjeżdżała.
- Dawno? - niedbale zapytał Wiktor.
- Jakoś tak około piNotej. Wzikła skrzynkk koniaku; Roscheper wciNoż
bankietuje, nijak nie może przestazh. Goni personel po koniak, nalana morda.
Poseł do parlamentu... Ty sik o niNo nie boisz?
Wiktor wzruszył ramionami. Nagle zobaczył Diank obok siebie. Pojawiła
sik przy barze w mokrym płaszczu deszczowym z odrzuconym kapturem, nie
patrzyła w stronk Wiktora, widział tylko jej profil i myślał, że ze
wszystkich kobiet, kture znał do tej pory, ta jest najpikkniejsza i że już
nigdy wikcej nie bkdzie takiej miał. Diana stała oparta o ladk baru i twarz
miała bardzo bladNo i bardzo obojktnNo i była najpikkniejsza - wszystko w
niej było pikkne. Zawsze. I kiedy płakała, i kiedy sik śmiała, kiedy sik
złościła, kiedy było jej wszystko jedno, i nawet wtedy, kiedy marzła a już
szczegulnie - kiedy na niNo nachodziło.. . Ale sik zalałem, pomyślał Wiktor
i pewnie jedzie ode mnie co najmniej jak od R. Kwadrygi. WydNoł dolnNo wargk
i chuchnNoł sobie pod nos. Nic nie poczuł.
- Drogi sNo mokre, śliskie - muwił Teddy. - Mgła... A poza tym powiadam
ci, ten Roscheper - to na pewno dziwkarz, stary cap.
- Roscheper jest impotentem - powiedział Wiktor nTachinalnie
przełykajNoc wudkk.
- Ona ci tak powiedziała?
- Przestas Teddy - powiedział Wiktor. - Odczep sik.
Teddy popatrzył na niego uważnie, potem westchnNoł, odchrzNoknNoł,
przysiadł na piktach, poszukał czegoś pod ladNo i postawił przed Wiktorem
buteleczkk z amoniakiem i napoczktNo paczkk herbaty. Wiktor spojrzał na
zegarek a potem przyglNodał sik, jak Teddy niespiesznie bierze czystNo
szklankk, nalewa do niej sodowej, wpuszcza kilka kropli z buteleczki, wciNoż
ruwnie niespiesznie miesza szklanNo pałeczkNo. Potem podsunNoł szklankk
Wiktorowi. Wiktor wypił, powstrzymał oddech i skrzywił sik. Ostro obrzydliwy
i obrzydliwie ostry powiew amoniaku uderzył w muzg i rozlał sik gdzieś za
gałkami oczu. Wiktor wciNognNoł nosem powietrze, kture nagle stało sik zimne
nie do zniesienia i zanurzył palce w paczce z herbatNo...
- Dobra, Teddy - powiedział. - Dzikkujk. Zapisz na muj rachunek co tam
trzeba. Tamci powiedzNo co trzeba. Idk.
Starannie przeżuwajNoc listki herbaty wrucił do swojego stolika. Młody
mkżczyzna w okularach ze swoim długim wspułtowarzyszem spiesznie pochłaniali
kolacjk. Stała przed nimi jedna jedyna butelka - z miejscowNo wodNo
mineralnNo. Pawor i Golem zrobili sobie wolne miejsce na obrusie i grali w
kości, a doktor R. Kwadryga objNoł rozczochranNo głowk rkkami i monotonnie
mamrotał: "Legia Wolności opokNo prezydenta". Mozaika... "W szczkśliwym dniu
imienin waszej ekscelencji"..., "Prezydent - ojcem naszych dzieci". Portret
- alegoria...
- Idk - powiedział Wiktor.
- Szkoda - powiedział Golem. - Ale życzk szczkścia.
- Pozdrowienia dla Roschepera - powiedział Pawor puszczajNoc perskie
oko.
- "Poseł do parlamentu Roscheper Nant" - ożywił sik R. Kwadryga. -
Portret. Niedrogo. Do pasa. Wiktor wziNoł swojNo zapalniczkk, paczkk
papierosuw i poszedł do wyjścia. Za jego plecami doktor R.
Kwadryga jasnym głosem, oświadczył: "Uważam panowie że czas, abyśmy sik
poznali. Jestem Rem Kwadryga doktor honoris causa, ale na przykład pana
sobie nie przypominam..." W drzwiach Wiktor zderzył sik z grubym trenerem
drużyny piłki nożnej "Bracia w sapiencji". Trener był bardzo zatroskany,
bardzo mokry i zszedł Wiktorowi z drogi.
*
Autobus zatrzymał sik i kierowca powiedział:
- Jesteśmy na miejscu
- Sanatorium? - zapytał Wiktor. Na zewnNotrz była mgła, gksta jak
mleko. Pochłaniała światło reflektoruw i nic nie było widazh.
- Sanatorium, sanatorium - wymruczał kierowca zapalajNoc papierosa.
Wiktor podszedł pod drzwi i schodzNoc ze stopnia powiedział.
- Co za mgła! Nizh nie widzk.
- Poradzi pan sobie - obojktnie obiecał kierowca i splunNoł przez okno.
- Też sobie znaleYAli miejsce na sanatorium. W dzies - mgła, wieczorem -
mgła. . .
- Szczkśliwej drogi - powiedział Wiktor.
Kierowca nie odpowiedział. Silnik zawył i olbrzymi pusty autobus, cały
przeszklony, oświetlony od środka jak zamknikty na noc supermarket,
zawrucił, od razu przemienił sik w plamk mktnego światła i odjechał z
powrotem do miasta. Wiktor z trudem przesuwajNoc dłosmi po siatce ogrodzenia
znalazł bramk i na oślep ruszył alejNo. Teraz, kiedy jego oczy przywykły do
ciemności, niezbyt wyraYAnie widział przed sobNo oświetlone okna prawego
skrzydła i jakNoś szczegulnie głkbokNo ciemnośzh na miejscu lewego, gdzie
spali teraz utrudzeni całym dniem na deszczu "Bracia w sapiencji". We mgle,
jakby przez watk, przenikały normalne dYAwikki - grał adapter, brzkczały
naczynia, ktoś ochryple wrzeszczał. Wiktor szedł, starajNoc sik trzymazh
środka piaszczystej alejki, żeby nie wpaśzh na jakNoś gipsowNo wazk. Butelkk
z dżinem troskliwie tulił do piersi i był bardzo ostrożny, niemniej jednak
potknNoł sik o coś mikkkiego i park krokuw przespacerował sik na czworakach.
Za plecami ktoś ospale i sennie zaklNoł, że niby należałoby poświecizh.
Wiktor wymacał w mroku upuszczonNo butelkk, znowu przytulił jNo do piersi i
poszedł dalej wystawiajNoc przed siebie wolnNo rkkk... Po chwili zderzył sik
z samochodem, po omacku ominNoł go i wpadł na nastkpny. Do diabła, tu jest
całe stado samochoduw. Wiktor przeklinajNoc błNokał sik wśrud nich jak w
labiryncie i długo nie mugł dotrzezh do niewyraYAnych świateł oznaczajNocych
wejście do budynku. Gładkie boki samochoduw były wilgotne od skroplonej
mgły. Gdzieś obok ktoś chichotał i prubował sik wyrwazh.
Tym razem w westybulu było pusto, nikt trzksNoc tłustym zadem nie bawił
sik w chowanego, ani w komurki do wynajkcia, nikt nie spał w fotelach.
Wszkdzie poniewierały sik stłamszone płaszcze, a jakiś dowcipniś powiesił
kapelusz na fikusie. Wiktor czerwonym chodnikiem wszedł na pierwsze piktro.
Grzmiała muzyka. Po prawej stronie korytarza wszystkie drzwi do apartamentuw
posła do parlamentu były otwarte, dolatywały stamtNod tłuste zapachy
jedzenia, - papierosuw i zgrzanych ciał. Wiktor skrkcił w lewo, zapukał do
pokoju Diany. Nikt sik nie odezwał. Drzwi były zamknikte, klucz tkwił w
zamku. Wiktor wszedł, zapalił światło i postawił butelkk na stoliku obok
telefonu. Usłyszał czyjeś kroki, wyjrzał wikc na korytarz. Długim i pewnym
krokiem oddalał sik rosły mkżczyzna w czarnym, wieczorowym garniturze . Na
podeście zatrzymał sik przed lustrem , uniusł głowk i poprawił krawat
(Wiktor zdNożył zauważyzh smagły, orli profil i ostry podbrudek), a potem
zaszła w nim jakaś zmiana - przygarbił sik - jakby przekrzywił na bok i
obrzydliwie krkcNoc biodrami znikł w jakichś otwartych drzwiach. Chłystek,
niepewnie pomyślał Wiktor. Puszczał gdzieś pawia... Spojrzał w lewo. Tam
było ciemno.
ZdjNoł płaszcz, zamknNoł pokuj i poszedł szukazh Diany. Trzeba bkdzie
zajrzezh do Roschepera, pomyślał. Bo gdzie jeszcze ona może byzh?
Roscheper zajmował trzy sale. W pierwsze j, niedawno odbywało sik
żarcie. Na stołach przykrytych za - świnionymi obrusami walały sik brudne
talerze, popielniczki, butelki, pomikte serwetki i nikogo nie było, jeśli
nie liczyzh samotnej, spoconej łysiny chrapiNocej w pułmisku z galaretNo.
SNosiednia sala była tak zadymiona, że można było powiesizh siekierk. Na
gigantycznym łożu Roschepera skakały pułnagie nietutejsze panienki. Grały w
jakNoś dziwnNo grk z apoplektycznie purpurowym panem burmistrzem, ktury rył
w nich jak świnia w żołkdziach i ruwnież skakał chrzNokajNoc ze szczkścia.
Byli także obecni: pan policmajster bez płaszcza, pan skdzia grodzki,
kturemu oczy wyłaziły z orbit na skutek nerwowej zadyszki i jakaś
nieznajoma, ruchliwa osobistośzh w liliowych barwach. Ta trujka z zapałem
grała w dziecinny bilard stojNocy na toaletce, a w kNocie, oparty o ściank,
siedział szeroko rozstawiwszy nogi, przeobleczony w utytłany galowy mundur,
dyrektor gimnazjum z kretysskim uśmiechem na wargach. Wiktor zamierzał już
odejśzh, kiedy ktoś złapał go za nogawkk spodni. Spojrzał w duł i odskoczył.
Pod nim stał na czworakach poseł do parlamentu, kawaler orderuw, autor
słynnego projektu zarybienia Kitchiganskich zbiornikuw wodnych Roscheper
Nant.
- Chck sik bawizh w koniki - proszNoco zabeczał Roscheper. - Baw sik ze
mnNo w koniki! I - ha! - najwyraYAniej był niepoczytalny.
Wiktor delikatnie sik uwolnił i zajrzał do ostatniej sali. I tam
zobaczył Diank. W pierwszej chwili nie zrozumiał, że to Diana, a potem
kwaśno pomyślał: bardzo przyjemnie! Było tu pełno ludzi, jacyś pobieżnie
znajomi mkżczyYAni i kobiety, wszyscy stali kołem i klaskali w dłonie, a w
środku koła tasczyła Diana z tym właśnie żułtym chłystkiem, właścicielem
orlego profilu. Oczy jej płonkły, płonkły policzki, włosy powiewały nad
ramionami i nawet diabeł nie był jej straszny. Orli profil bardzo starał sik
byzh na poziomie, doruwnazh.
Dziwne, pomyślał Wiktor. O co chodzi?... Coś tu było nie tak. Tasczy
dobrze, no, po prostu wspaniale tasczy. Jak nauczyciel tasca. Nie tasczy,
ale pokazuje jak należy tasczyzh... Nawet nie jak nauczyciel, tylko jak uczes
na egzaminie. Strasznie zależy mu na piNotce... Nie, nie to. Słuchaj
kochany, przecież ty tasczysz z DianNo! Czy tego nie widzisz? Wiktor jak
zwykle uruchomił wyobraYAnik. Aktor tasczy na scenie, wszystko dobrze,
wszystko pikknie, wszystko idzie jak należy, nikt sik nie sypie, a w domu
nieszczkście... nie, wcale niekoniecznie nieszczkście, zwyczajnie czekajNo
na jego powrut, a on ruwnież czeka, kiedy spadnie kurtyna i zgasnNo
światła... i nawet wcale nie aktor, tylko postronny człowiek udajNocy
aktora, ktury sam gra już bardzo postronnego człowieka... Czyżby Diana tego
nie czuła? Przecież to fałsz. Manekin. Ani, odrobiny bliskości, ani krzty
pokusy, ani cienia pożNodania... Coś do siebie muwiNo i nie sposub zrozumiezh
- co. Nie spocił sik pan? Tak, czytałem i to nawet dwa razy... I wtedy
zobaczył, że Diana biegnie do niego roztrNocajNoc gości. - ChodYA tasczyzh! -
krzyczała z daleka.
Ktoś zagrodził jej drogk, ktoś złapał za rkkaw, wyrwała sik śmiejNoc, a
Wiktor wciNoż szukał oczami żułtoskurego, nie mugł znaleYAzh i czul
nieprzyjemny niepokuj.
Diana podbiegła do niego, schwyciła za rkkaw i wciNognkła w koło.
- ChodYA, chodYA! Tu sNo sami swoi - pijaczyny, łajdaczyny, sukinsyny...
Pokaż im jak sik to robi! Ten smarkacz nic nie potrafi...
WciNognkła go do środka, ktoś w tłumie wrzasnNoł "Niech żyje pisarz
Baniew!". Adapter, ktury zamilkł na chwilk, znowu zagrzmiał i zaszczekał,
Diana przywarła do Wiktora, potem odskoczyła, pachniało od niej perfumami i
winem, była cała rozpalona i Wiktor nic już teraz nie widział - oprucz jej
ożywionej prześlicznej twarzy i rozwianych włosuw.
- Tascz! - krzyknkła i zaczkła tasczyzh. - Zuch jesteś, że przyjechałeś.
- Tak. Tak.
- Po co jesteś trzeYAwy? Zawsze jesteś trzeYAwy, kiedy nie trzeba.
- Jeszcze bkdk pijany.
- Dzisiaj jesteś mi potrzebny pijany.
- Bkdk.
- Żeby robizh z tobNo, co bkdk chciała. Nie ty ze mnNo, tylko ja z
tobNo.
- Tak.
Śmiała sik zadowolona i oboje tasczyli w milczeniu nic nie widzNoc i o
niczym nie myślNoc. Jak we śnie,. Jak w czasie bitwy. Taka ona teraz była -
jak sen, jak bitwa. Diana Na KturNo Naszło... Dookoła klaskali w dłonie, coś
pokrzykiwali, jeszcze ktoś prubował tasczyzh, Wiktor odepchnNoł go, żeby nie
przeszkadzał, a Roscheper przeciNogle krzyczał "O muj biedny, pijany ludu!"
- On jest impotentem?
- Ja myślk. Przecież go kNopik.
- No i jak?
- Absolutnie.
- O muj biedny, pijany ludu! - jkczał Roscheper. - ChodYAmy stNod -
powiedział Wiktor.
WziNoł jNo za rkkk i poprowadził. Pijaczyny i sukinsyny rozstkpowali
sik przed nimi śmierdzNoc czosnkiem i spirytusem, a w drzwiach zagrodził im
drogk wielkousty młokos o rumianych policzkach, powiedział coś chamskiego,
świerzbiły go pikści, ale Wiktor powiedział mu "PuYAniej, puYAniej" i młokos
znikł. TrzymajNoc sik za rkce przebiegli pustym korytarzem, nastkpnie Wiktor
nie wypuszczajNoc jej rkki otworzył drzwi, nie wypuszczajNoc jej rkki
zamknNoł drzwi od środka i było gorNoco, zrobiło sik gorNoco nie do
wytrzymania, duszno i pokuj na poczNotku był wielki i przestronny, a potem
stał sik wNoski i ciasny, wtedy Wiktor wstał i otworzył okno, czarne
wilgotne powietrze obmyło jego pierś i ramiona. Wrucił do łużka, namacał w
ciemnościach butelkk z dżinem, napił sik i oddał jNo Dianie. Potem sik
położył i znowu z lewej płynkło zimne powietrze, a z prawej było gorNoce,
jedwabiste i czułe. Teraz słyszał, że pijasstwo trwa nadal - goście śpiewali
churem.
- To na długo? - zapytał.
- Co? - zapytała sennie Diana.
- Długo oni bkdNo wyzh?
- Nie wiem. Co nas to obchodzi? - odwruciła sik na bok i przytuliła
policzek do jego ramienia. - Zimno - poskarżyła sik.
Pokrkcili sik włażNoc pod kołdrk.
- Nie śpij - powiedział Wiktor.
- Aha - wymamrotała Diana.
- Dobrze ci?
- Aha.
- A jeśli za ucho?
- Aha... przestas, boli.
- Słuchaj, może mugłbym pomieszkazh tu przez tydzies?
- Mugłbyś.
- A gdzie?
- Teraz chck spazh. Daj pospazh biednej, pijanej kobiecie.
Wiktor zamilkł i leżał bez ruchu. Diana już spała. Właśnie tak zrobizh,
pomyślał. Tu bkdzie dobrze i spokojnie. Tylko nie wieczorem. A może i
wieczorem. Nie bkdzie chyba chlał przez wszystkie wieczory, przecież musi
sik leczyzh... Pobkdk tu ze trzy, cztery dni... pikzh, sześzh... i trzeba mniej
pizh, wcale nie pizh i popracowazh... bardzo dawno nie pracowałem... Żeby
zaczNozh pracowazh, trzeba zdrowo sik wynudzizh, żeby już na nic poza tym nie -
miezh ochoty... DrgnNoł, zasypiajNoc. A w sprawie Irmy... W sprawie Irmy
napiszk do Roc-Tusowa, oto co zrobik. Żeby tylko Roc-Tusow nie stchurzył, to
tchurz. Jest mi winien dziewikzhset koron... Kiedy mowa o panu prezydencie,
wszystko to nie ma znaczenia, wszyscy stajemy sik tchurzami. Dlaczego tak
sik boimy? Czego właściwie sik boimy? Boimy sik zmian. Nie bkdzie można iśzh
do knajpy dla pisarzy, żeby golnNozh kielicha... portier przestanie sik
kłaniazh... w ogule nie bkdzie portiera, sam bkdziesz portierem. Kiepsko,
jeśli do kopalni... to rzeczywiście kiepsko... Ale tak bywa bardzo rzadko,
nie te czasy... obyczaje złagodniały... Sto razy o tym myślałem i sto razy
dochodziłem do wniosku, że nie ma sik czego bazh, a wszystko jedno sik bojk.
Dlatego, że to chamska siła, pomyślał. To bardzo straszne, jeśli przeciwko
tobie jest bezmyślna, świsska, szczeciniasta siła nie poddajNoca sik
niczemu, ani logice, ani emocjom... I Diany nie bkdzie...
ZdrzemnNoł sik i znowu sik obudził, dlatego że pod otwartym oknem jacyś
głośno rozmawiali i rżeli niczym zwierzkta. Zatrzeszczały krzaki.
- Nie mogk ich sadzazh - powiedział pijany głos policmajstra - nie ma
takiego prawa...
- Bkdzie - powiedział głos Roschepera. - Jestem posłem, czy nie?
- A czy jest takie prawo, żeby tuż za miastem - rozsadnik zarazy? -
zaryczał burmistrz.
- Bkdzie! - z uporem powiedział Roscheper.
- Oni nie sNo zaraYAliwi - zabeczał falsetem dyrektor gimnazjum. - Mam
na myśli, że w sensie medycznym...
- Ej, gimnazjum - powiedział Roscheper - nie zapomnij sobie rozpiNozh.
- A czy jest takie prawo, żeby rujnowazh uczciwych ludzi? - ryknNoł
burmistrz. - Żeby rujnowazh, jest takie prawo?
- A ja ci muwik, że bkdzie! - powiedział Roscheper. - Jestem posłem,
czy nie? Czym by tu w nich rzucizh? - pomyślał Wiktor.
- Roscheper! - powiedział policmajster. - Jesteś moim przyjacielem? Ja
cik, draniu, na rkkach nosiłem. Ja cik, draniu, wybierałem. A teraz te
zarazy łażNo po mieście, a ja nic nie mogk. Prawa takiego nie ma, rozumiesz?
- Bkdzie - powiedział Roscheper. - Ja ci muwik, że bkdzie. W zwiNozku z
zatruciem atmosfery...
- Moralnej! - wtrNocił dyrektor gimnazjum - moralnej i etycznej.
- Co?... W zwiNozku muwik... z zatruciem atmosfery i z powodu
niedostatecznego obrybienia przylegajNocych zbiornikuw wodnych... zarazk
zlikwidowazh i zorganizowazh w odległym miejscu. Tak bkdzie dobrze?
- Niechże cik ucałujk - powiedział policmajster.
- Zuch - powiedział burmistrz. - Masz łeb. Toijacik...
- Drobnostka - powiedział Roscheper. - Dlamnie to głupstwo...
Zaśpiewamy? Nie, nie mam ochoty. ChodYAmy, wypijemy jeszcze po kielonku.
- Słusznie. Po kielonku - i do domu.
Znowu zaszeleściły krzaki, Roscheper powiedział już gdzieś daleko "Ej,
gimnazjum zapomniałeś sobie zapiNozh!" i pod oknem zapadła cisza. Wiktor
znowu zadrzemał, obejrzał jakiś nieznaczNocy sen, a potem zadzwonił dzwonek
telefonu.
- Tak - powiedziała ochrypłe Diana. - Tak, to ja... - odkaszlnkła. - To
nic, nic, słucham... Wszystko dobrze, moim zdaniem był zadowolony... Co?
Rozmawiała leżNoc w poprzek klatki piersiowej Wiktora i nagle poczuł
jak stkżało jej ciało.
- Dziwne - powiedziała. - Dobrze, zaraz zobaczk... Tak... Dobrze,
powiem mu. Odłożyła słuchawkk, przelazła przez Wiktora i zapaliła nocnNo
lampkk.
- Co sik stało? - sennie zapytał Wiktor.
- Nic. Śpij, ja zaraz wruck.
Przez przymrużone powieki patrzył, jak zbiera rozrzuconNo bieliznk i
jej twarz była taka poważna, że sik zaniepokoił. Szybko ubrała sik i wyszła,
po drodze już obciNogajNoc sukienkk. Roscheper zasłabł, pomyślał
nasłuchujNoc. Zachlał sik, stary baran. W ogromnym budynku było cicho i
Wiktor wyraYAnie słyszał kroki Diany na korytarzu, ale poszła nie na prawo
jak oczekiwał, tylko na lewo. Potem skrzypnkły drzwi i kroki ucichły.
Odwrucił sik na bok i sprubował z powrotem zasnNozh, ale sen nie przychodził.
Zrozumiał, że czeka na Diank i nie zaśnie, puki ona nie wruci. Usiadł i
zapalił. Guz na karku znowu zaczNoł pulsowazh i Wiktor sik skrzywił. Diana
nie wracała. Nie wiadomo dlaczego przypomniał sobie tancerza z orlim
profilem. A ten co maYA tym wspulnego? - pomyślał Wiktor. Artysta, ktury gra
innego artystk, ktury gra trzeciego. Aha, wikc to o to chodzi, tamten
wyszedł właśnie z lewej strony, stamtNod dokNod poszła Diana. Doszedł do
podestu i przeistoczył sik w chłystka. Najpierw grał lwa salonowego, a potem
zaczNoł grazh nonszalanckiego dandysa... Wiktor znowu zaczNoł nadsłuchiwazh.
ZdumiewajNoco cicho, wszyscy śpiNo... ktoś chrapie... Potem znowu skrzypnkły
drzwi i zaczkły zbliżazh sik kroki. Weszła Diana i twarz miała nadal bardzo
poważnNo. Nic sik nie skosczyło, przeciwnie. Diana podeszła do telefonu i
wykrkciła numer.
- Nie ma go - powiedziała. - Nie, nie, wyszedł... Ja też... - Nic nie
szkodzi, co też pan. Dobrej nocy.
Odłożyła słuchawkk, chwilk stała patrzNoc w ciemnośzh za oknem a potem
usiadła na łużku obok Wiktora. W rkku trzymała okrNogłNo latarkk. Wiktor
zapalił papierosa i podał jej. Paliła w milczeniu myślNoc o czymś ze
skupieniem, a potem zapytała.
- Kiedy zasnNołeś?
- Nie wiem, trudno powiedziezh.
- Ale już pomnie?
- Tak.
Odwruciła sik do niego.
- Nic nie słyszałeś? Jakiejś awantury, bujki?
- Nie - powiedział Wiktor. - Moim zdaniem wszystko było bardzo
spokojnie. Najpierw śpiewali, potem Roscheper z kumplami odlewał sik pod
naszym oknem, a potem zasnNołem. ZresztNo zamierzali już jechazh do domuw.
Diana wyrzuciła papierosa za okno i wstała.
- Ubieraj sik - powiedziała.
Wiktor uśmiechnNoł sik i wyciNognNoł rkkk po slipy. Słucham i jestem
posłuszny, pomyślał. To świetna rzecz - posłuszesstwo. Tylko nie trzeba o
nic pytazh. Zapytał:
- Pojedziemy, czy pujdziemy?
- Co... Najpierw pujdziemy, a potem sik zobaczy.
- Ktoś zginNoł?
- Zdaje sik.
- Roscheper?
Nagle poczuł na sobie jej spojrzenie. Patrzyła na niego z
powNotpiewaniem. Trochk już żałowała, że zabiera go ze sobNo. Pytała siebie
- a kto to właściwie taki, żeby go ze sobNo zabierazh?
- Jestem gotuw - powiedział Wiktor.
CiNogle jeszcze nie była pewna; w zadumie bawiła sik latarkNo.
- No dobra... w takim razie chodYAmy - powiedziała, nie ruszajNoc sik z
miejsca.
- Może oderwazh nogk od krzesła? - zaproponował Wiktor - albo powiedzmy
od łużka... Diana ocknkła sik.
- .Nie. Noga jest do niczego. - Wysunkła szufladk biurka i wyjkła
ogromny, czarny pistolet. - Masz - powiedziała. .
Wiktor w pierwszej chwili przeraził sik, ale okazało sik, że to
małokalibrowy sportowy pistolet i do tego bez magazynka.
- Daj mi naboje - powiedział.
Popatrzyła na niego nic nie rozumiejNoc, potem spojrzała na pistolet i
powiedziała.
- Nie. Naboje nie bkdNo ci potrzebne. Idziemy.
Wiktor wzruszył ramionami i wsunNoł pistolet do kieszeni. Zeszli do
westybulu i wyszli przed dom. Mgła zrzedła, siNopił wNotły deszczyk.
Samochoduw przed domem nie było. Diana skrkciła w alejkk mikdzy krzakami i
zaświeciła latarkNo. Idiotyczna sytuacja, pomyślał Wiktor. Okropnie
chciałbym zapytazh, o co chodzi, a zapytazh nie wolno. Dobrze byłoby wymyślezh
jak zapytazh. Jakoś tak podchwytliwie. Nie zapytazh - tylko ot tak sobie
rzucizh uwagk z pytaniem w podtekście. Może trzeba bkdzie sik bizh? Nie chce
mi sik. Dzisiaj mi sik nie chce. Walnk kolbNo. Od razu mikdzy oczy... a jak
tam muj guz? Guz był na miejscu i pobolewał. Dziwne jednakże sNo obowiNozki
siostry miłosierdzia w tym sanatorium... A przecież zawsze uważałem, że
Diana to kobieta tajemnicza. Od pierwszego spojrzenia i przez wszystkie pikzh
dni... Co za wilgozh, trzeba było sobie golnNozh przed wyjściem. Jak tylko
wruck, zaraz sobie golnk.."Dobry jestem, pomyślał. Żadnych pytas. Słucham i
jestem posłuszny.
Obeszli skrzydło budynku, przedarli sik przez krzaki bzu i znaleYAli sik
przed ogrodzeniem. Diana poświeciła. Jednego żelaznego prkta w ogrodzeniu
brakowało.
- Wiktor - powiedziała niegłośno Diana. - Teraz pujdziemy ścieżkNo. Ty
bkdziesz szedł z tyłu. Patrz pod nogi i ani kroku na bok. Zrozumiałeś?
- Zrozumiałem - pokornie powiedział Wiktor. - Krok w lewo, krok w prawo
- strzelam.
Diana przelazła pierwsza i poświeciła Wiktorowi. Potem bardzo wolno
szli pod gurk. To było wschodnie zbocze wzgurza, na kturym stało sanatorium.
Wokuł szumiały pod deszczem niewidzialne drzewa. Raz Diana sik poślizgnkła i
Wiktor ledwie zdNożył złapazh jNo za ramiona. Niecierpliwie wyrwała sik i
szła dalej. Co chwila powtarzała: "Patrz pod nogi... Trzymaj sik za mnNo".
Wiktor posłusznie patrzył w duł na nogi Diany migajNoce w niepewnym, jasnym
krkgu. PoczNotkowo wciNoż oczekiwał ciosu w potylick, prosto w guz, albo
czegoś w tym rodzaju, ale potem zdecydował - raczej nie. Nic do niczego nie
pasowało. Po prostu, najpewniej zwiał jakiś świr - na przykład Roscheper
dostał delirium tremens i trzeba go bkdzie doprowadzizh z powrotem,
terroryzujNoc nie nabitym pistoletem...
Diana nagle przystankła i coś powiedziała, ale jej słowa nie dotarły do
świadomości Wiktora, ponieważ nieomal w tej samej sekundzie zobaczył obok
ścieżki czyjeś błyszczNoce oczy, nieruchome, ogromne, patrzNoce uważnie spod
mokrego, wypukłego czoła - tylko czoło i oczy, i nic wikcej, ani warg, ani
nosa, ani ciała - nic. Wilgotna mokra ciemnośzh i w krkgu światła -
błyszczNoce oczy i nienaturalnie białe czoło.
- Ścierwa - powiedziała Diana ściśniktym głosem. - Wiedziałam.
Zezwierzkcone ścierwa.
Padła na kolana, promies latarki ześlizgnNoł sik wzdłuż czarnego ciała
i Wiktor zobaczył jakieś lśniNoce pułkoliste żelazo, łascuch w trawie, a
Diana rozkazała "Szybciej Wiktor", a on przysiadł obok niej na pikty i
dopiero wtedy zrozumiał, że to potrzask, a w potrzasku - noga człowieka.
OburNocz wczepił sik w żelazne szczkki, sprubował rozerwazh je, poddały sik
ledwie, ledwie i znowu zatrzasnkły. "Idiota! - krzyknkła Diana. -
Pistoletem!" ZacisnNoł zkby, złapał wygodniej, napiNoł muskuły tak, że
zachrzkściło i szczkki sik rozwarły. "WyciNogaj" - powiedział ochryple. Noga
znikła, żelazne pułkola znowu sik zwarły i zacisnkły mu palce. "Potrzymaj
latarkk" - powiedziała Diana. "Nie mogk - odpowiedział. - Złapałem sik.
Wyjmij z kieszeni pistolet..." Diana zaklkła, wsadziła mu rkkk do kieszeni.
Wiktor znowu otworzył potrzask, Diana wstawiła kolbk pistoletu mikdzy
szczkki i wtedy sik uwolnił.
- Potrzymaj latarkk - powturzyła Diana - a ja zobaczk co z nogNo.
- Kośzh jest zgruchotana - powiedział z ciemności napikty głos. -
Zanieście mnie do sanatorium i wezwijcie samochud.
- Słusznie - powiedziała Diana. - Wiktor, daj mi latarkk i podnieś go.
Poświeciła. Człowiek siedział na tym samym miejscu oparty o pies
drzewa. DolnNo połowk jego twarzy zasłaniała czarna przepaska. Okularnik,
pomyślał Wiktor. Mokrzak. SkNod on sik tutaj wziNoł?
- Bierz go - niecierpliwie powiedziała Diana. - Na plecy.
- Zaraz - odpowiedział. Przypomniał sobie żułte krkgi wokuł oczu.
ŻołNodek podszedł mu do gardła. - Zaraz... - przysiadł obok mokrzaka i
odwrucił sik do niego plecami - proszk mnie objNozh za szyjk - powiedział.
Mokrzak okazał sik chudy i lekki. Nie ruszał sik i nawet można było
sNodzizh, że nie oddycha. Nie jkczał, kiedy Wiktor sik poślizgnNoł, ale za
każdym razem jego ciałem wstrzNosał skurcz. Ścieżka była znacznie bardziej
stroma niż Wiktor przypuszczał i kiedy dotarli do ogrodzenia był nieYAle
zasapany. Trudno było przecisnNozh mokrzaka przez dziurk w ogrodzeniu, ale
ostatecznie i z tym dali sobie radk.
- DokNod go teraz? - zapytał Wiktor, kiedy podeszli do wejścia.
- Na razie do holu - odpowiedziała Diana.
- Nie trzeba - tym samym pełnym wysiłku głosem powiedział mokrzak. -
Zostawcie mnie tutaj.
- Przecież pada deszcz - zdziwił sik Wiktor.
- Niech pan tyle nie gada - powiedział mokrzak. - Zostajk tutaj.
Wiktor zmilczał i zaczai wchodzizh po stopniach.
- Zostaw go - po wiedział a Diana. Wiktor zatrzymał sik.
- Co do diabła - powiedział - przecież pada deszcz.
- Niech pan sik nie wygłupia - powiedział mokrzak. - Proszk mnie...
zostawizh tu... Wiktor bez słowa, przeskakujNoc przez trzy stopnie, podszedł
do drzwi i wszedł do holu.
- Kretyn - cicho powiedział mokrzak i głowa opadła mu na ramik Wiktora.
- Bałwan - powiedziała Diana doganiajNoc Wiktora i łapiNoc go za rkkaw.
- Zabijesz go, idioto! Natychmiast wynieś go i połuż na deszczu!
Natychmiast, słyszysz? No, czego stoisz? .
- Wszyscyście tu powariowali - z gniewnym zdumieniem powiedział Wiktor.
Zawrucił, kopnNoł drzwi nogNo i wyszedł przed dom. Deszcz jakby tylko
na to czekał. Dopiero co siNopił leniwie, a teraz nagle lunNoł jak z cebra.
Mokrzak jkknNoł cichutko, podniusł głowk i nagle zaczNoł szybko,
szybko oddychazh jak po biegu. Wiktor wciNoż jeszcze zwlekał,
instynktownie rozglNodajNoc sik w poszukiwaniu jakiejś osłony.
- Niech mnie pan położy - powiedział mokrzak.
- W kałużk? - gorzko i jadowicie zapytał Wiktor.
- To bez znaczenia... niech pan kładzie.
Wiktor ostrożnie położył go na ceramiczne kafelki przed wejściem, a
mokrzak od razu wyciNognNoł sik i rozkrzyżował rkce. Jego prawa noga była
nienaturalnie wykrkcona, ogonfne czoło w świetle nocnej lampy wydawało sik
sinawobiałe. Wiktor usiadł obok na schodku. Miał ogromnNo ochotk wrucizh do
holu, ale to było niemożliwe - zostawizh rannego na deszczu, a Samemu
schronizh sik w cieple. Ile razy nazwano mnie dzisiaj głupcem? - pomyślał,
ocierajNoc twarz dłoniNo. Oj. dużo razy. I zdaje sik, jest w tym trochk
prawdy, ponieważ głupiec, czyli bałwan, a także kretyn i tak dalej, to
ignorant upierajNocy sik przy swojej ignorancji. A przecież, jak Boga
kocham, jest mu lepiej na deszczu! Nawet oczy otworzył i wcale nie sNo takie
straszne... Mokrzak, pomyślał. Tak, właściwie raczej mokrzak niż okularnik.
Ale jak też trafił w ten potrzask? Spotykam dzisiaj drugiego mokrzaka i obaj
majNo kłopoty. Oni majNo kłopoty, i ja mam przez nich kłopoty...
W holu Diana rozmawiała przez telefon. Wiktor przysłuchał sik:
- Noga!... Tak, zgruchotane kości... Dobrze... W porzNodku... Jak
najszybciej, czekamy.
Przez szklane drzwi Wiktor zobaczył, że odwiesiła słuchawkk i pobiegła
schodami na gurk. Zaczkły sik jakieś nieprzyjemności z mokrzakami w naszym
mieście. Coś sik wokuł nich dzieje. Jakby nagle zaczkli wszystkim
przeszkadzazh, nawet dyrektorowi gimnazjum. Nawet Loli, przypomniał sobie
nagle. Zdaje sik, że też coś o nich wspomniała... Spojrzał na mokrzaka.
Mokrzak patrzył na niego.
- Jak pan sik czuje? - zapytał Wiktor. Mokrzak milczał.
- Może panu czegoś trzeba? - zapytał Wiktor podnoszNoc głos. - Trochk
dżinu?
- Niech pan sik nie drze - powiedział mokrzak. - Słyszk.
- Boli? - zapytał Wiktor wspułczujNoco.
- A jak pan myśli?
WyjNotkowo nieprzyjemny człowiek, pomyślał Wiktor. ZresztNo Bug z nim -
widzk go po raz pierwszy i ostatni. A teraz go boli...
- To nic... - rzekł. - Jeszcze tylko kilka minut. Zaraz po pana
przyjadNo.
Mokrzak nic nie odpowiedział, jego czoło pokryły bruzdy, przymknNoł
oczy. Przypominał teraz trupa - płaski, nieruchomy pod ulewnym deszczem.
Wybiegła Diana z lekarskNo walizeczkNo, przysiadła obok i zaczkła coś robizh
z poharatanNo nogNo. Mokrzak cicho krzyknNoł, ale Diana nie muwiła
uspokajajNocych słuw jak zwykle w takich wypadkach lekarze. "Pomuc ci?" -
zapytał Wiktor. Diana nie odpowiedziała. Wstał, wtedy Diana nie unoszNoc
głowy powiedziała: "Poczekaj, nie odchodYA".
- Nigdzie nie idk - odparł Wiktor. Patrzył jak zrkcznie zakłada szynk.
- Bkdziesz jeszcze potrzebny - powiedziała Diana.
- Nigdzie nie idk, - powturzył Wiktor.
Potem gdzieś za zasłonNo deszczu zawarczał silnik, błysnkły reflektory.
Wiktor zobaczył jeepa, ktury ostrożnie skrkcał w bramk. Jeep podjechał do
wejścia i niezgrabnie wyładował sik z niego Jul Golem w swoim niezgrabnym
płaszczu. Wszedł po schodkach, pochylił sik nad mokrzakiem i wziNoł go za
rkkk. Mokrzak powiedział głucho:
- Żadnych zastrzykuw.
- Dobra - powiedział Golem i spojrzał na Wiktora. - Niech go pan
podniesie.
Wiktor wziNoł mokrzaka na rkce i zaniusł go do jeepa. Golem wyprzedził
go, otworzył drzwi i wsiadł do środka.
- Niech pan go daj e tutaj - powiedział z ciemności. - Nie, nogami do
przodu... Śmielej... Przytrzymazh za ramiona...
Sapał i krzNotał sik w samochodzie. Mokrzak znowu krzyknNoł i Golem
powiedział coś niezrozumiałego, coś w rodzaju "Sześzh kNotuw na szyi..."
Potem zatrzasnNoł drzwi i siadajNoc przy kierownicy, zapytał Diank:
- Dzwoniłaś do nich?
- Nie - powiedziała Diana. - Zadzwonizh?
- Teraz już nie warto - powiedział Golem - bo inaczej wszystko
zatuszujNo. Do widzenia. Jeep ruszył, objechał klomb i odjechał alejNo.
- No, to idziemy - powiedziała Diana.
- Płyniemy - poprawił jNo Wiktor. Teraz, kiedy wszystko sik skosczyło,
nie czuł nic oprucz irytacji. W holu Diana wzikła go pod rkkk.
- To nic - powiedziała - zaraz przebierzesz sik w suche ubranie,
strzelisz sobie kielicha i wszystko bkdzie dobrze.
- Jestem przemoczony jak pies - gniewnie poskarżył sik Wiktor. - A poza
tym, może wreszcie wytłumaczysz mi, co sik tu stało?
Diana westchnkła ze znużeniem.
- Nic szczegulnego sik nie stało. Nie trzeba było zapominazh latarki.
- A te potrzaski na drodze - to u was na porzNodku dziennym?
- Burmistrz je stawia, kanalia...
Weszli na pierwsze piktro i szli teraz korytarzem.
- Zwariował? - zapytał Wiktor. - To przecież kryminalna sprawa. Czy
może naprawdk oszalał?
- Nie. To zwykła kanalia i nienawidzi mokrzakuw. Jak zresztNo całe
miasto.
- To już zauważyłem. My ich też nie lubimy, ale potrzaski... A co im
mokrzaki zrobiły?
- Przecież trzeba kogoś nienawidzizh - powiedziała Diana. - W jednych
miejscach nienawidzNo Żyduw, gdzie indziej - Murzynuw, a u nas - mokrzakuw.
Zatrzymali sik przed drzwiami, Diana przekrkciła klucz, weszła i
zapaliła światło.
- Poczekaj - powiedział Wiktor rozglNodajNoc sik. - Gdzieś ty mnie
przyprowadziła?
- To laboratorium - odpowiedziała Diana. - Ja zaraz...
Wiktor został w drzwiach i patrzył jak Diana chodzi po ogromnym pokoju
i zamyka okna. Pod oknami ciemniały kałuże.
- A co on tam robił w nocy? - zapytał Wiktor.
- Gdzie? - zapytała Diana nie odwracajNoc sik.
- Na ścieżce... Przecież wiedziałaś, że on tu jest?
- No, bo wiesz - powiedziała - w leprozorium jest nie najlepiej z
lekarstwami. Czasami przychodzNo ,do nas i proszNo...
Zamknkła ostatnie okno, przespacerowała sik po laboratorium oglNodajNoc
stoły zastawione aparaturNo, chemicznymi kolbami i retortami.
- Wszystko to jest obrzydliwe - powiedział Wiktor. - Co to za kraj!
Gdzie sik człowiek ruszy - wszkdzie jakieś świsstwa... ChodYAmy, bo zmarzłem.
- Zaraz - powiedziała Diana.
Zdjkła ze stołu jakieś ciemne mkskie ubranie i potrzNosnkła nim. Był to
ciemny, wieczorowy garnitur. Starannie powiesiła go w szafie na ubrania
robocze. SkNod tu garnitur? - pomyślał Wiktor. I do tego taki znajomy
garnitur...
- No tak - powiedziała Diana - ty jak chcesz, ale ja zaraz włażk do
gorNocej wanny.
- Posłuchaj Diano - powiedział ostrożnie Wiktor. - Kto to był ten... z
takim nosem... żułty na twarzy? Z kturym tasczyłaś...
Diana wzikła go za rkkk.
- Widzisz - odpowiedziała po chwili milczenia - to muj mNoż, ...Muj
były mNoż.
*
Dawno nie widziałem pana w mieście - powiedział Pawor zakatarzonym
głosem. Nie tak znowu dawno - powiedział Wiktor - wszystkiego dwa dni temu.
Można sik do was przysiNośzh, czy wolicie byzh sami? - .zapytał Pawor.
- Niech pan siada - powiedziała uprzejmie Diana.
Pawor usiadł naprzeciw niej i krzyknNoł: "Kelner, podwujny koniak!"
Zmierzchało sik, portier zaciNogał story na oknach. Wiktor zapalił stojNocNo
lampk.
- Jestem zachwycony pani wyglNodem - Pawor zwrucił sik do Diany - żyzh w
takim klimacie i zachowazh tak wspaniałNo cerk... - kichnNoł. - Przepraszam.
Te deszcze mnie wykoscza... - Jak sik pracuje? - zapytał Wiktora.
- Kiepsko. Nie mogk pracowazh, kiedy jest pochmurno - wciNoż mam ochotk
czegoś sik napizh.
- Co za skandal wywołał pan u policmajstra? - zapytał Pawor.
- A tam, głupstwo - odpowiedział Wiktor. - Szukałem sprawiedliwości.
- Ale co sik stało?
- Ten bydlak burmistrz zastawia potrzaski na mokrzakuw. Jeden sik
złapał, zmiażdżyło mu nogk. Zabrałem ten potrzask, poszedłem na policjk i
zażNodałem dochodzenia.
- Tak - powiedział Pawor. - I co dalej?
- W tym mieście sNo dziwne prawa. Ponieważ nie było wniosku
poszkodowanego, uważa sik, że nie było także przestkpstwa, tylko
nieszczkśliwy wypadek, kturemu nikt nie jest winien z wyjNotkiem
poszkodowanego. Powiedziałem policmajstrowi, że przyjmk to do wiadomości i
wtedy on oznajmił mi, że jest to groYAba i na tym sik rozstaliśmy. t
- A gdzie to sik stało? - zapytał Pawor.
- Niedaleko sanatorium.
- Niedaleko sanatorium? Czego szukał mokrzak koło sanatorium?
- To nikogo nie powinno obchodzizh - ostro powiedziała Diana.
- Oczywiście - odparł Pawor. - Ja sik tylko zdziwiłem - skrzywił sik,
zmrużył oczy i dYAwikcznie kichnNoł. - O do diabła - rzekł. - Przepraszam.
Wsadził rkkk do kieszeni i wyciNognNoł ogromnNo chustkk do nosa. Coś z
hałasem upadk) na podłogk. Wiktor nachylił sik. To był kastet. Wiktor
podniusł go i podał Faworowi.
- I po co pan to nosi przy sobie? - zapytał.
Pawor z twarzNo ukrytNo w chustce do nosa patrzył na kastet
zaczerwienionymi oczami.
- To wszystko przez pana - powiedział zduszonym głosem i wydmuchał nos.
- To pan mnie przestraszył swojNo opowieściNo... A tak przy okazji, ludzie
powiadajNo, że grasuje tu jakaś miejscowa banda. Ni to bandyci, ni to
chuligani. A ja, wie pan, nie lubik, kiedy mnie bijNo.
- A czksto pana bijNo? - zapytała Diana.
Wiktor spojrzał na niNo. Siedziała w fotelu założywszy nogk na nogk i
paliła papierosa nie patrzNoc na nikogo. Biedny Pawor, pomyślał Wiktor.
Zaraz coś usłyszy... WyciNognNoł rkkk i obciNognNoł spudnick na jej
kolanach.
- Mnie? - zapytał Pawor. - Czyżbym wyglNodał na człowieka, kturego
czksto bijNo? To trzeba poprawizh. Kelner, jeszcze raz podwujny koniak! Tak,
a wikc nastkpnego dnia poszedłem do warsztatu ślusarskiego i raz dwa zrobili
mi tk zabawkk... - z zadowoleniem obejrzał kastet. - Niezła rzecz, nawet
Golemowi sik spodobała...
- Nadal nie wpuszczajNo pana do leprozorium? - zapytał Wiktor.
- Nie. Nie wpuszczajNo i jak należy sNodzizh, nie wpuszczNo. W każdym
razie już w to nie wierzk. Napisałem skargi do trzech departamentuw, a teraz
siedzk i piszk sprawozdanie. Na jakNo sumk leprozorium otrzymało w minionym
roku kalesony. Oddzielnie dla kobiet, oddzielnie dla mkżczyzn. Diabelnie
pasjonujNoce.
- Niech pan napisze, że im brakuje lekarstw - poradził Wiktor. Pawor ze
zdziwieniem uniusł brwi, a Diana powiedziała leniwie.
- Lepiej niech pan zostawi tk swojNo pisanink i zamiast tego napije sik
grzanego wina i położy do łużka.
- Zrozumiałem aluzjk - powiedział Pawor z westchnieniem. - Trzeba
bkdzie iśzh... Czy pan wie, w kturym numerze mieszkam? - zapytał Wiktora. -
Wpadłby pan kiedyś.
- W dwieście dwudziestym trzecim - powiedział Wiktor. - Z całNo
pewnościNo.
- Do widzenia - powiedział Pawor wstajNoc. - Życzk przyjemnego
wieczoru.
Oboje patrzyli jak podszedł do baru, wziNoł butelkk czerwonego wina i
skierował sik do wyjścia.
- Masz za długi jkzyk - powiedziała Diana.
- Tak - zgodził sik Wiktor. - Moja wina. Rozumiesz, on mi sik w jakiś
sposub podoba.
- A mnie nie - powiedziała Diana.
- I doktorowi R. Kwadrydze - też nie. Ciekawe dlaczego?
- Ma wstrktny pysk - odpowiedziała Diana. - Blond bestia. Znam ten
gatunek. Prawdziwi mkżczyYAni. Bez czci i wiary. Atamani głupcuw.
- Masz ci los - zdziwił sik Wiktor. - A ja myślałem, że tacy mkżczyYAni
powinni ci sik podobazh.
- Teraz już nie ma mkżczyzn - zaprzeczyła Diana. - Teraz sNo albo
faszyści, albo baby.
- A ja? - zapytał Wiktor z zaciekawieniem.
- Ty? Ty za bardzo lubisz marynowane minogi. I jednocześnie -
sprawiedliwośzh.
- Racja. Ale moim zdaniem to całkiem nieYAle.
- Nie najgorzej. Ale gdybyś musiał wybierazh, wybrałbyś minogi, a to już
niedobrze. Poszczkściło ci sik, że masz talent.
- Coś ty dzisiaj taka zła? - zapytał Wiktor.
- A ja w ogule jestem zła. Ty masz talent, a ja - złośzh. Jeżeli tobie
odebrazh talent, a mnie złośzh to pozostanNo dwa kopulujNoce ze sobNo zera.
- Zero zeru nieruwne - zauważył Wiktor. - Ty nawet jako zero
wyglNodałabyś nieYAle - przystojne, świetnie zbudowane zero. A poza tym,
gdyby ci odebrazh twojNo złośzh, staniesz sik dobra, co w koscu też nie jest
najgorsze...
- Jeśli odebrazh mi złośzh, to stank sik meduzNo. Żebym stała sik dobra,
należałoby zastNopizh złośzh dobrociNo.
- Zabawne - powiedział Wiktor - przeważnie kobiety nie lubiNo
dyskutowazh. Ale kiedy już zaczynajNo, stajNo sik zdumiewajNoco kategoryczne.
SkNod ci sik właściwie wzikło, że jesteś wyłNocznie zła i ani trochk dobra.
Tak nigdy nie jest. Masz w sobie dobrozh, tylko że jej nie widazh spoza
złości. W każdym człowieku jest wszystkiego po trochu, a życie z tej
mieszaniny wyciska na wierzch to albo tamto...
Na salk wtoczyło sik towarzystwo młodych ludzi jod razu zrobiło sik
głośniej. Młodzi ludzie zachowywali sik dośzh swobodnie - nawymyślali
kelnerowi, pogonili go po piwo, sami obsiedli stolik w odległym kNocie,
zaczkli głośno rozmawiazh i śmiazh sik na całe gardło. Ogromny drab o grubych
wargach i rumianych policzkach pstrykajNoc palcami skierował sik tanecznym
krokiem do baru. Teddy coś mu podał i drab odstawiajNoc mały palec ujNoł
dwoma palcami kieliszek, odwrucił sik plecami do lady, oparł sik o niNo
łokciami, skrzyżował nogi i zwyciksko rozejrzał sik po pustej sali. "Witam
Diank! - wrzasnNoł. - Co słychazh?" Diana uśmiechnkła sik do niego obojktnie.
- Co to za cudo? - zapytał Wiktor.
- Niejaki Flamen Juventa - odpowiedziała Dina. - Bratanek policmajstra.
- Gdzieś go już widziałem - powiedział Wiktor.
- Do diabła z nim - niecierpliwie powiedziała Diana. - Wszyscy ludzie
to meduzy i niczego w nich takiego nie ma. Z rzadka trafiajNo sik prawdziwi,
tacy kturzy majNo coś własnego - dobrozh, talent, złośzh... ale jeśli im to
zabrazh, nic z nich nie pozostanie, zostanNo meduzami jak wszyscy. Ty, mam
wrażenie wyobraziłeś sobie, że podoba mi sik twoje umiłowanie minug i
sprawiedliwości? Zawracanie głowy! Masz talent, masz swoje ksiNożki, masz
sławk, ale jeśli chodzi o resztk, to jesteś taki sam jaskiniowy niedorajda
jak wszyscy.
- To, co teraz muwisz - oznajmił Wiktor - jest tak bardzo niesłuszne,
że nawet nie czujk sik urażony. Ale muw dalej, bardzo interesujNoco zmienia
ci sik wyraz twarzy, kiedy muwisz - zapalił papierosa i podał jej. - Muw
dalej.
- Meduzy - powiedziała Diana gorzko. - Oślizgłe, głupie meduzy.
KotłujNo sik, pełzajNo, strzelajNo, same nie wiedzNo czego chcNo, nic nie
umiejNo, niczego naprawdk nie kochajNo... jak robaki w wychodku...
- To nieprzyzwoite - powiedział Wiktor. Obraz niewNotpliwie jest
wypukły, ale zdecydowanie nieprzyzwoity. I w ogule to sNo banały, Diano,
moja najmilsza, nie jesteś myślicielem. W ubiegłym wieku, gdzieś na
prowincji może by to nieYAle wyglNodało... w każdym razie towarzystwo byłoby
rozkosznie zaszokowane, a bladzi młodziescy o gorejNocych oczach łaziliby za
tobNo jak psy. Ale dzisiaj to sNo rzeczy oczywiste. Dzisiaj wszyscy wiedzNo,
czym jest człowiek. Co z tym człowiekiem robizh - oto na czym polega problem.
ZresztNo też przewałkowany do znudzenia.
- A co robiNo z meduzami?
- Kto? Meduzy?
- My.
- O ile wiem - nic. Zdaje sik, że robiNo z nich konserwy.
- No i bardzo dobrze - powiedziała Diana. - Czy ty coś zdziałałeś przez
ten czas?
- No a jak! Napisałem potwornie wzruszajNocy list do swojego
przyjaciela Roc-Tusowa. Jeśli po tym liście nie załatwi pensji dla Irmy, to
znaczy, że jestem już do niczego!
- I to wszystko?
- Tak - powiedział Wiktor. - CałNo resztk wyrzuciłem.
- O Boże - powiedziała Diana. - A ja opiekowałam sik tobNo, starałam
sik nie przeszkadzazh, odganiałam Roschepera...
- KNopałaś mnie w wannie - przypomniał Wiktor.
- KNopałam w wannie, poiłam kawNo...
- Poczekaj - powiedział Wiktor - ale przecież ja też kNopałem cik w
wannie...
- Wszystko jedno.
- Jak to wszystko jedno? Myślisz, że łatwo pracowazh, kiedy sik ciebie
kNopie w wannie? Opisałem sześzh wariantuw tego procesu, wszystkie sNo do
niczego.
- Daj przeczytazh.
- Tylko dla mkżczyzn - powiedział Wiktor. - Poza tym wyrzuciłem je, czy
ci nie powiedziałem? I w ogule było w nich tak mało patriotyzmu i
świadomości narodowej, że tak czy inaczej nikomu nie można byłoby ich
pokazazh.
- Powiedz, jak ty to robisz - najpierw piszesz, a dopiero potem
wstawiasz świadomośzh narodowNo?
- Nie - odpowiedział Wiktor. - Na poczNotek nasiNokam świadomościNo
narodowNo do głkbi duszy: czytam przemuwienie pana prezydenta, wykuwam na
pamikzh eposy bohaterskie, uczkszczam na zebrania patriotyczne. Potem, kiedy
zaczynam rzygazh - kiedy już mnie nie mdli, tylko rzygam - biork sik do
dzieła... Wiesz, porozmawiajmy lepiej o czymś innym. Na przykład o tym, co
bkdziemy robili jutro.
- Jutro masz spotkanie z gimnazjalistami.
- To pujdzie szybko. A potem?
Diana nie odpowiedziała. Patrzyła na niego. Wiktor odwrucił sik.
Zbliżał sik do nich mokrzak - w całej swojej krasie - czarny, mokry, z
przepaskNo na twarzy.
- Dzies dobry - przywitał sik z DianNo. - Golem jeszcze nie wrucił?
Twarz Diany wstrzNosnkła Wiktorem. Jak na starym obrazie. Nawet nie na
portrecie - na ikonie. Dziwna nieruchomośzh rysuw, i już nie wiesz - czy to
zamysł mistrza czy bezradnośzh rzezimieszka. Diana nie odpowiedziała.
Milczała i mokrzak ruwnież patrzył na niNo w milczeniu, i nie było w tym
milczeniu żadnej niezrkczności - oni po prostu byli razem, a Wiktor i
wszyscy pozostali byli oddzielnie. Wiktorowi bardzo sik to nie podobało.
- Golem zapewne zaraz przyjdzie - powiedział głośno.
- Tak - powiedziała Diana. - Proszk, niech pan usiNodzie i zaczeka.
Jej głos był zwyczajny i uśmiechała sik do mokrzaka obojktnym
uśmiechem. Wszystko było jak zwykle - Wiktor był z DianNo, a wszyscy
pozostali byli osobno.
- Proszk - wesoło powiedział Wiktor wskazujNoc na fotel doktora R.
Kwadrygi.
Mokrzak usiadł, położył na kolanach obie dłonie w czarnych
rkkawiczkach. Wiktor nalał mu koniaku. Mokrzak wprawnym i niedbałym gestem
wziNoł kieliszek, zakołysał nim jakby sprawdzajNoc wagk i odstawił na stuł.
- Mam nadziejk, że pani nie zapomniała? - powiedział do Diany.
- Tak - powiedziała Diana. - Tak. Zaraz przyniosk. Wiktorze, daj mi
klucz do pokoju, za chwilk wruck.
Wzikła klucz i szybko poszła do wyjścia. Wiktor zapalił papierosa. Co z
tobNo przyjacielu, powiedział do siebie. Jakoś za dużo ci sik zwiduje w
ostatnich czasach. Jakiś taki przeczulony sik zrobiłeś i nadwrażliwy...
Zazdrosny. I niepotrzebnie. Ciebie to w ogule nie dotyczy - ci wszyscy byli
mkżowie, te wszystkie dziwne znajomości... Diana - to Diana, a ty - to ty.
Roscheper jest impotentem? Impotentem. I to ci powinno wystarczyzh...
Wiedział, że to wszystko nie jest takie proste, że już połknNoł truciznk,
ale powiedział sobie - wystarczy. Na dzisiaj, na teraz, na chwilk - i udało
mu sik przekonazh siebie, że naprawdk wystarczy.
Naprzeciw siedział mokrzak nieruchomy i straszny jak manekin. CiNognkło
od niego wilgociNo i jeszcze czymś jakby medycznym. Czy mogłem sobie
wyobrazizh, że bkdk kiedyś siedział z mokrzakiem w knajpie przy jednym
stoliku? Jednak postkp, chłopcy, nastkpuje powoli. Albo też my staliśmy sik
tacy wszystko - żerni i wreszcie do nas dotarło, że wszyscy ludzie sNo
brazhmi? Ludzkości, moja przyjaciułko, jestem z ciebie dumny... A czy pan,
muj drogi, wydałby swojNo curkk za mokrzaka?...
- Nazywam sik Baniew - przedstawił sik Wiktor i zapytał. - Jak zdrowie
tego... rannego? Tego, ktury wpadł w potrzask?
Mokrzak szybko odwrucił ku niemu twarz. Patrzy jak z okopu, pomyślał
Wiktor.
- ZadowalajNoco - odpowiedział sucho mokrzak.
- Na jego miejscu zawiadomiłbym policjk.
- To nie ma sensu - powiedział mokrzak.
- A dlaczego? - zapytał Wiktor. - Niekoniecznie musi zgłaszazh na
miejscowej policji, można zwrucizh sik do okrkgowej...
- Nam to niepotrzebne. Wiktor wzruszył ramionami.
- Każde przestkpstwo, kture pozostaje bezkarne, rodzi nowe
przestkpstwo.
- Tak. Ale nas to nie interesuje.
Przez chwilk obaj milczeli. Potem mokrzak powiedział:
- Moje nazwisko - Zurtzmansor.
- Słynne nazwisko - uprzejmie powiedział Wiktor. - Czy nie jest pan
krewnym Pawła Zurtzmansora, tego socjologa?
Mokrzak zmrużył oczy.
- Nie nosimy nawet tego samego nazwiska - powiedział. - Powiedziano mi,
Baniew, że jutro ma pan spotkanie w gimnazjum...
Wiktor nie zdNożył odpowiedziezh. Za jego plecami ktoś przesunNoł fotel
i dziarski baryton powiedział:
- Ano, zjeżdżaj stNod zarazo!
Wiktor odwrucił sik. Wznosił sik nad nim grubowargi Flamenco Juventa,
czy jak mu tam, słowem - bratanek. Wiktor patrzył na niego dłużej niż
sekundk, ale to wystarczyło, żeby poczuł wyjNotkowNo irytacjk.
- Do kogo pan muwi, młody człowieku? - zainteresował sik.
- Do passkiego przyjaciela - grzecznie wyjaśnił mu Flamenco Juventa i
ponownie wrzasnNoł. - Do kogo muwik, ty mokra szmato!
- Chwileczkk - powiedział Wiktor i wstał. Flamenco Juventa z
uśmieszkiem patrzył na niego z gury. Taki młody Goliat w sportowej kurtce
błyskajNocej niezliczonymi emblematami, nasz prosty, ojczysty sturmfuerer,
opoka narodu z gumowNo pałkNo w tylnej kieszeni spodni, postrach
prawicowcuw, lewicowcuw i umiarkowanych. Wiktor sikgnNoł rkkNo do jego
krawata i zapytał z troskNo i zainteresowaniem "Co pan tu ma?". I kiedy
młody Goliat automatycznie pochylił głowk, żeby zobaczyzh co tam ma, Wiktor
mocno złapał go za nos dużym i wskazujNocym palcem. "E!" - krzyknNoł młody
Goliat kompletnie oszołomiony i sprubował sik wyrwazh, ale Wiktor go nie
wypuścił i przez jakiś czas bardzo starannie, z lodowatNo zawziktościNo
zakrkcał i obracał ten bezczelny, mocny nos przygadujNoc "Nastkpnym razem
zachowuj sik przyzwoicie, szczeniaku, bratanku, parszywy bojuwkarzu, chamski
sukinsynu..." Pozycja była wyjNotkowo korzystna - młody Goliat rozpaczliwie
wierzgał, ale mikdzy nimi stał fotel i młody Goliat pikściami ubijał
powietrze, za to Wiktor miał dłuższe rkce i ciNogle wykrkcał, rozgniatał,
obracał i wyciNogał do
chwili, kiedy nad głowNo przeleciała mu butelka. Wtedy obejrzał sik -
odsuwajNoc stoliki i przewracajNoc fotele pkdziła na niego cała
pikcioosobowa banda, dwuch w niej było wyjNotkowo rosłych. Na mgnienie oka
wszystko zastygło jak na fotografii - czarny Zurtzmansor spokojnie rozwalony
w fotelu, Teddy w powietrzu - przeskakujNocy przez ladk baru, Diana z białym
pakunkiem na środku sali - a na drugim planie w drzwiach straszliwa, wNosata
twarz portiera, i tuż obok wściekłe pyski z rozwartymi paszczkkami.
Nastkpnie skosczyła sik fotografia i zaczkło sik kino. . .
Pierwszego dryblasa Wiktor nadzwyczaj fartownie powalił ciosem w
policzek. Ten przepadł i przez jakiś czas sik nie pojawił. Ale drugi dryblas
trafił Wiktora w ucho. Ktoś inny uderzył go kantem dłoni w policzek -
chybił, widocznie celował w gardło. A jeszcze ktoś - wyzwolony Goliat? -
skoczył mu na plecy. To były brutalne uliczne łobuzy, opoka narodu - tylko
jeden z nich znał boks, a pozostali chcieli nie : tyle walczyzh, ile
okaleczyzh - wyłupizh oko, rozerwazh usta, kopnNozh w pachwink. Gdyby Wiktor nie
był sam, na pewno by go zmasakrowali, ale od tyłu zaatakował ich Teddy,
ktury świkcie przestrzegał złotej zasady wszystkich wikidajłuw - tłumizh
każdNo bujkk w zarodku, z flanki zaś pojawiła sik Diana, Diana Wścieklica, z
zkbami wyszczerzonymi z nienawiści, niepodobna do siebie, już bez białego
pakunku, tylko z cikżkim oplatanym gNosiorem w rkku, nadciNognNoł też
portier - niemłody już mkżczyzna, ale sNodzNoc po metodach walki, były
żołnierz - walczył pkkiem kluczy, jakby to był pas z bagnetem w pochwie.
Kiedy wikc z kuchni przybiegło dwuch kelneruw, nie mieli już nic do roboty.
Bratanek zwiał, nawet zapomniał na stoliku swuj tranzystor. Jeden z
chłopaczkuw leżał pod stołem - był to ten, kturego Diana powaliła oplecionym
gNosiorem, pozostałych zaś czterech Wiktor z Teddym dosłownie wynieśli na
pikściach z sali, przepkdzili przez hol i kopniakami wbili w drzwi obrotowe.
Z rozpkdu sami też wylecieli na ulick i dopiero tam, na deszczu uświadomili
sobie całkowite zwycikstwo i trochk sik uspokoili.
- Parszywi smarkacze - powiedział Teddy, zapalajNoc jednocześnie dwa
papierosy, dla siebie i dla Wiktora. - Przyzwyczaili sik, co czwartek
rozruba. Zeszłym razem zagapiłem sik i połamali dwa fotele. A kto potem
płaci? Ja!
Wiktor macał puchnNoce ucho.
- Bratanek uciekł - powiedział z żalem. - Nie dobrałem sik do niego,
niestety.
- To dobrze - powiedział rzeczowo Teddy. - Od niego lepiej sik trzymazh
z daleka. Jego stryjek jest sam wiesz kim, zresztNo i on sam... Opoka
Ojczyzny i PorzNodku, czy jak tam oni sik nazywajNo... A ty, panie pisarzu,
jak widzk nauczyłeś sik bizh. Pamiktam kiedyś byłeś taki smarkacz, słaby jak
mucha - bywało przyłożNo ci - a ty pod stuł. Zuch.
- Taki mam zawud - westchnNoł Wiktor. - Produkt walki o byt. U nas
przecież tak jest - wszyscy na jednego. A pan prezydent - za wszystkich.
- I dochodzi do mordobicia? - prostodusznie zdziwił sik Teddy.
- No a jak myślisz! NapiszNo na ciebie pochwalny artykuł, że jesteś
przepełniony świadomościNo narodowNo, idziesz szukazh krytyka, a on już w
towarzystwie - wszyscy młodzi, silni i dziarscy, dzieci prezydenta...
- Coś podobnego - powiedział Teddy. - I co dalej?
- Rużnie. Bywa i tak, i nie tak.
Pod wejście podjechał jeep, drzwi sik otworzyły i na deszcz wysiadł
młody człowiek w okularach i z teczkNo oraz jego wysoki wspułtowarzysz. Zza
kierownicy wygrzebał sik Golem. Wysoki z intensywnym, można powiedziezh
zawodowym zainteresowaniem patrzył, jak portier wykopuje przez obrotowe
drzwi ostatniego awanturnika, ktury jeszcze nie całkiem przyszedł do siebie.
"Szkoda, że tego z nami nie było - szeptem powiedział Teddy wskazujNoc
oczami na wysokiego. - To jest specjalista z klasNo! Nie to, co ty.
Zawodowiec, rozumiesz? "Rozumiem" - ruwnież szeptem odpowiedział Wiktor.
Młody człowiek z teczkNo oraz wysoki kłusem przebiegli obok i dali nura w
drzwi. Golem w pierwszej chwili ruszył za nimi niespiesznie, już z daleka
uśmiechajNoc sik do Wiktora, ale zastNopił mu drogk pan Zurtzmansor z białNo
paczkNo pod pachNo. Powiedział coś pułgłosem, a wtedy Golem przestał sik
uśmiechazh i wrucił do samochodu. Zurtzmansor wgramolił sik na tylne
siedzenie i jeep odjechał.
- Ech - powiedział Teddy - biliśmy nie tych co trzeba, panie Baniew.
Ludzie za niego krew przelewajNo, a ten wsiada do cudzego samochodu i
odjeżdża.
- Chyba nie masz racji - powiedział Wiktor. - Chory, nieszczkśliwy
człowiek, dzisiaj on, jutro ty. My z tobNo zaraz pujdziemy sik napizh, a jego
zawieYAli do leprozorium.
- Dobrze wiem, gdzie go zawieziono! - nieubłaganie powiedział Teddy. -
Nic nie rozumiesz z naszego życia, pisarzu.
- Oderwałem sik od narodu?
- Od narodu, nie od narodu, ale życia nie znasz. Pomieszkaj no u nas -
ktury to już rok tylko deszcze i deszcze, na polach wszystko wygniło, z
dziezhmi nie można dojśzh do ładu... ZresztNo, co tu gadazh - w całym mieście
nie ma ani jednego kota, myszy niedługo nas zagryzNo... E - ech! -
powiedział i machnNoł rkkNo. - No, to chodYAmy.
Wrucili do holu i Teddy zapytał portiera, ktury już wrucił na swuj
posterunek:
- No i jak? Dużo połamali?
- E, nie - odpowiedział portier. - Można powiedziezh, że wyszliśmy bez
szwanku. JednNo lampk pokaleczyli, ściank uświnili, ale pieniNodze to ja
temu... ostatniemu odebrałem, masz, weYA.
Teddy skierował sik do restauracji liczNoc po drodze pieniNodze. Wiktor
poszedł za nim. Na sali znowu zapanował spokuj. Młody mkżczyzna w okularach
i wysoki już nudzili sik nad butelkNo mineralnej, przeżuwajNoc
melancholijnie firmowNo kolacjk. Diana siedziała na dawnym miejscu,
prześliczna, ogromnie ożywiona i nawet uśmiechała sik do siedzNocego już w
swoim fotelu doktora R. Kwadrygi, kturego zwykle nie tolerowała. Przed R.
KwadrygNo stała butelka rumu, ale doktor był jeszcze trzeYAwy i dlatego
wyglNodał, dziwnie.
- Gratulujk! - ponuro przywitał Wiktora. - Żałujk, że nie byłem obecny,
chozhby jako szeregowiec. Wiktor opadł n& fotel.
- Jakie pikkne ucho - powiedział R. KwadrygNo. - Gdzieś ty takie
dostał? Jak koguci grzebies.
- Koriiak! - zażNodał Wiktor. Diana nalała mu koniaku. - Jej i tylko
jej zawdzikczani Wiktorik swNo - powiedział wskazujNoc na Diank. -
Zapłaciłaś za gNosior?
- GNosior wcale sik nie stłukł - powiedziała Diana. - Za kogo ty mnie
bierzesz? Ach, jak on upadł! Muj Boże, jak on cudownie sik zwalił! Żeby oni
tak wszyscy....
- Zaczynamy - ponuro powiedział R. KwadrygNo i nalał sobie pełnNo
szklankk rumu.
- Potoczył sik jak manekin - powiedziała Diana. - Jak krkgle. Wiktor,
wszystko masz w porzNodku? Widziałam jak cik kopali.
- To, co najważniejsze - w porzNodku - powiedział Wiktor. - Specjalnie
broniłem.
Doktor R. KwadrygNo z .bulgotem wyssał ze szklanki ostatnie krople
rumu, dokładnie tak, jak zlew kuchenny wysysa resztki wody po myciu naczys.
Oczy mu z miejsca zmktniały.
- My sik znamy - spiesznie powiedział Wiktor. - Ty jesteś doktor Rem
KwadrygNo, a ja - pisarz Banie w.
- Przestas - powiedział R. KwadrygNo. - Jestem absolutnie trzeYAwy. Ale
sik spijk. To jedyne, czego jestem teraz pewny. Nie uwierzycie mi, ale
przyjechałem tu puł roku temu jako zupełnie niepijNocy człowiek. Mam chorNo
wNotrobk, katar kiszek i jeszcze coś tam z żołNodkiem. Absolutnie nie wolno
mi pizh, a pijk przez dwadzieścia cztery godziny na dobk... Jestem kompletnie
nikomu niepotrzebny. Nigdy w życiu coś takiego mi sik nie wydarzyło. Nawet
listuw nie dostajk, dlatego że starzy przyjaciele siedzNo bez prawa
korespondencji, a nowi sNo niepiśmienni...
- Nie chck słyszezh żadnych tajemnic passtwowych - powiedział Wiktor. -
Jestem nieprawomyślny. R. KwadrygNo znowu napełnił szklankk i zaczNoł
popijazh rum małymi łykami jak wystygłNo herbatk.
- Tak prkdzej podziała - oznajmił. - Prubuj, Baniew. Przyda sik... I
nie ma co sik na mnie gapizh! - znienacka powiedział do Diany z
wściekłościNo. - Proszk nie ujawniazh swoich uczuzh! A jeżeli sik wam nie
podoba...
- Cicho, cicho - powiedział Wiktor i R. KwadrygNo skisł.
- Oni ni cholery mnie nie rozumiejNo - powiedział żałośnie. - Nikt.
Tylko ty mnie troszeczkk rozumiesz. Zawsze mnie rozumiałeś. Tyle, że jesteś
bardzo ordynarny, Baniew, i zawsze raniłeś moje uczucia. Cały jestem
poraniony... Oni teraz bojNo sik urnie zjeżdżazh, teraz tylko mnie chwalNo.
Jak mnie jakieś ścierwo pochwali - rana. Nastkpne ścierwo pochwali -
nastkpna rana. Ale teraz już to wszystko jest za mnNo. Oni jeszcze nie
wiedzNo... Słuchaj, Baniew! Masz takNo wspaniałNo dziewczynk... Proszk
cik... Poproś jNo, żeby przyszła do mojego studia... Ależ nie, idioto!
Modelka! Ty nic nie rozumiesz, a ja takiej modelki szukam już dziesikzh
lat...
- Portret - alegoria - wyjaśnił Dianie Wiktor. - "Prezydent i Wiecznie
Młody Narud".
- Dures - smutnie powiedział doktor R. Kwadryga. - Wszyscy myślicie, że
sik sprzedałem... No i słusznie, tak było! Ale ja już wikcej nie malujk
prezydentuw... Autoportret! Rozumiesz?
- Nie - przyznał sik Wiktor - nie rozumiem. Chcesz malowazh autoportret
z DianNo jako modelkNo?
- Dures - powiedział R. Kwadryga. - To bkdzie twarz artysty.
- Muj tyłek - wyjaśniła Diana Wiktorowi.
- Twarz artysty! - powturzył R. Kwadryga. - Przecież ty też jesteś
artystNo... I wszyscy, kturzy siedzNo bez prawa korespondencji... i wszyscy,
kturzy mieszkajNo w moim domu... to znaczy nie mieszkajNo... Ty wiesz,
Baniew, ja sik bojk. Przecież cik prosiłem - przyjdYA, pomieszkaj u mnie
chociaż trochk. Mam willk, fontannk... A ogrodnik uciekł. Tchurz... Nie mogk
sam tam mieszkazh, lepiej w hotelu... Myślisz, że pijk, bo sik sprzedałem?
Zawracanie głowy, to nie nowomodna powieśzh... Pomieszkasz u mnie trochk i
sam sik zorientujesz.. Może nawet rozpoznasz ich. Możliwe, że to w ogule nie
sNo moi znajomi, tylko twoi. Wtedy zrozumiałbym, dlaczego oni mnie nie
poznajNo... ChodzNo na bosaka... śmiejNo sik... - nagle jego oczy napełniły
sik łzami. - Panowie! - powiedział. - Co za szczkście, że nie ma z nami tego
Pawora! Wasze zdrowie.
- I twoje - powiedział Wiktor i wymienił spojrzenia z DianNo. Diana
patrzyła na R. Kwadrygk z odrazNo i lkkiem. - Nikt tu nie lubi Pawora -
powiedział. - Tylko ja jeden, nieszczksny odmieniec.
- StojNoca woda - oświadczył R. Kwadryga. - I skaczNoca żaba. Gaduła.
Zawsze milczy.
- Po prostu on już jest gotuw - powiedział Wiktor do Diany. - Nic
strasznego...
- Panowie! - powiedział doktor R. Kwadryga. - Szanowna pani! Uważam za
swuj obowiNozek przedstawizh sik! Rem Kwadryga, doktor honoris causa...
Wiktor przyszedł do gimnazjum na puł godziny przed wyznaczonym czasem,
ale Bol-Kunac już na niego czekał. ZresztNo był on chłopcem taktownym,
poinformował wikc Wiktora, że spotkanie odbkdzie sik w auli i poszedł sobie
powołujNoc sik na jakieś nie cierpiNoce zwłoki sprawy... Zostawszy sam,
Wiktor powkdrował korytarzami, zaglNodajNoc do pustych klas, wdychał
zapomniany zapach atramentu, kredy, wiecznie wiszNocego w powietrzu kurzu,
zapachy bujek "do pierwszej krwi", wyniszczajNocych przesłuchas przy
tablicy, zapachy wikzienia, bezprawia, kłamstwa podniesionego do rangi
przykazania. WciNoż miał nadziejk wywołazh w pamikci jakieś słodkie
wspomnienia dziecisstwa i młodości, rycerstwa, koleżesstwa, pierwszej
czystej miłości, ale nic z tego nie wychodziło, chociaż tak bardzo sik
starał, gotuw rozczulizh sik przy pierwszej stosownej okazji. Wszystko tu
było jak dawniej - i jasne, zatkchłe klasy, podrapane tablice, ławki pocikte
zamalowanymi monogramami a także apokryficznymi sentencjami o żonie, prawej
rkce i ściany jak w kazamatach pomalowane do połowy wysokości wesołNo,
zielonNo farbNo i tynk obtłuczony na krawkdziach ścian - wszystko było jak
dawniej, znienawidzone, ohydne, budziło wściekłośzh i beznadziejnośzh.
Znalazł swojNo klask, chociaż nie od razu. Znalazł swoje miejsce przy
oknie, ale ławka była inna, tylko na parapecie ciNogle jeszcze było widazh
głkboko wycikty emblemat Legii Wolności i Wiktor bardzo wyraYAnie przypomniał
sobie odurzajNocy entuzjazm tamtych czasuw, czerwono - białe opaski,
blaszane skarbonki na "fundusz Legii", krwawe bujki z czerwonymi i portrety
we wszystkich gazetach, we wszystkich podrkcznikach, na wszystkich murach -
twarz, ktura wtedy wydawała sik pikkna i niezwykła, a teraz stała sik tkpa,
obwisła, podobna do świsskiego ryja z ogromnNo, zkbatNo, bryzgajNocNo ślinNo
paszczNo. Tacy młodzi, tacy bezbarwni, tacy jednakowi... I głupi. A ta
głupota teraz już nie cieszy, nie cieszysz sik, że zmNodrzałeś, czujesz
tylko palNocy wstyd za siebie, za tamtego, bezbarwnego, rzeczowego
żułtodzioba, ktury wyobrażał sobie, że jest niezastNopiony, nietuzinkowy i
niezwykły... I jeszcze wstydliwe dziecinne pragnienia, paniczny strach przed
dziewczynNo, o kturej już tyle naopowiadałem, że już w żaden sposub nie
mogłem sik wycofazh, a nastkpnego dnia - dziki gniew ojca, płonNoce uszy, i
to wszystko nazywa sik najszczkśliwszym czasem - bezbarwnośzh i pragnienia,
entuzjazm. Kiepska sprawa, pomyślał. Ą jeżeli nagle, za piktnaście lat okaże
sik, że ja dzisiejszy, jestem ruwnie przeciktny i zniewolony jak w
dziecisstwie, może nawet bardziej, ponieważ teraz uważam sik za dorosłego,
ktury wie dostatecznie dużo i wystarczajNoco dużo przeżył wikc ma prawo do
zadowolenia z siebie i osNodzania innych.
Skromnośzh i tylko skromnośzh do pokory włNocznie... i tylko prawda,
nigdy nie okłamuj, przynajmniej samego siebie, ale to okropne - byzh
pokornym, kiedy dookoła tylu idiotuw, rozpustnikuw, interesownych kłamcuw,
kiedy nawet najlepsi też sNo splamieni niczym trkdowaci... Czy chcesz znowu
byzh młodym? Nie. A czy chcesz pożyzh jeszcze z piktnaście lat? Tak. Ponieważ
życie jest dobrem samym w sobie. Nawet kiedy otrzymujesz cios za ciosem.
Żeby tylko można było oddazh uderzenie... No dobra, wystarczy. Trzymajmy sik
tego, że prawdziwe życie jest sposobem istnienia pozwalajNocym oddawazh
ciosy, A teraz pujdziemy i zobaczymy, co z nich wyrosło...
Na sali było dosyzh dużo dzieci i panował normalny hałas, ktury ucichł,
kiedy Bol-Kunac wprowadził Wiktora na scenk i usadowił pod ogromnym
portretem prezydenta - darem doktora R. Kwadrygi - za stołem przykrytym
czerwono - białym obrusem. Potem Bol-Kunac wyszedł na brzeg sceny i
powiedział:
- Dziś bkdzie z nami rozmawiazh znany pisarz Wiktor Baniew, ktury
urodził sik w naszym mieście. - Odwrucił sik do Wiktora. - Jak pan woli,
panie Baniew, żeby pytania zadawano z miejsca, czy na kartkach?
- Wszystko mi jedno - powiedział Wiktor lekkomyślnie. - Żeby tylko było
ich dużo.
- W takim razie, proszk.
Bol-Kunac zeskoczył ze sceny i usiadł w pierwszym rzkdzie. Wiktor
poskrobał brew oglNodajNoc salk. Było ich około pikzhdziesikciu - dziewczNot
i chłopcuw w wieku od dziesikciu do czternastu lat - patrzyli na niego
spokojnie i wyczekujNoco. Zdaje sik, że tu sNo same wunderkindy, pomyślał
mimochodem. W drugim rzkdzie z prawej zauważył Irmk i uśmiechnNoł sik do
niej. Irma odpowiedziała uśmiechem.
- Uczyłem sik w tym samym gimnazjum - zaczai Wiktor - i na tej samej
scenie wypadło mi kiedyś grazh Ozryka. Roli nie umiałem, wikc musiałem jNo
wymyślizh w trakcie przedstawienia. To był pierwszy wypadek w moim życiu,
kiedy musiałem wymyślizh coś nie pod groYAbNo dwujki. Podobno teraz trudniej
sik uczyzh niż w moich czasach. Podobno macie teraz nowe przedmioty i to, co
my przerabialiśmy w trzy lata, musicie przerabiazh w ciNogu roku. A wy
zapewne nawet nie zauważacie, że jest wam trudniej. Uczeni przypuszczajNo,
że ludzki muzg jest w stanie pomieścizh znacznie wikcej informacji, niż to
sik wydaje na pierwszy rzut oka przeciktnemu człowiekowi. Trzeba tylko umiezh
te informacje wtłoczyzh... - Aha, pomyślał, zaraz im opowiem o hypnopedii.
Ale w tym momencie Bol-Kunac przekazał mu karteczkk: Prosimy nie opowiadazh
nam o osiNognikciach nauki. Proszk rozmawiazh z nami jak z ruwnymi. Walerians
kl. 6
- Tak - powiedział Wiktor. - Tu niejaki Walerians z szustej klasy
proponuje mi, żebym rozmawiał z wami jak z ruwnymi, i ostrzega mnie przed
referowaniem wam osiNognikzh nauki... Muszk sik przyznazh, Walerians, że
istotnie zamierzałem porozmawiazh z wami o osiNognikciach hypnopedii.
Jednakże chktnie zrezygnujk ze swojego zamierzenia, chociaż uważam za swuj
obowiNozek poinformowazh cik, że wikkszośzh ruwnych mi, dorosłych ludzi ma
nadzwyczaj umiarkowane wyobrażenie o hypnopedii. - Poczuł, że jest mu
niewygodnie muwizh na siedzNoco, wstał i przespacerował sik po scenie. -
Muszk sik wam zwierzyzh, moi drodzy, że niespecjalnie lubik spotkania z
czytelnikami. Z reguły nie sposub zrozumiezh, z jakim czytelnikiem ma sik do
czynienia, czego on chce od ciebie i co go właściwie interesuje. Dlatego
każde swoje wystNopienia staram sik zmienizh w wieczur pytas i odpowiedzi.
Czasami wychodzi dosyzh zabawnie. Wiecie co, może na poczNotek ja zacznk
zadawazh pytania. A wikc... Czy wszyscy obecni czytali moje ksiNożki?
- Tak - rozległy sik dziecikce głosy. - Czytaliśmy... Wszyscy...
- Świetnie - powiedział Wiktor zakłopotany. - Jestem mile zaskoczony i
nieco zdumiony. No dobrze, jedYAmy dalej... Czy zebrani życzNo sobie usłyszezh
historik napisania jakiejś mojej powieści?
NastNopiło niedługie milczenie, nastkpnie ze środka sali wstał chudy,
pryszczaty chłopiec, rzekł: "Nie" i usiadł.
- To świetnie - stwierdził Wiktor. - Tym bardziej świetnie, że wbrew
szeroko rozpowszechnionym poglNodom w takich historiach nie ma na oguł nic
ciekawego. IdYAmy jeszcze dalej... Czy szanowni słuchacze życzNo sobie
usłyszezh o moich planach twurczych?
Bol-Kunac wstał i oznajmił grzecznie:
- Widzi pan, panie Baniew, problemy zwiNozane bezpośrednio z technikNo
passkiej twurczości lepiej byłoby przedyskutowazh pod koniec rozmowy, kiedy
ogulny obraz bkdzie bardziej jasny.
Usiadł. Wiktor wsadził rkce w kieszenie i znowu przespacerował sik po
estradzie. Robiło sik interesujNoco, a w każdym razie niecodziennie.
- A może interesujNo was anegdoty literackie? - zapytał podstkpnie. -
Jak polowałem z Hemingway - em. Jak Erenburg podarował mi rosyjski samowar.
Albo, co też mi powiedział Zurtzmansor, kiedy razem jechaliśmy tramwajem...
- Naprawdk znał pan Zurtzmansora? - padło pytanie z sali.
- Nie, to był żart - powiedział Wiktor. - Co wikc bkdzie z literackimi
anegdotami?
- Czy można zadazh pytanie? - rzekł, unoszNoc sik z miejsca pryszczaty
chłopiec.
- Tak, oczywiście.
- Jakimi chciałby pan nas widziezh w przyszłości?
Bez pryszczy, przeleciało przez głowk Wiktorowi, ale odgonił tk myśl,
ponieważ zrozumiał - robi sik gorNoco. Pytanie było dobre. Bardzo bym
chciał, żeby ktokolwiek mi powiedział, jak chck widziezh siebie w
teraYAniejszości, pomyślał. Jednak trzeba było odpowiadazh.
- Żebyście byli mNodrzy - powiedział na chybił trafił. - Uczciwi.
Dobrzy. Chciałbym, żebyście lubili swojNo prack... i pracowali tylko dla
szczkścia innych ludzi... (Trujk, pomyślał. Ale jak tu nie truzh?) Mniej
wikcej tak...
Sala cichutko zaszumiała, potem ktoś zapytał nie wstajNoc z miejsca:
- Czy rzeczywiście pan uważa, że żołnierz jest ważniejszy od fizyka?
- Ja?! - oburzył sik Wiktor.
- Tak zrozumiałem passkNo ksiNożkk "Nieszczkście przychodzi nocNo". -
Był to jasnowłosy skrzat, mniej wikcej dziesikcioletni. Wiktor
odchrzNoknNoł. "Nieszczkście" mogło byzh dobrNo ksiNożkNo, mogło byzh złNo
ksiNożkNo, ale w żadnym przypadku nie mogło byzh ksiNożkNo dla dzieci. Do
takiego stopnia nie była ksiNożkNo dla dzieci, że nie zdołał jej zrozumiezh
ani jeden krytyk: wszyscy uznali, że jest to pornograficzne, deprawatorskie
czytadło obrażajNoce świadomośzh narodowNo. A co najstraszniejsze, jasnowłosy
skrzat miał pewne podstawy przypuszczazh, że autor "Nieszczkścia" uważa
żołnierza za ważniejszego od fizyka - w każdym razie w niekturych aspektach.
- Chodzi o to - powiedział Wiktor sugestywnie - że... jak by ci tu
powiedziezh... Rużnie bywa,
- Wcale nie mam na myśli fizjologii - zaprotestował jasnowłosy skrzat.
- Muwik o ogulnej koncepcji ksiNożki, byzh może "ważniejszy" nie jest
odpowiednim słowem...
- Ja też nie mam na myśli fizjologii - odparł Wiktor. - Chck
powiedziezh, że bywajNo sytuacje, w kturych poziom erudycji nie ma znaczenia.
Bol-Kunac przyjNoł z sali i przekazał dwie karteczki. Czy człowiek,
ktury pracuje dla wojny może sik uważazh za uczciwego? i Co to takiego
człowiek mNodry? Wiktor zaczNoł od drugiego pytania, było łatwiejsze.
- MNodry człowiek - rzekł - to taki człowiek, ktury uświadamia sobie
własnNo niedoskonałośzh, ograniczonośzh swojej wiedzy, stara sik je uzupełnizh
i osiNoga w tej dziedzinie sukces... Zgadzacie sik ze mnNo?
- Nie - powiedziała prześliczna dziewczynka wstajNoc.
- A o co chodzi?
- Passka definicja jest niefunkcjonalna. Każdy głupiec wykorzystujNoc
tk definicjk może uważazh sik za mNodrego. Szczegulnie, jeżeli utwierdza go w
tym otoczenie.
Tak, pomyślał Wiktor. Ogarnkła go lekka panika. To zupełnie nie
pogawkdka z kolegami pisarzami.
- W jakimś sensie masz racjk - powiedział. - Ale chodzi o to, że w
ogule "mNodry" i "głupi" - to pojkcia historyczne i chyba raczej
subiektywne.
- To znaczy, że pan sam nie podejmuje sik odrużnizh głupca od człowieka
mNodrego? - zapytało z tylnych rzkduw prześliczne stworzenie o przepikknych,
biblijnych oczach, ogolone na zero.
- Nie, dlaczego - odpowiedział Wiktor. - Podejmujk sik. Ale nie jestem
pewien, czy zawsze sik ze mnNo zgodzicie. Jest taki stary aforyzm - głupiec,
to ten, ktury myśli inaczej... - zwykle to porzekadło wywoływało śmiech
słuchaczy, ale teraz sala w milczeniu oczekiwała dalszego ciNogu. - Albo
inaczej czuje - dodał Wiktor.
Ostro odczuwał rozczarowanie sali, ale nie wiedział, co by tu jeszcze
powiedziezh. Kontaktu nie było. Audytorium z reguły łatwo przechodzi na
stronk tego, kto wystkpuje, zgadza sik z jego sNodami i dla wszystkich staje
sik jasne, kto to sNo ci głupcy, przy czym rozumie sik samo przez sik, że
tu, na tej sali głupcuw nie ma. W najgorszym wypadku audytorium nie zgadzało
sik, ogarniał je wrogi nastruj, ale i wtedy było łatwo, dlatego, że
pozostała możliwośzh sarkastycznego ośmieszania, a jednemu nie sprawia
trudności dyskutowanie z wieloma, ponieważ przeciwnicy zawsze przeczNo sobie
nawzajem i zawsze znajdzie sik wśrud nich jeden najhałaśliwszy i najgłupszy,
po kturym można sik przejechazh ku ogulnemu zadowoleniu.
- Ja niezupełnie rozumiem - powiedziała prześliczna dziewczynka. - Chce
pan, żebyśmy byli mNodrzy, to znaczy zgodnie z passkim aforyzmem myśleli i
czuli dokładnie tak jak pan. Ale przeczytałam wszystkie passkie ksiNożki i
znalazłam w nich wyłNocznie negacjk. Żadnego pozytywnego programu. Z drugiej
strony chciałby pan, abyśmy pracowali dla dobra innych ludzi. To znaczy
faktycznie dla dobra tych brudnych i antypatycznych facetuw, kturymi
przepełnione sNo passkie ksiNożki. A pan przecież przedstawia rzeczywistośzh,
prawda?
Wiktorowi wydało sik, że wreszcie odnalazł dno pod stopami.
- Widzicie - rzekł - przez prack dla dobra ludzi rozumiem właśnie
przekształcanie ich w czystych i sympatycznych. I to moje życzenie nijak sik
nie ma do mojej twurczości. W ksiNożkach prubujk pokazazh wszystko tak jak
jest naprawdk i nie prubujk uczyzh, czy też pokazywazh, co należy robizh. W
najlepszym razie wskazujk punkt przyłożenia siły, zwracam uwagk na to, z
czym trzeba walczyzh. Ja nie wiem, jak należy zmieniazh ludzi, a gdybym
wiedział, to nie byłbym modnym pisarzem, tylko wielkim pedagogiem albo
sławnym psychosocjologiem. Dla literatury pikknej w ogule jest
przeciwwskazane pouczazh, przewodzizh, proponowazh konkretne drogi wyjścia,
albo tworzyzh konkretnNo metodologik. Można to zobaczyzh na przykładzie
najwikkszych pisarzy. Chylk czoło przed Lwem Tołstojem, ale tylko doputy,
dopuki jest jedynym w swoim rodzaju, unikatowym jeśli chodzi o siłk talentu
zwierciadłem rzeczywistości. Ale gdy tylko zaczyna mnie uczyzh chodzenia boso
czy też podstawiania drugiego policzka, ogarnia mnie litośzh i trwoga...
Pisarz - to instrument ukazujNocy stan społeczesstwa i tylko w mizernym
stopniu narzkdzie do jego zmieniania. Historia poucza, że społeczesstwa
zmienia sik nie za pośrednictwem literatury, tylko za pomocNo karabinuw
maszynowych lub reform, a obecnie jeszcze i nauki. Literatura w najlepszym
razie pokazuj e, do kogo należy strzelazh lub też co wymaga zreformowania...
zrobił pauzk, przypomniał sobie, że istnieje jeszcze Dostojewski i Faulkner.
Ale puki zastanawiał sik jakby tu coś wtrNocizh na temat roli literatury przy
poznawaniu wnktrza istoty ludzkiej, z sali zawiadomiono go:
- Daruje pan, ale to wszystko jest dosyzh banalne. Przecież nie o to
chodzi. Chodzi o to, że przedstawiane przez pana obiekty wcale nie chcNo,
żeby ktoś je zmieniał. A poza tym sNo tak antypatyczne, do takiego stopnia
zapuszczone, tak beznadziejne, że nie ma sik ochoty ich zmieniazh. Rozumie
pan, one nie sNo tego warte. Niechaj sobie gnijNo - przecież nie odgrywajNo
żadnej roli. Wikc dla czyjego dobra passkim zdaniem powinniśmy pracowazh?
- Ach, wikc o to wam chodzi! - wolno powiedział Wiktor.
Nagle dotarło do niego: muj Boże, przecież ci smarkacze poważnie
myślNo, że piszk tylko o kanaliach, że wszystkich uważam za łajdakuw, nic
nie rozumiejNo, zresztNo skNod majNo rozumiezh, to sNo dzieci, dziwaczne
dzieci, chorobliwie mNodre dzieci, ale tylko dzieci, z dziecinnym
doświadczeniem życiowym, z dziecinnNo znajomościNo ludzi plus stosami
przeczytanych ksiNożek, z dziecinnym idealizmem i z dziecinnym dNożeniem do
tego, aby wszystko poukładazh w szufladkach z napisami "dobrze" i "YAle".
Dokładnie jak koledzy literaci...
- Wprowadziło mnie w błNod to, że muwicie jak dorośli - rzekł Wiktor. -
I nawet zapomniałem, że jednak nie jesteście dorośli. Rozumiem, że
niepedagogicznie jest tak muwizh, ale niestety trzeba to powiedziezh, inaczej
nigdy sik nie wypłaczemy. Cała rzecz w tym, że wy najprawdopodobniej nie
rozumiecie, jak nieogolony, histeryczny, wiecznie pijany mkżczyzna może byzh
wspaniałym człowiekiem, kturego nie sposub nie kochazh, dla kturego można
miezh najwyższe uznanie i uważazh za zaszczyt uściśnikcie jego rkki. Ponieważ
przeszedł przez takie piekło, że strach pomyślezh, ale mimo wszystko pozostał
człowiekiem. Wszystkich bohateruw moich ksiNożek uważacie za łajdakuw, ale
to dopiero połowa nieszczkścia. Uważacie jednak, że i ja traktujk ich tak
samo jak i wy. A to już jest całe nieszczkście. Nieszczkście, kture polega
na tym, że w ten sposub nigdy nie zrozumiemy sik nawzajem.
Diabli wiedzNo jakiej reakcji oczekiwał w odpowiedzi na to niezmiernie
poczciwe wystNopienie. Speszonych spojrzes, twarzy rozjaśnionych nagłym
zrozumieniem, westchnienia ulgi na sali na znak, że nieporozumienie zostało
szczkśliwie wyjaśnione i teraz wszystko można zaczynazh od poczNotku, na
nowej, bardziej realistycznej podstawie... W każdym razie nic takiego nie
zaszło. Z tylnych rzkduw znowu wstał chłopiec o biblijnych oczach i zapytał:
- Czy nie mugłby nam pan powiedziezh, czym jest postkp?
Wiktor poczuł sik obrażony. No oczywiście, pomyślał. A potem zapytajNo,
czy maszyna może myślezh i czy istnieje życie na Marsie. Wszystko powraca na
swoje miejsce.
- Postkp - powiedział - jest to rozwuj społeczesstwa w takim kierunku,
kturego cel stanowi doprowadzenie go do stanu, kiedy ludzie nie zabijajNo,
nie depczNo i nie mkczNo sik nawzajem.
- A czym sik zajmujNo? - zapytał tkgi chłopiec siedzNocy po prawej
stronie.
- PopijajNo, zakNoszajNoc quantum satis - mruknNoł ktoś z lewej.
- A dlaczego by nie? - spytał Wiktor. - Historia ludzkości nie zna
znowu tak wiele epok, w kturych ludzie mogli sobie popijazh i zakNoszazh
quantum satis. Dla mnie postkp - to dNożenie do stanu, w kturym nie depczNo
i nie zabijajNo. A czym sik wtedy bkdNo ludzie zajmowazh - to moim zdaniem
nie jest już tak bardzo istotne. Jeżeli chcecie - dla mnie najważniejsze sNo
przede wszystkim konieczne warunki postkpu, a wystarczajNoce - to rzecz
nabyta...
- Pan pozwoli - powiedział Bol-Kunac. - Sprubujemy rozpatrzezh
nastkpujNocy schemat. Załużmy, że automatyzacja rozwija sik w takim tempie
jak obecnie. W takim razie za kilkadziesiNot lat przeważajNoca wikkszośzh
aktywnej ludzkości zostanie wyrzucona poza nawias procesuw produkcyjnych i
sfery usług ze wzglkdu na nieprzydatnośzh. Bkdzie po prostu znakomicie -
wszyscy sNo syci i nie ma powodu zadeptywazh sik nawzajem, nikt nikomu nie
przeszkadza... i nikt nikogo nie potrzebuje. Jest oczywiście kilkaset
tysikcy ludzi zabezpieczajNocych ciNogłośzh pracy starych maszyn i
powstawanie maszyn nowych, ale pozostałe miliardy sNo sobie po prostu
niepotrzebne. To dobrze?
- Nie wiem - stwierdził Wiktor. - Właściwie, może nie całkiem dobrze...
I w jakiś sposub przykre... Ale muszk wam powiedziezh, że pomimo wszystko
lepsze niż to, co mamy teraz. Wikc pewien postkp jest chyba oczywisty.
- A czy pan sam chciałby żyzh w takim świecie? Wiktor pomyślał.
- Wiecie - rzekł -ja ten świat jakoś słabo sobie wyobrażam, ale
szczerze muwiNoc, może warto byłoby sprubowazh.
- A czy potrafi pan wyobrazizh sobie człowieka, ktury kategorycznie
odmawia życia w takim świecie?
- Oczywiście, że potrafik. SNo ludzie, sam znam takich, kturym byłoby
tam okropnie nudno. Władza jest tam niepotrzebna, nie ma komu rozkazywazh,
rozpychazh sik, iśzh po trupach nie ma po co. Co prawda, tacy raczej nie
odmuwiNo-jednak to wyjNotkowa okazja, aby sprubowazh raj przerobizh na
chlew... albo na koszary. Z najwikkszNo przyjemnościNo zburzyliby taki
świat... Tak, że chyba raczej nie potrafik.
- A bohateruw passkich ksiNożek, kturych pan tak kocha, urzNodziłaby
taka przyszłośzh?
- Tak, oczywiście. ZnaleYAliby wreszcie zasłużony spokuj.
Bol-Kunac usiadł, za to wstał pryszczaty nastolatek i kiwajNoc głowNo
powiedział z goryczNo:
- No i właśnie o to chodzi. Nie o to, czy rozumiemy prawdziwe życie,
czy nie, lecz o to, że dla pana i passkich bohateruw taka przyszłośzh jest
całkowicie do przyjkcia, a dla nas - to trupiarnia. Koniec nadziei. Koniec
ludzkości. Właściwie dlatego nie mamy ochoty marnowazh sił, żeby pracowazh dla
dobra passkich uświnionych od stup do głuw i marzNocych o spokoju facetuw.
Naładowazh ich energiNo, żeby mogli żyzh, naprawdk już nie sposub. I jak tam
pan sobie chce, panie Baniew, ale pokazał pan nam w swoich ksiNożkach - w
ciekawych ksiNożkach, jestem całkowicie "za" - pokazał pan nam nie punkt
przyłożenia siły ale to, że punkty przyłożenia siły, jeżeli chodzi o
ludzkośzh nie istniejNo, przynajmniej jeżeli mowa o passkim pokoleniu...
Proszk mi darowazh, ale zagryYAliście sik, roztrwoniliście sik na wewnktrzne
waśnie, na kłamstwa i na walkk z kłamstwem, kturNo prowadzicie wymyślajNoc
nowe kłamstwa... Jak w passkiej piosence:
Kłamstwo czy prawda to kwestia odcieni
i prawda wczorajsza dziś w kłamstwo sik zmieni.
A kłamstwo wczorajsze przemienia sik żywo
dziś w prawdk powszedniNo i prawdk prawdziwNo
Właśnie tak sik miotacie od kłamstwa do kłamstwa. Po prostu, w żaden
sposub nie możecie uwierzyzh, że jesteście już martwi, że własnorkcznie
zbudowaliście świat, ktury stał sik dla was kamieniem nagrobnym. Gniliście w
okopach, rzucaliście sik z granatami pod czołgi, a komu od tego lepiej?
Narzekaliście na rzNod, na panujNoce porzNodki, jakbyście nie wiedzieli, że
na lepszy rzNod, na inne porzNodki wasze pokolenie... po prostu nie
zasłużyło. Pan daruje, ale bito was po twarzy, a wy powtarzaliście z uporem,
że człowiek z natury jest dobry... albo co gorsza, że człowiek to brzmi
dumnie. I kogo tylko nie nazywaliście człowiekiem!...
Pryszczaty muwca machnNoł rkkNo i usiadł. Zapanowało milczenie,
nastkpnie chłopiec znowu wstał i oznajmił:
- Kiedy muwiłem "wy", nie miałem na myśli personalnie pana, panie
Baniew.
- Dzikkujk - powiedział gniewnie Wiktor.
Był zirytowany - pryszczaty smarkacz nie miał prawa muwizh tak
bezapelacyjnie, to bezczelnośzh i brak wychowania... dazh w łeb i wyprowadzizh
za ucho z sali. Czuł sik głupio - wiele z tego, co powiedział chłopak było
prawdNo, sam tak myślał, a teraz znalazł sik w sytuacji człowieka, ktury
musi bronizh czegoś, czego nienawidzi, a poza tym - nie było całkiem jasne,
jak sik zachowazh dalej, jak kontynuowazh rozmowk i czy w ogule warto jNo
kontynuowazh... Rozejrzał sik po sali i zobaczył, że czekajNo na jego
odpowiedYA, że Irma czeka na jego odpowiedYA, że wszystkie te rumiane i
piegowate potwory myślNo jednakowo, a pryszczaty arogant tylko wyraził
wspulnNo opinik i wyraził jNo szczerze, z głkbokim przekonaniem, a nie
dlatego, że wczoraj przeczytał nielegalnNo broszurk. Że oni rzeczywiście nie
czujNo nawet odrobiny wdzikczności albo chociażby elementarnego szacunku dla
niego, Baniewa, za to, że na ochotnika zaciNognNoł sik do ułanuw i
uczestniczył w szarżach kawalerii na "rheinmetale", że omal nie zdechł na
dezynterik w okrNożeniu i zabił wartownika samodzielnie wykonanym nożem, a
potem, już w cywilu, dał po mordzie oficerowi tajnej policji, ktury
zaproponował mu podpisanie donosu, łaził bez pracy z dziurNo w płucach,
spekulował owocami, chociaż proponowano mu bardzo wygodne posady... A
właściwie, dlaczego oni powinni mnie szanowazh za to wszystko? Że szedłem z
szablNo na czołgi? Przecież trzeba byzh idiotNo, żeby miezh rzNod, ktury
doprowadził armik do takiego stanu... Aż sik wzdrygnNoł, kiedy uzmysłowił
sobie, jak ogromnNo prack myśli musiały wykonazh te dzieciaki, żeby dojśzh do
wnioskuw, do kturych dorośli dochodzNo, kiedy duszk majNo już w strzkpach,
zrujnowane życie, nie tylko własne oraz przetrNocony grzbiet... zresztNo
nawet i to dotyczy nie wszystkich, zaledwie nielicznych, zaś wikkszośzh do
tej pory uważa, że wszystko jest jak należy, bardzo fajnie i jeśli zajdzie
potrzeba, gotowi sNo zaczNozh wszystko od poczNotku... Czyżby pomimo wszystko
nastały nowe czasy? Patrzył na salk nieomal ze strachem. Zdaje sik, że
pomimo wszystko przyszłości udało sik zapuścizh macki w samo serce czasu
teraYAniejszego i ta przyszłośzh była zimna, pozbawiona litości i miała gdzieś
wszystkie zasługi przeszłości - prawdziwe i domniemane.
- Dzieci - powiedział Wiktor. - Zapewne sami tego nie widzicie, ale
jesteście okrutne. Jesteście okrutne z najlepszych pobudek, ale okruciesstwo
- to zawsze okruciesstwo. I nie może przynieśzh nic oprucz nowego cierpienia,
nowych łez i nowych podłości. Miejcie to na wzglkdzie. I nie wyobrażajcie
sobie, że wymyśliłyście coś szczegulnie nowego. Zburzyzh stary świat i na
jego kościach zbudowazh nowy - to bardzo stary pomysł. I jak dotychczas ani
razu nie udało sik osiNognNozh oczekiwanych rezultatuw. To samo, co w starym
świecie wywołuje pragnienie, aby burzyzh bez najmniejszej litości,
szczegulnie łatwo przystosowuje sik do procesu burzenia, do okruciesstwa, do
bezwzglkdności, okazuje sik dla tego procesu niezbkdne, trwa nienaruszone,
staje sik gospodarzem nowego świata i w ostatecznym rachunku morduje
śmiałych burzycieli. Kruk krukowi oka nie wykolk, okruciesstwa nie można
zniszczyzh okruciesstwem. Ironia i litośzh! Ironia i litośzh, dzieci!
I nagle wszyscy wstali. Było to tak nieoczekiwane, że Wiktorowi
przeleciała przez głowk szalona myśl, że udało mu sik wreszcie powiedziezh
coś takiego, co wstrzNosnkło wyobraYAniNo słuchaczy. Ale już widział, że od
drzwi idzie mokrzak, chudy, lekki, prawie niematerialny niczym cies i dzieci
patrzNo na niego, i nie zwyczajnie patrzNo, tylko lgnNo do niego, a mokrzak
powściNogliwie ukłonił sik Wiktorowi, wymamrotał słowa przeprosin i usiadł
na brzegu, obok Irmy, wszystkie dzieci ruwnież usiadły, a Wiktor patrzył na
Irmk i widział, że jest szczkśliwa, że stara sik tego nie okazazh, ale po
prostu promienieje radościNo i zadowoleniem. Zanim zdNożył sik opamiktazh,
zabrał głos Bol-Kunac.
- Obawiam sik, że pan nas YAle zrozumiał, panie Baniew - oznajmił. -
Wcale nie jesteśmy okrutni, a jeżeli z passkiego punktu widzenia jesteśmy
okrutni, to wyłNocznie teoretycznie. Przecież my wcale nie chcemy burzyzh
waszego starego świata, tylko zamierzamy zbudowazh nowy. To pan jest okrutny
- nie wyobraża pan sobie budowania nowego świata bez zburzenia starego. A my
wyobrażamy to sobie bardzo dobrze. My nawet pomożemy pana pokoleniu stworzyzh
ten wasz raj, popijajcie i jedYAcie na zdrowie. Budowazh, panie Baniew, tylko
budowazh. Niczego nie burzyzh, tylko budowazh.
Wiktor oderwał wreszcie oczy od Inny i zebrał myśli.
- Tak - powiedział. - Jasne. No, to budujcie. Jestem całkowicie po
waszej stronie. Zaskoczyliście mnie dzisiaj, ale i tak jestem z wami...
Jeżeli zajdzie potrzeba, nawet zrezygnujk z kielicha i zakNoski... Tylko nie
zapominajcie, że stare światy trzeba było burzyzh właśnie dlatego, że
przeszkadzały... przeszkadzały budowazh nowe, nie lubiły tego co nowe,
hamowały...
- Dzisiejszy stary świat - zagadkowo powiedział Bol-Kunac - nie bkdzie
nam przeszkadzał. Bkdzie nam nawet pomagazh. Poprzednia historia zakosczyła
swuj bieg, nie trzeba sik na niNo powoływazh.
- No cuż, tym lepiej - rzekł Wiktor ze znużeniem. - Jestem niezmiernie
rad, że wszystko sik wam tak szczkśliwie układa.
Fajni chłopcy i dziewczkta, pomyślał. Dziwni, ale fajni. Szkoda ich...
wyrosnNo, bkdNo sik zagryzazh, rozmnażazh i rozpocznie sik praca na chleb nasz
powszedni... Nie, pomyślał z rozpaczNo. Byzh może jakoś sik uda... ZagarnNoł
ze stołu karteczki. Zebrało sik ich nawet sporo. Co to takiego fakt? Czy
można uważazh za dobrego i uczciwego człowieka, ktury pracuje dla wojny?
Dlaczego pan tak dużo pije? Jaka jest pana opinia o Spenglerze?...
- Przysłano mi kilka pytas - powiedział. - Tylko nie wiem, czy teraz
warto...
Wstał pryszczaty nihilista i oznajmił:
- Widzi pan, panie Baniew, nie wiem, jakie tam sNo pytania, ale
właściwie to nie jest takie ważne. Po prostu chcieliśmy poznazh
wspułczesnego, znanego pisarza. Każdy znany pisarz jest wyrazicielem
ideologii społeczesstwa, czy też czkści społeczesstwa, a my powinniśmy znazh
ideologuw wspułczesnego społeczesstwa. Teraz wiemy wikcej, niż wiedzieliśmy
przed spotkaniem z panem. Dzikkujemy.
Na sali zaczNoł sik ruch, słychazh było "Dzikkujemy... Dzikkujemy, panie
Baniew" dzieci zaczkły wstawazh, opuszczazh swoje miejsca, a Wiktor stał
zaciskajNoc w pikści karteczki, czuł sik jak kretyn, wiedział, że jest
purpurowy, że mink ma speszonNo i żałosnNo, ale wziNoł sik w garśzh, kartki
wsadził do kieszeni i zszedł ze sceny.
Najgorsze było to, że nie zrozumiał w koscu jak ma traktowazh te dzieci.
One były irrealne, były nieprawdopodobne, ich wypowiedzi, ich stosunek do
tego, co Wiktor pisał i do tego, co muwił, nie miał żadnych punktuw
stycznych ze sterczNocymi warkoczykami, rozczochranymi czuprynami,
niedomytymi szyjami, z gksiNo skurkNo na chudych rkkach, z piskliwym hałasem
dookoła. Jakby nieznana siła dla zabawy zespoliła w przestrzeni przedszkole
i dyskusjk w instytucie naukowym. PołNoczyła niepołNoczalne. Zapewne tak
czuł sik doświadczalny kot, kturemu dano kawałek ryby, podrapano za uchem i
w tej samej chwili eksplodowano pod nosem ładunek, porażono prNodem i
oślepiono reflektorem... Tak, ze wspułczuciem powiedział Wiktor do kota,
kturego stan wyobrażał sobie teraz znakomicie. Ani moja, ani twoja psychika
nie jest przygotowana na taki szok, od takiego szoku możemy nawet umrzezh...
I w tym momencie uświadomił sobie, że ugrzNozł. ObstNopiono go i nie
pozwalano przejśzh. Na sekundk ogarnkła go straszliwa panika. Nie zdziwiłby
sik, gdyby teraz spokojnie i w milczeniu powalono go na podłogk w celu
przeprowadzenia sekcji na okolicznośzh przeanalizowania ideologii. Ale dzieci
nie zamierzały go preparowazh. WyciNogały do niego otwarte ksiNożki, tanie
notesy, kartki papieru. Szeptały: "Proszk o autograf!" Piszczały: "Tu, w tym
miejscu!" Chrypiały łamliwym basem: "Pan bkdzie łaskaw!".
I Wiktor wyjNoł wieczne piuro, zdjNoł nakrktkk, z zaciekawieniem
postronnego człowieka przysłuchał sik swoim odczuciom i wcale sik nie
zdziwił, czujNoc wzbierajNocNo dumk. To były upiory przyszłości i cieszyzh
sik ich uznaniem było jednak przyjemnie.
*
W numerze hotelowym natychmiast otworzył barek, nalał sobie dżinu i
wypił jednym haustem jak lekarstwo. Z włosuw, po twarzy i za kołnierz
spływała woda - okazało sik, że zapomniał włożyzh kaptur. Spodnie przemokły
do kolan - prawdopodobnie szedł wprost po kałużach na nic nie zważajNoc.
Straszliwie chciało mu sik palizh - zdaje sik, że ani razu nie zapalił przez
te dwie godziny z hakiem...
Akceleracja, powtarzał sam sobie, kiedy zrzucił wprost na podłogk mokry
płaszcz, przebierał sik, wycierał głowk rkcznikiem. To tylko akceleracja,
uspokajał sik, zapalajNoc papierosa i zaciNogajNoc sik chciwie. To jest
właśnie akceleracja w praktyce, myślał z przerażeniem, wspominajNoc pewne
siebie dziecikce głosy wypowiadajNoce niemożliwe teksty. Boże, ratuj
dorosłych, Boże ratuj ich rodzicuw, oświezh ich, spraw, aby zmNodrzeli, to
ostatni moment... Ze wzglkdu na Ciebie samego błagam cik, Boże, bo inaczej
zbudujNo ci wieżk Babel, kamies nagrobny dla wszystkich głupcuw, kturych
wypuściłeś na tk Ziemik, aby sik płodzili i rozmnażali nie przemyślawszy jak
należy skutkuw akceleracji... Okazałeś sik prostaczkiem, bracie Boże...
Wiktor wypluł niedopałek na dywan i zapalił nowego papierosa. A
właściwie dlaczego tak sik zdenerwowałem? - pomyślał. Rozhulała mi sik
wyobraYAnia... No dobra, dzieci, no dobra - akceleracja, no dobra, rozwinikte
ponad wiek. Co to, nie widziałem dzieci ponad wiek rozwiniktych? SkNod mi
przyszło do głowy, że one same to wszystko wymyśliły? Napatrzyły sik w
mieście wszelakiego paskudztwa, naczytały sik ksiNożek, wszystko uprościły i
naturalnie doszły do wniosku, że należy zbudowazh nowy świat. I wcale nie
wszystkie sNo takie. MajNo przywudcuw, krzykaczy - Bol-Kunac... ten
pryszczaty... i jeszcze ta śliczna dziewczynka. Liderzy. A reszta - dzieci
jak dzieci, siedziały, słuchały, nudziły sik... Wiedział, że to nieprawda.
No, powiedzmy, nie nudziły sik, słuchały z ciekawościNo - to jednak
prowincja, znany pisarz... Diabła tam, w ich wieku nie czytałbym moich
ksiNożek. Diabła tam, w ich wieku poszedłbym gdzieś - tylko nie na film ze
strzelaninNo albo do wkdrownego cyrku - oglNodazh gołe nogi tancerki na
linie. Ruwno zwisał mi stary świat i nowy świat, nie miałem o tym zielonego
pojkcia - piłka nożna do kompletnego wyczerpania, wykrkcizh gdzieś żaruwkk i
trzasnNozh niNo o ściank, albo dorwazh gdzieś jakiegoś eleganta i nakłaśzh mu
po ryju... Wiktor rozwalił sik w fotelu i wyciNognNoł nogi. Wszyscy
wspominamy z rozczuleniem szczkśliwe dziecisstwo i jesteśmy przekonani, że
od czasuw Tomka Sawyera tak było, jest i bkdzie. Powinno byzh. A jeśli tak
nie jest, to znaczy, że dziecko nienormalne, budzi, jeśli popatrzezh na nie z
boku, lekkNo litośzh a przy bezpośrednim zderzeniu - pedagogiczne oburzenie.
A dziecko łagodnie patrzy na ciebie i myśli: ty oczywiście jesteś dorosły,
duży, możesz mi przyłożyzh, jednakże jak od najwcześniejszego dziecisstwa
byłeś głuptakiem, tak głuptakiem pozostaniesz i głuptakiem umrzesz, ale
nawet tego ci mało, jeszcze i ze mnie chcesz zrobizh głuptaka...
Wiktor nalał nowNo porcjk dżinu i zaczNoł wspominazh, jak to wszystko
wyglNodało i musiał pośpiesznie sobie golnNozh, żeby nie zawyzh ze wstydu. Jak
przyszedł do tych dzieciakuw zadowolony i pewny siebie, patrzNocy z gury,
modny bkcwał, jak na dzies dobry uczkstował je szlachetnNo głupotNo,
płaskimi dowcipami i pseudobohaterskim gaworzeniem, jak go usadzono, ale nie
uspokoił sik i nadal demonstrował swojNo ostrNo niewydolnośzh intelektualnNo,
jak uczciwie prubowano skierowazh go na właściwNo drogk i ostrzegano go, a on
nadal plutł trywialne banały, wciNoż liczNoc, że jakoś wyjdzie na swoje, że
co tam, nie ma co sik przesadnie wysilazh - a kiedy wreszcie straciwszy
cierpliwośzh dali mu po mordzie, małodusznie zaczai szlochazh i skarżyzh sik,
że go YAle potraktowano... kiedy zaś z litości poproszono go o autografy,
wpadł w takNo euforik, że aż wstyd pomyślezh... I Wiktor zaryczał, wiedzNoc,
że o tym, co sik dziś wydarzyło, bez wzglkdu na swojNo wysilonNo uczciwośzh
nigdy nikomu nie ośmieli sik opowiedziezh, że za jakieś puł godziny przekona
sam siebie o konieczności zachowania ruwnowagi duchowej i tak wszystko
sprytnie poprzekłada, aby wszystko nieprzyjemne, co z nim dzisiaj uczyniono,
obruciło sik w najwikkszy triumf jego życia albo ostatecznie w zwyczajne i
niezbyt interesujNoce spotkanie z prowincjonalnymi wunderkindami, kture - a
niby czego sik po nich spodziewazh? - sNo dziezhmi i dlatego nie najlepiej
orientujNo sik w literaturze i w życiu... Należałoby posłazh mnie do
departamentu oświaty, pomyślał z nienawiściNo. Tacy zawsze sNo tam
potrzebni... Mam tylko jednNo pociechk, pomyślał. Takich dzieci jest jeszcze
bardzo mało i jeżeli akceleracja bkdzie sik rozwijazh w takim samym tempie,
to do tego czasu kiedy bkdzie ich dużo, ja już dzikki Bogu szczkśliwie umrk.
Jak to dobrze - umrzezh we właściwym czasie!
Ktoś zapukał do drzwi. Wiktor krzyknNoł "Proszk!". Wszedł Pawor w
podrabianym bucharskim szlafroku, rozstrojony, ze spuchniktym nosem.
- Nareszcie - powiedział zakatarzonym głosem, usiadł naprzeciwko,
wydobył zza pazuchy wielkNo, mokrNo chustkk do nosa i zaczNoł smarkazh i
kichazh. Było to żałosne widowisko - nic nie zostało z dawnego Pawora.
- Co - nareszcie? - zapytał Wiktor. - Chce pan dżinu?
- Och, nie wiem... - odparł Pawor siNokajNoc i pochlipujNoc. - To
miasto mnie wykosczy... R - r - rum - czż - ż - żach! Och...
- Na zdrowie - powiedział Wiktor.
Pawor popatrzył na niego załzawionymi oczami.
- Gdzie sik pan podziewał? - zapytał kapryśnie. - Trzy razy pukałem do
pana, chciałem wziNozh coś do czytania. Ja tu przepadnk, jedyne moje zajkcie
- to kichanie i wycieranie nosa... w hotelu nie ma żywego ducha, poszedłem
do portiera, to ten stary idiota zaproponował mi ksiNożkk telefonicznNo i
jakieś prospekty sprzed lat... "Witamy w naszym słonecznym mieście". Ma pan
coś do czytania?
- Raczej wNotpik - rzekł Wiktor.
- Co u diabła, przecież jest pan pisarzem! No, rozumiem, koleguw pan
nie czyta, ale siebie chyba pan od czasu do czasu przeglNoda... Wszyscy
dookoła wciNoż powtarzajNo: Baniew, Baniew... Jak to tam u pana sik nazywa?
"Śmierzh po południu"? "Pułnoc po śmierci"? Nie pamiktam...
- "Nieszczkście przychodzi o pułnocy" - powiedział Wiktor.
- O to to. Niech pan da poczytazh.
- Nie dam. Nie mam - kategorycznie odparł Wiktor. - A gdybym miał, to i
tak bym nie dał. Zasmarkałby mi pan ksiNożkk. I do tego nic nie zrozumiał.
- A to dlaczego - nie zrozumiałbym? - zainteresował sik Pawor z
oburzeniem. - podobno to coś z życia homoseksualistuw, co tu można nie
zrozumiezh?
- Sam pan... - powiedział Wiktor. - Lepiej napijmy sik dżinu. Z wodNo?
Pawor kichnNoł, coś mruknNoł, rozpaczliwie rozejrzał sik dookoła,
odrzucił głowk do tyłu i znowu kichnNoł.
- Głowa mi pkka - poskarżył sik. - O w tym miejscu... A gdzie pan był?
Podobno na spotkaniu z czytelnikami? Z miejscowymi homoseksualistami?
- Gorzej - powiedział Wiktor. - Miałem spotkanie z miejscowymi
wunderkindami. Wie pan, co to jest akceleracja?
- Akceleracja? To coś, co jest zwiNozane z przedwczesnym dojrzewaniem.
Słyszałem, jakiś czas temu było o tym bardzo głośno, ale potem w naszym
departamencie powołano komisjk i ta komisja udowodniła, że to rezultat
osobistej troski pana prezydenta o dorastajNoce pokolenie lwuw i marzycieli,
tak że wszystko znalazło sik na swoim miejscu. Aleja wiem, o czym pan muwi,
bo widziałem tych miejscowych wunderkinduw. Zachowaj nas Boże od takich
lwuw, ponieważ ich właściwe miejsce jest w gabinecie osobliwości.
- A może to moje i pana miejsce jest w gabinecie osobliwości? -
zaprotestował Wiktor.
- Niewykluczone - zgodził sik Pawor. - Tylko że akceleracja nie ma z
tym nic wspulnego. Akceleracja - to problem biologiczny i fizjologiczny.
Wzrost wagi noworodkuw, a one potem nieprzytomnie rosnNo, gdzieś do dwuch
metruw, jak żyrafy, a kiedy majNo dwanaście lat, już potrafiNo sik
rozmnażazh. A tutaj - dzieci sNo najzwyczajniejsze, za to ich nauczyciele...
- Co - nauczyciele?
Pawor kichnNoł.
- Za to nauczyciele - niezwyczajni - powiedział przez nos. Wiktor
przypomniał sobie dyrektora gimnazjum.
- Co też niezwykłego jest w tutejszych nauczycielach? - zapytał - że
zapominajNo rozpiNozh rozporka?
- Jaki rozporek? - spytał Pawor ze zdumieniem gapiNoc sik na Wiktora. -
Oni w ogule nie majNo rozporkuw.
- I co jeszcze? - zapytał Wiktor.
- W jakim sensie?
- Co jeszcze jest w nich niezwykle?
Pawor długo wycierał nos, a Wiktor popijał dżin i patrzył na niego z
litościNo.
- Jak widzk, nie ma pan o niczym pojkcia - rzekł Pawor oglNodajNoc
zasmarkanNo chustkk. - Jak słusznie twierdzi pan prezydent, głuwnNo
właściwościNo naszych pisarzy jest nieznajomośzh życia i oderwanie od
interesuw narodu... Jest pan już tu ponad tydzies. Czy był pan gdziekolwiek
oprucz knajpy i sanatorium? Rozmawiał pan z kimś oprucz tego pijanego
bydlaka, Kwadrygi? Diabli wiedzNo, za co bierze pieniNodze...
- Dobra, dosyzh tego - powiedział Wiktor. - WystarczNo mi gazety.
Znalazł sik usmarkany krytyk, nauczyciel bez rozporka...
- A - a - a, nie podoba sik? - stwierdził Pawor z zadowoleniem. -
Jeżeli tak, to już nie bkdk... Niech pan opowie o spotkaniu z wunderkindami.
- Nie ma o czym opowiadazh - odparł Wiktor. - Wunderkindy, jak
wunderkindy...
- A jednak?
- No wikc przyszedłem. Zadali mi kilka pytas. Ciekawe pytania, zupełnie
dorosłe. .. - Wiktor umilkł.
- No wikc, jeśli mam byzh całkiem szczery, nieYAle mi dali popalizh.
- A jakie były pytania? - zapytał Pawor. Patrzył na Wiktora z
prawdziwym zainteresowaniem i zdaje sik ze wspułczuciem.
- Nie chodzi o pytania - westchnNoł Wiktor. - Jeżeli mam muwizh
otwarcie, to najbardziej mnNo wstrzNosnkło, że te dzieci sNo jak dorośli, i
to nie zwyczajni dorośli, ale jak dorośli najwyższej klasy... Jakaś choroba,
piekielna dysproporcja... - Pawor ze wspułczuciem kiwał głowNo. - Słowem,
YAle mi tam było - powiedział Wiktor. - Nie mam ochoty o tym muwizh.
- Rozumiem - oznajmił Pawor. - Nie pan pierwszy, nie pan ostatni. Muszk
panu powiedziezh, że rodzice dwunastoletniego dziecka - to zawsze istoty
godne litości z tysiNocem kłopotuw na głowie. Ale tutejsi rodzice to coś
szczegulnego. PrzypominajNo mi tyły armii okupacyjnej w rejonie aktywnych
działas partyzantuw... No wikc, o co pana pytano?
- No, na przykład, co to jest postkp.
- Tak. Wikc, ich zdaniem, co to takiego postkp?
- Ich zdaniem, postkp to nadzwyczaj proste. Posłazh nas wszystkich do
rezerwatuw, żebyśmy sik nie plNotali pod nogami, a wuwczas oni na wolności
bkdNo mogli spokojnie studiowazh Zurtzmansora i Spenglera. Ja w każdym razie
odniosłem takie wrażenie.
- No cuż, to bardzo możliwe. - powiedział Pawor. - Jaki ksiNodz, taka i
parafia. Pan tu opowiada - akceleracja, Zurtzmansor... A czy wie pan, co na
ten temat muwi narud?
- Kto?!
- Narud!... Narud muwi, że wszystkie nieszczkścia sNo przez mokrzakuw.
Dzieci ześwirowały - przez mokrzakuw...
- To dlatego, że w mieście nie ma Żyduw - zauważył Wiktor. Potem
przypomniał sobie mokrzaka, ktury wszedł na salk, jak dzieci wstały i jakNo
twarz miała Irma. - Pan poważnie? - zapytał.
- To nie ja - oznajmił Fawor. - To glos narodu. Vox populi. Koty
uciekły z miasta, a dzieciaki uwielbiajNo mokrzakuw, łażNo za nimi do
leprozorium, siedzNo tam dniami i nocami, rodzicuw majNo za nic, nikogo nie
słuchajNo. KradnNo w domu pieniNodze i kupujNo ksiNożki... Podobno na
poczNotku rodzice bardzo sik cieszyli, że dzieci zamiast drzezh spodnie na
płotach, cicho siedzNo w domu i czytajNo ksiNożki. Tym bardziej że pogoda
jakby nie najlepsza. Ale teraz już wszyscy widzNo, do czego to doprowadziło
i kto to wszystko zaczNoł. Teraz już nikt sik nie cieszy. Jednakże bojNo sik
mokrzakuw jak dawniej i tylko warczNo im w ślad...
Głos narodu, pomyślał Wiktor. Głos Loli i pana burmistrza. Słyszeliśmy
ten głos... Koty, deszcze, telewizory. Krew chrześcijasskich niemowlNot...
- Nie rozumiem - powiedział - pan to serio czy z nuduw?
- To nie ja! - powturzył Pawor z uczuciem. - Tak muwiNo w mieście.
- Co muwiNo w mieście, jest dla mnie jasne - rzekł Wiktor. - A co pan
sam o tym myśli? Pawor wzruszył ramionami.
- Życie płynie - powiedział mgliście. - Plotki puł na puł z prawdNo. -
Popatrzył na Wiktora znad chustki. - Proszk mnie nie uważazh za idiotk -
powiedział. - Niech pan lepiej przypornni sobie te dzieci - gdzie jeszcze
widział pan takie dzieci? Albo ostatecznie, tyle takich dzieci?
Fakt, pomyślał Wiktor, takie dzieci... Koty kotami, ale ten mokrzak na
sali - to już nie koty puł na puł z deszczem... Jest takie określenie -
twarz rozświetlona od wewnNotrz. Właśnie takNo twarz miała Inna, a kiedy
rozmawia ze mnNo, jej twarz oświetlona jest tylko z zewnNotrz. Z matkNo zaś
w ogule nie rozmawia - cedzi coś przez zkby z pobłażliwNo odrazNo... Ale
jeżeli to tak, jeżeli to prawda, a nie wstrktne gadanie, to sprawa wyglNoda
wyjNotkowo paskudnie. Czego oni chcNo od dzieci? To przecież chorzy ludzie,
skazani... i w ogule to świsstwo podjudzazh dzieci przeciwko rodzicom, nawet
przeciwko takim rodzicom jak ja i Lola. Wystarczy nam pan prezydent - narud
jest ważniejszy niż macierzysstwo i ojcostwo, Legia Wolności waszNo matkNo i
ojcem, wikc dzieciak biegnie do najbliższego sztabu i zawiadamia, że ojciec
nazwał pana prezydenta dziwnym człowiekiem, a matka nazwała wyprawy Legii
rujnujNocym przedsikwzikciem. A teraz jeszcze na domiar złego pojawia sik
czarny, mokry facet i nie owijajNoc w bawełnk oznajmia, że twuj ojciec - to
pijak i bezmuzgie bydlk, a matka - kretynka i dziwka. Powiedzmy nawet, że
tak jest naprawdk, ale to wszystko jedno świsstwo, należy to robizh inaczej,
nie ich pieski interes, nie oni za to odpowiadajNo i nikt ich nie prosi,
żeby zajmowali sik tego rodzaju oświatNo... Patologia jakaś i tyle... Jeżeli
to tylko oświata i nic poza tym. A jeśli coś gorszego? Dziecik zaczyna
rużanymi usteczkami szczebiotazh o postkpie, zaczyna muwizh straszne, okrutne
rzeczy, nie wiedzNoc co szczebiocze, ale już od pieluch przyucza sik do
intelektualnego okruciesstwa, najgorszego okruciesstwa, jakie można
wymyślizh, a tamci, zamotawszy czarnymi szmatami łuszczNoce sik fizjonomie,
stojNo za scenNo i pociNogajNo za sznurki... to zaś znaczy, że nie ma
żadnego nowego pokolenia, za to jest stara i brudna zabawa w marionetki, a
ja byłem podwujnym osłem, kiedy zamierałem dziś na tej scenie... Ależ to
paskudna zabawa - ta nasza cywilizacja...
- ...kto ma oczy niechaj zobaczy - muwił Pawor. - Nie wpuszczajNo nas
do leprozorium. Drut kolczasty, żołnierze, w porzNodku. Ale coś niecoś można
zobaczyzh i tutaj wmieście. Widziałem, jak mokrzaki rozmawiajNo z dziezhmi i
jak sik przy tym zachowujNo te dzieci, jak zamieniajNo sik nieomal w anioły,
a zapytaj takiego jak sik idzie do fabryki - wyleje na ciebie kubeł
pogardy...
Nie wpuszczajNo nas do leprozorium, myślał Wiktor. Drut kolczasty, a
mokrzaki swobodnie spacerujNo sobie po mieście. Ale przecież nie Golem to
wymyślił... Ojciec narodu. Co za ścierwo, pomyślał. Co za kanalia. Wikc to
jego robota. Najlepszy przyjaciel dzieci... Całkiem niewykluczone, to bardzo
do niego podobne. A wie pan, panie prezydencie, na passkim miejscu
urozmaiciłbym, a przynajmniej prubowałbym urozmaicizh swoje sztuczki. Zbyt
łatwo odrużnizh passki ogon od wszystkich innych ogonuw. Drut kolczasty,
żołnierze, przepustki - czyli pan prezydent, czyli bez najmniejszej
wNotpliwości jakieś paskudztwo...
- Na diabła tam drut kolczasty? - zapytał Wiktor.
- A skNod ja mogk wiedziezh? - odparł Pawor. - Nigdy przedtem drutu
kolczastego w tym miejscu nie było.
- To znaczy, że pan tam już kiedyś był?
- Dlaczego? Nie byłem. Ale nie jestem tu pierwszym inspektorem
sanitarnym... zresztNo nie chodzi o drut kolczasty, czy to mało na świecie
kolczastego drutu? Dzieci tam wpuszczajNo bez żadnych przeszkud, mokrzakuw
wypuszczajNo bez przeszkud, ale ani pana, ani mnie nie wpuszczajNo - i to
jest dziwne.
Nie, to chyba jednak nie prezydent, myślał Wiktor. Prezydent i czytanie
Zurtzmansora, a może jeszcze i Baniewa - to nijak do siebie nie pasuje. Do
tego ta destrukcyjna ideologia... Gdybym ja coś takiego napisał, chyba by
mnie ukrzyżowali - Niepojkte, niezrozumiałe... Nieczysta sprawa... Trzeba
bkdzie zapytazh Irmy, pomyślał. Po prostu zapytam i zobaczk, co ona zrobi...
ZresztNo chyba i Diana powinna coś niecoś wiedziezh.
- Pan mnie nie słucha? - zapytał Pawor.
- Przepraszam, zamyśliłem sik.
- Muwik, że wcale bym sik nie zdziwił, gdyby miasto zastosowało jakieś
środki. ZresztNo, jak przystoi miastu, środki okrutne.
- Ja też bym sik nie zdziwił - wymamrotał Wiktor. - Nie zdziwik sik,
nawet jeśli ja sam zechck zastosowazh jakieś środki.
Pawor wstał i podszedł do okna.
- Ale pogoda - powiedział zgnkbiony. - Wyjechazh by stNod jak
najprkdzej... Da mi pan ksiNożkk, czy nie?
- Nie mam żadnych ksiNożek - powiedział Wiktor. - Wszystko co
przywiozłem, jest w sanatorium... Niech pan posłucha, a po co mokrzakom
nasze dzieci?
Pawor wzruszył ramionami.
- To przecież chorzy ludzie - odpowiedział. - SkNod możemy wiedziezh? My
przecież jesteśmy zdrowi. Zapukano do drzwi i wszedł Golem - cikżki i mokry.
- Zapytamy Golema - powiedział Pawor. - Golem, po co mokrzakom nasze
dzieci?
- Wasze dzieci? - zapytał Golem, uważnie oglNodajNoc etykietkk na
butelce z dżinem. - A pan ma dzieci, Pawor?
- Pawor twierdzi - odparł Wiktor - jakoby mokrzaki buntowały miej skie
dzieci przeciwko rodzicom. Co pan wie na ten temat, Golem?
- Hm... mruknNoł Golem. - Gdzie pan ma czyste szklanki? Aha... Mokrzaki
buntujNo dzieci? No cuż... Nie oni pierwsi, nie oni ostatni. - Nie
zdejmujNoc płaszcza opadł na kozetkk i powNochał dżin w szklance. - A niby
dlaczego w naszych czasach nie buntowazh dzieci przeciwko rodzicom, jeżeli
białych szczuje sik na czarnych, żułtych na białych, a głupich szczujNo na
mNodrych... Co pana właściwie dziwi?
- Pawor twierdzi - powturzył Wiktor - że passcy pacjenci włuczNo sik po
mieście i uczNo dzieci rużnych dziwnych rzeczy. Ja też zauważyłem coś
podobnego, chociaż na razie jeszcze niczego nie twierdzk. Tak wikc, niczemu
sik nie dziwik, tylko pytam pana - czy to prawda, czy nie?
- O ile wiem - powiedział Golem odpijajNoc ze szklanki - mokrzaki od
wiekuw mieli prawo chodzizh po mieście. Nie wiem, co pan ma na myśli muwiNoc
o uczeniu dziwnych rzeczy, ale niech mi bkdzie wolno zapytazh pana jako
tubylca - czy zna pan zabawkk, ktura nazywa sik "zła fryga"?
- No, oczywiście - odrzekł Wiktor.
- Miał pan takNo zabawkk?
- r Ja oczywiście nie miałem... ale koledzy, o ile pamiktam, chyba
tak... - Wiktor zamilkł. - Tak, rzeczywiście - powiedział. - Chłopcy muwili,
że tego bNoczka podarował im mokrzak. O to panu chodzi?
- Tak, właśnie o to. I "pogodnik" - i "drewnianNo rkkk"...
- Pardon - wtrNocił Pawor. - Czy ja, przybysz ze stolicy, mugłbym sik
dowiedziezh, o czym rozmawiajNo tubylcy?
- Nie mugłby pan - odparł Golem. - To nie leży w passkiej kompetencji.
- SkNod pan wie, co leży, a cc) nie leży w moich kompetencjach? -
zapytał Pawor urażonym tonem.
- Wiem - powiedział Golem. - Zgadujk, bo tak mi sik podoba,... i niech
pan przestanie łgazh, przecież prubował pan kupizh u Teddyego "pogodnik", wikc
świetnie pan wie, co to takiego.
- Niech pan idzie do diabła - kapryśnie oznajmił Pawor. - Nie chodzi mi
o "pogodnik"...
- Chwileczkk, Pawor - niecierpliwie przerwał mu Wiktor. - Golem, nie
odpowiedział pan na moje pytanie.
- Czyżby? A mnie sik wydawało, że odpowiedziałem... Widzi pan,
Wiktorze, mokrzaki to cikżko i beznadziejnie chorzy ludzie. To straszna
rzecz - choroba genetyczna. Ale pomimo wszystko zachowujNo dobrozh i
mNodrośzh, wikc nie trzeba ich krzywdzizh.
- Kto ich krzywdzi?
- Czyżby pan ich nie krzywdził?
- Na razie nie. Na razie nawet wrkcz przeciwnie.
- No to w takim razie wszystko w porzNodku - stwierdził Golem i wstał.
- W takim razie jedziemy. Wiktor wytrzeszczył oczy.
- DokNod jedziemy?
- Do sanatorium. Jadk do sanatorium, pan jak widzk też sik wybiera do
sanatorium, a Pawor niech sik kładzie do łużka. Dośzh zarażania grypNo. l
Wiktor spojrzał na zegarek.
- Czy nie jest za wcześnie?
- Jak pan chce. Tylko niech pan pamikta, że od dzisiejszego dnia
autobus nie chodzi. Jest nierentowny.
- A może najpierw zjemy obiad?
- Jak pan chce - powturzył Golem. - Ja nigdy nie jadani obiaduw. I panu
nie radzk. Wiktor pomacał sik po brzuchu.
- Tak - powiedział. Potem popatrzył na Pawora. - Chyba pojadk.
- Nic mi do tego - odparł Pawor. Był obrażony. - Niech pan przynajmniej
ksiNożki przywiezie.
- Na pewno - obiecał Wiktor i zaczNoł sik ubierazh.
Kiedy wsiedli do samochodu, pod wilgotny brezent, do wilgotnej,
śmierdzNocej tytoniem, benzynNo i lekarstwami kabiny, Golem zapytał:
- Czy rozumie pan aluzje?
- Czasami - odpowiedział Wiktor. - Kiedy wiem, że to aluzja. A bo co?
- A wikc zwracam panu uwagk: aluzja. Niech pan mniej gada.
- Hm - wymamrotał Wiktor. - I jak mam to rozumiezh?
- Jako aluzjk. Niech pan przestanie trzaskazh dziobem.
- Z przyjemnościNo - powiedział Wiktor i popadł w zamyślenie.
Przejechali miasto, minkli fabrykk konserw, przecikli pusty miejski
park, zapuszczony, mizerny, na wpuł zgniły z wilgoci, przemknkli obok
stadionu, na kturym umorusani, w błotnych cktkach jak żyrafy, "Bracia w
sapiencji" uparcie kopali mokrymi, napkczniałymi butami napkczniałNo piłkk i
wytoczyli sik na szosk prowadzNocNo do sanatorium. Dookoła, za kurtynNo
deszczu leżał mokry, płaski jak stuł step, niegdyś suchy, wypalony i
kłujNocy a teraz z wolna przemieniajNocy sik w grzNoskie mokradła.
- Pana aluzja - rzekł Wiktor - przypomniała mi pewnNo rozmowk, mojNo
rozmowk z jego ekscelencjNo panem referentem pana prezydenta do spraw
passtwowej ideologii. Jego ekscelencja wezwał mnie do swego skromnego -
trzydzieści metruw na dwadzieścia - gabinetu i zainteresował sik: "Wiktor,
czy chce pan nadal miezh swuj kawałek chleba z masłem?" Ja, naturalnie
odpowiedziałem twierdzNoco. "No to niech pan przestanie brzdNokazh!" -
ryknNoł jego ekscelencja i odprawił mnie skinieniem dłoni.
Golem uśmiechnNoł sik. ,
- A właściwie na czym pan brzdNokał?
- Jego ekscelencja miał na myśli moje zhwiczenia na banjo w
młodzieżowych klubach. Golem spojrzał na niego zezem.
- A właściwie skNod pan ma pewnośzh, że nie jestem szpiclem?
- A ja wcale nie mam takiej pewności - zaprzeczył Wiktor. - Po prostu
mi to zwisa. Poza tym teraz nie muwi sik "szpicel". "Szpicel" to archaizm.
Teraz wszyscy kulturalni ludzie muwiNo "kabel".
- Nie wyczuwam rużnicy - zauważył Golem.
- Praktycznie, ja ruwnież - powiedział Wiktor. - A wikc przestajemy
trzaskazh dziobem. Czy pana pacjent wyzdrowiał?
- Moi pacjenci nigdy nie wracajNo do zdrowia.
- Pan ma wspaniałNo opinik! Ale ja pytam o tego nieszczkśnika, ktury
wpadł w potrzask. Jak jego noga?
Golem milczał chwilk, a potem zapytał:
- Kturego z nich ma pan na myśli?
- Nie rozumiem - odparł Wiktor. - Naturalnie, że tego, ktury wpadł w
potrzask.
- Było ich czterech - stwierdził Golem wpatrzony w drogk zalanNo
deszczem. - Jeden wpadł w potrzask, drugiego niusł pan na plecach, trzeciego
zabrałem samochodem, a z powodu czwartego niedawno rozpktał pan
skandalicznNo bujkk w restauracji.
Wiktor milczał, oszołomiony. Golem milczał ruwnież. Świetnie prowadził
samochud, objeżdżajNoc niezliczone wyboje na starym asfalcie.
- No, no, niech sik pan tak nie mkczy - oznajmił wreszcie Golem. -
Żartowałem. On był jeden. I jego noga zagoiła sik tej samej nocy.
- To także żart? - zapytał Wiktor. - Ha - ha - ha. Teraz rozumiem,
dlaczego passcy chorzy nigdy nie wracajNo do zdrowia.
- Moi chorzy - powiedział Golem - nigdy nie wracajNo do zdrowia z dwuch
powoduw. Po pierwsze, ja, jak zresztNo każdy przyzwoity lekarz, nie umiem
leczyzh genetycznych chorub. A po drugie, oni nie chcNo wyzdrowiezh.
- Zabawne - wymamrotał Wiktor - Tyle już sik nasłuchałem o tych
passkich mokrzakach, że teraz, jak Boga kocham, jestem w stanie uwierzyzh we
wszystko - i w deszcze, i w koty, i w to, że zgruchotana kośzh może sik
zrosnNozh w ciNogu jednej nocy.
- No tak - rzekł Wiktor. - Dlaczego w mieście nie ma kotuw? Przez
mokrzaki. A Teddyego niedługo zjedzNo myszy... Mugłby pan zaproponowazh
mokrzakom, żeby przy okazji wyprowadzili z miasta ruwnież i myszy.
- A la szczurołap z Hamelin? - zapytał Golem.
- Tak - lekkomyślnie potwierdził Wiktor. - Właśnie a la - potem
przypomniał sobie czym skosczyła sik historia ze szczurołapem z Hamelin. -
Nie ma w tym nic śmiesznego - powiedział. - Byłem dzisiaj w gimnazjum.
Widziałem dzieci. - I widziałem, jak sik zachowywały, kiedy pojawił sik
jakiś tam mokrzak. Teraz wcale sik nie zdziwik, jeśli pewnego pikknego dnia
wyjdzie na miejski rynek mokrzak z akordeonem i wyprowadzi dzieci diabli
wiedzNo dokNod.
- Nie zdziwi sik pan - powiedział Golem. - A co jeszcze pan zrobi?
- Nie wiem... może zabiork mu akordeon.
- I sam pan zagra?
- Tak - westchnNoł Wiktor. - To prawda. Nie mam czym przyciNognNozh tych
dzieci, zrozumiałem to dzisiaj . Ciekawe, czym oni je przyciNogajNo?
Przecież pan to wie, Golem.
- Wiktor, niech pan przestanie brzdNokazh - powiedział Golem.
- Jak pan sobie życzy - odparł Wiktor. - Bardzo starannie, i mniej lub
bardziej zrkcznie uchyla sik pan od odpowiedzi na moje pytania, świetnie to
zauważyłem. Bez sensu. Dowiem sik tak czy inaczej, a pan straci sposobnośzh,
aby nadazh informacji wygodne dla pana zabarwienie emocjonalne.
- Tajemnica lekarska! - wyrzekł Golem. - A poza tym, ja nic nie wiem.
Mogk sik tylko domyślazh.
Przyhamował. Przed nimi, za welonem deszczu, pojawiły sik na drodze
jakieś sylwetki. Trzy szare sylwetki i szary słup przydrożny z drogowskazami
"Leprozorium - 6 km" i "Sanatorium GorNoce YArudła - 2,5 km". Sylwetki
cofnkły sik na pobocze - dorosły mkżczyzna i dwoje dzieci.
- Niech sik pan zatrzyma - powiedział Wiktor ochrypłym nagle głosem.
- Co sik stało? - Golem zahamował.
Wiktor nie odpowiedział. Patrzył na ludzi obok słupa, na rosłego
czarnego mokrzaka w dresie przesiNokniktym wodNo, na chłopca, ktury ruwnież
był bez płaszcza i na dziewczynkk, bosNo, w sukience oblepiajNocej ciało.
Nastkpnie gwałtownie otworzył drzwi i wyskoczył na szosk. Deszcz i wiatr
uderzyły go po twarzy, aż sik zachłysnNoł, ale nie zauważył tego. Czuł
niepohamowanNo wściekłośzh, kiedy "na sik ochotk tłuc i łamazh, ale jeszcze ma
sik świadomośzh własnego szalesstwa. Na sztywnych nogach podszedł do
mokrzaka. "
- Co tu sik dzieje? - wycedził przez zkby. A potem do curki patrzNocej
na niego ze zdziwieniem: - Irma, natychmiast do samochodu! - A potem znowu
do mokrzaka: - Niech pana diabli wezmNo, co pan wyprawia? - i znowu do Irmy:
Marsz do samochodu, do kogo muwik!
Irma nie ruszyła sik z miejsca. Wszyscy troje stali nadal, oczy
mokrzaka nad czarnNo opaskNo spokojnie mrugały. A potem Irma powiedziała z
niepojktNo intonacjNo "To muj ojciec" i Wiktor nagle zrozumiał, rdzeniem
pacierzowym zrozumiał, że tu nie można wrzeszczezh, wymachiwazh pikściami, nie
można grozizh, chwytazh za kołnierz, ciNognNozh... i w ogule nie można sik
wściekazh. Powiedział bardzo spokojnie:
- Irma, idYA do samochodu, jesteś cała mokra. Bol-Kunac, na twoim
miejscu też poszedłbym do samochodu.
Był pewny, że Irma posłucha i rzeczywiście posłuchała. Ale niezupełnie
tak, jakby sobie tego życzył. Nie, nie to, żeby chozhby spojrzeniem poprosiła
mokrzaka o zgodk, ale powstał cies wrażenia, że jednak coś zaszło, jakaś
wymiana poglNoduw, jakaś krutka narada, w wyniku kturej podjkto decyzjk na
jego korzyśzh. Irma zadarła nos i poszła w kierunku samochodu, a Bol-Kunac
odparł grzecznie:
- Jestem panu niezmiernie wdzikczny, panie Baniew, ale doprawdy lepiej
bkdzie jeżeli zostank.
- Jak chcesz - stwierdził Wiktor. - Bol-Kunac mało go wzruszał. Teraz
trzeba jeszcze było powiedziezh coś na pożegnanie temu mokrzakowi. Wiktor z
gury wiedział, że to bkdzie coś bardzo głupiego, ale cuż poczNozh? - tak
zwyczajnie odejśzh po prostu nie mugł. Ze wzglkduw czysto prestiżowych. I
powiedział.
- Pana zaś, łaskawco - oznajmił wyniośle - nie zapraszam. Najwidoczniej
czuje sik pan tu jak ryba w wodzie.
Nastkpnie odwrucił sik i rzuciwszy wyobrażonNo rkkawick, odmaszerował.
Wypowiedziawszy te słowa, myślał z obrzydzeniem, hrabia oddalił sik z
godnościNo...
Inna wlazła z nogami na przednie siedzenie i wyżymała wodk z
warkoczykuw. Wiktor wcisnNoł sik do tyłu, pochrzNokujNoc ze wstydu, a kiedy
Golem ruszył, powiedział:
- Wypowiedziawszy te słowa, hrabia oddalił sik... Wsus tutaj nogi,
Irma, to ci je rozetrk.
- Po co? - z ciekawościNo zapytała Irma.
- Chcesz złapazh zapalenie płuc? Daj tu nogi!
- Bardzo proszk - odrzekła Irma, zwinkła sik na siedzeniu i przesunkła
do tyłu jednNo nogk.
Już z gury zadowolony z siebie, że oto nareszcie zrobi coś pożytecznego
i właściwego, Wiktor ujNoł obiema rkkami tk chudNo, dziewczysskNo nogk -
mokrNo i wzruszajNocNo, już przymierzył sik, żeby jNo rozcierazh - do
czerwoności, do purpury, dobrymi ojcowskimi dłosmi, tk brudnNo,
zlodowaciałNo nogk, odwieczne YArudło kataruw, gryp, stanuw zapalnych drug
oddechowych i obustronnych zapales płuc - kiedy stwierdził, że jego dłonie
sNo chłodniejsze niż jej stopy. SiłNo inercji wykonał jeszcze kilka ruchuw
masujNocych, a nastkpnie ostrożnie tk stopk wypuścił. Przecież wiedziałem,
pomyślał nagle, przecież wiedziałem o tym jeszcze wtedy, kiedy stałem przed
nimi, wiedziałem, że tu sik kryje jakiś podstkp, że dzieciom nic nie grozi,
żadne katary i zapalenia, tylko nie chciałem w to uwierzyzh, ale chciałem
ratowazh, wyrywazh ze szponuw, płonNozh sprawiedliwym gniewem, spełniazh
obowiNozek i znowu napuścili mnie na wodk, i znowu wyszedłem na idiotk,
drugi raz tego samego dnia...
- Zabieraj swojNo nogk - rzekł do Irmy. Irma zabrała nogk i zapytała:
- DokNod jedziemy - do sanatorium?
- Tak - powiedział Wiktor i spojrzał na Golema czy ten aby nie zauważył
jego hasby. Ale Golem z niewzruszonym spokojem patrzył na drogk, cikżki,
rozlany, siedział spokojnie przy kierownicy siwy, niechlujny, przygarbiony i
wszystkowiedzNocy.
- A po co? - zapytała Irma.
- Przebierzesz sik w suche ubranie i położysz do łużka.
- Jeszcze czego! - powiedziała Irma. - Coś ty wymyślił?
- Dobra, dobra... - wymamrotał Wiktor. - Dam ci ksiNożki i bkdziesz
sobie czytazh.
Rzeczywiście, po jakiego diabla wiozk jNo tam? - pomyślał. Diana... No,
to sik jeszcze zobaczy. Żadnego picia i w ogule nic z tych rzeczy, ale jak
ja jNo odwiozk z powrotem? E tam, wezmk jakikolwiek samochud i odwiozk...
Dobrze by było coś sobie łyknNozh
- Golem... - zaczNoł, ale sik opamiktał. Nie wypada, do diabla.
- Tak? - zapytał Golem nie odwracajNoc sik.
- Nie, nic - westchnNoł Wiktor, wpatrzony w szyjkk butelki sterczNocej
z kieszeni Golema. - Irma - powiedział znużonym głosem. - Co robiliście na
tych rozstajach?
- Myśleliśmy mgłk - odpowiedziała Irma.
- Co?
- Myśleliśmy mgłk - powturzyła Irma.
- O mgle - poprawił Wiktor - albo na temat mgły.
- A to po co - o mgle? - zapytała Irma.
- Myślezh - to czasownik nieprzechodni - objaśnił Wiktor - a wikc wymaga
przyimka. Czy przerabialiście czasowniki przechodnie?
- Zależy, jak na to popatrzezh - odparła Irma. - Myślezh mgłk - to jedno,
a myślezh o mgle - to zupełnie coś innego... i nie wiadomo komu to potrzebne
- myślezh o mgle.
Wiktor wyjNoł papierosa i zapalił.
- Poczekaj - powiedział. - Myślezh mgłk - tak sik nie muwi, to
niegramatycznie. SNo takie czasowniki - nieprzechodnie, myślezh, biegazh,
chodzizh... Zawsze wymagajNo przyimka. Chodzizh po ulicy. Myślezh o... no o
czymś tam...
- Myślezh głupstwa - podpowiedział Golem.
- No, to jest wyjNotek - stwierdził Wiktor nieco stropiony.
- Szybko chodzizh - powiedział Golem.
- Szybko - to nie jest rzeczownik - zapalczywie oznajmił Wiktor. -
Niech pan nie mNoci dziecku w głowie, Golem.
- Tato, czy możesz nie palizh? - zainteresowała sik Irma.
Zdaje sik, że Golem wydał z siebie jakiś dYAwikk, a byzh może to silnik
kichnNoł wspinajNoc sik pod gurk. Wiktor zgniutł papierosa i rozdeptał go
obcasem. Podjeżdżali do sanatorium, a z boku od stepu na spotkanie deszczu
sunkła nieprzejrzysta biała ściana.
- No i masz mgłk - rzekł Wiktor. - Możesz jNo myślezh. A także wNochazh,
biegazh i chodzizh. Irma chciała coś powiedziezh, ale wtrNocił sik Golem.
- Nawiasem muwiNoc - stwierdził - czasownik "myślezh" wystkpuje jako
przechodni także w zdaniach podrzkdnie złożonych. Na przykład - myślk, że...
i tak dalej.
- To zupełnie inna sprawa - nie zgodził sik Wiktor. Obrzydło mu. Miał
okropnNo ochotk wypizh i zapalizh. Zachłannie popatrzył na szyjkk butelki.
- Nie jest ci zimno, Irma? - zapytał z niejasnNo nadziejNo.
- Nie. A tobie?
- Trochk mnie trzksie - przyznał sik Wiktor.
- Trzeba wypizh dżinu - zauważył Golem.
- Tak, byłoby nieYAle... A może pan ma?
- Mam - powiedział Golem. - Ale już prawie jesteśmy na miejscu.
Jeep wjechał w bramk i zaczkło sik to, o czym Wiktor jakoś nie
pomyślał. Pierwsze smugi mgły dopiero zaczkły przesNoczazh sik przez kratk
ogrodzenia i widocznośzh była znakomita. Na drodze przed samochodem leżała
postazh w przemokniktej piżamie, leżała z takNo minNo jakby spoczywała tu już
od wielu dni i nocy. Goleni ostrożnie objechał ciało, minNoł gipsowNo wazk
ozdobionNo nieskomplikowanymi rysunkami i odpowiednimi napisami i
przyłNoczył sik do stada samochoduw stłoczonych przed wejściem do prawego
skrzydła. Irma otworzyła drzwi i natychmiast jakaś zapita morda wychyliła
sik z okna najbliższego samochodu i wybeczała: "Dziecino, chcesz, to ci sik
oddam?" Wiktor wysiadł zamierajNoc. Irma z ciekawościNo rozglNodała sik
dookoła. Wiktor mocno ujNoł jNo za rkkk i poprowadził do wejścia. Na
schodkach, pod deszczem siedziały dwie dziwki w bieliYAnie i ulicznymi
głosami śpiewały o okrutnym aptekarzu, co to nie chce im sprzedazh heroiny.
Na widok Wiktora umilkły, ale kiedy przechodził obok, jedna z nich
sprubowała złapazh go za spodnie. Wiktor wepchnNoł Irmk do holu. Było tu
ciemno, okna zasłonikte, śmierdziało dymem tytoniowym i jakimś kwaskiem,
trzeszczał projektor i na białej ścianie podskakiwały pornograficze obrazki.
Wiktor z zaciśniktymi zkbami deptał po cudzych nogach ciNognNoc za sobNo
potykajNocNo sik Irmk, a za nimi biegły gniewne, niecenzuralne okrzyki.
Pokonali wreszcie hol i Wiktor, przeskakujNoc po trzy stopnie, pobiegł po
pokrytych dywanem schodach. Irma milczała i Wiktor bał sik na niNo spojrzezh.
"
Na podeście czekał już na niego z otwartymi objkciami Roscheper Nant.
"Wiktor! - zachrypiał - Przy - yyjacielu! - w tym momencie zauważył Irmk i
wpadł w entuzjazm. - Wiktor! I ty też! Na małoletnie małolatki!" Wiktor
przymknNoł oczy, mocno nadepnNoł mu na nogk i pchnNoł w pierś - Roscheper
upadł na plecy przewracajNoc kosz na śmieci. Zlany potem Wiktor pomaszerował
korytarzem. Irma bezszelestnymi susami sadziła obok. PchnNoł drzwi Diany -
były zamknikte, klucza nie było. Załomotał wściekle, i Diana natychmiast sik
odezwała: "Wynoś sik do wszystkich diabłuw! - wrzasnkła z furiNo. -
ŚmierdzNocy impotent! Guwniarz, łajno zasrane!" "Diana - zaryczał Wiktor. -
Otwieraj!" Diana zamilkła i drzwi sik otwarły. Stała na progu z importowanym
parasolem w pogotowiu. Wiktor odsunNoł jNo, wepchnNoł Irmk do pokoju i
zatrzasnNoł za sobNo drzwi.
- A, to ty - powiedziała Diana. - A ja myślałam, że znowu Roscheper. -
Czuzh było od niej alkoholem. - Boże - powiedziała. - Kogoś ty przyprowadził?
- To jest moja curka - z trudem odparł Wiktor. - Irma. Irmo, to jest
Diana.
Patrzył Dianie w oczy z rozpaczNo i nadziejNo. Dzikki Bogu, zdaje sik,
że nie była pijana. Albo z miejsca wytrzeYAwiała.
- Ty chyba oszalałeś - rzekła cicho.
- Irma przemokła - wydusił z siebie. - Przebierz jNo w suche rzeczy,
połuż do łużka i w ogule...
- Nie położk sik - oznajmiła Irma.
- Irma - powiedział Wiktor. - BNodYA łaskawa słuchazh, bo inaczej zaraz
kogoś spiork...
- Niekturych z tu obecnych rzeczywiście należałoby sprazh - stwierdziła
Diana beznadziejnym głosem.
- Diano - rzekł Wiktor. - Proszk cik.
- Dobra - powiedziała Diana. - IdYA do siebie. Damy sobie radk.
Wiktor wyszedł z ogromnNo ulgNo. Poszedł prosto do swojego pokoju, ale
i tam nie było spokoju. Na poczNotek musiał wyrzucizh na korytarz absolutnie
nieznanNo park, ktura sik tam zagnieYAdziła oraz uświnionNo bieliznk
pościelowNo. Potem zamknNoł drzwi, zwalił sik na goły materac, zapalił
wilgotnego papierosa i zaczNoł sik zastanawiazh, co też właściwie
narozrabiał.
*
Wiktor obudził sik puYAno, była pora obiadu. Trochk bolała głowa, ale
nastruj okazał sik nieoczekiwanie dobry.
Wieczorem, wypaliwszy paczkk papierosuw, zszedł na duł, damskNo
szpilkNo do włosuw otworzył czyjś samochud, wyprowadził Irmk służbowym
wyjściem i odwiuzł jNo do matki. PoczNotkowo jechali w milczeniu. Wiktora aż
skrkcało, tak paskudnie sik czuł, Irma zaś siedziała obok, czyściutka,
schludna, uczesana według najnowszej mody - żadnych tam warkoczykuw - i
zdaje sik miała nawet podmalowane wargi. Miał ogromnNo ochotk na nawiNozanie
rozmowy, ale musiałby zaczynazh od przyznania sik do niebotycznej głupoty, a
to wydało mu sik niepedagogiczne. Skosczyło sik na tym, że Irma nagle, ni z
tego ni z owego, pozwoliła mu zapalizh (pod warunkiem, że wszystkie okna
bkdNo otwarte) i zaczkła opowiadazh, jakie to wszystko było dla niej ciekawe,
jakie to podobne do tego, o czym poprzednio czytała, ale w co nie bardzo
wierzyła, jak to znakomicie z jego strony, że zorganizował jej takNo
nieoczekiwanNo i w najwyższym stopniu pouczajNocNo przygodk, że w ogule jako
ojciec jest całkiem do przyjkcia, nie zanudza i nie gada głupstw, że Diana
jest "prawie nasza", wszystkich nienawidzi, szkoda tylko, że tak niewiele
wie i za bardzo lubi wypizh, ale to akurat w koscu nie jest takie straszne,
ty też lubisz wypizh, a wszystkim sik spodobałeś, dlatego, że muwiłeś
uczciwie, nie udawałeś jakiegoś tam strażnika elitarnej wiedzy i całkiem
słusznie, ponieważ nie jesteś żadnym strażnikiem, i nawet Bol-Kunac
powiedział, że w całym mieście jesteś jedynym człowiekiem wartościowym,
jeśli oczywiście nie liczyzh doktora Golema, ale Golem właściwie nie ma z
miastem nic wspulnego, a poza tym nie jest pisarzem, nie wyraża ideologii, a
jak ty uważasz, czy ideologia jest w ogule potrzebna, czy lepiej bez niej,
wielu teraz uważa, że nadchodzi koniec wieku ideologii...
W rezultacie odbyła sik znakomita rozmowa, obie strony były pełne
szacunku jedna dla drugiej i po powrocie do hotelu (samochud postawił na
jakimś zagraconym podwurzu), Wiktor uważał już, że ojcostwo nie jest tak
bardzo niewdzikcznym zajkciem, szczegulnie jeśli zna sik życie i umie sik
wykorzystazh w celach wychowawczych nawet jego ciemne strony. W zwiNozku z
tym wypił z Teddym, ktury także był ojcem i także interesował sik problemami
wychowania, ponieważ jego pierworodny miał I4 lat - trudny wiek przejściowy,
twoja jeszcze da ci do wiwatu... to znaczy wnuk Teddyego miał I4 lat, a
wychowaniem syna nie mugł sik zajmowazh dlatego, że syn spkdził dziecisstwo w
obozie koncentracyjnym. Nie wolno bizh dzieci, twierdził Teddy. I bez ciebie
przez całe życie bkdzie je bizh każdy, kto ma rkce i nogi, a jeśli masz chkzh
uderzyzh dzieciaka, lepiej daj po mordzie samemu sobie, ze znacznie wikkszym
pożytkiem dla sprawy.
Po kturymś z rzkdu kieliszku Wiktor przypomniał sobie, że Irma ani
słowem nie wspomniała o jego okropnym zachowaniu na rozstajnych drogach i
doszedł do wniosku, że jego curka jest przebiegłym stworzeniem i w ogule
uciekazh sik za każdym razem do pomocy kochanki, kiedy nie wiadomo jak
wykaraskazh sik z trudnej sytuacji, w kturNo sam sik uwikłałeś - to co
najmniej nieuczciwe. Te wnioski zmartwiły go, ale właśnie przyszedł doktor
R. Kwadryga i zamuwił swojNo codziennNo butelkk rumu, wikc wypili tk
butelkk, na skutek czego Wiktor znowu zobaczył wszystko w rużowych barwach,
ponieważ stało sik jasne, że Irma po prostu nie chciała go martwizh, co
oznacza, że szanuje ojca, a byzh może nawet go kocha. .. Potem przyszedł
jeszcze ktoś, i coś zamuwił. Potem prawdopodobnie Wiktor poszedł spazh...
Prawdopodobnie... Należy przypuszczazh, że spazh... Co prawda zachowało sik
jeszcze jedno wspomnienie - kafelki na podłodze zalane wodNo, ale co to była
za podłoga i co to była za woda, nie sposub było odtworzyzh... I lepiej nie
odtwarzazh...
Doprowadziwszy sik do porzNodku Wiktor zszedł na duł, zabrał z recepcji
świeże gazety i porozmawiał o przeklktej pogodzie.
- Jak ja wczoraj? - zapytał niedbale. - Nie za bardzo?
- Właściwie nie za bardzo - powiedział uprzejmie recepcjonista. -
Rachunek da panu Teddy.
- Aha - powiedział Wiktor i postanowiwszy chwilowo niczego nie
precyzowazh, poszedł do restauracji. Wydało mu sik, że lamp na sali jest
jakby mniej. - O, do diabła - pomyślał ze strachem. Teddyego jeszcze nie
było. Wiktor skłonił sik młodemu człowiekowi w okularach i jego
towarzyszowi, usiadł przy swoim stoliku i rozłożył gazetk. Na świecie nic
sik nie zmieniło. Jedno passtwo zatrzymywało handlowe statki drugiego i to
drugie passtwo wysyłało kategoryczne protesty. Passtwa, kture podobały sik
panu prezydentowi, prowadziły sprawiedliwe wojny w obronie swoich naroduw i
demokracji. Passtwa, kture z jakiegoś powodu nie podobały sik panu
prezydentowi, prowadziły wojny zaborcze, a właściwie nie prowadziły wojen,
tylko po prostu po bandycku napadały. Sam pan prezydent wygłosił dwugodzinne
przemuwienie o konieczności skosczenia z korupcjNo raz na zawsze i
szczkśliwie przeszedł operacjk usunikcia migdałuw. Znajomy krytyk -
wyjNotkowe ścierwo - wychwalał nowNo powieśzh Roc-Tusowa i było to nader
tajemnicze, ponieważ ksiNożka była naprawdk dobra.
Podszedł kelner, jakiś nowy, nieznajomy, po przyjacielsku doradził
ostrygi, przyjNoł zamuwienie, pomachał serwetkNo nad obrusem i oddalił sik.
Wiktor odłożył gazety, zapalił, usiadł wygodniej i zaczNoł myślezh o pracy.
Po dobrym pijasstwie zawsze z ochotNo rozmyślał o pracy. Dobrze byłoby
napisazh optymistycznNo, wesołNo ksiNożkk... O tym, jak żyje sobie na świecie
człowiek, kocha swojNo prack, niegłupi, lubi przyjaciuł, a przyjaciele go
ceniNo, o tym jak mu z tym dobrze - sympatyczny chłopak, dowcipny, trochk
dziwak. Nie ma fabuły. A jeśli nie ma fabuły, to znaczy, że nudne. A w
ogule, jeśli już usiNośzh do takiej powieści, to trzeba sik zastanowizh,
dlaczego temu miłemu człowiekowi jest tak dobrze, a wtedy niewNotpliwie
dojdzie sik do wniosku, że dobrze jest mu wyłNocznie dlatego, że ma
ukochanNo prack, a wszystko inne mu po prostu zwisa. A w takim razie co to
za człowiek, jeśli wszystko ma gdzieś oprucz swojej pracy. Można oczywiście
napisazh o człowieku, kturego sensem życia jest miłośzh bliYAniego i jest mu
dobrze na świecie, ponieważ kocha swoich bliYAnich i kocha swojNo prack, ale
o takim człowieku park tysikcy lat temu napisali już panowie Łukasz,
Mateusz, Jan i jeszcze jakiś - w sumie było ich czterech. Tak w ogule, to
było ich znacznie wikcej, ale tylko ci czterej pisali odpowiednio, a
pozostali byli pozbawieni rużnych rzeczy, jeden świadomości narodowej, drugi
prawa korespondencji... a człowiek, o kturym pisali, niestety był szalony...
Właściwie byłoby zajmujNoce opisazh, jak Chrystus przychodzi na Ziemik
dzisiaj, nie tak, jak o tym pisał Dostojewski, ale tak jak pisał ten Łukasz
z kumplami... Chrystus przychodzi do sztabu generalnego i proponuje:
kochajcie swoich bliYAnich. A w sztabie, rzecz jasna, siedzi jakiś
antysemita...
- Pan pozwoli, panie Baniew? - zahuczał nad nim sympatyczny, mkski
głos.
Był to pan burmistrz we własnej osobie. Nie tamten apoplektycznie
purpurowy, kwiczNocy z niezdrowego podniecenia wieprz na ogromnym łożu
Roschepera, lecz elegancko zaokrNoglony, idealnie wygolony, ubrany bez
zarzutu imponujNocy mkżczyzna ze skromnNo wstNożeczkNo w klapie i z
emblematem Legiii na lewym ramieniu.
- Proszk - powiedział Wiktor bez cienia radości.
Pan burmistrz usiadł, rozejrzał sik i położył dłonie na stole.
- Postaram sik nie dokuczazh panu zbyt długo swojNo obecnościNo -
oznajmił - i sprubujk nie przeszkodzizh w passkiej biesiadzie, jednakże
problem, z kturym zamierzam sik do pana zwrucizh, dojrzał już ostatecznie,
abyśmy wszyscy, wielcy i mali, ci kturym drogi jest honor i dobrobyt naszego
miasta byli gotowi odłożyzh własne sprawy, aby go jak najszybciej i
najefektywniej rozwiNozazh.
- Słucham pana - rzekł Wiktor.
- Spotykamy sik tu panie Baniew, raczej nieoficjalnie, ponieważ zdajNoc
sobie sprawk z tego, że jest pan nadzwyczaj zajkty, nie chciałem niepokoizh
pana w czasie pracy, szczegulnie biorNoc pod uwagk jej specyfikk. Jednakże
zwracajNoc sik obecnie do pana jako osobistośzh oficjalna - i w swoim własnym
imieniu i w imieniu całego magistratu...
Kelner przyniusł butelkk białego wina i ostrygi. Burmistrz zatrzymał go
wzniesionym palcem.
- Przyjacielu - powiedział. - Pul porcji kitchigasskiej i kieliszek
miktuwki. Jesiotr bez sosu... A wikc pozwolk sobie kontynuowazh - oznajmił,
ponownie zwracajNoc sik do Wiktora. - Obawiam sik co prawda, że naszNo
rozmowk trudno bkdzie uznazh za pogawkdkk przy stole, ponieważ mowa bkdzie o
sprawach i okolicznościach nie tylko smutnych, ale, powiedziałbym,
nieapetycznych. Zamierzałem porozmawiazh z panem o tak zwanych mokrzakach, o
tym złośliwym nowotworze, ktury już nie pierwszy rok zżera nasz nieszczksny
region.
- Tak, tak - przytaknNoł Wiktor. Zaczynało go to interesowazh.
Burmistrz niezbyt głośno wygłosił dobrze przemyślane i nieskazitelne
stylistycznie przemuwienie. Opowiedział, jak dwadzieścia lat temu, od razu
po okupacji, w Kosskim WNowozie zbudowano leprozorium, obuz - kwarantannk
dla osub cierpiNocych na tak zwany żułty trNod czyli chorobk okularniczNo.
ZresztNo prawdk muwiNoc choroba ta, jak dobrze wiadomo panu Baniewowi,
pojawiła sik w naszym kraju jeszcze w niepamiktnych czasach, przy czym, jak
dowodzNo specjalnie przeprowadzone badania, szczegulnie czksto atakowała ona
nie wiedziezh czemu mieszkascuw właśnie naszego regionu. Jednakże wyłNocznie
dzikki wysiłkom pana prezydenta, chorobie tej poświkcono niezmiernie wiele
uwagi i tylko na skutek jego osobistego zalecenia pozbawieni opieki
lekarskiej, rozproszeni po całym kraju i czkstokrozh niesprawiedliwie
prześladowani przez zacofane grupy ludności, zaś przez okupantuw fizycznie
likwidowani, nieszczkśnicy ci zostali wreszcie przewiezieni w jedno miejsce,
gdzie stworzono im warunki znośnej egzystencji, odpowiedniej do ich
sytuacji. Wszystko to nie budzi żadnego sprzeciwu, przedsikwzikte środki
można jedynie pochwalazh, jednakże, jak to u nas czasami sik zdarza,
najlepsze i najszlachetniejsze inicjatywy zwracajNo sik przeciwko nam. Nie
bkdziemy w tej chwili szukazh winnych. Nie bkdziemy prowadzizh śledztwa w
sprawie działalności niejakiego doktora Golema, działalności byzh może
ofiarnej, ale jednak brzemiennej, jak sik teraz okazało, w nadzwyczaj
nieprzyjemne skutki. Nie bkdziemy także zajmowazh sik przedwczesnym
krytykanctwem, chociaż stanowisko niekturych wystarczajNoco wysokich
instancji uporczywie ignorujNocych nasze protesty nam osobiście wydaje sik
dośzh zagadkowe. PrzejdYAmy do faktuw... - Burmistrz wypił miktuwkk, ze
smakiem zakNosił jesiotrem i jego głos stał sik jeszcze bardziej aksamitny,
nie sposub było wyobrazizh sobie, że ten człowiek zastawia potrzaski na
ludzi. Wielosłownie wyraził pragnienie nieprzeciNożania uwagi pana Baniewa
krNożNocymi po mieście plotkami, kture to plotki, jak musi wyznazh wprost,
sNo rezultatem niedostatecznie precyzyjnego i jednoznacznego wykonywania
zaleces pana prezydenta przez wszystkie szczeble administracyjne, mamy na
myśli nadzwyczaj rozpowszechniony poglNod o fatalnej roli tak zwanych
mokrzakuw, obciNożanie ich odpowiedzialnościNo za gwałtownNo zmiank klimatu,
zwikkszenie liczby poronies i procentu bezpłodnych małżesstw, za gwałtowny
exodus niekturych zwierzNot domowych, za inwazjk szczegulnego rodzaju
pluskwy domowej a konkretnie - pluskwy skrzydlatej...
- Panie burmistrzu - powiedział z westchnieniem Wiktor. - Muszk panu
wyznazh, że jest mi niezmiernie trudno śledzizh passkie długie okresy. Może
porozmawiajmy wprost, jak dobrzy synowie jednego narodu. Może nie bkdziemy
muwizh, o czym nie bkdziemy muwizh, a bkdziemy - o czym bkdziemy.
Burmistrz obrzucił go szybkim spojrzeniem, coś sobie obliczył, coś
pokojarzył, diabli go tam wiedzNo, co tam skojarzył, ale zapewne wszystko co
trzeba - i to, że Wiktor pił z Roscheperem i to, że w ogule pił, hałaśliwie
z cyrkiem i fajerwerkiem, na cały kraj, i to, że Irma jest wunderkindem, i
to, że jest na świecie niejaka Diana i jeszcze zapewne niemało innych rzeczy
- tak, że blichtr pana burmistrza po prostu w oczach mocno przyblakł i pan
burmistrz krzyknNoł, żeby mu przynieśli kieliszek koniaku. Wiktor też
poprosił o koniak. Burmistrz zarechotał, obejrzał pustNo już salk, leciutko
uderzył pikściNo w stuł i oznajmił.
- Rzeczywiście, co ja tu bkdk krkcił. Życie w mieście stało sik
niemożliwe - może pan za to podzikkowazh passkiemu Golemowi - nawiasem
muwiNoc, czy pan wie, że Golem to tajny komunista? Tak, tak, zapewniam pana,
sNo na niego materiały... ten passki Golem wisi na włosku... A wikc,
powiadam - na naszych oczach demoralizujNo nasze dzieci. Te ścierwa
przenikły do szkuł i doszczktnie zdemoralizowały nam dzieci... wyborcy sNo
niezadowoleni, niekturzy wyjeżdżajNo z miasta, zaczyna sik ferment, tylko
patrzezh, jak rozpocznNo sik samosNody, oto jak wyglNoda sytuacja. - Osuszył
kieliszek. - Muszk sik panu przyznazh, że ja ich nienawidzk, zabijałbym jak
szczury, tylko nie chck sobie brudzizh rNok. Nie uwierzy pan, panie Baniew,
doszedłem do tego, że zastawiam na nich potrzaski... No dobrze,
zdemoralizowali dzieci, muwi sik trudno. Dzieci to dzieci, można je
demoralizowazh dzies i noc, a im wszystkiego mało. Ale niech pan sik postawi
w mojej sytuacji. Te deszcze, to jednak ich robota, chociaż nie wiem, jak
oni to robiNo. Zbudowaliśmy sanatorium, lecznicze wody, cudowny klimat,
spaliśmy na pieniNodzach. Przyjeżdżali do nas ze stolicy, a jak sik to
wszystko skosczyło? Deszcze, mgły, kuracjusze zakatarzeni, im dalej, tym
gorzej, przyjechał tu znany fizyka.. zapomniałem nazwiska, zresztNo pan na
pewno go zna... pomieszkał dwa tygodnie i gotowe - choroba okularnicza,
marsz do leprozorium. Świetna reklama dla sanatorium! Potem jeszcze jeden
przypadek i jeszcze, no i koniec - kuracjuszy ani na lekarstwo. Restauracja
za chwilk zbankrutuje, sanatorium ledwie dyszy - Bogu dzikki znalazł sik
trener kretyn, trenuje specjalnNo drużynk do gry w kraj ach o deszczowym
klimacie... No i pan Roscheper oczywiście pomaga nam w jakimś stopniu... Pan
mnie rozumie? Prubowałem dogadazh sik z tym Golemem - jak groch o ściank -
czerwony, to zawsze czerwony. Pisałem na gurk - żadnych rezultatuw. Pisałem
wyżej - to samo. Jeszcze wyżej - odpowiadajNo, że przyjkli do wiadomości i
skierowali sprawk do rozpatrzenia we właściwych instancjach na dole...
Nienawidzk ich, ale sik przemogłem i sam pojechałem do leprozorium.
Wpuścili. Prosiłem, udowadniałem... Co za wstrktne typy! MrugajNo swoimi
wyliniałymi ślepiami jak na jakiegoś wrubla, jakbym był powietrzem... -
pochylił sik do Wiktora i wyszeptał. - Bojk sik buntu, krew sik poleje. Pan
mnie rozumie?
- Owszem - powiedział Wiktor. - Ale co ja mam z tym wspulnego?
Burmistrz rozparł sik w fotelu, wyjNoł cygaro z aluminiowego futerału,
zapalił.
- W mojej sytuacji - oznajmił - zostaje tylko jedno - uruchomizh
wszystkie dYAwignie. Potrzebna jest jawnośzh. Magistrat uchwalił petycjk do
departamentu ochrony zdrowia, podpisze jNo pan Roscheper, mam nadziejk pan
ruwnież, ale to jeszcze niewiele daje. Potrzebna jest jawnośzh! Potrzebny
jest dobry artykuł w stołecznej gazecie podpisany głośnym nazwiskiem.
Passkim nazwiskiem, panie Baniew. A problem jest palNocy, wymarzony dla
takiego trybuna jak pan. Bardzo pana proszk. I w swoim własnym imieniu i w
imieniu magistratu, i w imieniu nieszczkśliwych rodzicuw... Trzeba zrobizh
wszystko co w naszej mocy, żeby leprozorium zabrali stNod do wszystkich
diabłuw! DokNodkolwiek, ale żeby z mokrzakuw nie zostało tu ani śladu,
żebyśmy mogli zapomniezh o tej zarazie. Oto, co chciałem panu powiedziezh.
- Tak... rozumiem - wolno odparł Wiktor. - Bardzo dobrze pana rozumiem.
Ty bydlaku, myślał, ty gruba świnio, naprawdk mogk cik zrozumiezh. Ale
co sik stało z mokrzakami? Byli cisi, przygarbieni, chodzili boczkiem,
niczego takiego sik o nich nie słyszało, tylko niekturzy muwili, że podobno
mokrzaki śmierdzNo, że podobno sNo zaraYAliwi, podobno robiNo niezwykłe
zabawki i w ogule rużne rzeczy z drzewa... matka Fryda muwiła, o ile
pamiktam, że umiejNo rzucazh uroki, i przez nich mleko kwaśnieje, że mogNo
ściNognNozh na nas wojnk, mur i głud... A teraz siedzNo za drutem kolczastym,
i co też oni robiNo tam u siebie? Oj, robiNo, robiNo i to dużo. Pogodk
robiNo, i dzieci zwabiajNo do siebie (po co?), koty przepkdzili (też
dlaczego?), pluskwy zmusili do latania...
- Pewnie pan sNodzi, że my tutaj siedzimy z założonymi rkkami -
powiedział burmistrz. - W żadnym wypadku. Ale co my możemy? Przygotowujk
proces przeciwko Golemowi. Pan inspektor sanitarny Pawor Summan zgodził sik
zostazh konsultantem. Położymy nacisk na infekcyjnośzh choroby - w tej sprawie
nie zostało jeszcze powiedziane ostatnie słowo, a Golem jako tajny komunista
oczywiście ten fakt wykorzystuje. To jedno. Nastkpnie prubujemy odpowiedziezh
terrorem na terror. Miejscowa Legia, nasza duma, chłopcy jak złoto jeden w
drugiego, no, po prostu orły... ale to jakoś nie to. Przecież nie
otrzymujemy żadnych instrukcji z gury... Policja znajduje sik w fałszywej
sytuacji... i w ogule... A wikc przeciwdziałamy jak tylko możemy.
Zatrzymujemy ładunki, kture do nich idNo... prywatne, oczywiście, nie
żywnośzh i nie pościel rzecz jasna, ale rozmaite ksiNożki, oni zamawiajNo
bardzo dużo ksiNożek... Dzisiaj na przykład zatrzymaliśmy cikżaruwkk, i od
razu jakoś lżej na duszy. Ale to wszystko drobiazgi, żeby sik pocieszyzh, a
należałoby radykalnie...
- Tak - powiedział Wiktor. - Wikc orły jeden w drugiego. Jak mu tam...
Flamenda? Ten, no bratanek...
- Famenco Juventa - oznajmił burmistrz. - Muj zastkpca do spraw Legii,
orzeł! Pan go już poznał?
- Trochk poznałem - rzekł Wiktor. - Ale po co zatrzymujecie ksiNożki?
- Jak to po co? To oczywiście głupota, ale człowiek jest tylko
człowiekiem i w kturymś momencie nie wytrzymuje. A poza tym... - burmistrz
uśmiechnNoł sik wstydliwie. - Śmieszne, naturalnie, ale chodzNo plotki, że
oni bez ksiNożek nie mogNo... jak normalni ludzie bez jedzenia i tak
dalej...
Zapadła cisza. Wiktor bez apetytu dłubał widelcem w befsztyku i
rozmyślał. Mało wiem o mokrzakach, a to co wiem, nie budzi we mnie sympatii.
Byzh może chodzi o to, że niezbyt lubiłem ich w dziecisstwie. Ale za to
burmistrza i jego bandk znam dobrze - sadło i śmietanka narodu, sfora
prezydenta, czarna sotnia... Nie, jeśli wy jesteście przeciwko mokrzakom, to
znaczy, że w mokrzakach coś jednak jest... Z drugiej strony mogk napisazh
artykuł, chozhby nie wiem jak rozpasany, to i tak nikt nie zaryzykuje jego
druku, a burmistrz bkdzie zadowolony, miałbym przynajmniej z tego jakNoś
korzyśzh, żyłbym sobie tutaj śpiewajNoco... Jaki prawdziwy pisarz może sik
pochwalizh, że żyje jak pNoczek w maśle? Mugłbym sik tu urzNodzizh, dostazh
synekurk, zostazh na przykład jakimś inspektorem magistrackim do spraw
miejskich plaż i pisazh sobie na zdrowie... o tym jak wspaniale żyje sik
człowiekowi pochłoniktemu ukochanNo pracNo... i wygłaszazh na ten temat
odczyty dla wunderkinduw... E tam, wszystka polega na tym, żeby kiedy ci
plujNo w pysk, udawazh, że to deszcz i spokojnie sik wytrzezh. Na poczNotku ze
wstydem, potem ze zdziwieniem, a wreszcie, zanim sik człowiek obejrzy,
zacznie sik wycierazh z godnościNo i nawet bkdzie miał z tego satysfakcjk.
- My, rzecz jasna, w żadnym razie nie nakłaniamy pana do pośpiechu -
powiedział burmistrz. - Jest pan człowiekiem zapracowanym i tak dalej.
Powiedzmy w granicach tygodnia, co? Wszystkie materiały otrzyma pan od nas,
możemy nawet dostarczyzh coś w rodzaju schematu, planu, według kturego
życzylibyśmy sobie... a pan tylko wygładzi wprawnNo rkkNo i rzecz nabierze
właściwego blasku. A podpisaliby sik pod tym artykułem trzej wybitni synowie
naszego miasta - poseł do parlamentu Roscheper Nant, sławny pisarz Baniew i
passtwowy laureat doktor Rem Kwadryga...
NieYAle mu to idzie, pomyślał Wiktor. A my, ci z drugiej strony, nie
mamy nawet cienia takiej wytrwałości. Byłoby bicie piany, chodzenie dookoła
Wojtek - żeby tylko nie urazizh człowieka, nie poddawazh go przesadnej presji,
żeby tylko, nie daj Boże, nie posNodził nas o prywatk... Wybitni synowie
miasta! A przecież ten łajdak jest absolutnie pewny, że ja artykuł napiszk i
podpiszk, że nie mam wyjścia, że zesłany Baniew bkdzie musiał podnieśzh rkce
do gury i w pocie duszy odpracowazh swuj beztroski pobyt w rodzinnym
mieście... I o schemacie wspomniał... dobrze wiemy, jaki to musi byzh
schemat, żeby obryzganego prezydenckNo ślinNo Baniewa nawet teraz można było
wydrukowazh. Ta - ak, panie Baniew, lubi pan koniak, lubi pan dziewczynki, i
marynowane minogi z cebulkNo też pan lubi, wikc musisz pan polubizh pana
burmistrza...
- Zastanowik sik nad passkNo propozycjNo - powiedział, uśmiechajNoc
sik. - Pomysł wydaje mi sik wystarczajNoco interesujNocy, ale zrealizowanie
go wymaga pewnej ugody z sumieniem - obleśnie mrugnNoł do burmistrza.
Burmistrz zarechotał.
- No a jak! "Sumienie narodu, precyzyjne zwierciadło" i tak dalej...
Pamiktam, jakże inaczej... - ponownie nachylił sik do Wiktora z minNo
spiskowca. - Zapraszam pana na jutro do siebie - zahuczał. - BkdNo
wyłNocznie sami swoi. Tylko, uprzedzam, bez żon. No?
- Tu - oznajmił Wiktor wstajNoc - jestem zmuszony stanowczo odrzucizh
passkNo propozycjk. Mam ważne sprawy - znowu obleśnie mrugnNoł. - W
sanatorium.
Rozstali sik nieomal jak przyjaciele. Pisarz Baniew został zaliczony do
miejscowej elity i żeby doprowadzizh do porzNodku roztrzksione takim
zaszczytem nerwy, zmuszony był wychłeptazh szklaneczkk koniaku natychmiast,
jak tylko plecy pana burmistrza znikły za drzwiami. Można oczywiście
wyjechazh stNod do wszystkich diabłuw, myślał Wiktor. Za granick mnie nie
wypuszczNo, zresztNo nie chck wyjeżdżazh za granick, co ja tam bkdk robił,
wszkdzie jest tak samo. Ale i w tym kraju znajdzie sik sporo miejsc, w
kturych można sik schowazh i przesiedziezh. Wyobraził sobie słoneczne
przestrzenie, bukowe zagajniki, upajajNoce powietrze, milczNocych farmeruw,
zapachy mleka i miodu... i nawozu, i komary, i smrud wychodka, i straszliwNo
nudk... staroświeckie telewizory oraz miejscowNo inteligencjk: cwany pop -
dziwkarz, wiecznie pijany nauczyciel, samogon... ZresztNo, co tu gadazh, jest
gdzie pojechazh. Ale przecież tylko tego im trzeba, żebym gdzieś wyjechał,
żebym zszedł z oczu, skrył sik w mysiej dziurze, i to z własnej woli, bez
przymusu, ponieważ gdyby mnie zesłali, podniusłby sik krzyk, hałas, mieliby
kłopoty... na tym polega cały kłopot, że bkdNo bardzo zadowoleni - wyjechał,
zamknNoł sik, nikt o nim nie pamikta, przestał brzdNokazh...
Wiktor zapłacił, poszedł do swojego numeru, włożył płaszcz i wyszedł na
deszcz. Ni stNod ni zowNod nagle bardzo zapragnNoł znowu zobaczyzh Irmk,
porozmawiazh z niNo o postkpie, wyjaśnizh dlaczego tak dużo pije (a
rzeczywiście, dlaczego ja tak dużo pijk?) i byzh może siedzi tam u niej
Bol-Kunac, ale Loli z pewnościNo nie bkdzie... Ulice były mokre, szare,
puste, w ogrudkach spokojnie konały jabłonie. Wiktor po raz pierwszy
zauważył, że niekture domy majNo drzwi i okna zabite deskami. Jednak miasto
bardzo sik zmieniło - pochylone płoty, pod gzymsy zapełzła biała pleśs,
wypłowiały kolory, a na ulicach niepodzielnie krulował deszcz. Deszcz padał
po prostu jak deszcz, deszcz kropił z dachuw drobniutkim wodnym pyłem,
deszcz zbierał sik na wietrze w mgliste wirujNoce słupy wkdrujNoce od ściany
do ściany, deszcz rozlewał sik po jezdni i pomykał po wyżłobionych mikdzy
kamieniami rowkach. Czarno - szare chmury powoli pełzły tuż nad dachami.
Człowiek był nieproszonym gościem na ulicach i deszcz nie okazywał mu
żadnych wzglkduw.
Wiktor wyszedł na plac i zobaczył ludzi, kturzy stali pod daszkiem
przed wejściem na komendk policji - dwuch policjantuw w mundurowych
płaszczach i niziutki, umorusany chłopak w roboczym kombinezonie. Przed
wejściem, lewymi kołami na trotuarze stał niezgrabny furgon z brezentowNo
budNo. Jednym z policjantuw był policmajster, patrzył w bok wysuwajNoc
naprzud potkżnNo szczkkk, a chłopiec, rozpaczliwie gestykulujNoc, o czymś go
przekonywał płaczliwym głosem. Drugi policjant ruwnież milczał z
niezadowolonym wyrazem twarzy i palił papierosa. Wiktor zbliżył sik do nich
i kiedy pozostało mu jeszcze mniej wikcej piktnaście krokuw, zaczNoł
słyszezh, co muwi chłopiec. Chłopiec krzyczał:
- A co ja mam z tym wspulnego? Jechałem prawidłowo? Prawidłowo. Papiery
mam w porzNodku? W porzNodku. Ładunek legalny, tu sNo faktury. Co, pierwszy
raz tu przyjeżdżam, czy co?
Policmajster zauważył Wiktora i na jego twarzy pojawił sik wyjNotkowo
nieprzyjemny grymas. Odwrucił sik, i jakby w ogule nie zauważajNoc kierowcy,
powiedział do policjanta.
- A wikc zostajesz tutaj. Pilnuj, żeby wszystko było w porzNodku. Nie
właYA do kabiny, bo wszystko po - kradnNo. I nikomu nie wolno zbliżazh sik do
samochodu. Jasne?
- Jasne - odpowiedział policjant. Był wyjNotkowo niezadowolony.
Szef policji zszedł ze schodkuw, wsiadł do swojego samochodu i
odjechał. Umorusany chłopak splunNoł ze złościNo i odwołał sik do Wiktora.
- Niech chociaż pan powie, czy ja jestem winny, czy nie? - Wiktor
przystanNoł i chłopca to zdopingowało. - Normalnie sobie jadk. Wiozk
ksiNożki do obozu specjalnego. Woziłem już tysiNoce razy. A teraz, znaczy,
zatrzymujNo mnie i każNo jechazh na policjk. Za co? Jechałem prawidłowo?
Prawidłowo. Papiery mam w porzNodku? W porzNodku, tu jest faktura. Licencjk
mi zabrali, żebym nie uciekł. A dokNod mam uciekazh?
- Przestas już sik wydzierazh - powiedział policjant. Chłopiec żywo
odwrucił sik do niego.
- Wikc co ja takiego zrobiłem? Niech pan powie, czy przekroczyłem
szybkośzh? Nie przekroczyłem. Przecież mi potrNocNo za przestuj. I papiery mi
zabraliście...
- Wszystko sik wyjaśni - oznajmił policjant. - Słowo dajk, czego ty sik
denerwujesz? IdYA, posiedYA sobie w knajpie i radzk ci, pilnuj swego nosa.
- Ech, władzuchna kochana! - zawołał chłopak i z rozmachem wcisnNoł
kaszkiet na głowk. - Nie ma sprawiedliwości na świecie! JeYAdzisz na lewo -
zatrzymujNo, na prawo jeYAdzisz - też zatrzymujNo - zaczNoł schodzizh ze
stopni, ale przystanNoł i zwrucił sik do policjanta. - Może mandat pan
weYAmie, albo jakoś inaczej?
- IdYA, już idYA - powiedział policjant.
- Bo mnie obiecali premik za pośpiech! CałNo noc jechałem.
- IdYA stNod, powiedziałem! - powturzył milicjant.
Chłopak ponownie splunNoł, podszedł do swojej furgonetki, dwa razy
kopnNoł przednie koło, potem nagle przygarbił sik, wsunNoł rkce do kieszeni
i pobiegł przez plac.
Policjant spojrzał na Wiktora, spojrzał na cikżaruwkk, spojrzał na
niebo, papieros mu zgasł, wypluł niedopałek i odrzucajNoc po drodze kaptur,
wszedł do budynku komendy.
Wiktor stał przez czas jakiś, nastkpnie powoli obszedł cikżaruwkk
dookoła. Cikżaruwka była ogromna, potkżna, kiedyś na takich wożono piechotk
zmotoryzowanNo. Wiktor rozejrzał sik. Kilka metruw przed samochodem stał
skrkciwszy na bok przednie koło i moknNoł pod deszczem policyjny "Harley", i
nic wikcej w pobliżu nie było. Dogonizh, to mnie dogoniNo, pomyślał Wiktor,
ale diabła zjedzNo, jeśli mnie zatrzymajNo. Nagle zrobiło mu sik wesoło. A
co, pomyślał znany pisarz Baniew znowu sik schlał i porwał w celach
rozrywkowych cudzy samochud, na szczkście obeszło sik bez ofiar... Wiedział,
że sprawa wcale nie wyglNoda tak prosto, że nie bkdzie pierwszym, ktury
dostarczy władzom eleganckiego pretekstu, aby przymknNozh niewygodnego
człowieka, ale nie miał ochoty sik zastanawiazh, miał ochotk poddazh sik
impulsowi. W ostatecznym razie napiszk tej kanalii artykuł, pomyślał
mimochodem.
Szybko otworzył drzwi do szoferki i usiadł przy kierownicy. Klucza w
stacyjce nie było, musiał zerwazh kable zapłonu i połNoczyzh druty. Kiedy
silnik zapalił, Wiktor zanim zatrzasnNoł drzwi, spojrzał za siebie na
wejście do komendy. Stał tam ten sam policjant z tym samym wyrazem
niezadowolenia na twarzy i z papierosem w kNociku warg. Było jasne, że
jeszcze nic do niego nie dotarło. Wiktor zamknNoł drzwi, precyzyjnie zjechał
na jezdnik, zmienił bieg i dał gazu w najbliższNo ulick.
To było bardzo przyjemne - pkdzizh po pustych ulicach wznoszNoc kołami
wielkie wodospady z głkbokich kałuż, obracazh cikżkNo kierownick napierajNoc
na niNo całym ciałem - obok fabryki konserw, obok stadionu, na kturym
"Bracia w sapiencji" jak mokre mechanizmy wciNoż kopali swoje piłki i dalej
szosNo, po wyrwach, podskakujNoc na siedzeniu i słyszNoc jak z tyłu, w
skrzyni cikżaruwki, za każdym razem cikżko opada YAle umocowany ładunek. W
lusterku nie widazh było pogoni, zresztNo trudno byłoby jNo zauważyzh w takim
deszczu. Wiktor czul sik bardzo młody, bardzo komuś potrzebny i nawet trochk
pijany. Z dachu szoferki mrugały do niego śliczne dziewczyny wycikte z
ilustrowanych pism, w schowku znalazł paczkk papierosuw i było mu tak
dobrze, że omal nie przegapił skrzyżowania, ale w pork przyhamował i skrkcił
zgodnie z drogowskazem "Leprozorium - 6 km". I wtedy poczuł sik jak odkrywca
nieznanych drug, ponieważ nigdy tkdy nie jeYAdził i nie chodził. A droga
okazała sik dobra, zupełnie inaczej niż magistracka szosa - poczNotkowo
bardzo ruwny i zadbany asfalt, potem nawet beton i kiedy zobaczył betonowe
płyty, od razu przypomniał sobie o żołnierzach i drucie kolczastym a po
pikciu minutach to zobaczył.
Ogrodzenie - jeden rzNod drutuw - ciNognkło sik po obu stronach
betonowej drogi i znikało gdzieś w deszczu. Zamykała drogk wysoka brania z
budkNo strażniczNo, drzwi budki były otwarte i na jej progu stał już
żołnierz w hełmie, w długich butach i w wojskowej pelerynie, spod kturej
wysuwała sik lufa automatu. Jeszcze jeden żołnierz, bez hełmu, wyglNodał
przez okienko. "Nigdy jeszcze nie siedziałem w łagrze - zanucił Wiktor - ale
lepiej nie muwcie - podzikkuj za to Bogu..." Zwolnił i zahamował przed samNo
bramNo. Żołnierz wyszedł z budki i podszedł do cikżaruwki - bardzo młody,
piegowaty żołnierzyk, mugł miezh najwyżej osiemnaście lat.
- Dzies dobry - powiedział. - Czemu tak puYAno?
- Wynikły pewne okoliczności - odpowiedział Wiktor zdumiony takim
liberalizmem. Żołnierz przyjrzał sik Wiktorowi i nagle zesztywniał.
- Passkie dokumenty - rzekł sucho.
- Jakie tam dokumenty - odparł wesoło Wiktor. - Muwik przecież -
zaistniały okoliczności. Żołnierz zacisnNoł wargi.
- Co pan przywiuzł? - zapytał.
- KsiNożki - oznajmił Wiktor.
- A przepustkk pan ma?
- Jasne, że nie mam.
- Aha - powiedział żołnierz i jego twarz sik rozjaśniła. - Ja też
patrzk... W takim razie proszk poczekazh. W takim razie trzeba bkdzie
poczekazh.
- Niech pan weYAmie pod uwagk - rzekł Wiktor unoszNoc wskazujNocy palec
- że mogNo mnie ścigazh.
- Nie szkodzi, ja szybko - odpowiedział żołnierz i przytrzymujNoc
automat na piersi załomotał buciorami do wartowni.
Wiktor wysiadł z kabiny i stojNoc na stopniu obejrzał sik za siebie.
Przez deszcz nie było nic widazh. Wobec tego wrucił za kierownick i zapalił
papierosa. Wszystko wyglNodało bardzo zabawnie. Przed nim, za drutami i za
bramNo także wirował deszcz, można było domyślezh sik, że stojNo tam jakieś
ciemne budowle - ni to domy, ni to wieże, ale wypatrzyzh cokolwiek
konkretnego było nie sposub. Czyżby mieli mnie nie zaprosizh do środka? -
pomyślał Wiktor. To bkdzie świsstwo, jeśli mnie nie zaproszNo. Można
wprawdzie sprubowazh odwołazh sik do Golema, on na pewno gdzieś tu jest... Tak
właśnie zrobik, pomyślał. Czyżbym nadaremnie okazał sik bohaterem?...
Żołnierz znowu wyszedł z wartowni, a za nim wybiegł stary znajomy,
pryszczaty chłopiec nihilista w samych kNopieluwkach, bardzo teraz wesoły i
bez żadnych śladuw wszechświatowego smutku. Wyprzedziwszy żołnierza wskoczył
na stopies cikżaruwki, zajrzał do szoferki, poznał, zdumiał sik i roześmiał.
- Dzies dobry, panie Baniew! To pan? Jak fajnie... Przywiuzł pan
ksiNożki, prawda? A my czekamy, czekamy...
- No jak, wszystko w porzNodku? - zapytał zbliżywszy sik żołnierz.
- Tak, to nasz samochud.
- Wobec tego wjeżdżaj - powiedział żołnierz. - A pan niestety bkdzie
musiał wyjśzh i zaczekazh.
- Chciałbym zobaczyzh sik z doktorem Golemem - oznajmił Wiktor.
- Można go wywołazh tutaj - zaproponował żołnierz.
- Hm - mruknNoł Wiktor i znaczNoco popatrzył na chłopca. Chłopiec
rozłożył rkce ze skruchNo.
- Nie ma pan przepustki - wyjaśnił. - A oni bez przepustki nikogo nie
wpuszczajNo. My byśmy z radościNo....
Nie pozostało nic innego, jak wyleYAzh na deszcz. Wiktor zeskoczył na
drogk, włożył kaptur i patrzył, jak rozwarła sik brama, cikżaruwka szarpnkła
i podrygujNoc wpełzła za ogrodzenie. I brama zamknkła sik. Czas jakiś
jeszcze Wiktor słyszał wycie silnika i skowyt hamulcuw, a potem nie było
słychazh już nic oprucz plusku i szmeru. A wikc tak, pomyślał Wiktor. A ja?
Poczuł rozczarowanie. Dopiero teraz zrozumiał, że zdecydował sik na
bohaterstwo nie całkiem bezinteresownie, że miał nadziejk dużo zobaczyzh i
dużo zrozumiezh... przeniknNozh, jeśli można tak powiedziezh, do epicentrum. No
i diabli z wami, pomyślał. Popatrzył na drogk. Do skrzyżowania sześzh
kilometruw, od skrzyżowania do miasta kilometruw dwadzieścia. Można
oczywiście od skrzyżowania do sanatorium - dwa kilometry. Niewdzikczne
świnie... Na deszczu... W tym momencie zauważył, że deszcz osłabł. Dzikki
Bogu chozh za to, pomyślał.
- Wikc mam wywołazh pana Golema? - zapytał żołnierz.
- Golema? - Wiktor sik ożywił. Właściwie dobrze by było przegonizh tego
starego grzyba pod deszczem tam i z powrotem, a poza tym Golem ma samochud.
I flaszkk. - A tak, poproszk.
- To jest do zrobienia - powiedział żołnierzyk. - Wywołamy go. Tylko,
że on raczej nie przyjdzie, na pewno powie, że jest zajkty.
- To nic - odrzekł Wiktor. - Niech pan mu powie, że Baniew go prosi.
- Baniew? Dobrze, powiem. Ale on i tak nie przyjdzie. Ale dla mnie to
żaden kłopot. Znaczy, Banie w... - i żołnierzyk odszedł, taki sympatyczny
żołnierzyk, nic tylko same piegi pod hełmem.
Wiktor zapalił papierosa i wtedy rozległ sik trzask motocykla. Zza
mgielnej zasłony z obłNokanNo szybkościNo wynurzył sik "Harley" z
przyczepNo, podjechał pod samNo bramk i zahamował. Na siodełku siedział ten
sam policjant z niezadowolonNo twarzNo, drugi, zakutany w brezent po same
oczy siedział w przyczepie. Zaraz sik zacznie, pomyślał Wiktor naciNogajNoc
głkbiej kaptur. Ale nic mu to nie pomogło. Policjant z niezadowolonNo
twarzNo zsiadł z motocykla podszedł do Wiktora i ryknNoł:
- Gdzie cikżaruwka?
- Jaka cikżaruwka? - ze zdumieniem zapytał Wiktor, żeby zyskazh na
czasie.
- Niech pan nie udaje! - wrzasnNoł policjant. - Widziałem pana! SNod
sik panem zajmie! Porwanie aresztowanego samochodu!
- Proszk na mnie nie wrzeszczezh! - zaprotestował Wiktor z godnościNo. -
Co to za chamstwo? Złożk na pana skargk.
Drugi policjant wyplNotujNoc sik po drodze z brezentowych pokrowcuw
podszedł i zapytał:
- Ten?
- Jasne, że ten! - stwierdził policjant z niezadowolonNo twarzNo
wyciNogajNoc z kieszeni kajdanki.
- No - no! - powiedział Wiktor cofajNoc sik o krok. - Co to za
samowola? Jak pan śmie?!
- Niech pan nie pogarsza swojej sytuacji stawianiem oporu - poradził
drugi policjant.
- A ja nie poczuwam sik do żadnej winy - bezczelnie oświadczył Wiktor i
wsadził rkce do kieszeni. - Chyba mnie z kimś pomyliliście panowie.
- Uprowadził pan cikżaruwkk - powiedział drugi policjant.
- JakNo cikżaruwkk? - krzyknNoł Wiktor. - JakNo znowu cikżaruwkk?
Przyszedłem tu w gości do pana Golema, naczelnego lekarza. Zapytajcie
wartownikuw. Co ma z tym wspulnego jakaś cikżaruwka?
- A może to nie ten? - zwNotpił drugi policjant.
- Jak to nie ten? - zaprotestował policjant z niezadowolonNo minNo.
TrzymajNoc w pogotowiu kajdanki ruszył na Wiktora. - No, dawazh rkce! -
polecił rzeczowym tonem.
W tym momencie trzasnkły drzwi wartowni i wysoki, przeraYAliwy głos
zawołał:
- Rozejśzh sik!
Wiktor i policjant wzdrygnkli sik. Na progu wartowni stał piegowaty
żołnierzyk wystawiajNoc spod peleryny automat.
- Odejśzh od bramy! - krzyknNoł.
- Ej, ty, spokojniej! - powiedział policjant z niezadowolonNo twarzNo.
- Policja!
- Gromadzenie sik przed bramNo strefy specjalnej w ilości wikkszej od
jednego postronnego jest zabronione! Po trzykrotnym ostrzeżeniu bkdk
strzelazh! CofnNozh sik od bramy!
- Lepiej odejdYAcie panowie - z zatroskaniem poradził Wiktor, lekko
popychajNoc obu policjantuw. Policjant z niezadowolonNo twarzNo popatrzył na
niego strapiony, odsunNoł jego rkkk i zrobił krok w kierunku żołnierza.
- Czyś ty chłopcze oszalał? - zapytał. - Ten typ uprowadził cikżaruwkk.
- Żadnych cikżaruwek! - przeciNogle i przeraYAliwie wrzasnNoł
sympatyczny i serdeczny żołnierzyk. - Ostatnie ostrzeżenie! Dwaj majNo
odejśzh na sto metruw od bramy!
- Słuchaj, Roch - powiedział drugi policjant. - ChodYA, odejdziemy,
niech ich trafi szlag. Facet nam nigdzie nie ucieknie.
Policjant z niezadowolonNo twarzNo, purpurowy z wściekłości nawet
ponownie otworzył usta, ale wtedy w drzwiach pojawił sik gruby sierżant z
ogryzionNo kanapkNo w jednym rkku i ze szklankNo w drugiej.
- Szeregowy Dżura - zapytał przeżuwajNoc. - Dlaczego nie otwieracie
ognia?
Na piegowatej twarzy pod hełmem pojawiło sik zezwierzkcenie. Policjanci
rzucili sik do motocykla, osiodłali go, zawrucili obok Wiktora, ktury
stanNoł w pozie regulujNocego ruch i odjechali. Purpurowy policjant coś do
niego krzyknNoł, czego nie sposub było usłyszezh w trzeszczeniu silnika.
Odjechali o pikzhdziesiNot krokuw i zatrzymali sik.
- Blisko - powiedział sierżant z - dezaprobatNo. - Na co ty czekasz?
Przecież za blisko.
- Dalej! - przeraYAliwym głosem krzyknNoł żołnierzyk wymachujNoc
automatem. Policjanci odjechali dalej i znikli z oczu.
- Nauczyli sik postronni gromadzizh pod bramNo - zawiadomił sierżant
żołnierza patrzNoc na Wiktora. - No dobra - pełnij dalej służbk. - Wrucił na
wartownik, a piegowaty żołnierzyk, uspokajajNoc sik z wolna, kilkakrotnie
przespacerował sik tam i z powrotem przed bramNo.
Odczekawszy kilka minut Wiktor zapytał ostrożnie.
- Przepraszam bardzo, ale co słychazh z doktorem Golemem.
- Nie ma go - odburknNoł żołnierz.
- Jaka szkoda - powiedział Wiktor. - W takim razie chyba sobie pujdk...
- popatrzył na mgłk i deszcz, w kturej skryli sik policjanci.
- Jak to - pujdzie sobie pan? - zaniepokoił sik żołnierz.
- A co - nie można? - ruwnież niespokojnie zapytał Wiktor.
- Dlaczego nie można? - odpowiedział żołnierz. - A co z cikżaruwkNo?
Pan odejdzie, a cikżaruwka? Cikżaruwki należy odprowadzazh od bramy.
- A co ja mam do tego? - zapytał Wiktor coraz bardziej zaniepokojony.
- Jak to - co? Pan jNo przyprowadził, pan jNo... tego... Zawsze sik tak
robi, jakże inaczej?
Do diabła, pomyślał Wiktor, co ja z nim zrobik. Z odległości stu metruw
dobiegał trzask silnika motocykla pracujNocego na jałowym biegu.
- Pan jNo naprawdk porwał? - zapytał żołnierzyk z ciekawościNo.
- A tak! Policja zatrzymała kierowck, a ja jak głupi postanowiłem wam
pomuc...
- Ta - aak... - wspułczujNoco powiedział żołnierz. - Naprawdk nie wiem,
co panu poradzizh.
- A jeśli, powiedzmy, teraz sobie pujdk? - chytrze zapytał Wiktor. -
Nie bkdzie pan strzelazh?
- Nie wiem - uczciwie przyznał żołnierz. - Tak jakby nie było rozkazu.
Zapytazh? ,
- Zapytazh - przytaknNoł Wiktor zastanawiajNoc sik, czy zdNoży uciec
poza granick widoczności czy nie. W tej samej chwili za bramNo odezwał sik
klakson. Brama otwarła sik i ze strefy powoli wytoczyła sik pechowa
cikżaruwka. Zatrzymała sik obok Wiktora, drzwi sik uchyliły i Wiktor
zobaczył, że za kierownicNo siedzi już nie chłopiec, jak oczekiwał, lecz
łysy, przygarbiony mokrzak i patrzy na niego. Wiktor nie ruszył sik z
miejsca, wtedy mokrzak zdjNoł z kierownicy rkkk w czarnej rkkawiczce i
zapraszajNoco poklepał siedzenie obok siebie. Raczyli sik zniżyzh, gorzko
pomyślał Wiktor. Żołnierzyk radośnie oznajmił:
- No wikc wszystko dobrze sik skosczyło, niech pan jedzie z Bogiem.
Wiktorowi przeleciała przez głowk myśl, że jeśli już mokrzak sam
zamierza odstawizh samochud do miasta, czy gdzieś tam jeszcze, słowem, jeśli
zamierza wdazh sik w konflikt z policjNo, to dobrze byłoby sik natychmiast
pożegnazh i prosto przez pole dazh nogk do sanatorium, omijajNoc zaczajonego w
zasadzce "Harleya".
- Tam na drodze czeka policja - powiedział do mokrzaka.
- Nie szkodzi, niech pan siada - odparł mokrzak.
- Rzecz polega na tym, że ja ukradłem tk cikżaruwkk, chociaż była
zatrzymana.
- Wiem - cierpliwie wyjaśnił mokrzak. - Niech pan siada.
Okazja była stracona. Wiktor uprzejmie i serdecznie pożegnał sik z
żołnierzem, wdrapał sik na siedzenie i zatrzasnNoł drzwi. Cikżaruwka ruszyła
i po minucie zobaczyli "Harleya". "Harley" stał w poprzek szosy, obaj
policjanci stali obok i gestami nakazywali zjechazh na pobocze. Mokrzak
zahamował, zgasił silnik, i wysuwajNoc sik z szoferki powiedział:
- Proszk zabrazh motocykl, panowie zagrodziliście drogk.
- Zjechazh na pobocze! - rozkazał policjant o niezadowolonej twarzy. - I
okazazh dokumenty.
- Jadk na komendk policji - powiedział mokrzak. - Byzh może tam sobie
porozmawiamy? Policjant nieco sik stropił i wymruczał coś w rodzaju "znamy
was". Mokrzak spokojnie czekał.
- Dobrze - powiedział wreszcie policjant. - Tylko ja poprowadzk
samochud, a tamten niech sik przesiNodzie do motocykla.
- Proszk bardzo - zgodził sik mokrzak. - Ale jeśli można, motocyklem
pojadk ja.
- Jeszcze lepiej - mruknNoł policjant o niezadowolonej twarzy i nieomal
sik rozjaśnił. - Niech pan wysiada.
Zamienili sik miejscami. Policjant złowieszczo zezujNoc na Wiktora
zaczai sik krkcizh i wiercizh na siedzeniu poprawiajNoc płaszcz, a Wiktor
zezujNoc na policjanta patrzył jak mokrzak, podobny z tyłu do wielkiej ,
chudej małpy, garbiNoc sik jeszcze bardziej i człapiNoc idzie w stronk
motocykla i usadawia sik w przyczepie. Deszcz znowu lunNoł jak z cebra i
policjant włNoczył wycieraczki. Kawalkada ruszyła.
Chciałbym wiedziezh, czym to wszystko sik skosczy, z niejakNo niewygodNo
psychicznNo pomyślał Wiktor. NiewyraYAnNo nadziejk budził zamiar mokrzaka
pojawienia sik na policji. Jakieś rozwydrzone sNo te dzisiejsze mokrzaki...
Ale grzywnk w każdym wypadku ze mnie zedrNo, tego nie uniknk. Nie ma takiej
policji, ktura nie zedrze z człowieka grzywny, jeżeli tylko ma okazjk... A
tam, olewam ich, tak czy inaczej bkdk musiał zwijazh żagle. Wszystko bkdzie
dobrze. W ostateczności chociażby jest mi lżej na duszy... WyciNognNoł
paczkk papierosuw i poczkstował policjanta. Policjant chrzNoknNoł z
oburzeniem, ale papierosa wziNoł. Zapalniczka mu sik popsuła, wikc musiał
chrzNoknNozh po raz wtury, kiedy Wiktor podał mu ogies. Właściwie można go
było zrozumiezh, tego niemłodego, gdzieś tak czterdziestopikcioletniego
człowieka, ktury ciNogle jeszcze był młodszym policjantem, prawdopodobnie
byłego kolaboranta, sadzał nie tych co trzeba, i nie tym co trzeba właził w
dupk, zresztNo, skNod taki może sik znazh na cudzych dupach - ktura właściwa,
a ktujra nie... Policjant palił papierosa i mink miał już mniej
niezadowolonNo. Ech, gdybym miał przy sobie flaszkk, pomyślał Wiktor. Dałbym
mu golnNozh, opowiedziałbym kilka irlandzkich kawałuw, naurNogałbym władzy,
co to wyłNocznie swoich protegowanych awansuje, studentom bym naubliżał i
kto wie, może facet by sik rozchmurzył.
- Ależ leje, coś niebywałego - powiedział Wiktor. Policjant chrzNoknNoł
w miark neutralnie, bez złości.
- Przecież jaki tu kiedyś był klimat - ciNognNoł Wiktor - i w tym
momencie go olśniło. - A zauważył pan? U nich tam w leprozorium deszcz nie
pada, a kiedy tylko podjeżdża sik do miasta, od razu ulewa.
- Szkoda słuw - powiedział policjant. - Oni sik tam w leprozorium
nieYAle urzNodzili.
Kontakt był coraz lepszy. Porozmawiali o pogodzie - jaka kiedyś była i
jaka sik, do wszystkich diabłuw, zrobiła. Odkopali wspulnych znajomych w
mieście. Pogadali o życiu w stolicy, o mini - spudniczkach, o trNodzie
homoseksualizmu, o importowanej brandy i o narkotykach z przemytu.
Naturalnie zgodzili sik, że nie ma teraz prawdziwego porzNodku - nie to co
przed wojnNo i zaraz po wojnie. Że policjant ma pieskie życie, chociaż
piszNo w gazetach: szlachetni i surowi struże porzNodku, niezastNopione koło
napkdowe passtwowego mechanizmu. A tymczasem znowu podwyższyli wiek
emerytalny, za to obniżyli emerytury, za zranienie przy pełnieniu
obowiNozkuw służbowych dajNo grosze, i do tego odebrali teraz bros - komu w
takich warunkach chce sik wyłazizh ze skury... Słowem powstała taka sytuacja,
że gdyby jeszcze park dobrych łykuw to policjant powiedziałby "Dobra
chłopie, Bug z tobNo, ja ciebie nie widziałem i ty mnie nie widziałeś".
Jednakże paru łykuw nie było, a chwila dla wrkczenia stosownego banknotu nie
dojrzała, tak że kiedy cikżaruwka podjechała pod komendk, policjant znowu
sponurzał i sucho przykazał Wiktorowi iśzh za sobNo i to szybko.
Mokrzak odmuwił udzielenia wyjaśnies dyżurnemu oficerowi i zażNodał,
aby niezwłocznie zaprowadzono ich do komendanta. Dyżurny odpowiedział, że
proszk bardzo, naczelnik z pewnościNo osobiście pana przyjmie, co zaś
dotyczy tego tu pana, to jest on oskarżony o uprowadzenie samochodu, wikc do
naczelnika iśzh nie ma po co, natomiast należy go przesłuchazh i sporzNodzizh
odpowiedni protokuł. Nie, twardo i spokojnie powiedział mokrzak, nic z tych
rzeczy, pan Baniew nie bkdzie musiał odpowiadazh na żadne pytania, i żadnych
protokułuw pan Baniew nie bkdzie podpisywał, ponieważ istniejNo w tej
sprawie okoliczności dotyczNoce wyłNocznie pana policmajstra. Dyżurny,
kturemu było dokładnie wszystko jedno, wzruszył ramionami i poszedł
zameldowazh. W czasie, kiedy meldował, zjawił sik kierowca w roboczym
kombinezonie, ktury o niczym nie wiedział i był na niezłej bani, wikc z
miejsca zaczNoł krzyczezh o sprawiedliwości, niewinności i innych okropnych
rzeczach. Mokrzak ostrożnie zabrał mu fakturk, kturNo szofer wymachiwał,
przysiadł na barierce i podpisał papier według wszelkich formalności. Szofer
tak sik zdumiał, że aż zamilkł, i wtedy Wiktora z mokrzakiem zaproszono do
policmajstra.
Policmajster przyjNoł ich surowo. Na mokrzaka patrzył z
niezadowoleniem, a na Wiktora starał sik nie patrzezh w ogule.
- Czego panowie sobie życzNo? - zapytał.
- Pozwoli pan, że usiNodziemy? - poinformował sik mokrzak.
- Proszk - z przymusem powiedział policmajster po krutkiej pauzie.
Wszyscy usiedli.
- Panie policmajstrze - oznajmił mokrzak. - Jestem upoważniony do
złożenia na passkie rkce stanowczego protestu z powodu powturnego,
sprzecznego z prawem zatrzymania ładunkuw adresowanych do leprozorium.
- Tak, słyszałem o tym - stwierdził policmajster. - Kierowca był
pijany, i byliśmy zmuszeni zatrzymazh go. Przypuszczam, że w najbliższych
dniach Wszystko sik wyjaśni.
- Policja zatrzymała nie kierowck, tylko ładunek - oświadczył mokrzak.
- Jednakże nie jest to takie istotne. Dzikki uprzejmości pana Baniewa
ładunek został dostarczony z niewielkim zaledwie opuYAnienie i powinien pan
byzh zobowiNozany obecnemu tu panu Baniewowi, ponieważ istotnie opuYAnienie
ładunku z passkiej, panie policmajstrze, winy, mogłoby stazh sik przyczynNo
poważnych nieprzyjemności dla pana osobiście.
- To zabawne - powiedział policmajster. - Nie rozumiem i nie życzk
sobie rozumiezh, o czym pan muwi, ponieważ jako osoba oficjalna nie zamierzam
słuchazh pogrużek. Co zaś dotyczy pana Baniewa, to na tk okolicznośzh
istniejNo określone artykuły kodeksu karnego, w kturych takie przypadki sNo
przewidziane. - WyraYAnie unikał patrzenia na Wiktora.
- Widzk, że pan naprawdk nie rozumie swojej sytuacji - oznajmił
mokrzak. - Ale jestem upoważniony do zawiadomienia pana, że w przypadku
kolejnego zatrzymania naszych ładunkuw bkdzie pan miał do czynienia z
generałem Pferdem.
Zapadło milczenie. Wiktor nie wiedział, kto to taki generał Pferd,
natomiat policmajstrowi to nazwisko najwidoczniej było dobrze znane.
- Wydaje mi sik, że to jest groYAba - stwierdził niepewnie.
- Owszem - zgodził sik mokrzak - i do tego groYAba wikcej niż realna.
Policmajster gwałtownie wstał. Wiktor i mokrzak ruwnież.
- Przyjmujk do wiadomości wszystko, co dzisiaj usłyszałem - oznajmił
policmajster. - Passki ton pozostawia wprawdzie sporo do życzenia, jednakże
obiecujk osobom, kture pana upoważniły, że zajmk sik sprawNo i jeżeli
znajdNo sik winni, zostanNo ukarani. W jednakowym stopniu dotyczy to ruwnież
pana Baniewa.
- Panie Baniew - rzekł mokrzak. - Jeśli policja bkdzie panu robiła
wstrkty z powodu tego incydentu, proszk niezwłocznie zawiadomizh doktora
Golema. Do widzenia - powiedział do policmajstra.
- Wszystkiego dobrego - odpowiedział tamten.
O usmej wieczorem Wiktor zszedł do restauracji i już zamierzał udazh sik
do swojego stolika, przy kturym rezydowało zwykłe towarzystwo, kiedy odwołał
go Teddy.
- Czołem Teddy - powiedział Wiktor opierajNoc sik o ladk. - Co słychazh
- i w tym momencie przypomniał sobie. - A! Rachunek... Czy ja wczoraj
bardzo?
- Rachunek to głupstwo - wymruczał Teddy. - Nic poważnego, rozbiłeś
lustro i wyrwałeś umywalkk. Ale czy pamiktasz policmajstra?
- A co takiego? - zdziwił sik Wiktor.
- No tak, wiedziałem, że nie zapamiktasz. Oczy miałeś, bracie, niczym
gotowany prosiak, nic nie kombinowałeś. A wikc ty - wycelował w pierś
Wiktora palec wskazujNocy - zamknNołeś biedaka w kiblu, podparłeś drzwi
miotłNo i nie wypuszczałeś. A myśmy nie wiedzieli, kto tam siedzi, on
dopiero co przyszedł, sNodziliśmy, że to Kwadryga. No to i dobrze, my ślimy,
niech sobie posiedzi.... A potem go stamtNod wyciNognNołeś, zaczNołeś
krzyczezh, ach, biedak, jak on sik uświnił! - i wsadziłeś mu łeb do umywalki.
Umywalka urwała sik, a my ledwie cik odciNognkliśmy.
- Serio? - zapytał Wiktor. - No, no. To już wiem, dlaczego on dzisiaj
patrzy na mnie wilkiem. Teddy wspułczujNoco pokiwał głowNo.
- O, do diabła - powiedział Wiktor. - Głupia historia. Chyba muszk go
przeprosizh... Ale jak mi sik udało? Taki silny chłop...
- Bojk sik, żeby cik nie wrobili - rzekł Teddy. - Dziś rano łaził tu
jeden tajniak, spisywał zeznania... sześzhdziesiNoty trzeci artykuł masz jak
w banku - naruszenie godności osobistej w obciNożajNocych okolicznościach. A
może byzh jeszcze gorzej. Akt terrorystyczny. Rozumiesz, czym to pachnie? Ja
bym na twoim miejscu... - Teddy pokrkcił głowNo.
- Co? - zapytał Wiktor.
- Podobno przychodził do ciebie burmistrz - oznajmił Teddy.
- Tak.
- No i co?
- Głupstwo. Chce, żebym napisał artykuł. Przeciwko mokrzakom.
- Aha! - powiedział Teddy i ożywił sik. - No, to w takim razie
rzeczywiście głupstwo. Napisz mu ten artykuł i wszystko bkdzie w porzNodku.
Jeśli burmistrz bkdzie zadowolony, policmajster nie odważy sik słowa
pisnNozh, chozhbyś go codziennie wpychał do sedesu. Burmistrz ma go o tutaj...
- Teddy pokazał ogromnNo kościstNo pikśzh. - Wikc wszystko w porzNodku. Z tej
okazji nalejk ci na rachunek zakładu. Czystej?
- Może byzh czysta - odparł Wiktor z zadumNo.
Wizyta burmistrza objawiła mu sik teraz w nowym świetle. Wikc oni ze
mnNo w ten sposub, pomyślał Wiktor. Ta - ak... Albo sik wynoś, albo rub co
ci każNo, albo cik wykosczymy. Nawiasem muwiNoc, wynieśzh sik też nie bkdzie
łatwo. Akt terrorystyczny - bkdNo szukazh i znajdNo. Jesteś, bracie,
alkoholikiem, aż przykro patrzezh. I żeby chociaż byle kogo, ale
policmajstra. MuwiNoc szczerze, wymyślone i zrealizowane całkiem nieYAle. Nie
pamiktał nic oprucz zalanych wodNo kafelkuw na podłodze, ale bardzo dobrze
wyobrażał sobie tk scenk. Tak, kochany muj Wiktorze Baniew, muj ty gotowany
prosiaku, kuchenny opozycjonisto, może nawet nie kuchenny tylko łazienkowy -
pupilku pana prezydenta... tak, widocznie przyszedł twuj czas i pora, że tak
powiem, sik sprzedazh... Roc-Tusow, człowiek doświadczony, ma swoje zdanie na
ten temat: sprzedawazh należy sik łatwo i drogo - im uczciwsze jest twoje
piuro, tym drożej za nie zapłacNo dzierżNocy władzk, wikc nawet sprzedajNoc
sik przynosisz straty przeciwnikowi i należy starazh sik, aby straty te były
maksymalne... Wychylił kieliszek czystej, nie czujNoc najmniejszej
satysfakcji.
- Dobra, Teddy - powiedział. - Dzikkujk. Daj rachunek. Dużo tam tego?
- Twoja kieszes wytrzyma - uśmiechnNoł sik Teddy. WyjNoł z kasy kartkk.
- Należy sik od ciebie: za lustro w toalecie - siedemdziesiNot siedem, za
umywalkk, porcelanowNo, dużNo - sześzhdziesiNot cztery, razem, jak sam
rozumiesz, sto czterdzieści jeden. A lampk zapisaliśmy na tamtNo awanturk.
Jednego tylko nie rozumiem - ciNognNoł, patrzNoc, jak Wiktor odlicza
pieniNodze - czym to lustro rozbiłeś? Wielka tafla gruba na dwa palce.
GłowNo w nie tłukłeś, czy co?
- CzyjNo? - ponuro zapytał Wiktor.
- Dobra, nie przejmuj sik - rzekł Teddy biorNoc pieniNodze. - Napiszesz
artykuł, zrehabilitujesz sik, jeszcze honorarium podłapiesz i wyjdziesz na
swoje. Jeszcze jednNo?
- Nie trzeba, puYAniej... Przyjdk, jak zjem kolacjk - odparł Wiktor i
poszedł na swoje miejsce.
W restauracji wszystko było jak zwykle - pułmrok, zapachy, dYAwikk
naczys w kuchni; młody mkżczyzna z teczkNo i swoim nieodłNocznym towarzyszem
nad butelkNo wody mineralnej; zgarbiony doktor R. Kwadryga; wyprostowany,
elegancki pomimo kataru Pawor; rozlewajNocy sik w fotelu Golem z gNobczastym
nosem rozpitego proroka. Kelner.
- Minogi - rzucił Wiktor. - Butelkk piwa. I jakieś mikso.
- No i doigrał sik pan - powiedział Pawor z wyrzutem. - Muwiłem, żeby
pan przestał pizh. .
- Kiedy mi pan to muwił? Bo jakoś nie pamiktam.
- A czego sik doigrałeś? - zainteresował sik doktor R. Kwadryga. -
Nareszcie zamordowałeś kogoś?
- A ty nic nie pamiktasz? - zapytał Wiktor.
- Pytasz o wczoraj?
- Tak, o wczoraj... Spiłem sik jak pszczoła - wyjaśnił Wiktor Golemowi
- zapkdziłem pana policmajstra do klozetu...
- A - a - a! - stwierdził R. Kwadryga. - To wszystko kłamstwo. Tak
właśnie powiedziałem śledczemu. Dziś rano przyszedł do mnie śledczy.
Rozumiecie panowie, straszliwa zgaga, głowa pkka, siedzk, wyglNodam przez
okno i wtedy pojawia sik ten wał i zaczyna wrabiazh człowieka, fastrygowazh
przestkpstwo...
- Jak pan powiedział? - zapytał Golem. - Fastrygowazh?
- No tak, fastrygowazh - oznajmił R. Kwadryga przekłuwajNoc wyobrażonNo
igłNo wyobrażony materiał. - Tylko nie spodnie, a przestkpstwo...
Powiedziałem mu wprost: wszystko lipa, wczoraj cały wieczur przesiedziałem w
restauracji, było cicho, przyzwoicie jak zawsze, żadnych skandali, jednym
słowem okropna nuda... Bkdzie dobrze - pocieszał Wiktora. - Nie przejmuj
sik... A dlaczego to zrobiłeś? Nie lubisz go?
- Może nie muwmy już o tym - zaproponował Wiktor.
- To o czym mamy muwizh? - zapytał urażony R. Kwadryga. - Ci dwaj bez
przerwy sik spierajNo, kto kogo nie wpuszcza do leprozorium. Jak już raz na
sto lat wydarzyło sik coś ciekawego - to od razu - nie muwmy.
Wiktor odgryzł połowk minogi, zjadł jNo, odpił łyk piwa i zapytał:
- Kto to jest generał Pferd?
- Kos - odpowiedział R. Kwadryga. - Kos. Der Pferd. Albo das.
- A jednak - rzekł Wiktor - czy kturyś z panuw zna takiego generała?
- Kiedy służyłem w wojsku - powiedział doktor R. Kwadryga - naszNo
dywizjNo dowodził jego ekscelencja generał od infanterii Arschmann.
- No i co z tego? - zapytał Wiktor.
- Arsch po niemiecku dupa - oznajmił milczNocy do tej chwili Golem. -
Doktor żartuje.
- A gdzie pan usłyszał o generale Pferdzie? - zapytał Pawor.
- W gabinecie policmajstra - odparł Wiktor.
- No i co dalej?
- Nic. Wikc nikt nie wie? I bardzo dobrze. Ja tylko tak sobie
zapytałem.
- A feldfebel nazywał sik Buttock - oznajmił R. Kwadryga. - Feldfebel
Buttock.
- Angielski też pan zna? - zapytał Golem.
- Lepiej napijmy sik - zaproponował Wiktor. - Kelner, butelkk koniaku!
- Po co butelkk? - zapytał Pawor.
- Żeby starczyło dla wszystkich.
- Znowu wywoła pan jakiś skandal.
- Niech pan przestanie, Pawor - powiedział Wiktor. - Abstynent sik
znalazł.
- Nie jestem abstynentem - zaprotestował Pawor. - Lubik wypizh i nigdy
nie przepuszczam okazji, żeby wypizh, jak zresztNo przystało na prawdziwego
mkżczyznk. Ale nie rozumiem, po co sik upijazh. A już zupełnie nie rozumiem,
po co upijazh sik co wieczur.
- On tu znowu jest - oznajmił z rozpaczNo R. Kwadryga. - I kiedy tylko
zdNożył?
- Nie bkdziemy sik upijazh - odparł Wiktor rozlewajNoc wszystkim koniak.
- Po prostu wypijemy. Jak to robi w tej chwili połowa narodu. Druga połowa
upija sik, no i Bug z niNo, a my po prostu sobie wypijemy.
- I na tym właśnie wszystko polega - stwierdził Pawor. - Kiedy kraj
tonie w wudzie, i to nie tylko kraj, ale cały świat, każdy przyzwoity
człowiek powinien zachowazh zdrowy rozsNodek.
- Pan uważa nas za przyzwoitych ludzi? - zapytał Golem.
- W każdym razie za kulturalnych.
- Moim zdaniem - rzekł Wiktor - kulturalni ludzie majNo znacznie wikcej
powoduw, żeby sik upijazh niż niekulturalni.
- Możliwe - zgodził sik Pawor. - Jednakże człowiek kulturalny jest
obowiNozany trzymazh sik w ryzach. Kultura zobowiNozuje... My tu na przykład
siedzimy każdego wieczora, rozmawiamy, pijemy, gramy w kości. A czy ktoś z
nas przez cały ten czas powiedział coś jeżeli nawet nie mNodrego, to
chociażby na serio? Śmiechy, żarciki - ... wyłNocznie żarty i śmiechy.
- A po co - serio? - zapytał Golem.
- A po to, że wszystko leci w przepaśzh, a my sik śmiejemy i żartujemy.
Ucztujemy w czasie zarazy. Moim zdaniem, panowie, to wstyd.
- No dobrze, Pawor - stwierdził ugodowo Wiktor. - Niech pan powie coś
serio. Może nie byzh mNodre, ale chociażby na serio.
- Nie życzk sobie niczego na serio - zakomunikował R. Kwadryga. -
Pijawki. Skpy. Tfu!
- Cicho - powiedział mu Wiktor. - Śpij jak ci dobrze... Słusznie,
Golem, porozmawiajmy chociaż raz o czymś poważnym. Pawor, niech pan zaczyna
i opowie nam o przepaści.
- Znowu pan żartuje? - zapytał Pawor z goryczNo.
- Nie - odparł Wiktor. - Słowo honoru, nie żartujk. Byzh może jestem
ironiczny. Ale to dlatego, że przez całe swoje życie słucham gadania o
przepaściach. Wszyscy powtarzajNo, że ludzkośzh stoi nad przepaściNo, ale
udowodnizh tego nikt nie potrafi. A kiedy przychodzi do konkretuw, okazuje
sik, że ten cały filozoficzny pesymizm jest wynikiem kłopotuw rodzinnych,
lub braku środkuw finansowych...
- Nie - powiedział Pawor. - Nie... Ludzkośzh stoi nad przepaściNo,
ponieważ ludzkośzh zbankrutowała.
- Brak środkuw finansowych - wymamrotał Golem.
Pawor zignorował go. Pochylił głowk i muwił patrzNoc spode łba
zwracajNoc sik wyłNocznie do Wiktora.
- Ludzkośzh zbankrutowała biologicznie - wskaYAnik urodzes jest coraz
niższy, wzrasta czkstotliwośzh raka, niedorozwuj, nerwice, ludzie stajNo sik
narkomanami. PołykajNo setki hektolitruw alkoholu, nikotyny, po prostu
narkotykuw, poczNowszy od haszyszu i kokainy, a skosczywszy na LSD. Po
prostu degenerujemy sik. NaturalnNo przyrodk zniszczyliśmy, a sztuczna
zniszczy nas. Dalej. Zbankrutowaliśmy ideologicznie - roztrzNosaliśmy
wszystkie systemy filozoficzne, i wszystkie zdyskredytowaliśmy,
wyprubowaliśmy wszystkie możliwe rodzaje moralności i etyki, ale
pozostaliśmy tak samo amoralnymi bydlakami jak troglodyci. Ale
najstraszniejsze jest to, że cała ta szara ludzka masa w naszych czasach
jest ruwnie łajdacka, jak zawsze była. Nieustannie pragnie i domaga sik
boguw, wodzuw i porzNodku, i za każdym razem, kiedy otrzymuje boguw, wodzuw
i porzNodek, jest niezadowolona, ponieważ tak naprawdk niczego jej nie
trzeba ani boguw, ani porzNodku, tylko chaosu, anarchii, chleba i igrzysk.
Teraz spktana jest żelaznNo koniecznościNo otrzymywania co tydzies koperty z
wypłatNo, ale ta koniecznośzh jest jej wstrktna, wikc ucieka od niej każdego
wieczora w alkohol i narkotyki. ZresztNo diabli z niNo, z tNo kupNo
gnijNocego guwna, kture cuchnie już dziewikzh tysikcy lat i do niczego innego
sik nie nadaje - może tylko śmierdziezh i cuchnNozh. Straszne jest co innego -
rozkład ogarnia i nas, ludzi z dużej litery, prawdziwe osobowości. Widzimy
ten rozkład i wydaje sik nam, że nas on nie dotyczy, ale przecież i nas
zatruwa beznadziejnościNo, osłabia naszNo wolk, powoli wchłania... A do tego
nowe przeklesstwo - demokratyczne wychowanie: egalite, fraternite, wszyscy
ludzie sNo brazhmi, wszyscy ulepieni z tej samej gliny... Nieustannie
utożsamiamy sik z motłochem, i mamy do siebie pretensjk, jeśli przypadkiem
odkrywamy, że jesteśmy od niego mNodrzejsi, że mamy inne potrzeby, inne cele
w życiu. Pora to zrozumiezh i wyciNognNozh wnioski - pora sik ratowazh.
- Pora sik napizh - oznajmił Wiktor. Już żałował, że zgodził sik na
poważnNo rozmowk z inspektorem sanitarnym. Na Pawora nieprzyjemnie było
patrzezh. Za bardzo sik gorNoczkował, zaczNoł nawet zezowazh. Wypadł z roli, a
jak wszyscy apologeci przepaści muwił straszliwe banały. Aż prosiło sik,
żeby mu powiedziezh - niech sik pan przestanie kompromitowazh, Pawor, lepiej
niech pan sik ustawi profilem i ironicznie uśmiechnie.
- To wszystko, co mi pan ma do powiedzenia? - zapytał Pawor.
- Mogk jeszcze dazh panu radk. Wikcej ironii, Pawor. Niech sik pan tak
nie gorNoczkuje. I tak nic pan nie może zrobizh. A nawet gdyby pan mugł, to
nie wiedziałby pan co mianowicie.
Power uśmiechnNoł sik ironicznie.
- A właśnie, że akurat wiem - powiedział.
- No?
- Jest tylko jeden sposub, żeby powstrzymazh rozkład.
- Wiemy, wiemy - lekkomyślnie powiedział Wiktor - włożyzh wszystkim
idiotom złote koszule i kazazh im maszerowazh. Cała Europa pod stopami. To już
było.
- Nie - powiedział Pawor. - To tylko odroczenie. A wyjście jest jedno -
zlikwidowazh mask.
- Jest pan dzisiaj w wyśmienitym nastroju - powiedział Wiktor.
- Zlikwidowazh dziewikzhdziesiNot procent ludności - ciNognNoł Pawor. -
Byzh może nawet dziewikzhdziesiNot pikzh. Masy wypełniły swoje przeznaczenie -
zrodziły kwiat ludzkości, twurcuw cywilizacji. Teraz sNo martwe jak zgniła
bulwa kartofla, ktura dała życie roślinie. A kiedy trup zaczyna gnizh, to
znaczy, że pora go pogrzebazh.
- O Boże - powiedział Wiktor - i to wszystko z powodu kataru i dlatego,
że nie dajNo panu przepustki do leprozorium? Albo może kłopoty rodzinne?
- Niech pan nie udaje głupiego - powiedział Pawor. - Dlaczego nie chce
pan zastanowizh sik nad sprawami, o kturych panu świetnie wiadomo? Z jakiego
powodu ulegajNo degeneracji najwspanialsze idee? Z powodu tkpoty mas. Z
jakiego powodu mamy wojny, chaos i inne obrzydliwości? Z powodu tkpoty mas,
kture wybierajNo rzNody godne siebie. Z jakiego powodu Złoty Wiek jest
ruwnie odległy jak w czasie stworzenia Ziemi? Z powodu obskurantyzmu mas. W
zasadzie Hitler miał słusznośzh, podświadomNo słusznośzh, czuł, że na świecie
jest wielu zbytecznych. Ale był z krwi i kości motłochu, wikc wszystko
zepsuł. Głupie było likwidowanie według przynależności rasowej. A poza tym
nie miał w dyspozycji odpowiednich środkuw masowej zagłady.
- A według jakich cech pan zamierza przeprowadzizh selekcjk? - zapytał
Wiktor.
- Według nijakości - odparł Pawor. - Jeśli człowiek jest przeciktny,
nijaki, to znaczy że go należy zlikwidowazh.
- A kto bkdzie decydowazh, czy człowiek jest przeciktny, czy nie?
- Niech pan sik nie martwi, to sNo szczeguły. Ja panu formułujk zasadk,
a kto, co i jak - to sNo szczeguły.
- A po co kombinuje pan z burmistrzem? - zapytał Wiktor, kturego Pawor
znudził.
- To znaczy?
- Na diabła panu ten proces? Rozmienia sik pan na drobne, Pawor! Zawsze
tak kosczycie, wy, nadludzie. Zamierzacie przebudowazh świat, nie zgadzacie
sik na mniej niż trzy miliardy trupuw, a tymczasem albo martwicie sik o
stanowisko, albo leczycie trypra, albo za niewielkie wynagrodzenie pomagacie
marnym kanciarzom załatwiazh ich ciemne sprawy.
- Może jednak trochk ostrożniej na zakrktach - powiedział Pawor. Widazh
było, że jest straszliwie wściekły. - Przecież pan sam jest tylko pijakiem i
nierobem...
- Ale przynajmniej nie organizujk dktych procesuw politycznych i nie
zamierzam przebudowazh świata.
- Tak - oznajmił Pawor. - Pan nawet do tego nie jest zdolny, Baniew.
Pan to przecież zaledwie bohema, czyli krutko muwiNoc, łajdak, tani
opozycjonista, wichrzyciel i guwno. Sam pan nie wie czego chce, i robi pan
tylko to, czego chcNo od pana. DogadzajNoc gustom łajdakuw podobnych sobie,
wyobraża pan sobie, że jest wolnym artystNo, co to rusza z posad świat, a
nie po prostu obrzydliwym wierszokletNo z tych, co to piszNo na ścianach
publicznych szaletuw.
- To prawda - zgodził sik Wiktor. - Szkoda tylko, że nie powiedział pan
tego wcześniej. Musiałem pana obrazizh, żeby to usłyszezh. No i wynika z tego,
że jest pan nikczemnym typkiem, Pawor. Jednym z wielu. I jeśli bkdNo
likwidowazh, to pana też zlikwidujNo. Na podstawie przeciktności.
FilozofujNocy inspektor sanitarny? Do pieca z nim!
Ciekawe, jak my wyglNodamy z boku, pomyślał. Pawor jest odrażajNocy. Co
za uśmieszek! Co mu sik dzisiaj stało? Kwadrygaśpi, co mu tam kłutnie, masy
i cała ta filozofia... A Golem rozwalił sik w fotelu niczym w teatrze,
kieliszek w palcach, rkka za oparciem, czeka, kto mu przyłoży. Jakoś Pawor
trochk za długo milczy. Argumentuw szuka, czy co?
- No dobrze - rzekł w koscu Pawor. - Porozmawialiśmy i wystarczy.
Uśmieszek znikł mu z twarzy, i oczy miał znowu jak sturmbahnfuhrer.
Rzucił banknot na stuł, dopił koniak i odszedł bez pożegnania. Wiktor poczuł
przyjemne rozczarowanie.
- Jednak jak na pisarza fatalnie zna sik pan na ludziach - oznajmił
Golem.
- To nie moja rzecz - lekko powiedział Wiktor. - Niech na ludziach
znajNo sik psychologowie i departament bezpieczesstwa. Moja rzecz, to
wychwytywanie tendencji zaostrzonNo wrażliwościNo artysty... A w zwiNozku z
czym pan to powiedział? Znowu: "Wiktor, niech pan przestanie brzdNokazh"?
- Uprzedzałem - niech pan nie zaczepia Pawora.
- Co u diabła? - zaprotestował Wiktor - po pierwsze, wcale go nie
zaczepiałem, tylko on mnie zaczepił. A po drugie to świnia. Czy pan wie, że
Pawor pomaga burmistrzowi, ktury chce pana przymknNozh?
- Domyślam sik.
- I nie jest pan zaniepokojony?
- Nie. MajNo za krutkie rkce. To znaczy burmistrz ma za krutkie rkce. I
sNod.
- A Pawor?
- A Pawor ma rkce długie - powiedział Golem. - I dlatego niech pan
przestanie przy nim brzdNokazh. Widzi pan przecież, że ja przy nim nie
brzdNokam.
- Ciekawe, przy kim pan brzdNoka? - mruknNoł Wiktor.
- Czasami brzdNokam przy panu. Mam do pana słabośzh. Proszk mi nalazh
koniaku.
- Z przyjemnościNo - Wiktor nalał. - Może obudzimy Kwadrygk? Co on
sobie myśli, nawet nie bronił mnie przed Faworem.
- Nie, nie trzeba go budzizh. Lepiej porozmawiajmy. Po co pan sik w to
miesza? Kto pana prosił o porywanie cikżaruwki?
- Tak mi sik spodobało - oznajmił Wiktor - To świsstwo, żeby aresztowazh
ksiNożki. A oprucz tego zdenerwował mnie burmistrz. To był zamach na mojNo
wolnośzh. Zawsze, kiedy ktoś prubuje dokonazh zamachu na mojNo wolnośzh,
zmieniam sik w chuligana... A nawiasem muwiNoc, Golem, czy generał Pferd
wstawi sik za mnNo u burmistrza?
- Generał Pferd kicha na pana razem z burmistrzem - odparł Golem. - Ma
wikksze zmartwienia.
- No to proszk mu powiedziezh, żeby sik za mnNo wstawił. Bo inaczej
napiszk pogromowy artykuł przeciwko waszemu leprozorium: o tym jak
wykorzystujecie krew chrześcijasskich niemowlNot w celu leczenia
okularniczej choroby. Myśli pan, że nie wiem, po co mokrzaki zwabiajNo
dzieci? Oni, po pierwsze, wysysajNo z nich krew, a po drugie, deprawujNo je.
Okryjk was hasbNo przed całym światem. Krwiopijca i zboczeniec pod maskNo
lekarza. - Wiktor stuknNoł sik z Goleniem i wypił. - Bez żartuw, muwik
poważnie. Burmistrz zmusza mnie do napisania takiego artykułu. Pan,
oczywiście, ruwnież o tym wie.
- Nie - stwierdził Golem. - Ale to nieważne.
- Jak widzk, dla pana wszystko jest nieważne - powiedział Wiktor. -
Całe miasto jest przeciwko panu - nieważne. ChcNo pana oddazh pod sNod -
nieważne. Inspektora sanitarnego Pawora irytuje passkie zachowanie -
nieważne. A może generał Pferd to pseudonim pana Prezydenta? A propos, czy
ten wszechpotkżny generał wie, że pan jest komunistNo?
- A dlaczego irytuje sik pisarz Baniew? - spokojnie zapytał Golem. -
Tylko niech pan tak nie wrzeszczy, Teddy sik oglNoda.
- Teddy to nasz człowiek - wyjaśnił Wiktor. - On zresztNo też jest
zirytowany - myszy mu żyzh nie dajNo. - Wiktor zmarszczył brwi i zapalił
papierosa. - Chwileczkk, o co mnie pan pytał?... A, tak. Jestem zirytowany
dlatego, że nie wpuścił mnie pan do leprozorium. A ja przecież zachowałem
sik bardzo szlachetnie. Powiedzmy nawet, że głupio, ale każdy szlachetny
uczynek jest głupi. A jeszcze przed tym niosłem mokrzaka na plecach.
- I bił sik pan w jego obronie - dodał Golem.
- O właśnie. Biłem sik.
- Z faszystami - powiedział Golem.
- Właśnie z faszystami.
- A przepustkk pan ma? - zapytał Golem.
- Przepustkk... Pawora też nie wpuszczacie i on na moich oczach
przemienił sik w demofoba.
- Tak, Faworowi tu sik nie wiedzie - przytaknNoł Golem. - Właściwie
jest zdolnym funkcjonariuszem, ale tutaj nic mu nie wychodzi. WciNoż czekam,
kiedy wreszcie zacznie popełniazh głupstwa. Zdaje sik, że już zaczyna.
Doktor R. Kwadryga podniusł rozkudłanNo głowk i rzekł:
- Mocno. Wejdk tam, a potem sik zobaczy. Dach wybijk - Jego głowa znowu
ze stukiem upadła na stuł.
- Mikdzy nami, Golem - zapytał Wiktor zniżajNoc głos. - To prawda, że
jest pan komunistNo?
- O ile pamiktam, partia komunistyczna jest u nas zakazana - zauważył
Golem.
- O Boże - powiedział Wiktor. - A jaka partia u nas nie jest zakazana?
Przecież nie o partik pytam, tylko o pana...
- Ja, jak pan widzi jestem dozwolony - oznajmił Golem.
- ZresztNo, jak pan sobie chce - stwierdził Wiktor. - Mnie tam wszystko
jedno. Ale burmistrz... ZresztNo, burmistrza ma pan gdzieś. Ale jeżeli to
dojdzie do generała Pferda...
- Ale my mu przecież nie powiemy - konfidencjonalnie szepnNoł Golem. -
Po co generałowi zawracazh głowk drobiazgami? Generał wie, że jest
leprozorium, a w leprozorium jakiś Golem, jakieś mokrzaki - no i wystarczy.
- Dziwny generał - rzekł z zadumNo Wiktor. - Generał od leprozorium. A
nawiasem muwiNoc, z powodu mokrzakuw już niedługo czekajNo go spore
nieprzyjemności, Czujk to nadwrażliwym instynktem artysty. W naszym mieście
mokrzaki stały sik po prostu pkpkiem świata.
- Gdyby tylko w mieście - powiedział Golem.
- A co chodzi? Przecież to tylko chorzy ludzie. I nawet, zdaje sik, nie
sNo zaraYAliwi.
- Niech pan nie bkdzie taki chytry. Wiktor. Świetnie pan wie, że to nie
sNo zwyczajnie chorzy ludzie. Nawet zaraYAliwi nie sNo tak zwyczajnie.
- To znaczy?
- To znaczy, że na przykład Teddy nie może sik od nich zarazizh. I
burmistrz nie może, nie muwiNoc już o policmajstrze. A ktoś inny - może.
- Na przykład pan.
- Ja też nie mogk. Już.
- A ja?
- Nie wiem. ZresztNo, to tylko moja hipoteza. Niech pan nie zwraca
uwagi.
- Nie zwracam - smutnie powiedział Wiktor. - A co jeszcze jest w nich
niezwykłego?
- Co jest w nich niezwykłego - powturzył Golem. - Sam pan mugł
zauważyzh, że wszyscy ludzie dzielNo sik na trzy wielkie grupy. Dokładniej,
na dwie duże i jednNo małNo.... SNo ludzie, kturzy nie mogNo żyzh bez
przeszłości, cali sNo w przeszłości mniej lub bardziej odległej. ŻyjNo
tradycjNo, obyczajem, przykazaniami, czerpiNo z przeszłości radośzh i
przykład. Powiedzmy jak pan prezydent. Co by on poczNoł, gdybyśmy nie mieli
naszej wielkiej przeszłości? Do czego by sik odwoływał i w ogule skNod by
sik wziNoł? Nastkpnie sNo ludzie, kturzy żyjNo teraYAniejszościNo, i nawet
słyszezh nie chcNo ani o przeszłości ani o przyszłości, i nic ich nie
obchodzi ani przeszłośzh, ani przyszłośzh. Jak na przykład pan. Wszystkie
wyobrażenia o przeszłości zepsuł panu prezydent, w jakNokolwiek przeszłośzh
by pan zajrzał, zawsze zobaczy pan wyłNocznie prezydenta. Jeżeli zaś chodzi
o przyszłośzh, to nie ma pan o niej zielonego wyobrażenia, i na moje oko boi
sik pan miezh... No i wreszcie sNo ludzie, kturzy żyjNo przyszłościNo. Po
przeszłości nie oczekujNo, i zupełnie słusznie, niczego dobrego, a
teraYAniejszośzh to dla nich wyłNocznie materiał, z kturego budujNo
przyszłośzh, surowiec. .. ZresztNo tak naprawdk, oni już żyjNo w
przyszłości... na wysepkach przyszłości, kture powstajNo dokoła nich w
czasie teraYAniejszym... - Golem uśmiechajNoc sik jakoś dziwnie, wzniusł oczy
do sufitu. - Oni sNo mNodrzy - powiedział z czułościNo. - SNo diabelnie
mNodrzy w odrużnieniu od wikkszości ludzi. Wszyscy co do jednego
utalentowani, Wiktorze. Ich pragnienia sNo dziwne, a zwyczajnych pragnies w
ogule nie majNo.
- Zwyczajne pragnienia - to na przykład kobiety...
- W pewnym sensie - tak...
- Wudka, igrzyska?
- Bez wNotpienia.
- Straszna choroba - stwierdził Wiktor - ja nie chck... ZresztNo dalej
nie rozumiem... Nic nie rozumiem. No, to że mNodrych ludzi wsadza sik za
druty kolczaste - to oczywiście rozumiem. Ale dlaczego ich sik wypuszcza, a
do nich nie wpuszcza...
- A może to nie oni siedzNo za drutem kolczastym, tylko pan? Wiktor
uśmiechnNoł sik.
- Chwileczkk - powiedział. - To jeszcze nie wszystko, czego nie
rozumiem. Co tu na przykład robi Pawor? Mnie sik nie wpuszcza - zgoda,
jestem człowiekiem postronnym. Ale przecież ktoś musi sprawdzizh stan
bielizny pościelowej i wychodkuw? Może macie tam antysanitarne warunki?
- A jeżeli interesujNo go wcale nie warunki sanitarne? Speszony Wiktor
popatrzył na Golema.
- Znowu pan żartuje? - zapytał.
- Znowu nie - odpowiedział Golem.
- Wikc kto to jest według pana - szpieg?
- Szpieg to zbyt ogulnikowe pojkcie - zaprotestował Golem.
- Chwileczkk - rzekł Wiktor. - Proszk muwizh wprost. Kto otoczył
leprozorium drutem i postawił żołnierzy.
- Och, ten drut kolczasty - westchnNoł Golem. - Ile ubras na nim
porwano, a żołnierze bez przerwy chorujNo na biegunkk. Wie pan, jakie jest
najlepsze lekarstwo na biegunkk? Tytos z portweinem, a raczej portwein z
tytoniem.
- Dobra - powiedział Wiktor. - To znaczy generał Pferd. Aha... -
powiedział - i ten młody człowiek z teczkNo... A wikc to tak! To znaczy, że
to jest normalny wojskowy instytut naukowy. Jasne... A Pawor, znaczy sik,
nie jest wojskowym. Z innego, znaczy sik, resortu. Albo byzh może, to nie
nasz szpieg, tylko zagraniczny?
- Niech Bug broni! - zaprotestował Golem ze zgrozNo. - Tego nam jeszcze
brakowało!
- Tak... A czy on wie, kim jest ten facet z teczkNo?
- Myślk, że tak - stwierdził Golem.
- A ten facet wie, kim jest Pawor?
- Myślk, że nie - stwierdził Golem.
- Pan mu nic nie powiedział?
- A co mnie to obchodzi?
- I generałowi też pan nie powiedział?
- Nawet mi do głowy nie przyszło.
- To niesprawiedliwe - oznajmił Wiktor. - Trzeba powiedziezh.
- Niech pan posłucha, Wiktor - powiedział Golem. - Tylko dlatego
pozwoliłem panu gadazh na ten temat, żeby pan sik przestraszył i przestał
pchazh palce w cudze drzwi. Nie jest to do niczego potrzebne. I tak jest pan
już namierzony, mogNo pana uciszyzh i to tak, że nawet nie zdNoży sik pan
zdziwizh.
- Mnie akurat jest łatwo wystraszyzh - rzekł Wiktor z westchnieniem. -
Jestem wystraszony od dziecka. Ale pomimo wszystko nie mogk zrozumiezh -
czego oni wszyscy chcNo od mokrzakuw?
- Jacy - oni? - zmkczonym głosem zapytał z wyrzutem Golem.
- Pawor. Pferd. Facet z teczkNo. Te wszystkie krokodyle.
- Boże - odparł Golem. - No, czego w naszych czasach mogNo chciezh
krokodyle od mNodrych i utalentowanych ludzi? Za to ja nie rozumiem, czego
pan od nich chce. Po co pan sik wtrNoca w to wszystko? Mało panu własnych
kłopotuw? Mało panu prezydenta?
- Dużo - odpowiedział Wiktor. - PotNod.
- No i świetnie. Niech pan jedzie do sanatorium, weYAmie ze sobNo ryzk
papieru... Mogk panu podarowazh maszynk do pisania, chce pan?
- Ja piszk starym systemem - odrzekł Wiktor. - Jak Hemingway.
- No i świetnie. Podarujk panu ogryzek ołuwka. Proszk pracowazh, kochazh
Diank. Może jeszcze dazh panu fabułk? Może pan sik już wypisał?
- Fabuły rodzNo sik z tematu - dostojnie oznajmił Wiktor. - A ja
studiujk życie.
- Proszk bardzo - powiedział Golem. - Niech pan studiuje życie, ile
dusza zamarzy. Tylko niech sik pan nie wtrNoca do procesuw.
- To niemożliwe - oświadczył Wiktor. - PrzyrzNod w nieunikniony sposub
wpływa na obraz eksperymentu. Czyżby pan zapomniał o prawach fizyki?
Przecież my obserwujemy nie świat jako taki, tylko świat plus wpływ
obserwatora.
- Już raz dostał pan kastetem po głowie, a nastkpnym razem mogNo pana
zwyczajnie zastrzelizh.
- No - powiedział Wiktor. - Po pierwsze, byzh może wcale nie kastetem,
tylko cegłNo. A po drugie - czy mało jest miejsc, w kturych można dostazh po
głowie? W każdej chwili mogNo mnie wrobizh, wikc co - mam nie wychodzizh z
pokoju?
Goleni przygryzł dolnNo wargk. Miał żułte, kosskie zkby.
- Niech pan posłucha, przyrzNodzie - oznajmił. - WtrNocił sik pan wtedy
w eksperyment najzupełniej przypadkowo - i z miejsca dostał pan po głowie.
Jeśli teraz wtrNoci sik pan świadomie...
- Nie wtrNocałem sik w żaden eksperyment - zaprzeczył Wiktor. - Szedłem
sobie spokojnie do Loli i nagle widzk...
- Idiota - stwierdził Golem. - Idzie sobie i widzi. Trzeba było przejśzh
na drugNo stronk, wymużdżona gapo!
- Dlaczego ni stNod ni zowNod miałbym przechodzizh na drugNo stronk?
- A dlatego, że jeden passki dobry znajomy zajmował sik akurat
wypełnianiem swoich bezpośrednich obowiNozkuw, a pan tam wlazł jak baran.
Wiktor wyprostował sik.
- Jaki znowu muj dobry znajomy? Tam nie było ani jednego znajomego.
- Znajomy znalazł sik z tyłu, z kastetem. Ma pan znajomych z kastetami?
Wiktor jednym haustem dopił swuj koniak. Ze zdumiewajNocNo
wyrazistościNo przypomniał sobie - Pawor, z czerwonym zagrypionym nosem,
wyjmuje z kieszeni chusteczkk i kastet ze stukiem spada na podłogk - cikżki,
matowy, porkczny.
- Wykluczone - zaprotestował Wiktor i odkaszlnNol. - Zawracanie głowy.
Pawor nie mugł...
- Nie wymieniałem żadnych nazwisk - zastrzegł sik Golem. Wiktor położył
rkce na stole i popatrzył na swoje zaciśnikte pikści.
- Co majNo z tym wspulnego jego bezpośrednie obowiNozki? - zapytał.
- Najwidoczniej komuś potrzebny był żywy mokrzak. Kidnaping.
- A ja w tym przeszkodziłem?
- Prubował pan przeszkodzizh.
- To znaczy, że oni go jednak porwali?
- I wywieYAli. Może pan dzikkowazh Bogu, że nie zabrali i pana - w celu
uniknikcia przeciekuw informacji. Ich przecież nie interesujNo losy
literatury.
- To znaczy, że Pawor... - wolno powiedział Wiktor.
- Żadnych nazwisk - surowo przypomniał Golem.
- Sukinsyn - stwierdził Wiktor. - Dobra, jeszcze zobaczymy... A po co
był im potrzebny mokrzak?
- Jak to - po co? Informacja... SkNod wziNozh informacjk? Sam pan wie -
druty kolczaste, żołnierze, generał Pferd...
- To znaczy, że teraz go przesłuchujNo? - zapytał Wiktor. Golem długo
milczał. Potem rzekł:
- On nie żyje.
- Zatłukli go?
- Nic. przeciwnie - Golem znowu zamilkł. - To bałwany. Nie pozwalali mu
czytazh, wikc umarł z głodu.
Wiktor szybko popatrzył na niego. Golem uśmiechał sik smutnie. Albo
płakał. Wiktor poczuł nagłe przerażenie i żałośzh, duszNocNo żałośzh.
Przygasło światło stojNocej lampy. Było to podobne do ataku serca. Wiktorowi
zabrakło powietrza i z trudem rozluYAnił wkzeł krawata. Boże muj, pomyślał,
jakaż to kanalia, co za szubrawiec, bandyta, zimny morderca.. a po tym
wszystkim, po godzinie, umył rkce, uperfumował sik, wstkpnie obliczył, ile
bkdzie warta wdzikcznośzh zwierzchnikuw, siedział obok, pił ze mnNo jak z
kolegNo, łajdak, łgał, śmiał sik ze mnie w kułak, szydził, a kiedy sik
odwracałem, sam do siebie puszczał oko, potem zaś wspułczujNoco pytał jak
tam moja głowa... Niby przez czarnNo mgłk Wiktor widział, jak doktor R.
Kwadryga powoli podniusł głowk, rozciNogał w bezgłośnym krzyku spierzchłe
wargi i zaczNoł konwulsyjnie macazh drżNocymi rkkami po obrusie jak ślepy.
Oczy miał jak ślepiec, kiedy potrzNosał głowNo i wciNoż krzyczał, i
krzyczał, a Wiktor nic nie słyszał... Dobrze mi tak, sam jestem guwno,
nikomu niepotrzebny, mały człowiek, po mordzie mnie, butem, trzymajNoc przy
tym za rkce, nie pozwalazh mi sik obetrzezh, na jakiego diabła jestem komuś
potrzebny, trzeba było bizh jeszcze mocniej, żebym już nie wstał. a ja jak
przez sen, pikści z waty, i Boże muj, po jakiego diabła ja w ogule żyjk, po
jakiego diabła żyjNo wszyscy, przecież to takie proste, podejśzh z tyłu i
rNobnNozh w głowk żelazem, i nic sik nie zmieni, nic na świecie sik nie
zmieni, tysiNoc kilometruw stNod, w tej samej sekundzie, urodził sik taki
sam szubrawiec... Tłusta twarz Golema obrzmiała jeszcze bardziej i
poczerwieniała do ciemnej szczeciny, oczy mu zapłonkły. Leżał nieruchomo w
fotelu jak bukłak ze zjełczałNo oliwNo, poruszały sik tylko palce, kiedy
powoli brał kieliszek za kieliszkiem, bezdYAwikcznie odłamywał nużkk,
wypuszczał i znowu brał, znowu łamał i wypuszczał... Nikogo nie kocham, nie
mogk pokochazh Diany, mało z kim sypiam, spazh wszyscy umiejNo, ale czy można
kochazh kobietk, ktura ciebie nie kocha, a kobieta nie może kochazh, kiedy ty
jej nie kochasz, i tak wszystko sik krkci w przeklktym, nieludzkim kole, tak
jak krkci sik żmija, jak goni za swoim własnym ogonem, jak zwierzkta
kopulujNo i uciekajNo od siebie, tylko że zwierzkta nie wymyślajNo słuw i
nie układajNo wierszy, tylko po prostu kopulujNo i uciekajNo od siebie... A
Teddy płakał oparty łokciami o ladk baru, oparł kościsty podbrudek na
kościstych pikściach, jego łysa głowa szafranowe lśniła pod lampNo, a po
zapadniktych policzkach nieustannie płynkły łzy i też lśniły pod lampNo... A
wszystko dlatego, że jestem guwnem, a nie pisarzem, jaki ze mnie u diabła
pisarz, jeśli nienawidzk pisania, jeśli pisanie to dla mnie mkka, wstydliwe,
nieprzyjemne zajkcie, coś w rodzaju bolesnego fizjologicznego wyprużnienia,
coś w rodzaju biegunki, w rodzaju wyciskania ropy z wrzodzianki, nienawidzk,
strach pomyślezh, że bkdk musiał to robizh przez całe życie, że już jestem
skazany, że teraz już mnie nie zwolniNo, tylko wciNoż bkdNo sik domagazh -
daj, daj i ja bkdk dawazh, ale teraz nie mogk, nawet myślezh o tym nie mogk,
bo zwymiotujk. .. Bol-Kunac stał za plecami R. Kwadrygi i patrzył na
zegarek, smukły, mokry, z mokrNo, świeżNo twarzNo o przepikknych ciemnych
oczach i wiało od niego, rozrywajNoc gkstNo gorNocNo duchotk, rześkim
zapachem - zapachem trawy i YArudlanej wody, zapachem lilii, słosca i konikuw
polnych nad jeziorem... I świat powrucił. Tylko jakieś niejasne wspomnienie,
albo odczucie, czy może wspomnienie odczucia znikało za zakrktem - czyjś
rozpaczliwy, zamilkły nagle krzyk, niepojkty zgrzyt, brzkk, chrzkst szkła...
Wiktor oblizał wargi i sikgnNoł po butelkk. Doktor R. Kwadryga leżNoc
głowNo na obrusie chrypiał i mamrotał: "Nic nie trzeba. Ukryjcie mnie. Niech
ich..." Zatroskany Golem zmiatał ze stołu kawałki szkła. Bol-Kunac
powiedział:
- Przepraszam bardzo, ale przyniosłem panu list - położył przed Golemem
kopertk i znowu spojrzał na zegarek. - Dzies dobry panu, panie Baniew -
rzekł.
- Dobry wieczur - odpowiedział Wiktor nalewajNoc sobie koniaku.
Golem uważnie czytał list. Teddy za ladNo hałaśliwie wycierał nos
wielkNo, kraciastNo chustkNo.
- Posłuchaj, Bol-Kunac - powiedział Wiktor. - Czy widziałeś, kto mnie
wtedy uderzył?
- Nie - odparł Bol-Kunac, patrzNoc mu w oczy.
- Jak to - nie? - zapytał Wiktor i zachmurzył sik.
- Stał do mnie plecami - wyjaśnił Bol-Kunac.
- Ty go znasz - stwierdził Wiktor. - Kto to był?
Golem wydał z siebie nieokreślony dYAwikk. Wiktor obejrzał sik szybko.
Golem, nie zwracajNoc na nikogo uwagi, z zadumNo rwał list na drobne
kawałki. Strzkpy schował do kieszeni.
- Jest pan w błkdzie - powiedział Bol-Kunac. - Nie znam go.
- Baniew - mamrotał R. Kwadryga. - Proszk cik... Ja tam nie mogk sam
jeden. JedYA ze mnNo... Bardzo okropnie...
Golem wstał, pogrzebał palcem w kieszonce marynarki, a potem krzyknNoł:
- Teddy! Proszk zapisazh na muj rachunek... i pamiktaj, że stłukłem
cztery kieliszki... No, to ja idk - rzekł do Wiktora. - Niech pan sik
zastanowi i radzk podjNozh rozsNodnNo decyzjk. Byzh może lepiej bkdzie, jeśli
pan stNod wyjedzie.
- Do widzenia, panie Baniew - grzecznie powiedział Bol-Kunac. Wiktorowi
wydało sik, że chłopiec ledwie dostrzegalnie pokrkcił przeczNoco głowNo.
- Do widzenia, Bol-Kunac - odparł. - Do widzenia.
Tamci wyszli. Wiktor w zadumie dopił koniak. Podszedł kelner, twarz
miał opuchniktNo, w czerwonych plamach. ZaczNoł sprzNotazh ze stołu i jego
ruchy były zaskakujNoco niezrkczne i niepewne.
- Pan tu jest niedawno? - zapytał Wiktor.
- Tak, panie Baniew. Od dzisiejszego rana.
- A co z Peterem? Zachorował?
- Nie, proszk pana. Peter wyjechał. Nie wytrzymał. Ja pewnie też
wyjadk... Wiktor spojrzał na R. Kwadrygk.
- Proszk go puYAniej odprowadzizh do pokoju.
- Tak, oczywiście, panie Baniew - niezdecydowanie odpowiedział kelner.
Wiktor zapłacił, pomachał Teddyemu na pożegnanie i wyszedł do hallu.
Wszedł na pierwsze piktro, znalazł drzwi Pawora, podniusł rkkk, żeby
zapukazh, stał tak przez chwilk i nie zapukawszy, ponownie zszedł na duł.
Recepcjonista za swoim kantorem oglNodał ze zdumieniem własne dłonie. Dłonie
miał mokre, oblepione kosmykami włosuw, a na twarzy, na obu policzkach
nabrzmiewały świeże zadrapania. Spojrzał na Wiktora - w oczach miał
szalesstwo. Ale teraz nie wolno było dostrzegazh tych niepojktych rzeczy, to
byłoby nietaktowne i okrutne, i tym bardziej nie wolno było o tym muwizh,
koniecznie należało udawazh, że nic sik nie stało, wszystko trzeba odłożyzh na
puYAniej, na jutro, albo byzh może nawet na pojutrze. Wiktor zapytał:
- Gdzie zatrzymał sik ten... - wie pan, młody facet w okularach, ten co
zawsze chodzi z teczkNo. Recepcjonista nieco sik spłoszył. Jakby w
poszukiwaniu wyjścia popatrzył na tablick z kluczami, potem jednak
powiedział:
- W trzysta szesnastym, panie Baniew.
- Dzikkujk - rzekł Wiktor kładNoc na kantorze monetk.
- Tylko oni nie lubiNo, żeby im przeszkadzazh.
- Wiem - odparł Wiktor. - Nie mam zamiaru im przeszkadzazh. Po prostu,
tak sobie zapytałem... chciałem, wie pan, powrużyzh sobie - jeśli w
parzystym, to wszystko bkdzie dobrze.
Recepcjonista uśmiechnNoł sik blado.
- Ależ jakie może pan miezh kłopoty, panie Baniew - powiedział
uprzejmie.
- Rozmaite - westchnNoł Wiktor. - I wikksze, i mniejsze. Dobrej nocy.
Wszedł na trzecie piktro i kroczył niespiesznie, celowo niespiesznie,
jakby po to aby wszystko przemyślezh, rozważyzh, zastanowizh sik nad
ewentualnymi konsekwencjami i obliczyzh trzy ruchy naprzud, w rzeczywistości
jednak myślał tylko o tym, że dawno już pora zmienizh bardzo wyliniały i
wytarty chodnik na schodach. I dopiero wtedy, kiedy miał już zapukazh do
drzwi apartamentu trzysta dwunastego (lux, dwie sypialnie i salon, telewizor
pierwszej klasy, radioodbiornik, loduwka i barek), omal nie powiedział na
głos: "Czy mam przyjemnośzh z krokodylami? Bardzo mi przyjemnie. Dzikki mnie
zaraz zaczniecie sik wzajemnie zjadazh".
Pukazh musiał dosyzh długo - najpierw delikatnie, kostkami palcuw, a
kiedy nikt nie reagował - bardziej zdecydowanie, pikściNo, a kiedy i to nie
poskutkowało - tylko deska podłogi zaskrzypiała i ktoś zasapał w dziurkk do
klucza - wtedy odwruciwszy sik tyłem, obcasem, już zupełnie na chama.
- Kto tam? - zapytał wreszcie głos za drzwiami.
- SNosiad - odpowiedział Wiktor. - Ja na chwilk.
- Czego pan chce?
- Mam panu do powiedzenia park słuw.
- Proszk przyjśzh rano - odezwał sik głos za drzwiami. - My już śpimy.
- Niech to diabli wezmNo - powiedział Wiktor rozgniewany. - Chce pan,
żeby mnie ktoś tu zobaczył? Proszk otworzyzh, czego sik pan boi?
SzczkknNoł klucz, drzwi sik uchyliły i w szczelinie ukazało sik mktne
oko wysokiego profesjonalisty. Wiktor pokazał mu otwarte dłonie.
- Park słuw - powiedział.
- Niech pan wejdzie - odparł wysoki. - Tylko bez wygłupuw.
Wiktor wszedł do przedpokoju, wysoki zamknNoł za nim drzwi i zapalił
światło. Przedpokuj był ciasny i we dwuch z trudem sik w nim mieścili.
- No, to niech pan muwi - powiedział wysoki. Był w piżamie wymazanej
czymś na samym przodzie. Wiktor zdumiał sik - poczuł zapach alkoholu. PrawNo
rkkk wysoki trzymał jak należy, w kieszeni.
- Bkdziemy tu tak stazh i rozmawiazh? - rzekł Wiktor.
- Tak.
- Nie - stwierdził Wiktor. - Tu rozmawiazh nie bkdk.
- Jak pan chce - powiedział wysoki.
- Jak pan chce - oznajmił Wiktor. - Mnie nie zależy.
Przez chwilk milczeli. Wysoki już całkiem jawnie obmacywał Wiktora
oczami.
- Zdaje sik, że nazywa sik pan Baniew? - zapytał.
- Zdaje sik.
- Aha - powiedział ponuro wysoki - To jaki z pana sNosiad? Przecież
mieszka pan na drugim piktrze.
- SNosiad z hotelu - wyjaśnił Wiktor.
- Aha... no wikc, czego pan sobie życzy, bo nie rozumiem.
- Życzk sobie pana o czymś zawiadomizh - powiedział Wiktor. - Jest pewna
informacja. Ale już zaczynam sik zastanawiazh, czy warto.
- No dobra - rzekł wysoki. - ChodYAmy do łazienki.
- Wie pan co? - stwierdził Wiktor. - Ja chyba sobie pujdk.
- A dlaczego nie chce pan iśzh do łazienki? Co to za kaprysy?
- Wie pan - oznajmił Wiktor - rozmyśliłem sik. Chyba jednak pujdk.
Koniec koscuw to nie moja sprawa - ruszył do drzwi.
Wysoki aż zastkkał, rozdzierany sprzecznymi uczuciami.
- Pan jest, jaki mi sik zdaje, pisarzem - powiedział. - Czy może z kimś
pana mylk?
- Pisarzem, pisarzem - przytaknNoł Wiktor. - Do widzenia.
- Ależ niech pan poczeka. Trzeba było od razu tak muwizh. Proszk. O,
tutaj.
Weszli do salonu dokładnie obwieszonego portierami - z prawej strony
portiery, z lewej portiery, portiery na ogromnym oknie. Ogromny telewizor w
kNocie błyskał kolorowym ekranem, dYAwikk był wyłNoczony. W przeciwległym
kNocie patrzył na Wiktora z mikkkiego fotela pod lampNo młody człowiek w
okularach - ruwnież ubrany w piżamk i kapcie. Obok niego, na stoliku do
gazet stała prostokNotna butelka i syfon. Teczki nigdzie nie było widazh.
- Dobry wieczur - powiedział Wiktor." Młody człowiek w milczeniu
skłonił głowk.
- To do mnie - oznajmił wysoki. - Nie zwracaj uwagi.
- Proszk tutaj - rzekł wysoki. Weszli do sypialni po prawej stronie i
wysoki usiadł na łużku. - Tam jest fotel - powiedział. - Niech pan siada i
muwi.
Wiktor usiadł. W sypialni cikżko śmierdziało zastałym tytoniowym dymem
i oficerskNo wodNo kolosskNo. Wysoki siedział na łużku i patrzył na Wiktora
nie wyjmujNoc rkki z kieszeni. W salonie szeleściła gazeta.
- Dobra - oznajmił Wiktor. Czuł, że nie udało mu sik całkowicie
przezwycikżyzh obrzydzenia ale jeśli już tu przyszedł, trzeba było muwizh. -
Mniej wikcej domyślam sik, kim panowie jesteście. Byzh może sik mylk, i w
takim razie wszystko w porzNodku. Ale jeżeli sik nie mylk, może przyda sik
wam wiadomośzh, że was śledzNo i starajNo sik wam przeszkodzizh.
- Załużmy - stwierdził wysoki. - A wikc kto nas śledzi?
- Bardzo sik wami interesuje niejaki Pawor Summan.
- Kto? - zapytał wysoki. - Ten inspektor sanitarny?
- On nie jest inspektorem sanitarnym. I to jest właściwie wszystko, co
chciałem panu powiedziezh. - Wiktor wstał, ale wysoki sik nie ruszył.
- Załużmy - powturzył. - A skNod właściwie pan to wie?
- To ważne? - spytał Wiktor. Wysoki czas jakiś rozmyślał.
- Załużmy, że nieważne - odparł w koscu.
- Sprawdzanie to wasza rzecz - rzekł Wiktor. - A ja nic wikcej nie
wiem. Do widzenia.
- Ależ dokNod sik pan śpieszy - powiedział wysoki. Pochylił sik nad
nocnym stolikiem, wyjNoł butelkk i szklankk - Najpierw chciał pan za
wszelkNo cenk wejśzh, a teraz już pan chce iśzh... Nie szkodzi, że z jednej
szklanki?
- Zależy co - odrzekł Wiktor i znowu usiadł.
- Szkocka - oznajmił długi. - Pasuje?
- Prawdziwa szkocka?
- Prawdziwy scotch. Niech pan trzyma - wrkczył Wiktorowi szklankk.
- NieYAle sik wam żyje - stwierdził Wiktor i wypił.
- Gdzie nam do pisarzy - odparł wysoki i też wypił. - Opowiedziałby mi
pan wszystko dokładnie...
- Mowy nie ma - zaoponował Wiktor - za to płacNo wam pensje. Podałem
wam nazwisko, adres znacie sami, wikc sik nim zajmijcie. Tym bardziej że
naprawdk nic już wikcej nie wiem. Może tylko... - przerwał i udał, że go
nagle olśniło. Wysoki natychmiast połknNoł haczyk.
- No? - zapytał. - No?
- Wiem, że porwał jednego mokrzaka i że organizował to razem z
miejscowNo LegiNo. Jak mu tam... Flamenta... Juventa...
- Flamento Juventa - podsunNoł wysoki.
- O to, to.
- O tym mokrzaku - to pewna wiadomośzh?
- Tak. Prubowałem im przeszkodzizh i pan inspektor sanitarny trzasnNoł
mnie po głowie kastetem. A potem, kiedy leżałem nieprzytomny, wywieYAli
mokrzaka samochodem.
- Tak, tak - powiedział wysoki. - Wikc to był Summan... Niech pan
posłucha, Baniew, wspaniały z pana człowiek! Chce pan jeszcze whisky?
- Chck - przytaknNoł Wiktor. Cokolwiek by sobie nie wmawiał, jak by sik
nie podkrkcał, jak by sik nie podbechtywał, czuł sik wstrktnie. No i bardzo
dobrze - pomyślał. Dzikki chociaż za to, że przyna jmniej nie mam
kwalifikacji na kapusia. Żadnej przyjemności, chociaż teraz rzeczywiście
zacznNo sik wzajemnie zagryzazh. Golem miał racjk - niepotrzebnie sik w to
wdałem. Czy też może Golem jest chytrzejszy niż przypuszczałem?
- Proszk - rzekł wysoki podajNoc mu pełnNo szklankk.
*
- Ktura godzina? - zapytała sennie Diana.
Wiktor starannie zdjNoł brzytwNo pasemko mydła z lewego policzka,
spojrzał w lustro, a potem powiedział.
- Śpij, mała, śpij. Jest jeszcze wcześnie.
- Rzeczywiście - przytaknkła Diana. Kanapa zaskrzypiała. - DziewiNota.
A co ty robisz?
- Golk sik - oznajmił Wiktor, zdejmujNoc nastkpne pasemko mydła. -
Nagle zachciało mi sik ogolizh. Co tam, myślk. Wezmk i sik ogolk.
- Wariat - stwierdziła Diana ziewajNoc. - Trzeba sik było ogolizh
wieczorem. CałNo mnie podrapałeś swuj No szczecinNo. Kaktus.
Widział w lustrze jak Diana niepewnym krokiem podeszła do fotela,
wlazła na niego z nogami i zaczkła patrzezh na Wiktora. Wiktor mrugnNoł do
niej. Znowu była inna - czuła, mikkka, serdeczna, zwinkła sik jak syta
kotka, zadbana, ugłaskana, wypieszczona - zupełnie inna niż ta, ktura wpadła
wczoraj wieczorem do pokoju.
- Dzisiaj jesteś podobna do kotki - oznajmił. Nawet nie do kotki, tylko
do koteczki, koszatki... Dlaczego sik uśmiechasz?
- Nie z twojego powodu. Po prostu coś sobie przypomniałam.
Słodko ziewnkła i przeciNognkła sik. Tonkła w piżamie Wiktora, z
bezkształtnych zwojuw jedwabiu w fotelu wyglNodała tylko jej prześliczna
twarz i smukłe rkce. Jak z morskich fal. Wiktor zaczai golizh sik szybciej.
- Nie śpiesz sik - powiedziała. - Pokaleczysz sik. I tak już na mnie
czas, muszk jechazh.
- Dlatego sik śpieszk - rzekł Wiktor.
- Nie, ja tak nie .lubik. Tak tylko kotki... Jak tam moje szmatki?
Wiktor wyciNognNoł rkkk, pomacał jej sukienkk i posczochy, rozwieszone
na grzejniku. Wszystko wyschło.
- Gdzie sik śpieszysz?
- Przecież ci muwiłam. Do Roschepera.
- Jakoś nic nie pamiktam. Co tam z Roscheperem?
- No, bo przecież sik uszkodził - oznajmiła Diana.
- Ach tak! - stwierdził Wiktor. - Tak, tak, coś muwiłaś. SkNodś tam
wypadł. Bardzo sik potłukł?
- Ten głupek - rzekła Diana - nagle postanowił skosczyzh ze sobNo i
wyskoczył przez okno. Rzucił sik jak byk, głowNo naprzud, wyłamał futrynk,
ale przy tym zapomniał, że to parter. Uszkodził kolano, zaczNoł wrzeszczezh,
a teraz leży.
- Co mu sik stało? - zapytał Wiktor. - Biała gorNoczka?
- Coś w tym rodzaju.
- Poczekaj - powiedział Wiktor. - To znaczy, że przez niego dwa dni nie
przyjeżdżałaś do mnie? Przez tego wołu?
- No tak! Lekarz naczelny kazał mi przy nim siedziezh, dlatego że on, to
znaczy Roscheper, nie mugł beze mnie. Nie mugł i już. Nic nie mugł, nawet
sik odlazh. Musiałam udawazh szmer wody i opowiadazh mu o pisuarach.
- Co ty tam wiesz - wymamrotał Wiktor. - Ty mu opowiadałaś o pisuarach,
a ja sik tu mkczyłem sam jeden, też nic nie mogłem, ani jednej linijki nie
napisałem. Wiesz, ja w ogule nie lubik pisazh, a już ostatnio.... W ogule
moje życie ostatnio... - zamilkł. Co to jNo obchodzi, pomyślał. Przespali
sik i pobiegli każde w swojNo stronk. - Ale, ale, słuchaj.... Kiedy,
powiedziałaś, Roscheper wypadł?
- Trzy dni temu - odparła Diana.
- Wieczorem?
- Uhm - przytaknkła Diana gryzNoc herbatnik.
- O dziesiNotej wieczorem - stwierdził Wiktor. - Mikdzy dziesiNotNo a
jedenastNo. Diana przestała gryYAzh.
- Zgadza sik - oznajmiła. - A skNod wiesz? PrzyjNołeś jego
nekrobiotycznNo depeszk?
- Poczekaj - powiedział Wiktor. - Zaraz opowiem ci coś bardzo
interesujNocego. Ale najpierw - co wtedy robiłaś?
- Co robiłam? Ach, tak. Tego wieczoru, o ile pamiktam, wpadłam w
okropny dołek. Zwijałam bandaże i nagle ogarnNoł mnie taki smutek, że nic,
tylko sik powiesizh. Wsadziłam twarz w te bandaże i ryczk,
I to jak ryczk - jakby mnie kto zarzynał, od dziecka tak nie
ryczałam...
- I nagle wszystko minkło - powiedział Wiktor. Diana zamyśliła sik.
- Tak... Nie... Wtedy nagle Roscheper jak nie zawyje na ulicy,
przestraszyłam sik i wybiegłam...
Chciała jeszcze coś dodazh, ale znienacka ktoś zapukał do drzwi,
szarpnNoł klamkk i głos Teddyego zachrypiał z korytarza: "Wiktor! Wiktor!
ObudYA sik! Otwieraj, Wiktor!" Wiktor zamarł z brzytwNo w rkku. "Wiktor -
chrypiał Teddy - Otwieraj!" i wściekle szarpał klamkk. Diana zeskoczyła z
fotela i przekrkciła klucz. Drzwi sik rozwarły, wpadł do środka Teddy -
mokry, złachmaniony i z obrzynem w rkku.
- Gdzie jest Wiktor? - zaryczał ochryple. Wiktor wyszedł z łazienki.
- Co sik stało!? - zapytał. Serce mu zamarło. Aresztowanie... Wojna...
- Dzieci odeszły - dyszNoc cikżko, odparł Teddy. - Zbieraj sik, dzieci
odeszły!
- Poczekaj - rzucił Wiktor. - Jakie dzieci?
Teddy rzucił obrzyn na stuł, na stosy zapisanych i pokreślonych
papieruw.
- Zwabili dzieci dranie! - wrzasnNoł. - Zwabili, szubrawcy! No, ale
teraz już koniec! Dosyzh sik nacierpieliśmy... Koniec!
Wiktor nic jeszcze nie rozumiał, widział tylko, że Teddy jest w furii.
Takiego Teddyego widział tylko raz, kiedy w czasie straszliwej awantury w
restauracji, ktoś wykorzystał okazjk i włamał sik do kasy.
Wiktor, kompletnie zagubiony, gapił sik jak sroka w gnat, Diana zaś
schwyciła bieliznk wiszNocNo na oparciu krzesła, przemknkła do łazienki i
zatrzasnkła za sobNo drzwi. W tym samym momencie nerwowo i gwałtownie
zadzwonił telefon. Wiktor złapał słuchawkk. To była Lola.
- Wiktor - zaskomliła. - Ja nic nie rozumiem, Irma gdzieś przepadła,
zostawiła list, że już nigdy nie wruci, a wszyscy muwiNo, że dzieci odeszły
z miasta... Bojk sik! Zrub coś... - prawie płakała.
- Dobrze, dobrze, zaraz - odparł Wiktor. - Dajcie mi przynajmniej
włożyzh spodnie. - Rzucił słuchawkk i obejrzał sik na Teddyego. Barman
siedział na rozgrzebanym łużku i mamroczNoc dziwne słowa, wlewał do szklanki
resztki z butelek. - Poczekaj - powiedział Wiktor. - Tylko bez paniki. Ja
zaraz...
Wrucił do łazienki i zaczNoł spiesznie golizh namydlony podbrudek,
kilkakrotnie zaciNoł sik, nie miał czasu naostrzyzh brzytwy, a Diana
tymczasem wyskoczyła spod prysznica i szeleściła ubraniem za jego plecami,
twarz miała twardNo i zdecydowanNo, jakby szykowała sik do walki, ale była
absolutnie spokojna.
... A dzieci szły nie kosczNocNo sik, szarNo kolumnNo po szarych
rozmytych drogach, szły potykajNoc sik i ślizgajNoc, padajNoc pod ulewnym
deszczem, szły zgarbione, przemoczone na wskroś, ściskajNoc w posiniałych
łapkach żałosne, mokre tobołki, szły maleskie, bezradne, nic nie
rozumiejNoce, szły płaczNoc, szły milczNoc, szły oglNodajNoc sik, szły
trzymajNoc sik za rkce i za szelki, a po bokach drogi maszerowały mroczne
czarne postacie bez twarzy, zamiast twarzy miały czarne przepaski, nad
przepaskami zimno i bezlitośnie patrzyły nieludzkie oczy, rkce w czarnych
rkkawiczkach ściskały automaty, deszcz padał na oksydowanNo stal, krople
wody drżały i spływały po stali... Co za głupstwa, myślał Wiktor, to
zupełnie coś innego, to nie teraz, widziałem tamto, ale tamto było bardzo
dawno, teraz jest zupełnie inaczej...
...Odchodziły radośnie, deszcz był ich przyjacielem, wesoło człapały po
kałużach ciepłymi, bosymi stopami, wesoło rozmawiały i śpiewały, i nie
oglNodały sik, ponieważ o wszystkim już zapomniały, miały przed sobNo tylko
przyszłośzh dlatego zapomniały na zawsze o swoim stkkajNocym, chrapiNocym w
przedrannej godzinie mieście, o tym skupisku pluskiew, gnieYAdzie
małostkowych intryg i nikczemnych pragnies, brzemiennym w potworne zbrodnie,
bezustannie wyrzucajNocym z siebie zbrodnie i zbrodnicze zamierzenia, tak
jak krulowa mruwek nieprzerwanie wyrzuca z siebie jajka, odeszły
szczebioczNoc i rozmawiajNoc, i znikły we mgle, a my, pijani, nadal
zachłystujemy sik stkchłym powietrzem wśrud obrzydliwych koszmaruw, kturych
one nigdy nie widziały i nigdy nie zobaczNo...
WciNognNoł spodnie, skaczNoc na jednej nodze, kiedy zadrżały szyby i
niskie, mechaniczne wycie dotarło do pokoju. Teddy rzucił sik do okna, ale
za oknem był ciNogle ten sam deszcz, pusta mokra ulica i samotny cyklista -
mokry brezentowy worek z wysiłkiem poruszajNocy pedałami. A szyby drżały i
podzwaniały nadal, a niski, żałośliwy ryk nie ustawał i po minucie
dołNoczyło do niego urywane, smktne buczenie.
- Idziemy - powiedziała Diana. Była już w płaszczu.
- Nie, poczekaj - powiedział Teddy. - Wiktor, masz bros? Jakikolwiek
pistolet, automat?... Masz?
Wiktor nie odpowiedział, złapał swuj płaszcz i we trujkk zbiegli po
schodach do hallu, zupełnie pustego, bez portiera oraz recepcjonisty. Wydało
sik, że w hotelu nie ma już żywej duszy, tylko w restauracji, przy stoliku
siedział R. Kwadryga, ktury ze zdumieniem krkcił głowNo i najwidoczniej od
dawna oczekiwał śniadania. Wybiegli na ulick, gdzie stała cikżaruwka Diany i
wszyscy troje wsiedli do kabiny. Diana usiadła przy kierownicy i popkdzili
przez miasto. Diana milczała, Wiktor palił, starajNoc sik zebrazh myśli,
Teddy zaś pułgłosem wciNoż wyrzucał z siebie potok nieprawdopodobnych
przeklesstw. Nawet Wiktor nie rozumiał znaczenia wielu słuw, ponieważ takie
słowa mugł znazh tylko Teddy - szczur z przytułku, wychowanek portowych
slumsuw, potem handlarz narkotykami, potem wykidajło w domu publicznym,
potem żołnierz plutonu grzebiNocego zwłoki, potem bandyta i maruder, a potem
barman, barman, barman, i znowu barman.
Ludzi w mieście prawie nie było widazh, tylko na rogu Słonecznej Diana
przyhamowała, żeby zabrazh spłoszonNo park małżesskNo. Niskie wycie syren
przeciwlotniczych i piskliwe zawodzenie fabrycznych nie ustawało i było coś
apokaliptycznego w tym jkku mechanicznych głosuw nad bezludnym miastem. Aż
ściskało w środku i człowiek chciał gdzieś biec, ni to ukryzh sik, ni to
strzelazh i nawet "Bracia w sapiencji" na stadionie kopali piłkk bez zwykłego
entuzjazmu, niekturzy zaś rozglNodali sik na boki z otwartymi ustami jakby
prubujNoc cokolwiek zrozumiezh.
Na szosie, za miastem ludzi było coraz wikcej. Niekturzy szli pieszo,
zachłystujNoc sik deszczem, żałosni, przerażeni, nie zdajNoc sobie sprawy co
robiNo i po co. Inni jechali na rowerach i też już tracili siły, ponieważ
trzeba było jechazh pod wiatr. Kilkakrotnie cikżaruwka mijała porzucone
samochody, zepsute, lub takie, kturym zabrakło benzyny; jeden wpadł nawet do
rowu. Diana zatrzymywała sik, zabierała wszystkich i bardzo prkdko skrzynia
okazała sik zapchana do ostatniego miejsca. Wiktor z Teddym też przenieśli
sik na gurk ustkpujNoc miejsca kobiecie z dzieckiem przy piersi i jakiejś na
wpuł oszalałej staruszce. PuYAniej nawet w skrzyni nie było już miejsca,
Diana przestała sik zatrzymywazh, cikżaruwka pkdziła naprzud mijajNoc i
oblewajNoc potokami wody dziesiNotki i setki ludzi wkdrujNocych do
leprozorium. Kilkakrotnie cikżaruwkk wyprzedzały furgonetki wypełnione
ludYAmi, motocykliści, a jakaś cikżaruwka dogoniła ich i jechała teraz z
tyłu.
Diana przywykła wozizh koniak dla Roschepera, albo pkdzizh pustym
samochodem po okolicy dla własnej przyjemności i w cikżaruwce działy sik
rzeczy straszne. Wszyscy nie mogli usiNośzh, nie było miejsca, i ci, kturzy
stali, wczepiali sik jeden w drugiego, w głowy siedzNocych, każdy starał sik
trzymazh jak najdalej od bokuw skrzyni, nikt sik nie odzywał, wszyscy tylko
sapali i klkli pod nosem, a jedna kobieta bez przerwy płakała. I padał
deszcz - taki deszcz jakiego Wiktor nie widział jeszcze nigdy w życiu, nawet
nie wyobrażał sobie, że na świecie może padazh taki deszcz - gksta,
tropikalna ulewa, ale nie ciepła, tylko lodowata na wpuł z gradem, ktury
porywisty wiatr niusł na spotkanie idNocych. Widocznośzh była żadna -
piktnaście metruw z przodu i piktnaście z tyłu, i Wiktor okropnie sik bał,
że Diana kogoś potrNoci na szosie, albo wpadnie na hamujNocy samochud. Ale
wszystko jakoś sik udało, tylko Wiktorowi ktoś mocno nadepnNoł na nogk,
kiedy wszyscy polecieli na siebie po raz ostatni i cikżaruwkk zarzuciło
przed skupiskiem samochoduw stojNocych pod bramNo leprozorium.
Zapewne zgromadziło sik tu całe miasto. Deszcz w tym miejscu nie padał
i można było pomyślezh, że miasto przybiegło tu ratujNoc sik przed potopem.
Na prawo i na lewo od szosy, jak daleko sikgał wzrok, wzdłuż ogrodzenia z
drutu kolczastego stał wielotysikczny tłum, w kturym tonkły rozrzucone tu i
uwdzie puste samochody - luksusowe krNożowniki szos, mocno zużyte kabriolety
z brezentowymi dachami, cikżaruwki, autobusy i nawet jeden samobieżny dYAwig,
na ramieniu kturego siedziało kilku ludzi. Nad tłumem wisiał głuchy szum,
czasami rozlegały sik przeraYAliwe krzyki.
Wszyscy wyskoczyli z cikżaruwki i Wiktor od razu stracił z oczu Diank i
Teddyego. Wokuł były same nieznajome twarze, ponure, rozwścieczone,
zdumione, płaczNoce, krzyczNoce, z oczami w słup, nieprzytomne, szczerzNoce
zkby... Wiktor sprubował przedostazh sik do bramy, ale po kilku krokach
beznadziejnie uwiNozł. Ludzie stali nieruchomNo ścianNo, nikt nie zamierzał
ustkpowazh miejsca, można ich było pchazh, kopazh, bizh, nawet sik nie
odwracali, tylko wciskali głowy w ramiona i za wszelkNo cenk starali sik
przesunNozh naprzud, naprzud, bliżej bramy, bliżej swoich dzieci, stawali na
palcach, wyciNogali szyje i nic nie było widazh poza kołyszNocym sik morzem
kapturuw i kapeluszy.
- Boże, za co? Czym tak strasznie zgrzeszyliśmy, o Boże?
- Ścierwa! Dawno trzeba było ich wyrżnNozh. MNodrzy ludzie zawsze
muwili...
- A gdzie burmistrz? Co on u diabła robi? Gdzie jest policja? Gdzie te
wszystkie grube świnie?
- Sym, zaraz mnie zadepczNo... Sym, duszk sik! Och, Sym...
- Czego im brakowało? Niczego dla nich nie żałowaliśmy... Odejmowaliśmy
sobie od ust ostatni kks, chodziliśmy jak łachmaniarze, żeby tylko je ubrazh
i obuzh...
- Zebrazh sik do kupy i rraz! Brama wyleci...
- Ja go w życiu palcem nie tknkłam. Widziałam, jak pan za swoim latał z
pasem, ale u nas w domu nigdy nic takiego...
- Widziałeś karabiny maszynowe? A to niby po co, żeby do ludzi
strzelazh? Za to, że my po swuj e dzieci?
- Muj Municzka! Municzka! Municzka! Municzka!
- Cuż to sik wyrabia, panowie? Przecież to jakiś obłkd. Gdzie to
widziane?
- To nic, Legia im jeszcze pokaże... SNo tam z tyłu, rozumiesz?
OtworzNo nam bramk, a my wszyscy razem...
- A karabiny maszynowe widziałeś? O to właśnie chodzi...
- Puśzhcie mnie! Przepuśzhcie mnie, słyszycie! Tam jest moja curka!
- Dawno sik już zbierały, sama zauważyłam, tylko bałam sik zapytazh.
- A może nic im nie bkdzie? Przecież to nie jakieś bestie i pomimo
wszystko nie okupanci, nie na rozwałkk poszły, nie do piecuw...
- Zabijk, gardło przegryzk!
- Ta - ak, widocznie jedno wielkie guwno z nas zostało, jeśli rodzone
dzieci od nas odeszły do tych zarażonych... Nie gadaj głupstw, same odeszły,
nikt ich silNo nie zmuszał...
- Ej, kto ma bros? Wychodzizh! Kto ma bros, niech wychodzi, powtarzam!
Zbierazh sik tu przy mnie! Wszyscy do mnie, tu jestem!
- To sNo moje dzieci, muj panie, moje własne i bkdk nimi rzNodził tak
jak mi sik podoba!
- Gdzie jest policja, o Boże!
- Trzeba wysłazh telegram do pana prezydenta! Pikzh tysikcy podpisuw - to
nie w kij dmuchał!
- Kobietk zadusili! Odsus sik, muwik draniu! Nie widzisz?
- Municzka! Muj Municzka! Municzka!
- Guwno warte sNo te wszystkie petycje. Nie lubiNo u nas petycji.
Jeszcze dostaniemy tNo petycjNo po uszach...
- Otwierazh bramk, twoja mazh! Mokrzaki parszywe! Ścierwa!
- Bramk!
Wiktor zawrucił. Było to trudne, kilkakrotnie uderzono go. ale mimo
wszystko wydostał sik, odnalazł cikżaruwkk i znowu wdrapał sik na gurk. Nad
leprozorium wisiała mgła i dziesikzh metruw za ogrodzeniem nie było już nic
widazh. Brama była zamknikta, przed niNo, na pustej przestrzeni, stali
rozkraczeni żołnierze służby wewnktrznej w hełmach nasuniktych na oczy -
było ich mniej wikcej dziesikciu. Przed wejściem do wartowni unoszNoc sik na
palcach ze zdenerwowania, natkżajNoc głos wykrzykiwał coś do tłumu oficer,
ale nie sposub go było usłyszezh. Nad dachem wartowni, niczym olbrzymia
etażerka, wznosiła sik we mgle drewniana wieża i na jej gurnej platformie
stał karabin maszynowy i krkcili sik mkżczyYAni w " szarych mundurach.
Nastkpnie tam, za ogrodzeniem, ledwie dosłyszalnie pobrzkkujNoc żelazem
przejechał wzdłuż drutuw transporter opancerzony, podskoczył kilka razy na
wybojach i zniknNoł we mgle. Na widok transportera tłum przycichł, tak że
nawet można było usłyszezh wysilone okrzyki oficera ("... Spokuj... mam
rozkaz... do domuw...") a potem tłum znowu zahuczał, wydał pomruk i
zaryczał.
Przed bramNo zaczNoł sik jakiś ruch. Wśrud ciemnych, granatowych i
szarych płaszczy zalśniły dobrze znane miedziane hełmy i złote koszule.
Pojawiły sik w tłumie jak plamy światła, przedzierały sik na wolnNo
przestrzes i tam łNoczyły w żułtozłotNo mask. Chłopcy jak dkby - w złotych
koszulach do kolan, przepasani szerokimi, oficerskimi pasami o szerokich
sprzNoczkach, w błyszczNocych miedzianych hełmach, dzikki kturym żołnierzy
Legii nazywano po prostu strażakami - mieli też krutkie, masywne pałki i
niezliczonNo ilośzh emblematuw Legii - na sprzNoczce, na lewym rkkawie, na
piersi, na pałce, na hełmie, emblemat na mordzie, za samNo mordk pikzh lat
bez sNodu, na sportowej, muskularnej mordzie o wilczych oczach... i znaczki,
gwiazdozbiory znaczkuw. Znaczek strzelca wyborowego i Wyborowego
spadochroniarza, i Wyborowego nurka i jeszcze znaczki z portretem pana
prezydenta, i jego zikcia, założyciela Legii, i jego syna oberszefa Legii...
i u każdego w kieszeni granat z gazem łzawiNocym, a jeżeli chociaż jeden z
tych bałwanuw w porywie chuligasskiego entuzjazmu rzuci taki granat -
odezwie sik karabin maszynowy na wieżyczce, karabiny maszynowe transportera,
automaty żołnierzy i bkdNo strzelazh do tłumu, do tłumu, a nie do złotych
koszul. Legia formowała już szereg przed żołnierzami, wzdłuż szeregu biegał
machajNoc pałkNo Flamenco Juventa, bratanek, i Wiktor już z rozpaczNo zaczai
sik oglNodazh dookoła nie wiedzNoc co robizh, ale wtedy oficerowi przyniesiono
z wartowni megafon. Oficer strasznie sik ucieszył, nawet sik uśmiechnNoł i
zaryczał piorunowym głosem, ale zdNożył tylko ryknNozh "Uwaga! Proszk
wszystkich zgromadzonych ...", kiedy megafon widocznie znowu sik zepsuł,
oficer pobladł, dmuchnNoł w tubk, a Flamenco Juventa, ktury nawet
przygotował sik do wysłuchania, ze zdwojonNo energiNo zaczNoł biegazh i
wymachiwazh pałkNo. Tłum nagle groYAnie zahuczał - wydawało sik, że krzyknkli
wszyscy razem i ci kturzy krzyczeli już przedtem, i ci kturzy do tej pory
milczeli albo po prostu rozmawiali, albo płakali, albo modlili sik i Wiktor
też zaczai krzyczezh nieprzytomny z przerażenia na myśl o tym co sik zaraz
wydarzy. "Zabrazh tych bałwanuw! - krzyczał - Zabrazh strażakuw! To śmierzh!
Nie wolno! Diana!" Nie wiadomo kto i co krzyczał W tłumie, ale tłum do tej
chwili nieruchomy, zaczai ruwnomiernie kołysazh sik jak pułmisek gigantycznej
galarety. Oficer upuścił megafon i zaczai cofazh sik do drzwi wartowni,
twarze żołnierzy pod hełmami stały sik twarzami rozjuszonych zwierzNot, na
gurze, na wieżyczce, nikt sik już nie ruszał, wszyscy znieruchomieli przy
karabinie. I wtedy rozległ sik Głos.
Był jak grzmot, dobiegał ze wszystkich stron jednocześnie i od razu
zagłuszył wszystkie pozostałe dYAwikki. Był spokojny, nawet melancholijny,
pobrzmiewało w nim bezgraniczne znudzenie, bezgraniczna pobłażliwośzh, jakby
przemawiał ktoś ogromny, wyniosły, stojNocy tyłem do natrktnego tłumu, ktoś
kto muwi przez ramik oderwany na chwilk od ważnych spraw z powodu
irytujNocych głupstw.
- Przestascie wreszcie krzyczezh - powiedział Głos. - Przestascie
wymachiwazh rkkami i odgrażazh sik.
Czy to doprawdy takie trudne - przestazh gadazh i przez chwilk spokojnie
pomyślezh? Przecież świetnie wiecie, że wasze dzieci odeszły od was dlatego,
że same tego chciały, nikt ich nie zmuszał, nikt nie ciNognNoł za kołnierz.
Odeszły dlatego, że obrzydliście im doszczktnie i ostatecznie. One nie chcNo
już dłużej żyzh tak jak żyjecie wy i wasi przodkowie. Nadzwyczaj lubicie
naśladowazh swoich przodkuw i uważacie, że to jedna z waszych zalet - ale one
uważajNo inaczej. Nie chcNo wyrosnNozh na pijakuw i rozpustnikuw, ludzi
małodusznych, konformistuw i niewolnikuw, nie chcNo, żeby zdobiono z nich
przestkpcuw, nie chcNo waszych rodzin i waszego passtwa.
Głos umilkł na chwilk. Przez całNo minutk nie było słychazh ani jednego
dYAwikku - tylko jakiś szelest, jakby szeleściła mgła pełznNoc nad ziemiNo.
Potem Głos przemuwił znowu:
- Możecie byzh zupełnie spokojni o swoje dzieci. Bkdzie im dobrze -
lepiej niż z wami i znacznie lepiej, niż wam samym. Dzisiaj nie mogNo was
przyjNozh, ale od jutra - przychodYAcie. W Kosskiej Dolinie zostanie
przygotowany Dom Spotkas i od trzeciej po południu możecie przychodzizh
chozhby codziennie. Codziennie o puł do trzeciej z placu miejskiego bkdNo
odchodzizh trzy autobusy. To za mało, w każdym razie na jutro - niech wasz
burmistrz zatroszczy sik o dodatkowy transport.
Głos zamilkł znowu. Tłum stał nieruchomym murem. Ludzie jakby bali sik
poruszyzh.
- Tylko weYAcie pod uwagk - ciNognNoł Głos. - To od was samych zależy
czy dzieci zechcNo sik z wami spotykazh. W pierwszych dniach możemy jeszcze
je nakłonizh, aby przychodziły na widzenia, nawet jeżeli nic bkdNo miały na
to ochoty... ale potem... to już jak tam sik sami z nimi dogadacie. A teraz
rozejdYAcie sik Przeszkadzacie i nam, i dzieciom, i sobie. Bardzo wam radzk,
pomyślcie, sprubujcie pomyślezh, co możecie dazh swoim dzieciom. Przyjrzyjcie
sik sobie. Wydaliście je na świat i okaleczacie je na swuj obraz i
podobiesstwo. Pomyślcie i o tym, ale teraz wracajcie do domuw.
Tłum pozostał nieruchomy. Byzh może prubował myślezh. W każdym razie
Wiktor prubował. Były to oderwane myśli. Nawet nie myśli, lecz po prostu
strzkpy wspomnies, fragmenty rozmuw, głupia, umalowana twarz Loli. A może
jednak lepiej skrobankk? Po co nam to teraz... Ojciec z wargami drżNocymi z
wściekłości... Ja z ciebie zrobik człowieka, parszywy szczeniaku, skurk z
ciebie zedrk... Okazało sik, że mam dwunastoletniNo curkk, czy możesz pomuc
mi jakoś jNo urzNodzizh w mieście w przyzwoitym miejscu?... Irma z
ciekawościNo patrzy na rozmamłanego Roschepera... nie na Roschepera tylko na
mnie... właściwie jest mi nawet wstyd, ale co ona tam rozumie, smarkata?
Marsz na miejsce! Masz tu lalkk, ładna lalka? Jesteś jeszcze mała, dowiesz
sik jak dorośniesz...
- No i dlaczego stoicie? - zapytał piorunowy Głos. - OdejdYAcie!.
Nadleciał cikżki, zimny wiatr, uderzył w twarz i ucichł.
- No, idYAcie już - powiedział Głos.
I ponownie nadleciał wiatr już prawie zupełnie materialny, jak cikżka
wilgotna dłos, ktura legła na twarzy, popchnkła - i znikła. Wiktor otarł
policzki i zobaczył, że tłum sik cofa. Ktoś głośno krzyknNoł, rozległy sik
dYAwikczNoce dośzh niepewnie nawoływania, wokuł samochoduw i autobusuw
powstały niewielkie wiry. Ludzie zaczkli ze wszystkich stron wdrapywazh sik
do skrzyni cikżaruwki, wszyscy poczkli sik śpieszyzh, rozpychazh, tłoczyzh w
drzwiach samochoduw, niecierpliwie rozdzielazh sczepione kierownicami rowery,
zawarczały silniki, wielu ludzi odchodziło pieszo, czksto oglNodajNoc sik,
ale nie patrzyli ani na żołnierzy, ani na karabin maszynowy na wieży, nie na
transporter, ktury właśnie podjechał z łoskotem żelaza i stanNoł na
widocznym miejscu. Wiktor wiedział, dlaczego ludzie sik odwracajNo i
dlaczego sik śpieszNo, paliły go policzki i jeżeli czegokolwiek sik bał, to
tego, że Głos znowu powie: "IdYAcie"! i znowu cikżka wilgotna dłos z odrazNo
legnie na jego twarzy.
Grupka kretynuw w złotych koszulach wciNoż jeszcze niepewnie dreptała
przed bramNo, ale było ich już mniej, do pozostałych zaś podszedł oficer i
wrzasnNoł na nich - imponujNocy, pewny siebie, spełniajNocy przyjemny
obowiNozek i oni ruwnież cofnkli sik, nastkpnie zawrucili i powlekli precz,
zbierajNoc po drodze rzucone na ziemik szare, granatowe; ciemne płaszcze, i
oto już nie pozostała ani jedna złota plama, obok przejeżdżały autobusy,
samochody osobowe, a ludzie w skrzyni cikżaruwki rozglNodali sik
niespokojnie i pytali jeden drugiego: "Gdzie jest kierowca?"
Potem nie wiadomo skNod wynurzyła sik Diana, Diana Gniewna stankła na
stopniu, spojrzała w gurk, po czym krzyknkła surowo: "Tylko do skrzyżowania!
Samochud jedzie do sanatorium!" i nikt nie ośmielił sik zaprotestowazh,
wszyscy byli wyjNotkowo cisi i zgadzali sik na wszystko. Teddy nie pojawił
sik do kopca, prawdopodobnie zabrał sik innym samochodem. Diana zakrkciła i
pojechali znajomNo betonowNo szosNo mijajNoc grupy pieszych oraz
rowerzystuw, a ich z kolei wyprzedzały przeciNożone samochody osobowe, z
jkkiem przysiadajNoce na amortyzatorach. Deszcz nie padał, była tylko mgła i
mżył drobny kapuśniaczek. Deszcz zaczNoł sik dopiero wtedy, kiedy Diana
podjechała do skrzyżowania, ludzie wysiedli, a Wiktor przesiadł sik do
szoferki.
Oboje milczeli do samego sanatorium.
Diana od razu poszła do Roschepera - tak przynajmniej powiedziała -
Wiktor zaś zrzuciwszy płaszcz uwalił sik na łużko w swoim pokoju, zapalił
papierosa i zaczNoł gapizh sik w sufit. Byzh może godzink, byzh może dwie, bez
przerwy palił, wiercił sik na łużku, wstawał, spacerował po pokoju,
bezmyślnie wyglNodał przez okno, zasuwał i odsuwał portiery, pil wodk z
kranu, ponieważ mkczyło go pragnienie i znowu padał na łużko.
...Upokorzenie, myślał. Tak, oczywiście. Bili po twarzy, wymyślali od
łobuzuw, jak ostatniemu żebrakowi, ale pomimo wszystko to byli ojcowie i
matki, pomimo wszystko kochali swoje dzieci, mogli je bizh, ale gotowi byli
oddazh za nie życie, demoralizowali swoim przykładem, ale przecież
nieumyślnie, lecz przez swojNo ciemnotk,... matki rodziły je w bulach,
ojcowie karmili i ubierali, przecież byli dumni ze swoich dzieci, chwalili
sik nimi, czksto je wyklinali, ale nie wyobrażali sobie bez nich życia... i
rzeczywiście, teraz ich życie zrobiło sik puste, nic im przecież nie
zostało. Czy wolno wikc traktowazh ich aż tak okrutnie, tak zimno, tak
pogardliwie, tak rozumnie i jeszcze na pożegnanie nakłaśzh po pysku...
...Czyżby naprawdk, u diabla, obrzydliwe jest wszystko, co pozostało w
człowieku od zwierzkcia? Nawet macierzysstwo, nawet uśmiech Madonny, czułe,
serdeczne rkce podajNoce pierś niemowlkciu... Tak, oczywiście, instynkt i
cala religia zbudowana na instynkcie... pewnie całe nieszczkście polega na
tym, że tk religik prubuje sik przenieśzh na wychowanie, to znaczy na takie
dziedziny, z kturymi instynkty nie majNo już nic wspulnego, a jeżeli majNo,
to przynoszNo wyłNocznie szkodk... dlatego że wilczyca muwi wilczktom:
"KNosajcie jak ja" i to wystarczy, zajkczyca uczy swoje zajNoczki:
"Uciekajcie tak jak ja" i to także wystarczy, ale człowiek uczy swoje małe:
"Myśl tak jak ja" i to już jest zbrodnia... No a ci, jak im tam - mokrzaki,
gady, zarazy, wszystko co kto chce, ale na pewno nie ludzie, co najmniej
nadludzie - jak oni to robiNo? Najpierw: "Przyjrzyj sik, jak myśleli przed
tobNo, zobacz co z tego wyszło, wyszło niedobrze, dlatego, że to i to, a
powinno byzh tak i tak. Zobaczyłeś? A teraz zacznij myślezh sam, myśl co
zrobizh, żeby nie wyszło to i to, tylko tak i tak". Tylko, że ja nie wiem,
czym jest to i to, i co to jest tak i tak, a w ogule wszystko to już było,
wszystko to już wyprubowaliśmy, zrealizowali sik poszczegulni świetni
ludzie, ale przeważajNoce masy pchały sik starNo drogNo, nigdzie nie
skrkcajNoc, zwyczajnie, po naszemu... ZresztNo jak człowiek ma wychowywazh
swoje małe, kiedy jego ojciec nie wychowywał go, tylko tresował: "KNosaj jak
ja, chowaj sik tak jak ja", i tak samo tresował ojca dziad, dziada pradziad,
i dalej do tej pierwszej jaskini, do kosmatych nosicieli oszczepuw,
pożeraczy mamutuw. Żal mi tych bezwłosych potomkuw, żal mi ich, bo żal mi
samego siebie, ale tamci majNo to gdzieś, nie jesteśmy im w ogule potrzebni,
nie zamierzajNo nas reedukowazh, nie zamierzajNo nawet burzyzh starego świata,
stary świat ich nie interesuje, majNo swoje sprawy, a od starego świata
żNodajNo tylko jednego - żeby sik od nich odczepił. Teraz stało sik to
możliwe, teraz można handlowazh ideami, mamy teraz potkżnych kupcuw idei, oni
bkdNo cik chronizh, zapkdzNo cały świat za druty kolczaste, żeby stary świat
ci nie przeszkadzał, bkdNo cik karmizh, bkdNo cik pielkgnowazh... bkdNo w
sposub najbardziej ugrzeczniony ostrzyzh topur, kturym odrNobujesz gałNoYA, na
kturej oni zasiadajNo błyskajNoc orderami i szamerunkami.
...I do diabła, to jest na swuj sposub wspaniałe - wszystko już
wyprubowano, tylko tego jeszcze nie wyprubowano - zimny wychuw bez słodkiego
szczebiotu, bez łez... chociaż co ja tu wymyślam, skNod mogk wiedziezh jak
wyglNoda to ich wychowanie... ale wszystko jedno - okruciesstwo i pogardk
widazh gołym okiem... Nic im z tego nie wyjdzie, dlatego że - no dobrze,
intelekt, myślcie, uczcie sik, analizujcie - ale co z rkkami matki, czułymi
dłosmi, kture kojNo bul i ogrzewajNo świat. I kłujNocy zarost ojca, ktury
bawi sik w wojnk i w tygrysa, uczy sik boksowazh, jest najsilniejszy i
wszystko wie? A przecież to też było! Nie tylko wrzaskliwe (albo ciche)
kłutnie rodzicuw, nie tylko pasek i pijany bełkot, nie tylko bezsensowne
targanie za uszy na zmiank z nagłym i niepojktym deszczem cukierkuw i
miedziakuw na kino... ZresztNo, skNod ja mogk wiedziezh - może oni majNo
jakiś ekwiwalent tego dobrego, co zawiera w sobie macierzysstwo i
ojcostwo... jak Irma patrzyła na tego mokrzaka! jakim trzeba byzh, żeby na
ciebie tak patrzono... i w każdym razie ani Bol-Kunac, ani Irma, ani
pryszczaty nihilista - demaskator nigdy nie włożNo złotych koszul, a czy to
mało? Do diabla - niczego wikcej od ludzi nie wymagam!
.. .Nie tak prkdko, powiedział do siebie. ZnajdYA najważniejsze. Jesteś
z nimi, czy przeciwko nim? Jest jeszcze trzecie wyjście - miezh wszystko w
nosie. Ale mnie nie jest wszystko jedno. Ach, jak ja bym chciał byzh
cynikiem, jak łatwo, prosto i przyjemnie jest byzh cynikiem!... no, coś
takiego - przez całe życie robiNo ze mnie cynika, starajNo sik, nie żałujNoc
sił i środkuw, kuł, najpikkniejszych frazesuw, papieru, nie żałujNo pikści,
nie żałujNo ludzi, niczego im nie żal, żebym tylko został cynikiem - a ja
nic... No dobrze, już dobrze. Ale jednak - jestem za czy przeciw? Oczywiście
przeciw - nie znoszk lekceważenia, nienawidzk elit, nienawidzk wszelkiej
nietolerancji, i nie lubik, och, jak ja nie lubik, kiedy mnie bijNo po
mordzie i wyganiajNo precz... I jestem za, ponieważ lubik ludzi mNodrych,
utalentowanych, nienawidzk głupcuw, nienawidzk tkpakuw, nienawidzk złotych
koszul, faszystuw i jest jasne, że do niczego nie dojdk, zbyt mało o nich
wiem, a z tego co wiem, co widziałem sam, rzuca sik w oczy raczej to, co złe
- okruciesstwo, pogarda, odczłowieczenie, wreszcie fizyczna szpetota... A w
rezultacie - z nimi jest Diana, kturNo kochani, i Irma, kturNo kocham, i
Golem, kturego szanujk, i Bol-Kunac, i pryszczaty nihilista... a kto jest
przeciw? Burmistrz jest przeciw, to stare ścierwo, faszysta i demagog, i ta
sprzedajna gnida policmajster, i Roscheper Nant, i ta idiotka Lola, ta banda
w złotych koszulach, i Fawor... Co prawda, z drugiej strony - jest z nimi
ten wysoki zawodowiec, a także niejaki generał Pferd - nie znoszk generałuw,
przeciwko zaś Teddy i z pewnościNo jeszcze wielu takich jak Teddy... Tak,
wikkszościNo głosuw niczego sik tu nie rozwiNoże. To coś w rodzaju
demokratycznych wyboruw - wikkszośzh zawsze popiera łobuzuw...
Około drugiej przyszła Diana, Diana Zwyczajna i Wesoła w ciasno
przepasanym białym fartuchu, uczesana i podmalowana.
- Jak idzie praca? - zapytała.
- Płonk - odpowiedział. - Spalam sik, świecNoc innym.
- Fakt, dużo dymu. Chozhbyś okno otworzył... Chcesz jeśzh?
- Tak, do diabła! - odparł Wiktor. Przypomniał sobie, że nie jadł
śniadania.
- Do diabła, w takim razie idziemy!
Zeszli do jadalni. Przy długich stołach, w solennym milczeniu chłeptali
dietetycznNo zupk "Bracia w sapiencji", poczerniali z fizycznego zmkczenia.
Gruby trener w opiktym granatowym swetrze chodził za ich plecami, klepał po
ramionach, targał im czupryny i uważnie zaglNodał do talerzy.
- Poznam cik teraz z pewnym człowiekiem - oznajmiła Diana. - Zjemy
razem obiad.
- Co to za jeden? - z niezadowoleniem zapytał Wiktor. Miał ochotk
milczezh przy jedzeniu.
- Muj mNoż - odrzekła Diana. - Muj były mNoż.
- Aha - powiedział Wiktor. - Aha. No cuż... Bardzo mi milo.
Co też przyszło jej do głowy, pomyślał smktnie. I komu to potrzebne.
Popatrzył żałośnie na Diank, ale już zmierzali szybko do służbowego stolika
w kNocie sali. MNoż wstał na ich powitanie, żułtoskury, garbatonosy, w
ciemnym garniturze i w czarnych rkkawiczkach. Nie podał Wiktorowi rkki,
tylko skłonił sik i powiedział niegłośno:
- Dzies dobry, cieszk sik, że pana widzk.
- Baniew - przedstawił sik Wiktor z fałszywNo serdecznościNo, ktura go
zawsze ogarniała na widok mkżuw.
- My sik właściwie już znamy - stwierdził mNoż. - Jestem Zurtzmansor.
- Ach tak! - zawołał Wiktor. - Ależ oczywiście! Muszk sik panu
przyznazh, że moja pamikzh... - zamilkł. - Chwileczkk - zapytał. - Jaki
Zurtzmansor?
- Paweł Zurtzmansor. Pan zapewne mnie czytał, a niedawno nadzwyczaj
energicznie walczył pan w mojej obronie w restauracji. Poza tym spotkaliśmy
sik w jeszcze jednym miejscu w nader niemiłych okolicznościach... Może
usiNodziemy?
Wiktor usiadł. No dobrze, pomyślał. Niech tak bkdzie. To znaczy oni tak
wyglNodali bez przepasek. Kto by pomyślał? Pardon, ale gdzie jego "okulary"?
Zurtzmansor - nie wiedziezh czemu mNoż Diany, czyli garbonosy tancerz,
grajNocy tancerza, ktury gra tancerza, ktury tak naprawdk jest mokrzakiem,
albo nawet czterema mokrzakami naraz, albo nawet pikcioma, liczNoc razem z
restauracyjnym - Zurtzmansor nie miał "okularuw", jakby rozpłynkły sik po
całej twarzy barwiNoc jNo na latynoamerykasski kolor. Diana z dziwnym,
nieomal macierzysskim uśmiechem patrzyła to na niego, to na swojego mkża. I
to było nieprzyjemne. Wiktor poczuł coś w rodzaju zazdrości, kturej do tej
pory nigdy nie doznawał, kiedy miał do czynienia z mkżami. Kelnerka
przyniosła zupk.
- Dzikkujk - automatycznie powiedział Wiktor. WziNoł łyżkk i zaczNoł
jeśzh nie czujNoc smaku. Zurtzmansor ruwnież jadł, spoglNodajNoc spode łba na
Wiktora - bez uśmiechu, ale z jakimś rozbawionym wyrazem twarzy. Rkkawiczek
nie zdjNoł, ale sposub w jaki posługiwał sik łyżkNo, w jaki łamał chleb,
używał serwetki, świadczył o starannym wychowaniu.
- To znaczy, że jednak jest pan tym sławnym Zurtzmansorem - stwierdził
Wiktor - filozofem...
- Obawiam sik, że nie - odparł Zurtzmansor wycierajNoc wargi serwetkNo.
- Obawiam sik, że z tym słynnym filozofem mam teraz zwiNozek nadzwyczaj
odległy.
Wiktor nie znalazł odpowiedzi i postanowił odłożyzh rozmowk.
Ostatecznie, to nie ja jestem inicjatorem spotkania, nie ma co sik pchazh,
skoro on chciał sik ze mnNo zobaczyzh, to niech sam zaczyna... Przyniesiono
drugie danie. Nadzwyczaj uważnie Wiktor zaczai kroizh mikso. Przy długich
stołach zgodnie i prostodusznie mlaskano, szczkkajNoc nożami i widelcami. A
przecież siedzk tu jak głupi, pomyślał Wiktor. Brat w sapiencji. Ona
prawdopodobnie kocha go do tej pory. Zachorował, musieli sik rozstazh, ale
ona nie chciała sik rozstazh, bo inaczej po co by jechała do tej dziury -
żeby wynosizh nocniki Roschepera? I czksto sik widujNo, on zakrada sik do
sanatorium, zdejmuje opaskk i tasczy z niNo. Przypomniał sobie, jak oni
oboje tasczyli - dwa gołNobeczki. Wszystko jedno. Ona go kocha. A co mnie to
obchodzi? Ale przecież jednak obchodzi. Co tu ukrywazh - obchodzi. Tylko - co
mianowicie? Oni zabrali mi curkk, ale jestem o niNo zazdrosny nie jak
ojciec. Odebrali mi kobietk, ale jestem zazdrosny o Diank nie jak mkżczyzna.
.. O do diabła, skNod takie słowa! Zabrali kobietk, zabrali curkk... Curkk,
ktura zobaczyła mnie po raz pierwszy w dwunastym roku życia... czy może w
trzynastym. Kobietk, kturNo znam kilka dni... Ale proszk - jestem zazdrosny
i to nie jak ojciec i nie jak mkżczyzna. Tak, byłoby znacznie prościej,
gdyby on teraz powiedział: "Szanowny panie, wiem wszystko, splamił pan muj
honor, co z udzieleniem mi satysfakcji?"
- Jak idzie praca nad artykułem? - zapytał Zurtzmansor.
- Nijak - odpowiedział Wiktor.
- Ciekawe byłoby go przeczytazh - oznajmił Zurtzmansor.
- A czy pan wie co to ma byzh za artykuł?
- Tak, wyobrażam sobie. Ale pan przecież takiego artykułu nie napisze.
- A jeżeli bkdk musiał? Mnie generał Pferd nie obroni.
- Widzi pan - powiedział Zurtzmansor - taki artykuł na jakim zależy
burmistrzowi wszystko jedno panu nie wyjdzie. Nawet jeżeli bkdzie sik pan
bardzo starazh. IstniejNo ludzie, kturzy automatycznie, niezależnie od
własnych chkci, transformujNo na swuj sposub każde zadanie jakie, przed nimi
staje. Pan należy do takich ludzi.
- To YAle, czy dobrze? - spytał Wiktor.
- Z naszego punktu widzenia - dobrze. O osobowości człowieka wiadomo
bardzo mało, jeżeli nie liczyzh tej czkści, na kturNo składajNo sik odruchy.
Co prawda, osobowośzh masy nie zawiera prawie nic poza odruchami. Dlatego tak
bardzo cenne sNo tak zwane osobowości twurcze, indywidualnie przetwarzajNoce
informacjk o rzeczywistości. PoruwnujNoc znane i dokładnie zbadane zjawisko
z odbiciem tego zjawiska w twurczości takiej jednostki, możemy wiele sik
dowiedziezh o strukturze psychicznej przetwarzajNocej informacjk.
- A czy nie wydaje sik panu, że brzmi to nieco obraYAliwie? - zapytał
Wiktor. Zurtzmansor skrzywił sik dziwacznie i spojrzał na Wiktora.
- Aha, rozumiem - odparł. - Twurca, a nie krulik doświadczalny... Ale
widzi pan, wymieniłem tylko jednNo okolicznośzh, dzikki kturej jest pan dla
nas cenny. Inne okoliczności sNo powszechnie znane - to prawdziwa informacja
o obiektywnej rzeczywistości, mechanizm emocji, sposub pobudzania wyobraYAni,
zaspokajanie potrzeby wspułprzeżywania... Właściwie chciałem panu pochlebizh.
- Wobec tego czujk sik pochlebiony - rzekł Wiktor. - Jednakże wszystkie
te rozważania nie majNo żadnego zwiNozku z pisaniem paszkwili. Bierzemy
ostatnie przemuwienie pana prezydenta i przepisujemy je w całości, przy czym
słowa "wrogowie wolności" zamieniamy słowami "tak zwane mokrzaki", albo
"pacjenci krwawego lekarza", albo "wilkołakiz leprozorium"... i moja
psychika nie bkdzie w tej zabawie w ogule uczestniczyzh.
- To sik panu tylko tak wydaje - zaprzeczył Zurtzmansor. - Przeczyta
pan przemuwienie i na poczNotek okaże sik, że jest skandalicznie napisane.
Mam na myśli jego stylistykk. Zacznie pan poprawiazh styl, szukajNoc bardziej
precyzyjnych sformułowas, zacznie pracowazh wyobraYAnia, zemdli pana od
zatkchłych słuw, zechce pan je ożywizh, zastNopizh urzkdowe łgarstwa żywymi
faktami i sam pan nawet nie zauważy, kiedy zacznie pan pisazh prawdk.
- Byzh może - powiedział Wiktor. - W każdym razie nie mam teraz ochoty
na pisanie tego artykułu.
- A ma pan ochotk pisazh coś innego?
- Tak - odparł Wiktor patrzNoc mu w oczy - z przyjemnościNo napisałbym,
jak dzieci odeszły z miasta. Nowego szczurołapa z Hamelin.
Zurtzmansor z zadowoleniem skinNoł głowNo.
- Świetny pomysł. Niech pan napisze.
Napisze, z goryczNo pomyślał Wiktor. Twoja mazh. ale kto wydrukuje? Może
ty wydrukujesz?
- Diana - zapytał. - A czy nie można by sik czegoś napizh?
Diana wstała bez słowa i wyszła.
- A poza tym napisałbym z przyjemnościNo o skazanym mieście -
powiedział Wiktor. - I o niezrozumiałej aferze wokuł leprozorium. I o złych
czarownikach.
- Ma pan pieniNodze?
- Na razie jeszcze mam.
- Chciałem pana zawiadomizh, że prawdopodobnie zostanie pan laureatem
nagrody literackiej leprozorium za ubiegły rok. Na ostatnie okrNożenie
wyszedł pan razem z Tusowem, ale Tusow ma niniejsze szansk, to oczywiste.
Wikc pieniNodze bkdzie pan miał.
- Ta - ak - powiedział Wiktor. - Coś takiego jeszcze mi sik nie
zdarzyło. A dużo bkdzie tych pienikdzy?
- Ze trzy tysiNoce... Nie pamiktam dokładnie.
Wruciła Diana i nadal bez słowa postawiła na stole butelkk i jednNo
szklankk.
- Daj jeszcze jednNo szklankk - poprosił Wiktor.
- Ja nie bkdk pizh - oznajmił Zurtzmansor.
- Właściwie ja... Hm..
- Ja też nie bkdk - powiedziała Diana.
- To za "Nieszczkście"? - zapytał Wiktor nalewajNoc.
- Tak. I za "Kotkk". Tak, że na trzy miesiNoce bkdzie pan miał spokuj.
A może na mniej?
- Na jakieś dwa miesiNoce - odparł Wiktor. - Ale nie o to chodzi... A
wikc - chciałbym zwiedzizh wasze leprozorium.
- Oczywiście - rzekł Zurtzmansor. - Wrkczenie nagrody odbkdzie sik
właśnie tam. Tylko, że sik pan rozczaruje. Żadnych cuduw nie bkdzie. Bkdzie
dzies wolny od pracy. Około dziesikciu domkuw i pawilon szpitalny.
- Pawilon szpitalny - powturzył Wiktor. - I koguż tam u was leczNo?
- Ludzi - odpowiedział Zurtzmansor z dziwnNo intonacjNo. UśmiechnNoł
sik i nagle coś dziwnego stało sik z jego twarzNo. Prawe oko było puste i
zjechało do podbrudka, usta zrobiły sik trujkNotne, lewy policzek razem ż
uchem odpadł od czaszki i zawisł. Trwało to zaledwie mgnienie oka. Dianie
wypadł z rkki talerz, Wiktor machinalnie popatrzył za siebie, a kiedy
ponownie spojrzał na Zurtzmansora, ten był już jak poprzednio - żułty i
uprzejmy. Tfu, tfu, tfu, powiedział w myśli Wiktor. Precz, duchu nieczysty.
A może mi sik tylko wydało? Spiesznie wyciNognNoł paczkk papierosuw, zapalił
i wbił wzrok w szklankk. "Bracia w sapiencji" z wielkim hałasem wstawali od
stołuw i ruszyli do wyjścia przekrzykujNoc sik donośnie. Zurtzmansor
powiedział:
- A w ogule chcielibyśmy, żeby czuł sik pan bezpiecznie. Nie powinien
sik pan niczego obawiazh. Zapewne domyśla sik pan, że nasza organizacja
zajmuje określone położenie i cieszy sik określonymi przywilejami. Wiele
robimy, wikc na wiele sik nam pozwala. Pozwala sik nam na doświadczenia z
klimatem, pozwala sik przygotowywazh tych, kturzy nas zastNopiNo... i tak
dalej. Nie warto specjalnie sik rozwodzizh. Niekturzy panowie sNodzNo, że
pracujemy dla nich, a my nie wyprowadzamy ich z błkdu. - Zamilkł na chwilk.
- Proszk pisazh o czym pan chce i jak pan chce, nie zwracajNoc uwagi na
szczekajNoce psy. Jeśli bkdzie pan miał kłopoty z wydawcami, albo kłopoty
finansowe, pomożemy panu. W ostateczności, bkdziemy pana sami wydawazh.
Oczywiście dla siebie. Tak, że ulubione minogi ma pan zapewnione.
Wiktor wypił i pokrkcił głowNo.
- Jasne - stwierdził. - Znowu sik mnie kupuje.
- Można to i tak nazwazh - odparł Zurtzmansor. - Najważniejsze, żeby pan
wiedział - istnieje pewien kontyngent czytelnikuw, powiedzmy, chwilowo
niezbyt liczny, ktury jest niezmiernie zainteresowany passkNo pracNo. Jest
pan nam potrzebny, Baniew, I do tego potrzebny właśnie taki, jaki pan jest.
Niepotrzebny jest nam Baniew - nasz zwolennik i nasz piewca, dlatego też
niech pan nie łamie sobie głowy zastanawiajNoc sik, po czyjej jest pan
stronie. Niech pan bkdzie po swojej stronie, jak zresztNo przystoi twurczej
jednostce. To wszystko czego nam od pana trzeba.
- WyjNotkowo ulgowe warunki - oznajmił Wiktor. - Carte blanche i w
perspektywie hałdy marynowanych minog. W perspektywie oraz w sosie
musztardowym. Jakaż wikc wdowa powiedziałaby mi "nie"? Zurtzmansor, czy
zdarzyło sik panu kiedykolwiek zaprzedawazh duszk i piuro?
- Tak, naturalnie - odpowiedział Zurtzmansor. - I wie pan, płacono mi
skandalicznie mało. Ale to było tysiNoc lat temu i na innej planecie - znowu
umilkł na chwilk. - Nie ma pan racji, Baniew - rzekł. - My pana nie
kupujemy. Po prostu chcemy, żeby pan pozostał samym sobNo, obawiamy sik, że
pana złamiNo. Wielu przecież już złamali... Wartości moralne nie sNo na
sprzedaż. Można je zniszczyzh, ale nie kupizh. Każda określona wartośzh moralna
potrzebna jest tylko jednej stronie, jej kradzież lub kupowanie pozbawione
jest sensu. Pan prezydent uważa, że kupił malarza R. Kwadrygk. To pomyłka.
Pan prezydent kupił chałturszczyka R. Kwadrygk, ale malarz przeciekł mu
mikdzy palcami i umarł. A my nie chcemy, żeby Baniew przeciekł mikdzy
palcami komukolwiek, nawet nam, i umarł jako pisarz. Nam sNo potrzebni
artyści, a nie propagandyści.
Wstał. Wiktor ruwnież wstał czujNoc niezrkcznośzh i dumk, nieufnośzh i
poniżenie, rozczarowanie i odpowiedzialnośzh, i coś jeszcze w czym chwilowo
nie umiał sik zorientowazh.
- Było mi miło porozmawiazh z panem - powiedział Zurtzmansor. - Życzk
powodzenia w pracy.
- Do widzenia - odparł Wiktor.
Zurtzmansor lekko sik skłonił i odszedł z uniesionNo głowNo długim,
pewnym krokiem. Wiktor patrzył w ślad za nim.
- Właśnie za to cik kocham - stwierdziła Diana. Wiktor padł na krzesło
i sikgnNoł po butelkk.
- Za co? - zapytał z roztargnieniem.
- Za to, że im jesteś potrzebny. Za to, że ty, dziwkarz, pijaczyna,
awanturnik, niechluj i łajdak pomimo wszystko jesteś potrzebny takim
ludziom.
Przechyliła sik przez stuł i pocałowała Wiktora w policzek. To była
jeszcze jedna Diana - Diana KochajNoca - o olbrzymich suchych oczach, Maria
z Magdali, Diana PatrzNoca z Dołu do Gury.
- Też mi coś - wymamrotał Wiktor. - Intelektualiści... Kacyki na
godzink. Ale to były tylko słowa. Bo tak naprawdk nie było to takie proste.
Wiktor wrucił do hotelu nastkpnego dnia po śniadaniu. Na pożegnanie
Diana dała mu kobiałkk - ze stołecznych szklarni przysłano dla Roschepera
puł puda truskawek i Diana rozsNodnie zdecydowała, że Roscheper nawet przy
swojej anormalnej żarłoczności nie da rady sam wszystkiego pochłonNozh.
Poskpny portier otworzył drzwi Wiktorowi. Wiktor poczkstował go
truskawkami, portier wziNoł kilka jagud, włożył do ust, pożuł niczym chleb i
powiedział:
- Okazuje sik, że muj szczeniak wszystkim tam u nich krkcił.
- Dlaczego pan tak o nim muwi - zaprotestował Wiktor. - To znakomity
chłopak. MNodry i bardzo dobrze wychowany.
- No bo lałem go ile wlezie! - rzekł portier odzyskujNoc rezon. -
Starałem sik... - znowu sposkpniał. - SNosiedzi żyzh nie dajNo. - oznajmił. -
A co ja mogłem? O niczym nie wiedziałem.
- Niech pan ich pośle do diabła - poradził Wiktor. - Oni tak z zawiści,
a passki chłopak jest rewelacyjny. Ja na przykład bardzo jestem rad, że
przyjaYAni sik z mojNo curkNo.
- Ha! - powiedział portier, znowu odzyskujNoc ducha. - To może kiedyś
sik spokrewnimy?
- A co - odparł Wiktor. - To nawet bardzo możliwe... - wyobraził sobie
Bol-Kunaca. - Czemu nie... Z tego powodu chwilk śmieli sik i żartowali.
- Nie słyszał pan wczoraj strzelaniny? - zapytał portier.
- Nie - odparł Wiktor i stał sik czujny. - Bo co?
- Tak wyszło - powiedział portier - znaczy, kiedy my wszyscy
rozeszliśmy sik, niekturzy, znaczy, zostali. Dobrało sik paru chojrakuw,
przecikli druty i - do środka. Na karabiny maszynowe.
- O do diabła - rzekł Wiktor.
- Sam nie widziałem - stwierdził portier. - Tak ludzie opowiadajNo. -
Rozejrzał sik na boki, kiwnNoł na Wiktora i powiedział mu szeptem na ucho: -
Nasz Teddy też tam był, dostał kulkk. Ale to nic poważnego. Teraz kuruje sik
w domu.
- Paskudna historia - wymamrotał Wiktor zmartwiony.
Poczkstował truskawkami recepcjonistk, wziNoł klucz i poszedł do
siebie. Nie rozbierajNoc sik wykrkcił numer Teddyego. Synowa Teddyego
zakomunikowała, że na oguł nie jest YAle, przestrzelili mu miksies, leży na
brzuchu, przeklina i chla wudk. Ona zaś wybiera sik dzisiaj do Domu Spotkas
zobaczyzh syna. Wiktor poprosił, żeby przekazała Teddyemu pozdrowienia,
obiecał, że wpadnie i odłożył słuchawkk. Powinien jeszcze zadzwonizh do Loli,
ale kiedy wyobraził sobie tk rozmowk, krzyki, wyrzuty - nie zadzwonił.
ZdjNoł płaszcz, popatrzył na truskawki, zszedł do kuchni i wyprosił butelkk
śmietanki. Kiedy wrucił, w pokoju siedział Pawor.
- Dzies dobry - powiedział Pawor z oślepiajNocym uśmiechem.
Wiktor podszedł do stołu, wysypał truskawki do miski, zalał śmietankNo,
posypał cukrem i usiadł.
- No, dzies dobry, dzies dobry - odparł ponuro. - Ma pan mi coś do
powiedzenia?
Nie miał ochoty patrzezh na Pawora. Po pierwsze Pawor był kanaliNo, a po
drugie okazuje sik, że nie jest przyjemnie patrzezh na człowieka, kturego sik
zakapowało. Nawet jeżeli to kanalia i nawet jeżeli zakapowałeś go z
najszlachetniejszych pobudek.
- Wiktorze, proszk mnie wysłuchazh - odezwał sik Pawor. - Jestem gotuw
przeprosizh pana. Obaj zachowywaliśmy sik idiotycznie - ale ja chyba
bardziej. To wszystko z powodu służbowych kłopotuw. Szczerze proszk o
wybaczenie. Byłoby mi diabelnie przykro, gdybyśmy pogniewali sik na siebie z
powodu takiego głupstwa.
Wiktor zamieszał truskawki łyżeczkNo i zaczNoł jeśzh.
- Jak Boga kocham, ostatnio mi sik nie wiedzie - ciNognNoł Pawor dalej
- jestem zły na cały świat. Nikt mi nie wspułczuje, nikt nie pomaga, ta
świnia burmistrz wciNognNoł mnie w brudnNo aferk...
- Panie Summan - powiedział Wiktor. - Niech pan nie udaje idioty.
NieYAle pan potrafi udawazh, ale ja na szczkście rozszyfrowałem pana i
studiowanie pana aktorskich talentuw nie sprawia mi żadnej przyjemności. Nie
chciałbym sobie psuzh apetytu, wikc może pan sobie pujdzie.
- Wiktorze - rzekł Pawor z wyrzutem. - Przecież jesteśmy dorośli. Nie
można przecież przywiNozywazh takiej wagi do gadania przy stole. Czyżby pan
uwierzył, że te głupstwa, kture wygadywałem, to moje poglNody? Migrena,
przykrości, katar... Czego można wymagazh od człowieka w takiej sytuacji?
- Można wymagazh, żeby człowiek nie bił mnie z tyłu kastetem po głowie -
wyjaśnił Wiktor. - A jeżeli już bije - rużnie bywa na świecie - żeby potem
nie udawał przyjaciela.
- Ach wikc o to chodzi - odparł Pawor z zadumNo. Jego twarz
niespodziewanie jakby zmizerniała. - Niech pan posłucha, wszystko panu
wytłumaczk. To był czysty przypadek. Nie miałem pojkcia, że to pan. A poza
tym... Sam pan przecież powiedział, że rużnie bywa.
- Panie Summan - oznajmił Wiktor oblizuj Noc łyżkk. - Nigdy nie
przepadałem za ludYAmi passkiej profesji. Jednego nawet zastrzeliłem - był
bardzo odważny w sztabie, kiedy oskarżał oficeruw o nielojalnośzh, ale kiedy
go posłano na pierwszNo linik... Wikc niech sik pan wynosi.
Jednakże Pawor nie wyniusł sik. Zapalił papierosa, założył nogk na nogk
i rozwalił sik w fotelu. Jasne - chłop jak dNob, na pewno zna karate, w
kieszeni ma kastet... Dobrze byłoby sik rozzłościzh... Czego on, jak Boga
kocham, psuje mi apetyt...
- Widzk, że pan dużo wie - stwierdził Pawor. - To niedobrze. Mam na
myśli - dla pana. No, dobra. Jednego tylko pan nie wie, że ja osobiście
szczerze pana lubik i szanujk. Niech sik pan nie wzdryga i nie udaje, że
zbiera sik panu na wymioty. Muwik serio. Z przyjemnościNo gotuw jestem
wyrazizh ubolewanie z powodu incydentu z kastetem. Przyznajk nawet, że
wiedziałem kogo bijk, ale nie miałem innego wyjścia. Za rogiem leży jedyny
świadek, atu jeszcze pan nadszedł... No wikc jedyne co mogłem zrobizh, to
uderzyzh pana możliwie delikatnie i tak zresztNo zrobiłem. Za co jak
najszczerzej przepraszam.
Pawor wykonał arystokratyczny gest. Wiktor patrzył na niego nawet z
niejakiego rodzaju ciekawościNo. W sytuacji tej było coś nowego, coś czego
jeszcze nigdy nie doświadczył i co nawet trudno było sobie wyobrazizh.
- Jednakże przepraszazh za to, że jestem funkcjonariuszem wiadomego
departamentu - muwił dalej Pawor - nie mogk i zresztNo nie chck, muwiNoc
szczerze. Proszk sobie nie wyobrażazh, że tam u nas zebrali sik sami
dusiciele wolnej myśli i łajdaki karierowicze. Tak - pracujk w
kontrwywiadzie. Tak - wykonujk brudnNo robotk. Tylko że każda robota jest
brudna, czysta robota nie istnieje. Pan w swoich powieściach przedstawia
podświadomośzh, swoje sławetne libido, no a ja to robik inaczej... O
szczegułach panu nie opowiem, bo nie mogk, zresztNo, sam pan sik pewnie
wszystkiego domyśla. Tak, śledzk leprozorium, nienawidzk tych mokrych
stworuw, bojk sik ich - i nie tylko o siebie sik bojk, bojk sik o wszystkich
ludzi, kturzy sNo coś warci. O pana na przykład. Przecież pan ni cholery nie
rozumie. Wolny artysta, człowiek emocji, ach, och - i koniec rozmowy. A tu
chodzi o losy systemu. Albo, jeżeli pan woli - o losy ludzkości. Nie podoba
sik panu prezydent - dyktator, tyran, idiota... Ale nadciNoga taka
dyktatura, jaka sik wam, wolnym artystom, nawet nie śniła. Wczoraj w
restauracji nagadałem głupstw, ale było w tym racjonalne ziarno - człowiek
jest zwierzkciem anarchistycznym, i anarchia go zniszczy, jeżeli system nie
bkdzie wystarczajNoco mocny. A wikc passkie ulubione mokrzaki proponujNo
takNo dyktaturk, że dla zwykłego człowieka po prostu nie bkdzie już miejsca.
Pan myśli, że jeśli ktoś cytuje Zurtzmansora albo Hegla to hoho! Ale taki
człowiek patrzy na pana i widzi jedno wielkie guwno, i wcale mu pana nie
żal, dlatego że i według Hegla jest pan guwnem i według Zurtzmansora także
guwnem. Guwnem zdefiniowanym. A to co sik znajduje poza granicami tej
definicji - już go nie interesuje. Pan prezydent na skutek swego wrodzonego
ograniczenia - no, nawymyśla panu, no, w ostatecznym wypadku każe posadzizh,
ale potem wypuści z okazji świkta narodowego i pełen najlepszych uczuzh
jeszcze zaprosi pana na obiad. Lecz Zurtzmansor popatrzy na pana przez lupk
i zakwalifikuje - psie guwno nie nadajNoce sik do niczego - i wnikliwie
kierowany wielkim intelektem, przemyśleniami światowej filozofii, strzepnie
brudnNo ścierkNo do wiadra na śmiecie i zapomni, że pan kiedyś istniał...
Wiktor aż przestał jeśzh. To było dziwne widowisko, nieoczekiwane. Pawor
denerwował sik, wargi mu drżały, z twarzy odpłynkła krew, nawet oddychał z
trudem. WyraYAnie wierzył w to co muwił, w jego oczach zastygło przerażajNoce
widmo straszliwego świata. No, no powiedział do siebie Wiktor ostrzegawczo.
To przecież wrug, oprawca. To przecież aktor, prubuje cik kupizh za złamany
szelNog... Nagle zrozumiał, że ze wszystkich sił stara odepchnNozh sik od
Pawora. To przecież urzkdnik, nie zapominaj o tym. Z definicji nie może
kierowazh sik ideowymi pobudkami - kazano mu - no to pracuje jak umie. KażNo
mu bronizh mokrzakuw - bkdzie ich bronizh. Znam te ścierwa, niejednego już
widziałem...
Pawor wziNoł sik w garśzh i uśmiechnNoł.
- Wiem co pan myśli - powiedział. - Na passkiej twarzy widazh jak prubuj
e pan odgadnNozh - czego ten typ sik przyczepił, czego ode mnie chce. Proszk
wikc sobie wyobrazizh, że niczego od pana nie chck. Po prostu szczerze pragnk
pana ostrzec, żeby pan sik zorientował w sytuacji i stanNoł po właściwej
stronie... - boleściwie wyszczerzył zkby. - Nie chck, żeby pan stał sik
zdrajcNo ludzkości. Potem ocknie sik pan - i bkdzie za puYAno... Nie muwik
już o tym, że w ogule powinien sik pan stNod wynieśzh i przyszedłem tu, by
pana do tego namuwizh. NadchodzNo cikżkie czasy, zwierzchnośzh jest w stadium
służbowej gorliwości, niekturym dano do zrozumienia, że niby kiepsko
pracujecie, panowie, jakieś nieporzNodki... Ale to jeszcze drobiazg, o tym
jeszcze porozmawiamy. Ja chck, żeby pan zrozumiał to, co najważniejsze. A
najważniejsze to nie to, co bkdzie jutro. Jutro oni jeszcze bkdNo siedziezh u
siebie za drutem kolczastym pod strażNo tych kretynuw... - znowu wyszczerzył
zkby. - Ale za jakieś dziesikzh lat...
Wiktor już nie dowiedział sik, co bkdzie za dziesikzh lat. Drzwi otwarły
sik bez pukania i weszli dwaj w jednakowych szarych płaszczach i Wiktor od
razu wiedział co to za jedni. Automatycznie ścisnkło go w dołku i pokornie
wstał, czujNoc mdłości i bezsilnośzh. Ale powiedziano mu: "Siadazh, a
Faworowi": "Wstazh".
- Pawor Summan, jest pan aresztowany.
Pawor, biały, nawet jakoś niebieskawo biały jak odciNogane mleko, wstał
i powiedział ochryple.
- Nakaz.
Pokazali mu jakiś papierek i kiedy patrzył na ten świstek niewidzNocymi
oczami, ujkli go pod łokcie, wyprowadzili i zamknkli za sobNo drzwi. Wiktor
nadal siedział jakby wypuszczono z niego powietrze, patrzył na miskk z
truskawkami i powtarzał sobie: "niech sik zagryzajNo wzajemnie, niech sik
zagryzajNo..." WciNoż czekał na odgłos zapuszczanego silnika na ulicy i stuk
drzwi, ale sik nie doczekał. Wtedy zapalił i czujNoc, że już dłużej nie może
tak siedziezh, czujNoc, że musi z kimś porozmawiazh, zapomniezh, albo
ostatecznie napizh sik z kimś wudki, wyszedł na korytarz. InteresujNoce,
skNod wiedzieli, że on jest u mnie. Nie, to wcale nie jest interesujNoce.
Nic interesujNocego w tym nie ma... Na klatce schodowej majaczył wysoki
profesjonalista. Było tak niezwyczajnie widziezh go samego, że Wiktor
obejrzał sik i rzeczywiście - w kNocie na kanapie siedział młody mkżczyzna z
teczkNo i rozkładał gazetk.
- A, otuż i on - powiedział wysoki. Młody mkżczyzna spojrzał na
Wiktora, wstał i zaczai składazh gazetk. - Właśnie wybierałem sik do pana -
powiedział wysoki. - Ale jeżeli już tak wyszło, chodYAmy do nas, tam bkdzie
spokojniej.
Wiktorowi było wszystko jedno dokNod pujdzie, wikc pokornie powlukł sik
na drugie piktro. Wysoki
dłuższNo chwilk otwierał drzwi numer trzysta dwanaście. Miał cały pkk
kluczy i zdaje sik, wyprubował je wszystkie. Tymczasem Wiktor i młody
człowiek w okularach stali obok siebie, i młody człowiek miał bardzo
znudzony wyraz twarzy, Wiktor zaś zastanawiał sik, co by sik stało, gdyby
dazh mu teraz w łeb. wyrwazh teczkk i pobiec korytarzem. Potem weszli do
środka i młody człowiek natychmiast wyszedł do sypialni po lewej stronie, a
wysoki powiedział do Wiktora: "Chwileczkk" i oddalił sik do sypialni po
prawej stronie. Wiktor usiadł przy stole ze szlachetnego drewna i zaczNoł
wodzizh palcem po szorstkich kułkach pozostawionych na politurze przez
szklanki i kieliszki. KrNożkuw było mnustwo, ze stołem nikt sik nie cackał,
nie zwracano uwagi na szlachetne drewno, kładziono na nim zapalone papierosy
i co najmniej raz strzNośnikto atrament z piura. Potem ze swojej sypialni
wyszedł młody człowiek - tym razem bez teczki i marynarki, w domowych
kapciach, z gazetNo w jednej rkce i pełnNo szklankNo w drugiej. Usiadł w
swoim fotelu pod lampNo i natychmiast ze swojej sypialni pojawił sik wysoki
z tacNo, kturNo postawił na stole. Na tacy stała zaczkta butelka szkockiej,
szklanka i leżało spore, kwadratowe pudełko.
- Najpierw formalności - powiedział wysoki. - Chociaż nie, najpierw
druga szklanka - rozejrzał sik, wziNoł z biurka szklany kubeczek na ołuwki,
zajrzał do niego, wytrzNosnNoł, dmuchnNoł i postawił na tacy. - A wikc
formalności - powturzył.
Wyprostował sik, stanNoł w postawie zasadniczej i surowo wybałuszył
oczy. Młody człowiek odłożył gazetk, wstał ruwnież, ze znudzeniem patrzNoc w
ściank. Wtedy Wiktor podniusł sik ruwnież.
- Wiktorze Baniew! - przemuwił wysoki urzkdowo wzniosłym tonem. -
Szanowny panie! W imieniu i na specjalne polecenie pana prezydenta, mam
zaszczyt wrkczyzh panu medal "Srebrnej Koniczyny drugiej klasy" w nagrodk za
szczegulne usługi okazane departamentowi, ktury mam honor tu reprezentowazh!
Otworzył granatowe pudełko, uroczyście wyjNoł z niego medal na białej
wstNożeczce z mory i zaczNoł przypinazh go do piersi Wiktora. Młody człowiek
zareagował grzecznymi oklaskami. Nastkpnie wysoki wrkczył Wiktorowi
legitymacjk i pudełko, uścisnNoł mu dłos, cofnNoł sik o krok, przez chwilk z
zachwytem kontemplował i też zaklaskał. Wiktor, czujNoc sik jak idiota,
ruwnież zaczNoł klaskazh.
- A teraz trzeba to oblazh - oznajmił wysoki
Wszyscy usiedli. Wysoki rozlał whisky, sobie wziNoł kubeczek na ołuwki.
- Zdrowie kawalera "Koniczyny"! - powiedział.
Wszyscy ponownie wstali, wymienili uśmiechy, wypili i znowu usiedli.
Młody człowiek w okularach natychmiast wziNoł gazetk i zasłonił sik niNo.
- Trzeciej klasy, zdaje sik, już pan ma - rzekł wysoki. Teraz tylko
jeszcze pierwsza i bkdzie pan pełnym kawalerem. Bezpłatne przejazdy i tak
dalej. Za co panu dali ten pierwszy?
- Nie pamiktam - odparł Wiktor. - Coś tam było, pewnie zabiłem kogoś...
A, przypomniałem sobie. To za kitchegasski przyczułek.
- O! - rzucił wysoki i znowu rozlał whisky. - A ja na wojnie nie byłem.
Nie zdNożyłem.
- Miał pan szczkście - stwierdził Wiktor. Wypili. - MuwiNoc mikdzy
nami, nie mam pojkcia za co dostałem ten medal.
- Przecież powiedziałem - za szczegulne zasługi.
- Za Summana, czy jak? - zapytał Wiktor, uśmiechajNoc sik gorzko.
- Niech pan przestanie! - rzekł wysoki. - Jest pan przecież ważnNo
osobistościNo, przecież tam, w kołach. .. - niejasno pomachał rkkNo dookoła
ucha.
- W jakich znowu kołach... - powiedział Wiktor.
- Wiemy, wiemy! - figlarnie zawołał wysoki. - Wszyscy wiemy. Generał
Pferd, generał Pukki, pułkownik Bambarcha... Brawo.
- Pierwszy raz słyszk - odparł Wiktor nerwowo.
- RozpoczNoł sprawk pułkownik. Nikt, jak pan sam rozumie, nie
protestował - ja myślk! No, a potem generał Pferd był z raportem u
prezydenta i podsunNoł mu wniosek na pana... - Wysoki roześmiał sik. -
Podobno było niezłe kino. Stary wrzeszczał: "Jaki Baniew? Kuplecista? Za
nic!" Ale generał do niego, tak surowo: "Trzeba tak, wasza magnificencjo!"
Słowem udało sik. Staruszek nawet sik wzruszył, dobra, powiada, przebaczam.
Co tam mikdzy wami zaszło?
- Nic takiego - niechktnie odpowiedział Wiktor. - Posprzeczaliśmy sik
na temat literatury.
- Rzeczywiście pisze pan ksiNożki? - zapytał wysoki.
- Tak. Jak pułkownik Lawrence.
- I jak, przyzwoicie płacNo?
- Też bkdk chyba musiał sprubowazh - oznajmił wysoki. - Tylko, że
ciNogle nie mam czasu. To jedno, to drugie...
- Tak, czasu brakuje - zgodził sik Wiktor. Przy każdym ruchu medal
kiwał sik i stukał po żebrach. Wrażenie było takie, jak przy kataplazmach.
Że jak sik zdejmie, od razu bkdzie lżej. - Wie pan - rzekł wstajNoc - ja już
sobie pujdk. Najwyższy czas. Najwyższy czas.
Wysoki natychmiast sik poderwał.
- Do widzenia - powiedział.
- Do widzenia.
- Mam honor pożegnazh - skłonił sik wysoki. Młody człowiek w okularach
opuścił gazetk i skłonił sik.
Wiktor wyszedł na korytarz i natychmiast zdarł z siebie medal. Miał
okropnNo ochotk wrzucizh go do kosza na śmiecie, ale sik powstrzymał i
wsadził go do kieszeni. Zszedł na duł do kuchni, wziNoł butelkk dżinu, a
kiedy wracał, recepcjonista oznajmił:
- Panie Baniew, dzwonił do pana pan burmistrz. Nie było pana w pokoju i
ja...
- Czego chciał? - ponuro zapytał Wiktor.
- Prosił, żeby pan do niego niezwłocznie zadzwonił. Idzie pan do
siebie? Jeżeli pan burmistrz zadzwoni jeszcze raz...
- Proszk mu powiedziezh, żeby mnie pocałował w dupk - odparł Wiktor. -
Teraz wyłNoczk u siebie telefon, a jeżeli on zadzwoni proszk mu właśnie tak
powturzyzh: pan Baniew, kawaler Koniczyny drugiej klasy proponuje, żeby pan,
panie burmistrzu, pocałował go w dupk.
ZamknNoł sik w swoim pokoju, wyłNoczył telefon i z jakiegoś powodu
przykrył go poduszkNo. Potem usiadł przy swoim stole, nalał dżinu i nie
rozwadniajNoc go, wypił duszkiem całNo szklankk. Dżin sparzył gardło i
przełyk. Wtedy złapał łyżkk i zaczNoł zjadazh truskawki ze śmietankNo nie
wiedzNoc co robi. Mam dosyzh, mam dosyzh, myślał. Nic nie chck, ani orderuw,
ani honorariuw, ani waszej jałmużny, nie potrzeba mi waszej opieki, ani
waszej nienawiści, ani waszej miłości, zostawcie mnie samego, mam po uszy
siebie samego, nie wplNotujcie mnie w wasze afery.... ŚcisnNoł rkkami głowk,
żeby nie widziezh przed sobNo sinawobiałej twarzy Pawora i tych bezbarwnych i
bezlitosnych pyskuw w jednakowych płaszczach. Generał Pferd z wami, generał
Buttock, generał Arschmann razem z waszymi uściskami i orderami, i
Zurtzmansor z odklejonNo twarzNo... WciNoż prubował zrozumiezh, co mu to
przypomina. Wypił jeszcze puł szklanki i zrozumiał, że w konwulsjach zwija
sik na dnie okopu, a ziemia wywraca sik pod nim, całe warstwy geologiczne,
gigantyczne masy granitu, bazaltu, lawy wypierajNo sik wzajemnie, jkczNoc z
wysiłku wypuczajNo sik, wybrzuszajNo i przy okazji, nie zwracajNoc uwagi,
wyciskajNo go na gurk, coraz wyżej, wyduszajNo z okopu, wznoszNo nad
ziemiNo, a czasy sNo cikżkie, władza ma atak służbowej gorliwości, zwrucono
uwagk, że kiepsko pracujecie, a on tu na widoku, goluteski zasłania oczy
rkkami, wypchnikty z okopu. Opaśzh by na dno, myślał. Opaśzh by na samo dno,
żeby nikt nie słyszał i nie widział. Opaśzh by na dno jak łudYA podwodna i
ktoś mu podpowiedział: uciec radarom. Tak, tak. Opaśzh by na dno jak łudYA
podwodna, uciec radarom. I nikomu nie dazh znazh o sobie. Nie ma mnie, nie ma.
Milczk. Sami sik wygrzebujcie. Boże, dlaczego w żaden sposub nie mogk zostazh
cynikiem? Opaśzh by na dno jak łudYA podwodna, uciec radarom, leżezh i spazh.
Opaśzh by na dno jak łudYA podwodna, powtarzał, swoich sygnałuw nigdzie nie
słazh. Poczuł już rytm, i od razu przyszło: dośzh mam po uszy, po czubek
głowy. Wszystko mi zbrzydło. Zbrzydło mi do dna... Nadal sobie dżinu i
wypił. Wudka, gitara, muzyka, pieśs, opaśzh by na dno jak łudYA podwodna...
Gdzie jest banjo, pomyślał. Gdzie ja podziałem banjo? Wlazł pod łużko i
wyciNognNoł banjo. Mam was wszystkich gdzieś, pomyślał. Och, do jakiego
stopnia mam was gdzieś! Opaśzh by na dno jak łudYA podwodna, uciec radarom.
Rytmicznie uderzał po strunach i w tym rytmie poczNotkowo stuł, a nastkpnie
cały świat zaczai przytupywazh i poruszazh ramionami. Wszyscy generałowie i
pułkownicy, wszyscy mokrzy ludzie z odpadajNocymi twarzami, wszystkie
departamenty bezpieczesstwa, wszyscy prezydenci i Pawor Summan, kturemu
wykrkcano rkce i bito po mordzie... Dośzh mam po uszy, po czubek głowy, Boże
jak ja mam serdecznie dośzh, wudka, gitara, muzyka, pieśs. Opaśzh by na dno,
opaśzh by na dno... Uciec radarom, leżezh i spazh... ŁudYA podwodna... i wypizh
do dna i do ostatka... łagier nie matka.
*
Do drzwi już od dawna ktoś pukał coraz głośniej i głośniej i Wiktor
wreszcie usłyszał, ale sik nie przestraszył, dlatego że to nie było TO
pukanie. Zwyczajne, cieszNoce uszy pukanie normalnego człowieka, ktury sik
złości, że mu nie otwierajNo. Wiktor otworzył drzwi. To był Golem.
- Wesoło panu? - zapytał. - Pawora aresztowano.
- Wiem, wiem - odpowiedział wesoło Wiktor. - Niech pan siada i
słucha... Golem nie usiadł, ale Wiktor i tak uderzył w struny i zaśpiewał:
Dośzh mam po uszy, po czubek głowy, Boże, jak ja mam serdecznie dośzh,
Opaśzh by na dno, jak łudYA podwodna, Wszystkim radarom uciec na złośzh.
- Dalej jeszcze nie mam. - krzyknNoł. - Dalej bkdzie kac, spazh, pizh,
nic, do ostatka, lagier - nie matka... A potem - niech pan słucha:
Kurwa, czy wudka, nic nie pomogło. Kurwa paskuda, po wudce kac. Opaśzh
by na dno jak łudYA podwodna, Uciec radarom, leżezh i spazh.
Wszystko mi zbrzydło, zbrzydło mi do dna. Wudka, gitara, muzyka, pieśs.
Opaśzh by na dno jak łudYA podwodna, Opaśzh by na dno i miezh to gdzieś.
- Koniec! - krzyknNoł i rzucił banjo na łużko. Poczuł ogromnNo ulgk,
jak gdyby coś sik zmieniło, jakby nagle stał sik bardzo potrzebny, tam nad
okopem na oczach wszystkich - oderwał dłonie od zmrużonych oczu, spojrzał na
szare, brudne pole, na zardzewiały drut kolczasty, szare toboły, kture
niedawno były ludYAmi, niemrawNo, monotonnNo krzNotanink, kturNo kiedyś
nazywano życiem i ze wszystkich stron ludzie zaczkli wstawazh z okopu, ktoś
cofnNoł palec ze spustu...
- Zazdroszczk panu - powiedział Golem. - Ale czy nie czas usiNośzh do
artykułu?
- Mowy nie ma - odrzekł Wiktor. - Pan mnie jeszcze nie zna, Golem - mam
ich wszystkich gdzieś. I niech pan wreszcie usiNodzie do diabła! Jestem
pijany, i, i niech sik pan też napije. Proszk sik rozebrazh... Niech sik pan
rozbiera, do kogo muwik! - wrzasnNoł. - I siada! Tu jest szklanka, niech pan
pije! Nic pan nie rozumie, chociaż jest pan prorokiem. A ja na to nie
pozwolk. Nie rozumiezh - to moja prerogatywa. Na tym świecie wszyscy zbyt
dobrze wszystko rozumiejNo - co byzh powinno, co jest i co bkdzie, i ogromnie
brakuje ludzi, kturzy nie rozumiejNo. Zastanawiał sik pan kiedyś, na czym
polega moja wartośzh? Tylko na tym, że nie rozumiem. OdsłaniajNoc przede mnNo
olśniewajNoce perspektywy - ale ja muwik, nie, nic z tego nie rozumiem.
OgłupiajNo mnie teoriami uproszczonymi do granic możliwości - ale ja muwik,
nie, nadal nic nie rozumiem... Właśnie dlatego jestem potrzebny... Chce pan
truskawek? Chociaż zdaje sik, że już wszystkie zjadłem. W takim razie
zapalimy sobie...
Wstał i przespacerował sik po pokoju. Golem ze szklankNo w rkku
obserwował go nie odwracajNoc głowy.
- To zdumiewajNocy paradoks, Golem. Były czasy, kiedy wszystko
rozumiałem. Miałem szesnaście lat, byłem starszym rycerzem Legii, rozumiałem
absolutnie wszystko i na nic nikomu nie byłem potrzebny! W jakiejś bijatyce
rozwalono mi głowk, miesiNoc przeleżałem w szpitalu, a wszystko szło swojNo
kolejNo - Legia zwyciksko maszerowała naprzud beze mnie, pan prezydent
nieubłaganie stawał sik panem prezydentem - także beze mnie. Wszyscy
świetnie obchodzili sik beze mnie. Potem to samo powturzyło sik na wojnie.
Byłem oficerem, dostawałem ordery i naturalnie wszystko rozumiałem.
Przestrzelono mi pierś, trafiłem do szpitala - no i co, czy ktoś
zainteresował sik, gdzie jest Baniew, co sik stało z Baniewem, gdzie sik
podział nasz odważny, wszystko rozumiejNocy Baniew? Takiego wała! Ale za to
kiedy przestałem rozumiezh cokolwiek - o, wtedy wszystko sik zmieniło.
Wszystkie gazety mnie zauważyły. Wszystkie departamenty. Pan prezydent
osobiście zaszczycił... No? Wyobraża pan sobie, jaka to rzadkośzh - człowiek,
ktury nie rozumie! Wszyscy go znajNo, troszczNo sik o niego generałowie i
pokuj... e - e... pułkownicy, jest okropnie potrzebny mokrzakom, uważa sik,
że to jest ktoś, koszmar! Dlaczego? A dlatego, panowie, że nic nie rozumie.
- Wiktor usiadł. - Bardzo jestem pijany? - zapytał.
- Owszem - powiedział Golem. - Ale to nieważne, niech pan muwi dalej.
Wiktor rozłożył rkce.
- To już wszystko - oznajmił przepraszajNoco. - Wyczerpałem sik... Może
zaśpiewazh panu?
- Niech pan śpiewa - zgodził sik Golem.
Wiktor wziNoł banjo i zaczai śpiewazh. Zaśpiewał "Piosenkk dzielnych
żołnierzy", potem "Uratowanych ludzi", potem "O pastuchu, kturemu byk wybił
jedno oko i ktury dlatego poszedł na zielonNo passtwowNo granick", potem
"Dośzh mam po uszy", potem "Miasto obojktnych", potem o prawdzie i kłamstwie,
potem znowu "Dośzh mam po uszy", potem hymn passtwowy na melodik "Ach, co za
nużki", ale zapomniał słuw, pomylił zwrotki i odłożył banjo.
- Znowu wyczerpałem sik - oznajmił ze smutkiem. - Wikc powiada pan, że
aresztowano Pawora? A ja o tym wiem. Siedział akurat u mnie, tam gdzie pan
siedzi... Czy pan wie, co on chciał powiedziezh, tylko nie zdNożył? Że za
dziesikzh lat mokrzaki opanujNo kulk ziemskNo i wszystkich nas zlikwidujNo. A
co pan sadzi?
- Raczej wNotpik - powiedział Golem. - ZresztNo, po co nas likwidowazh?
Sami sik wzajemnie zlikwidujemy.
- A mokrzaki?
- Byzh może nie pozwolNo nam sik zlikwidowazh... Trudno powiedziezh.
- A byzh może jeszcze pomogNo? - rzekł Wiktor z pijackim uśmiechem. -
Przecież my nawet zabijazh nie umiemy. Dziesikzh tysikcy lat wybijamy sik i
rezultaty wciNoż sNo nie najlepsze... Proszk posłuchazh, Golem, po co pan
mnie okłamywał opowiadajNoc o ich leczeniu? Oni wcale nie sNo chorzy, sNo
zdrowsi od nas, tylko nie wiadomo dlaczego żułci...
- Hm - mruknNoł Golem. - SkNod ma pan takie informacje? Nic o tym nie
wiem.
- Dobra, dobra, wikcej mnie pan nie oszuka. Rozmawiałem z Żur,., z
Zu... Zurtzmansorem. Wszystko mi opowiedział - tajny instytut... założyli
opaski w celu zachowania... Wie pan, Golem, oni tam u was wyobrażajNo sobie,
że mogNo manipulowazh generałem Pferdem bezgranicznie długo. Ale tak naprawdk
- to sNo kacyki na piktnaście minut. Generał zeżre ich razem z opaskami i
rkkawiczkami, kiedy sik przegłodzi... Fu, do diabła, ależ ja jestem pijany -
wszystko płynie...
Trochk jednak udawał. WyraYAnie widział przed sobNo grubo ciosanNo,
szarawNo twarz i maleskie, niezwykle czujne oczka.
- I Zurtzmansor powiedział panu, że jest zdrowy?
- Tak - oznajmił Wiktor. - ZresztNo nie pamiktam... Raczej chyba nie...
Ale i tak przecież widazh. Golem poskrobał podbrudek krawkdziNo szklanki.
- Szkoda, że pan jest pijany - rzeki. - ZresztNo, może to i lepiej. Mam
dzisiaj nastruj. Chce pan, żebym opowiedział wszystko czego sik domyślam i
co wiem o mokrzakach?
- Niech pan muwi - zgodził sik Wiktor. - Tylko proszk wikcej nie
kłamazh.
- Choroba okularnicza - powiedział Golem - to bardzo interesujNoca
rzecz. Czy wie pan kogo atakuje ta choroba? - zamilkł. - Nie, nic panu nie
opowiem.
- E tam - odparł Wiktor. - Przecież pan już zaczNoł.
- Jestem głupi, dlatego zaczNołem - stwierdził Golem. Spojrzał na
Wiktora i uśmiechnNoł sik. - Proszk o pytania - powiedział. - Jeżeli pytania
bkdNo głupie, z przyjemnościNo na nie odpowiem... Niech pan zaczyna, bo sik
znowu rozmyślk.
Ktoś zapukał do drzwi.
- Wynosizh sik do diabła! - wrzasnNoł Wiktor. - Jestem zajkty!
- Przepraszam panie Baniew - odezwał sik nieśmiały głos recepcjonisty.
- Ale dzwoni passka małżonka.
- Kłamstwo! Nie mam żadnej małżonki.. ZresztNo, pardon. Zapomniałem.
Dobra, zaraz do niej zadzwonik, dzikkujk - złapał szklankk, nalał po brzegi,
wrkczył Goleniowi i rzekł - Proszk pizh i nie myślezh o niczym. Ja zaraz.
WłNoczył telefon i nakrkcił numer Loli. Lola rozmawiała bardzo sucho -
daruj, że ci przeszkadzam, ale mam zamiar jechazh do Irmy, może bkdziesz
łaskaw sik przyłNoczyzh.
- Nie - odpowiedział Wiktor. - Nie bkdk łaskaw. Jestem zajkty.
- Pomimo wszystko ona jest ruwnież twojNo curkNo! Czyżbyś upadł tak
nisko..
- Jestem zajkty! - ryknNoł Wiktor.
- Nie wzruszajNo cik losy twojej, curki?
- Przestas udawazh idiotkk - powiedział Wiktor. - Zdaje sik, że chciałaś
pozbyzh sik Irmy. Pozbyłaś sik. Czego ci jeszcze trzeba?
Lola zaczkła płakazh.
- Przestas - rzekł Wiktor krzywiNoc sik. - Irmie jest tam dobrze.
Lepiej niż na najlepszej pensji. JedYA i sama sik przekonaj.
- Ordynarna, bezduszna, egoistyczna świnia - oświadczyła Lola i
odłożyła słuchawkk. Wiktor zaklNoł szeptem, znowu wyłNoczył telefon i wrucił
do stołu.
- Niech pan posłucha, Golem - powiedział. - Co wy tam wyprawiacie z
moimi dziezhmi? Jeśli przygotowujecie sobie zmiank, to ja sik nie zgadzam.
- JakNo zmiank?
- No, jakNo... Właśnie pytam pana - jakNo?
- O ile mi wiadomo - odparł Golem. - Dzieci sNo bardzo zadowolone.
- To nic nie znaczy... I bez pana wiem, że sNo zadowolone. Ale co one
tam robiNo?
- Kto?
- Dzieci.
- A czy one panu nie powiedziały?
- Jak mi mogły cokolwiek powiedziezh, jeżeli ja jestem tu, a one tam?
- One budujNo nowy świat - rzekł Golem.
- A... Tak, to mi powiedziały. Ale to przecież tylko tak, filozofia...
Znowu mnie pan okłamuje, Golem ! Jaki może byzh nowy świat za drutem
kolczastym? Nowy świat pod komendNo generała Pferda! A jeżeli one sik
zarażNo?
- Czym? - zapytał Golem.
- ChorobNo okularniczNo, oczywiście!
- Po raz szusty powtarzam panu, że choroby genetyczne nie sNo
zaraYAliwe!
- Szusty, szusty... - wymamrotał Wiktor utraciwszy wNotek. - A co to w
ogule takiego ta choroba okularnicza? Co przy niej boli? Może to też
tajemnica?
- Nie, to było wszkdzie publikowane.
- No to niech pan opowie - zaproponował Wiktor. - Tylko bez
terminologii.
- W pierwszym okresie - zmiany na skurze. Pryszcze, pkcherze,
szczegulnie na rkkach i nogach... czasami - ropiejNoce wrzody...
- Niech pan posłucha, Golem, czy to w ogule jest ważne?
- W jakim sensie?
- Dla istoty rzeczy.
- Dla istoty - nie - odparł Golem. - Myślałem, że to interesujNoce.
- Ja chck zrozumiezh istotk! - oświadczył Wiktor dociekliwie.
- Ale istoty pan nie zrozumie - powiedział Golem nieco podnoszNoc głos.
- Dlaczego?
- Po pierwsze dlatego, że jest pan pijany...
- To jeszcze nie powud - rzekł Wiktor.
- A po drugie dlatego, że tego w ogule nie da sik wytłumaczyzh.
- Tak nigdy nie jest - oświadczył Wiktor. - Pan mi po prostu nie chce
powiedziezh. Ale nie mam żalu. Tajemnica służbowa, rozpowszechnianie,
trybunał wojskowy... Pawora na przykład zabrali... Bug z panem. Tylko nie
rozumiem, dlaczego dziecko ma budowazh nowy świat w leprozorium. Czy nie było
innego miejsca?
- Nie było - odparł Golem. - W leprozorium mieszkajNo architekci. I
kierownicy robut.
- Z automatami - stwierdził Wiktor. - Widziałem. Nic nie rozumiem.
Kturyś z was kłamie. Albo pan, albo Zurtzmansor.
- Oczywiście, że Zurtzmansor - odpowiedział Golem z zimnNo krwiNo.
- A byzh może kłamiecie obydwaj. Ale ja wierzk wam obu, dlatego, że coś
w was jest... Niech pan mi tylko powie, Golem, czego oni chcNo? Ale
uczciwie.
- Szczkścia - powiedział Golem.
- Dla kogo? Dla siebie?
- Nie tylko.
- A czyim kosztem?
- Dla nich takie pytanie nie ma sensu - powoli odrzekł Golem. - Kosztem
trawy, kosztem obłokuw, kosztem płynNocej wody... kosztem gwiazd.
- Dokładnie tak jak my - stwierdził Wiktor.
- No nie - zaprotestował Golem. - Zupełnie inaczej.
- Dlaczego? My też...
- Nie, dlatego, że my wydeptujemy trawk, rozpraszamy obłoki, spiktrzamy
wodk... Zrozumiał mnie pan zbyt dosłownie, a to była analogia.
- Nie rozumiem - odrzekł Wiktor.
- Uprzedzałem pana. Sam rozumiem bardzo niewiele, ale sik domyślam.
- A czy jest ktoś, kto rozumie?
- Nie wiem. Raczej wNotpik. Byzh może dzieci... Ale nawet one jeżeli
rozumiejNo, to po swojemu. Bardzo po swojemu.
Wiktor wziNoł banjo i trNocił struny. Palce sik nie słuchały. Położył
banjo na stole.
- Golem - rzekł. - Jest pan komunistNo. Co u diabła robi pan w
leprozorium? Dlaczego pan nie jest na barykadzie? Dlaczego nie na wiecu?
Moskwa nie bkdzie z pana zadowolona.
- Ja jestem architektem - spokojnie odparł Golem.
- Jaki tam z pana architekt, jeśli pan ni cholery nie rozumie? I w
ogule niech mi pan przestanie robizh wodk z muzgu. Przez godzink bijemy
piank, a co mi pan powiedział? Pije pan muj dżin i mNoci mi w głowie. Wstyd,
Golem. I do tego kłamie pan jak najkty.
- Że jak najkty, to przesada - odpowiedział Golem. - Chociaż nie
powiem, że nie. Oni nie miewajNo ropiejNocych wrzoduw.
- Niech pan mi odda szklankk - zażNodał Wiktor. - Już pan sik napił -
nalał sobie z butelki i wypił. - Diabli pana wiedzNo, Golem. Po co to
wszystko? Dlaczego pan krkci? Jeśli może pan opowiedziezh, to niech pan
opowie, a jeżeli to tajemnica - to po co było zaczynazh?
- Wyjaśnienie jest bardzo proste - oznajmił niefrasobliwie Golem
wyciNogajNoc nogi. - Przecież jestem prorokiem, sam pan mnie tak przezwał. A
wszyscy prorocy sNo w takiej samej sytuacji - i dużo wiedzNo, i chcieliby
opowiedziezh, podzielizh sik informacjNo w miłym towarzystwie, pochwalizh sik,
żeby przydazh sobie powagi. Ale kiedy zaczynajNo opowiadazh, pojawia sik
dziwne uczucie niewygody, niezrkczności... Wikc zaczynajNo wibrowazh tak jak
Pan Bug, kiedy zadano mu pytanie w sprawie kamienia.
- Jak pan sobie życzy - powiedział Wiktor. - Pojadk do leprozorium i
wszystkiego dowiem sik bez pana. No, proszk mi coś podpowiedziezh...
Obserwował z ciekawościNo jak traci władzk w rkkach i nogach i myślał,
że dobrze byłoby wypizh jeszcze jednNo szklankk do kompletu, uwalizh sik spazh,
a potem obudzizh sik i pojechazh do Diany. Wszystko właściwie zapowiada sik
nie najgorzej. W ogule nie jest najgorzej. Wyobraził sobie, jak zaśpiewa
Dianie o łodzi podwodnej i zrobiło mu sik zupełnie dobrze. WziNoł mokre
wiosło, kture leżało na rufie, odepchnNoł sik od brzegu i łudkNo od razu
zakołysało. Nie było żadnego deszczu, czerwono zachodziło słosce, wikc
popłynNoł prosto ku słoscu, a wiosła odskakiwały od grzbietuw fal. Opaśzh by
na dno... Zapewne by opadł, ale było mu jakoś głupio, dlatego, że nad uchem
leniwie buczał głos Golenia:
- .. .Oni sNo bardzo młodzi, wszystko przed nimi, a przed nami tylko
oni. Rzecz jasna, że człowiek opanuje Wszechświat, ale nie bkdzie to rumiany
- , umikśniony atleta, i oczywiście człowiek poradzi sobie sam ze sobNo, ale
najpierw przemieni siebie. Natura nie oszukuje, dotrzyma swoich obietnic,
ale nie tak jak myśleliśmy, i czksto nie tak jak byśmy chcieli.
Zurtzmansor, ktury siedział na dziobie łodzi, odwrucił głowk, a wtedy
okazało sik, że w ogule nie ma twarzy, twarz trzymał w rkku i twarz patrzyła
na Wiktora - sympatyczna twarz, uczciwa, ale robiło sik niedobrze na jej
widok, a Golem sik nie odczepiał, wciNoż buczał...
- Niech pan sik kładzie spazh - wymamrotał Wiktor, wyciNogajNoc sik na
dnie łodzi. Wrkgi wciskały mu sik w boki, było bardzo niewygodnie, ale tak
okropnie chciało mu sik spazh. - Niech pan sik kładzie spazh, Golem...
Kiedy sik obudził, stwierdził, że leży w łużku. Było ciemno, a w szyby
bkbnił drobny deszcz. Wiktor z trudem wyciNognNoł rkkk w stronk nocnej
lampki, ale palce trafiły na zimnNo, gładkNo ściank. Dziwne, pomyślał. A
gdzie Diana? Czyżby nie był w sanatorium? Sprubował oblizazh wargi, ale
gruby, chropawy jkzyk nie usłuchał go. Strasznie chciało mu sik palizh, ale
palizh nie wolno było w żadnym wypadku... Aha, właściwie to chce mi sik pizh.
"Diana!" - zawołał. Prawda, to nie sanatorium. W sanatorium lampka jest po
prawej, a tu po prawej ściana... Ależ to muj pokuj w hotelu! - pomyślał z
entuzjazmem. Jak ja tu trafiłem? Leżał pod kołdrNo w samej bieliYAnie. Jakoś
nie pamiktam, żebym sik rozbierał, pomyślał. Ktoś mnie rozebrał. Chociaż,
może jednak rozebrałem sik sam. Jeśli mam buty, to rozbierałem sik sam...
potarł nogNo o nogk. Aha, jestem bosy. O do diabła, rkce swkdzNo, jakieś
bNoble, zapluskwiony hotel. Wyprowadzk sik. A dokNod płynNołem łudkNo?... A,
to ten Pawor napuścił pluskiew... Nagle przypomniał sobie Pawora i usiadł,
zemdliło go i znowu położył sik na wznak. Jednak dawno sik tak nie
uchlałem... Pawor... "Srebrna Koniczyna"... Kiedy to było? Wczoraj? Skrzywił
sik i zaczNoł drapazh sik w lewNo rkkk. Co teraz jest - rano, czy wieczur?
Zapewne rano... A może wieczur? Golem! - przypomniał sobie. ObciNognkliśmy z
Golemem całNo butelkk. Dżinu bez wody. A przedtem puł butelki z tym wysokim.
A przedtem jeszcze gdzieś piłem. A może to było wczoraj ? Poczekaj - no, a
co teraz jest - dzisiaj, czy wczoraj? Warto by wstazh, napizh sik i te de...
Nie, pomyślał uparcie. Najpierw muszk sik w tym wszystkim zorientowazh.
Coś mi Golem ciekawego opowiadał, myślał, że jestem pijany i nic nie
rozumiem, wikc można muwizh ze mnNo otwarcie. ZresztNo, rzeczywiście byłem
pijany, ale o ile pamiktam, wszystko rozumiałem. A co rozumiałem? Wściekle
potarł tylnNo stronk dłoni o wełniany koc. NadchodzNo cikżkie czasy... Nie,
to Pawor. .. Aha, oto i Golem - oni majNo wszystko przed sobNo, a my mamy
przed sobNo tylko ich. I choroba genetyczna... A co, zupełnie możliwe. W
koscu kiedyś to sik musiało wydarzyzh. Byzh może trwa to już od dawna.
WewnNotrz gatunku rodzi sik nowy gatunek, a my nazywamy to chorobNo
genetycznNo. Stary gatunek dla jednych warunkuw, nowy gatunek dla innych.
Dawniej były potrzebne silne mikśnie, płodnośzh, wytrzymałośzh na mrozy,
agresywnośzh i jeżeli można tak powiedziezh, zaradnośzh. Powiedzmy, że teraz
też jest to potrzebne, ale już raczej siłNo inercji. Przy pewnej zaradności
można zatłuc milion ludzi i nic szczegulnie ważnego sik nie stanie. To jest
zupełnie pewne i wielokrotnie wyprubowane. Ktoś powiedział, że gdyby z
historii usunNozh kilkudziesikciu, no dobrze, niech bkdzie, kilkuset ludzi,
to momentalnie okazalibyśmy sik w wieku kamienia łupanego. A nawet kilka
tysikcy... Co to za ludzie? To, muj drogi zupełnie inni ludzie.
Całkiem możliwe, że Newton, Einstein, Arystoteles - to mutanci. Rzecz
jasna środowisko było niezbyt sprzyjajNoce i niewykluczone, że masa takich
mutantuw zginkła, nie zdNożywszy sik ujawnizh, jak ten chłopiec z opowiadania
ZHapka. Oczywiście, byli niezwykłymi ludYAmi - nie byli zaradni, nie mieli
normalnych ludzkich potrzeb... Albo może tylko tak sik wydaje? Po prostu
duchowo byli tak nadnaturalnie rozwinikci, że cała reszta zostawała w
cieniu. No, tu przesadziłeś, powiedział. Einstein muwił, że najlepiej jest
byzh latarnikiem - to samo w sobie dobrze brzmi... A w ogule ciekawe byłoby
wyobrazizh sobie jak w naszych czasach rodzi sik homo super. Fabuła ekstra...
Do diabła, jak strasznie swkdzNo rkce... Gdyby tak napisazh utopik w duchu
Orwella albo Bernarda Wolfa. Co prawda, trudno sobie wyobrazizh takiego homo
super - ogromna, łysa czaszka, wNotlutkie rNoczki i nużki, impotent - same
banały. Ale właściwie to powinno byzh coś w tym rodzaju. W każdym razie
przesunikcie potrzeb. Wudka niepotrzebna, jakieś szczegulnie wyrafinowane
żarcie ruwnież, żadnych luksusuw, zresztNo i kobiety - o tyle o ile, dla
wikkszego spokoju i lepszej koncentracji. Idealny obiekt eksploatacji - dazh
mu oddzielny gabinet, biurko, papier, kupk ksiNożek... alejkk dla
perypatetycznych rozmyślas, a on za to rodzi koncepcje... Nie wyjdzie z tego
żadna utopia - zabiorNo go sobie wojskowi, oto cała utopia. StworzNo
utajniony instytut, zwiozNo tam tych wszystkich homo super, postawiNo
wartownika i koniec...
Wiktor wstał postkkujNoc, człapiNoc bosymi stopami po zimnej podłodze
wszedł do łazienki, odkrkcił kran i z rozkoszNo napił sik wody nie
zapalajNoc światła. Sama myśl - żeby zapalizh światło - była przerażajNoca.
Potem wrucił do łużka i przez czas jakiś drapał sik, przeklinajNoc pluskwy.
W ogule, dla potrzeb fabuły wyglNoda to nawet dobrze - tajny instytut,
wartownicy, szpiedzy... patriotyzm patriotycznej sprzNotaczki Klary... co za
taniocha. Trudnośzh polega na tym, żeby wyobrazizh sobie ich prack, pomysły,
możliwości - gdzie mi tam... To w ogule niemożliwe. Szympans nie potrafi
napisazh powieści o ludziach. Jak ja mogk napisazh powieśzh o człowieku, ktury
nie ma żadnych potrzeb poza duchowymi? Oczywiście, coś niecoś można sobie
wyobrazizh. Atmosferk. Stan nieustannej twurczej ekstazy. Poczucie własnej
wszechmocy, niezależności... brak kompleksuw, absolutny brak strachu... Tak,
żeby napisazh takNo ksiNożkk, trzeba sik nażrezh LSD. W ogule emocjonalna
sfera homo super, z punktu widzenia zwyczajnego człowieka wyglNodałaby jak
patologia. Choroba... Życie - to choroba materii, myślenie - choroba życia.
Choroba okularnicza, pomyślał.
I nagle wszystko znalazło sik na swoim miejscu. A wikc to o to mu szło!
- pomyślał Wiktor o Golemie. MNodrzy i jeden w drugiego utalentowani... Wikc
co z tego wynika? Z tego wynika, że oni już nie sNo ludYAmi. Zurtzmansor po
prostu mydlił mi oczy. To znaczy, że sik zaczkło... Nic sik nie da ukryzh,
pomyślał z satysfakcjNo. A czegoś takiego tym bardziej. Pujdk do Golema,
niech nie udaje proroka. Zapewne oni dużo mu powiedzieli.. Do diabła, to
przecież przyszłośzh, ta sama przyszłośzh, ktura zapuszcza swoje macki w serce
dnia dzisiejszego! Przed nami sNo tylko oni... Ogarnkło go gorNoczkowe
wzburzenie. Każda sekunda była historyczna, i szkoda że nie wiedział o tym
wczoraj, dlatego że wczoraj, i przedwczoraj, i tydzies temu każda sekunda
też była historyczna...
Zerwał sik z łużka, zapalił światło i mrużNoc oczy przed blaskiem
bijNocym w oczy, zaczai po omacku szukazh ubrania. Ubrania nie było, ale
potem oczy przywykły do światła, złapał spodnie wiszNoce na porkczy łużka i
nagle zobaczył swojNo rkkk. Rkka pokryta była czerwonNo wysypkNo i trupio
białymi gruzełkami. Niekture rozdrapane gruzełki krwawiły. Na drugiej rkce
było to samo. Co u diabła, pomyślał truchlejNoc, ponieważ już wiedział, co
to jest. Przypomniał sobie - zmiany na skurze, wysypka, pkcherze, czasami
ropiejNoce wrzody... RopiejNocych wrzoduw na razie nie było, ale oblał go
zimny pot. Upuścił spodnie i siadł na łużku. To niemożliwe, pomyślał. Ja
też. Czyżby ja też? Ostrożnie pogładził dłoniNo gruzełkowatNo skurk,
zamknNoł oczy, wstrzymał oddech i wsłuchał sik w siebie. DYAwikcznie i powoli
uderzało serce, w uszach cienko dzwoniła krew, głowa wydawała sik ogromna,
pusta, nic nie bolało, muzg nie był już cikżki i wypchany watNo. Głupcze,
pomyślał uśmiechajNoc sik. Co chcesz zaobserwowazh? To musi byzh jak śmierzh -
chwilk temu byłeś człowiekiem, mignNoł kwant czasu - i jesteś już Bogiem,
ale nie wiesz o tym i nigdy sik nie dowiesz, tak jak głupiec nie wie, że
jest głupcem, jak mkdrzec - jeżeli rzeczywiście jest mkdrcem - nie wie, że
jest mNodry... Prawdopodobnie stało sik to kiedy spałem. W każdym razie do
momentu, w kturym zasnNołem, istota mokrzakuw pozostawała dla mnie nader
mglista, ale teraz widzk jaz bezgranicznNo jasnościNo i doszedłem do tego
wyłNocznie przy pomocy nagiej logiki, nawet nie zauważyłem kiedy...
Zaśmiał sik ze szczkścia, stanNoł na podłodze, przeciNognNoł sik i
podszedł do okna. Muj świat, pomyślał, patrzNoc przez szybk zalanNo wodNo, i
szyba znikła, gdzieś daleko w dole utonkło w deszczu zamarłe w przerażeniu
miasto i ogromny, przemoknikty kraj, potem zaś wszystko przesunkło sik,
odpłynkło, pozostała tylko maleska, błkkitna kula z długim, błkkitnym ogonem
i zobaczył gigantycznNo soczewick galaktyki, martwNo i ukośnie wiszNocNo w
migotliwej otchłani, strzkpy świetlistej materii, skrkcone siłowymi polami i
bezdennNo pustkk tam, gdzie nie było światła, wikc wyciNognNoł rkkk i
zanurzył jNo w pulchnym białym jNodrze, poczuł lekkie ciepło, a kiedy
zacisnNoł dłos, materia przeszła przez palce jak mydlana piana. Znowu sik
roześmiał, prztyknNoł w nos swoje odbicie w szybie i czule pogłaskał
gruzełki na spuchniktej skurze.
- Trzeba to koniecznie oblazh! - powiedział głośno.
W butelce zostało jeszcze trochk dżinu, biedny stary Golem nie zdołał
wypizh wszystkiego, biedny stary pseudoprorok... nie dlatego pseudoprorok, że
jego przepowiednie sNo nieprawdziwe, ale dlatego, że jest zaledwie
gadajNocNo marionetkNo. Zawsze bkdk cik lubił, Golem, pomyślał Wiktor,
jesteś wspaniałym człowiekiem, jesteś mNodry - ale jesteś tylko człowiekiem.
Wlał resztkk do szklanki i wprawnym ruchem wlał alkohol do gardła - nawet
jeszcze nie zdNożył go przełknNozh, kiedy pobiegł do łazienki. Zwymiotował.
Do diabła, pomyślał. Co za paskudztwo. W lustrze zobaczył swojNo twarz -
wymiktNo, jakby nalanNo, o nienaturalnie wielkich i nienaturalnie czarnych
oczach. No i koniec, pomyślał, no i koniec. Wiktor Baniew, pijak i pyszałek.
Nie bkdziesz już wikcej pil, nie bkdziesz ryczał piosenek, nie bkdziesz sik
śmiał z głupstw, nie bkdziesz opowiadazh wesołych bredni sztywniejNocym
jkzykiem, nie bkdziesz sik bizh, awanturowazh, szalezh, straszyzh przechodniuw,
zadzierazh z policjNo, kłucizh z panem prezydentem, wpadazh do nocnych baruw z
hałaśliwNo watahNo młodych wielbicieli... Wrucił do łużka. Nie miał ochoty
na papierosa. Na nic nie miał ochoty, od wszystkiego mdliło, posmutniał.
Poczucie utraty, najpierw słabe, ledwie dostrzegalne, jak dotknikcie
pajkczyny, rozrastało sik, poskpne rzkdy drutu kolczastego rozciNogały sik
mikdzy nim a tym światem, ktury tak kochał. Za wszystko trzeba płacizh,
myślał, nic nie dostaje sik za darmo, i im wikcej otrzymałeś, tym wikcej
trzeba zapłacizh, za nowe życie trzeba zapłacizh starym życiem... Wściekle
drapał rkce, aż do krwi i nawet nie czuł tego.
Diana weszła bez pukania, zrzuciła płaszcz, stankła przed Wiktorem,
uśmiechnikta, uwodzicielska i uniosła rkce poprawiajNoc włosy.
- Zmarzłam - powiedziała. - Można sik tu ogrzazh?
- Tak - odparł, prawie nie rozumiejNoc co muwi.
Diana zgasiła światło, teraz jej nie widział, tylko słyszał klucz
przekrkcany w zamku, trzask rozpinanych zatrzaskuw, szelest ubrania i
pantofle spadajNoce na podłogk, a potem Diana znalazła sik blisko, ciepła,
gładka, pachnNoca, on zaś wciNoż myślał, że teraz wszystko sik skosczyło - i
tylko wieczny deszcz, ponure domy z dachami jak sito, obcy, nieznajomi
ludzie w mokrych, czarnych ubraniach, z mokrymi przepaskami na twarzach... i
oto zdejmujNo opaski, zdejmujNo rkkawiczki, zdejmujNo twarze, odkładajNo je
do specjalnych szafek, ich rkce sNo pokryte ropiejNocymi wrzodami - smutek,
przerażenie, samotnośzh... Diana przytuliła sik do niego i objNoł jNo
automatycznym gestem. Ona była dawna, ale on już nie był dawny, niczego już
nie mugł dlatego, że nic już mu nie było potrzebne.
- Co z tobNo kochany? - serdecznie zapytała Diana. - Za dużo wypiłeś?
Ostrożnie zdjNoł jej rkce ze swojej szyi. Ogarnkło go ostateczne
przerażenie.
- Poczekaj - rzekł. - Poczekaj.
Wstał, wymacał kontakt, zapalił światło, kilka sekund stał do niej
plecami, zanim zdecydował sik odwrucizh, ale jednak sik odwrucił. Nie, Diana
była przepikkna. Była chyba pikkniejsza niż zwykle, zawsze była pikkniejsza
niż zwykle, ale to było jak obraz. Budziło dumk z człowieka, zachwyt nad
jego doskonałościNo, ale niczego wikcej nie budziło. Diana patrzyła na niego
ze zdziwieniem unoszNoc brwi, ale potem widocznie przestraszyła sik, bo
usiadła nagle i zobaczył, że jej wargi sik poruszajNo. Coś muwiła, ale
Wiktor tego nie słyszał.
- Poczekaj - powturzył. - To niemożliwe. Poczekaj.
Ubierał sik z gorNoczkowym pośpiechem i wciNoż powtarzał - poczekaj,
poczekaj, ale już myślał nie o niej, chodziło nie tylko o niNo. Wybiegł na
korytarz, znalazł sik przed numerem Golema; drzwi były zamknikte, nie od
razu zorientował sik co teraz, nastkpnie pkdem pobiegł na duł do
restauracji. Nie chck, powtarzał, nie chck, ja o to nie prosiłem.
Dzikki Bogu Golem był na swoim zwykłym miejscu. Siedział, odrzuciwszy
rkkk za oparcie fotela i oglNodał pod światło kieliszek z koniakiem. A
doktor R. Kwadryga był czerwony, agresywny i widzNoc Wiktora oznajmił na
całNo salk.
- Te mokrzaki. Ścierwa. Precz.
Wiktor opadł na swuj fotel i Golem bez słowa nalał mu koniaku.
- Golem - rzekł Wiktor. - Ja sik zaraziłem.
- Przepłukiwanie! - ogłosił R. Kwadryga. - Mnie ruwnież.
- Niech sik pan napije koniaku, Wiktorze - zaproponował Golem. - Nie
trzeba sik tak denerwowazh.
- Niech pan idzie do diabła - odparł Wiktor patrzNoc na niego ze
zgrozNo. - To choroba okularnicza. Co robizh?
- Dobrze, dobrze - odrzekł Golem. - Pomimo to niech sik pan napije. -
Uniusł palec i krzyknNoł do kelnera - Wody sodowej. I jeszcze raz koniak.
- Golem - powiedział Wiktor z rozpaczNo. - Pan nic nie rozumie. Janie
mogk. Zachorowałem, muwik panu! Zaraziłem sik! To nieuczciwe... Nie
chciałem... Pan przecież muwił, że to nie jest zaraYAliwe...
Przeraził sik na myśl, że muwi zbyt niejasno, że Golem go nie rozumie,
sNodzi, że Wiktor jest pijany. I wtedy podsunNoł Golemowi pod nos swoje
rkce. Kieliszek przewrucił sik, potoczył po obrusie i spadł na podłogk.
Golem najpierw cofnNoł sik, potem spojrzał uważniej, pochylił sik,
ujNoł dłonie Wiktora za koniuszki palcuw i zaczai oglNodazh rozdrapanNo,
gruzełowatNo skurk. Palce miał zimne i twarde. No, to już koniec, myślał
Wiktor, oto pierwsze badanie lekarskie, potem bkdNo nastkpne badania i
kłamliwe obietnice, że jest jeszcze nadzieja, uspokajajNoce mikstury, a
potem przywyknie, nie bkdzie już żadnych badas, zawiozNo go do leprozorium,
zamotajNo usta czarnNo szmatNo i wszystko bkdzie skosczone.
- Jadł pan poziomki? - zapytał Golem.
- Tak - pokornie odpowiedział Wiktor. - Truskawki.
- Musiał pan zeżrezh co najmniej dwa kilo - stwierdził Golem.
- Jakie znowu poziomki? - krzyknNoł Wiktor wyrywajNoc rkce. - Niech pan
coś z tym zrobi! To niemożliwe, żeby było za puYAno. Dopiero sik zaczkło...
- Niech pan przestanie wrzeszczezh. To jest pokrzywka. Alergia. Nie
wolno panu żrezh truskawek w takich ilościach.
Wiktor jeszcze nie rozumiał. OglNodajNoc swuj e rkce mamrotał: "Sam pan
muwił... pkcherze... wysypka..."
- Pkcherzy można dostazh i od pluskiew - pouczył go Golem. - Ma pan
idiosynkrazjk na pewne produkty. I wyobraYAnik nieproporcjonalnNo do rozumu.
Jak wikkszośzh pisarzy. Też mi mokrzak...
Wiktor poczuł, że odżywa. Udało sik, stukało mu w głowie. Chyba sik
udało. Jeżeli sik udało, to nie wiem co zrobik. Rzuck palenie...
- Nie kłamie pan? - zapytał żałosnym głosem. Golem uśmiechnNoł sik.
- Niech pan wypije koniak - zaproponował. - Przy alergii nie wolno pizh
koniaku, ale niech pan wypije. Bo wyglNoda pan nazbyt żałośnie.
Wiktor wziNoł jego kieliszek, zmrużył oczy i wypił. Nic! Trochk mdli,
ale to, należy przypuszczazh, z powodu kaca. Zaraz przejdzie. I wszystko
przeszło.
- Drogi pisarzu - oznajmił Golem. - Zkby zostazh architektem, same
bNoble nie wystarczNo. Podszedł kelner i postawił na stole koniak i sodowNo.
Wiktor głkboko i swobodnie westchnNoł, wciNognNoł w płuca znajome,
restauracyjne powietrze, poczuł cudowny zapach dyma z papierosuw,
marynowanej cebuli, przypalonego tłuszczu i pieczonego miksa. Życie wruciło.
- Przyjacielu - zwrucił sik do kelnera. - Butelkk dżinu, sok z cytryn i
cztery porcje minoguw do dwieście szesnastego. Tylko prkdko! Alkoholicy -
powiedział do Golema i R. Kwadrygi. - SczeYAnijcie tu z kretesem, a ja pujdk
do Diany! - był gotuw ich ucałowazh.
Golem odezwał sik, nie zwracajNoc sik do nikogo: / - Biedne, pikkne
kaczNotko!
Przez chwilk Wiktor poczuł żal. Wypłynkło i znikło wspomnienie jakichś
ogromnych, utraconych możliwości. Ale tylko sik roześmiał, odepchnNoł fotel
i ruszył do wyjścia.
*
Rok po wojnie porucznik B. został zdemobilizowany z powodu dawnej rany.
Przypikto mu medal "Wiktoria", wrkczono miesikczny żołd i tekturowe pudełko
z upominkiem od pana prezydenta - butelka zdobycznego sznapsa, dwie puszki
strasburskiego pasztetu, dwa pkta wkdzonej kiełbasy i ruwnież zdobyczne
jedwabne gacie w celu zorganizowania życia rodzinnego. Powruciwszy do
stolicy porucznik nie zwiesza nosa na kwintk. Jest dobrym mechanikiem, w
każdej chwili przyjmNo go do pracy w warsztatach przy uniwersytecie, skNod
zaciNognNoł sik na ochotnika, ale porucznik sik nie śpieszy - odnawia stare
znajomości, nawiNozuje nowe. a w przerwach popija świsstwo odebrane
nieprzyjacielowi w ramach reparacji. Na jakiejś prywatce poznaje dziewczynk,
kturej na imik Nora, bardzo podobnNo do Diany. Opis prywatki: zrypane
przedwojenne płyty, oczyszczany domowym sposobem denaturat, amerykasska
mielonka, jedwabne bluzki na gołe ciało i marchew przyrzNodzona na wszelkie
możliwe sposoby. Porucznik dzwoniNoc medalami, błyskawicznie rozpkdza
rozmaitych cywiluw nieustannie czkstujNocych Nork gotowanNo marchewkNo i
rozpoczyna oblkżenie według wszelkich prawideł sztuki. Nora zachowuje sik
dziwnie. Z jednej strony najwyraYAniej jest skłonna, ale z drugiej strony
daje mu do zrozumienia, że kontakt z niNo grozi niebezpieczesstwem. Jednakże
rozpalony denaturatem eks-porucznik nie chce o niczym wiedziezh. Oboje
wychodzNo z prywatki i idNo do Nory. Powojenna stolica nocNo: nieliczne
latarnie, jezdnia w wybojach, ogrodzone ruiny, niewykosczony cyrk, w kturym
gnije sześzh tysikcy - jescuw pod strażNo dwuch inwaliduw, w absolutnie
ciemnym zaułku kogoś grabiNo. Nora mieszka w bardzo starym, dwupiktrowym
domu, schody zapaskudzone, na jednych drzwiach napis kredNo "tu mieszka
niemiecka dziwka". W zawalonym rużnymi gratami długim korytarzu kryjNo sik
po kNotach smktne postacie. Nora szczkkajNoc niezliczonymi kluczami otwiera
swoje drzwi obite cudem zachowanNo, lśniNocNo skurNo. W przedpokoju ostrzega
raz jeszcze, ale B. sNodzNoc, że chodzi o jakichś bandzioruw odpowiada
tylko, że już brał udział w konnej szarży na czołgi. Mieszkanie jak z innej
epoki - czyste i przytulne, ogromna kanapa. Nora patrzy na porucznika jakby
z żalem, nie na długo wychodzi i wraca ubrana w najwyższym stopniu
zachkcajNoco. Okazuje sik, że majNo do dyspozycji zaledwie puł godziny. Po
upływie puł godziny zadowolony porucznik wychodzi z nadziejNo na nastkpne
spotkanie. Na koscu korytarza już na niego czekajNo - dwie smktne postacie z
cienia. Nieprzyjemnie uśmiechnikci zagradzajNo drogk i proponujNo, aby z
nimi pogadał. Porucznik bez zbkdnych słuw bierze sik do bicia i osiNoga
zdumiewajNoco łatwe zwycikstwo. Zbici z nug, smktni ludzie płaczNoc i
chichoczNoc wyjaśniajNo porucznikowi B. jego sytuacjk. Eks - porucznik bił
swoich. Oni wszyscy sNo teraz swoi. Nora nie jest zwyczajnNo ponktnNo
kobietNo, Nora jest krulowNo stołecznych pluskiew. Koniec teraz z panem,
panie oficerze, spotkamy sik w "Atakanie", wszyscy sik tam spotykamy, każdej
nocy. Może pan iśzh do domu, ale kiedy już nie bkdzie pan mugł wytrzymazh,
proszk przyjśzh, u nas otwarte do rana...
Na zachodnich peryferiach stolicy, w czynszowej kamienicy obok fabryki
chemicznej mieszka wielodzietny radca tytularny B. Celowo szczegułowy i
celowo nudny opis sytuacji bohatera: trzy pokoiki, kuchnia, przedpokuj,
mocno zużyta żona, pikcioro zielonkawych dzieci, krzepka stara teściowa,
ktura przeprowadziła sik ze wsi. Chemiczna fabryka śmierdzi, dniem i nocNo
stojNo nad niNo słupy rużnokolorowego dymu, od jadowitego smrodu umierajNo
drzewa, żułknie trawa, a wśrud much zachodzNo dzikie i niepojkte mutacje.
Przez kilka lat radca tytularny prowadzi walkk o poskromienie fabryki:
gniewne żNodania pod adresem administracji, łzawe petycje do wszystkich
instancji, pogromowe felietony do wszystkich gazet, bezowocne pruby
zorganizowania pikiet przed portierniNo. Jednakże fabryka stoi jak bastion.
Na wybrzeżu przed fabrykNo padajNo trupem zatruci posterunkowi, zdychajNo
domowe zwierzkta, całe rodziny porzucajNo mieszkania i zostajNo bezdomnymi
włuczkgami, w gazetach ukazuje sik nekrolog przedwcześnie zmarłego dyrektora
fabryki. Umiera żona radcy tytularnego, dzieci po kolei zaczynajNo chorowazh
na astmk. Pewnego wieczora tytularny radca schodzi do piwnicy po drzewo i
znajduje tam zachowane jeszcze z czasuw Ruchu Oporu ogromne zapasy pociskuw.
Tej samej nocy przenosi to wszystko na strych, otwiera okienko w połaci
dachu. Fabryka leży przed nim jak na dłoni: w ostrym świetle reflektoruw
biegajNo robotnicy, jeżdżNo wagoniki, płynNo żułte i zielone kłkby
jadowitego dymu. "Zabijk cik", szepcze radca tytularny i otwiera ogies. Tego
dnia nie idzie do pracy, nastkpnego ruwnież. Nie je, nie śpi, siedzi w kucki
przed świetlikiem i strzela. Od czasu do czasu robi przerwk, żeby mugł
ostygnNozh miotacz min. Ogłuchł od wystrzałuw, oślepł od prochu i dymu.
Czasem wydaje mu sik, że chemiczny smrud słabnie i wtedy uśmiecha sik,
oblizuje wargi i szepcze: "zabijk cik". Potem pada bez sił i zasypia, a
kiedy sik budzi, widzi, że amunicja sik skosczyła, zostały jeszcze trzy
pociski. Wystrzeliwuje je i wyglNoda przez okno. Ogromny teren fabryki
pokryty jest lejami, okna ziejNo wybitymi szybami, na bokach gigantycznych
gazociNoguw ciemniejNo wgniecenia, dziedziniec jest poprzecinany
skomplikowanym systemem okopuw, okopami krutkimi zygzakami przebiegajNo
robotnicy, jeszcze szybciej jadNo wagoniki, kierowcy autokaruw osłonikci sNo
arkuszami blachy, a kiedy wiatr zwiewa kłkby jadowitego dymu, na ceglanym
murze budynku administracji fabryki widazh świeży napis:
UWAGA! W CZASIE OSTRZAŁU TA STRONA JEST NAJBARDZIEJ NIEBEZPIECZNA!...
Wiktor odczytał ostatniNo stronk, zapalił i spojrzał na kartkk
wkrkconNo w maszynk. Było na niej tylko pułtorej linijki: WychodzNoc z
redakcji, dziennikarz B. w pierwszej chwili chciał wziNozh taksuwkk, ale
rozmyślił sik i skrkcił do metra. Wiktor nadzwyczaj dokładnie wiedział, co
sik potem stało z dziennikarzem B., ale nie mugł już dłużej pisazh. Na
zegarku była za kwadrans trzecia. Wiktor wstał i otworzył okno. Na ulicy
panowały ciemności i w tej czerni połyskiwał deszcz. Wiktor dopalił
papierosa przy oknie, - wyrzucił niedopałek w mokrNo noc i zadzwonił do
recepcji. Odpowiedział nieznajomy głos. Wiktor zapytał jaki mamy dziś dzies
tygodnia. Nieznajomy głos po krutkiej pauzie zawiadomił go, że obecnie mamy
noc z piNotku na sobotk. Wiktor zamrugał oczami, odłożył słuchawkk i
zdecydowanym ruchem wyrwał kartkk z maszyny. Starczy. Dwie doby pod rzNod,
nie wstajNoc od maszyny, nikogo nie widzNoc, z nikim nie rozmawiajNoc, przy
wyłNoczonym telefonie, nie odzywajNoc sik na pukanie, bez Diany, bez
alkoholu, zdaje sik, że nawet bez jedzenia, tylko od czasu do czasu kładNoc
sik na łużko, żeby zobaczyzh we śnie krulowNo pluskiew, ktura siedzi na
framudze i porusza ciemnymi czułkami... Wystarczy. Dziennikarz B. poczeka na
peronie aż przyjedzie pociNog z napisem "Nie wsiadazh". Nic mu nie bkdzie. A
ja na razie coś przegryzk, zasłużyłem sobie, jak Boga kocham... Wiktor
zdjNoł maszynk, schował do szuflady maszynopis, przeszukał pusty barek.
Potem gryzł czerstwNo bułkk z dżemem, robił sobie gorzkie wyrzuty, że
wczoraj, by uniknNozh pokusy, wylał do umywalki puł butelki brandy i cieszył
sik, że cykl "Za kulisami wielkiego miasta", pomimo wszystko udało sik
zaczNozh, i to zaczNozh całkiem nieYAle, a szczerze muwiNoc świetnie. Chociaż
prawdopodobnie trzeba bkdzie wszystko przepisazh na nowo. To dziwne,
pomyślał, dlaczego te opowiada - , niNo piszk właśnie teraz? Dlaczego nie
rok temu, nie dwa łatNo temu, kiedy je wymyśliłem? Teraz powinienem pisazh o
przygłupie, ktury wyobraził sobie, że jest supermenem, właśnie tak. Przecież
od tego zaczynałem. ZresztNo zdarza mi sik to nie pierwszy raz. Ale gdyby
tak sik zastanowizh i dobrze poszukazh w pamikci, to tak bywa zawsze. I
właśnie dlatego nie sposub jest pisazh na zamuwienie. Zaczynasz pisazh powieśzh
o młodziesczych latach pana prezydenta, a wychodzi o bezludnej wyspie, na
kturej żyjNo dziwaczne małpy, kture żywiNo sik nie bananami, tylko myślami
rozbitkuw... No, tu powiedzmy skojarzenie leży na powierzchni. E tam, tak
jest zawsze. Trzeba tylko dobrze poszukazh, ale komu sik chce szukazh po
dwudniowym poście. Zejdk sobie teraz na duł, recepcjonista zawsze ma jakNoś
flaszkk. Tylko zjem i zaraz zejdk...
Wiktor drgnNoł i przestał jeśzh. Z czarnej pustki za oknem doleciał
poprzez plusk deszczu dYAwikk jakby uderzenia młotkiem po desce. StrzelajNo,
ze zdziwieniem pomyślał Wiktor. Czas jakiś wsłuchiwał sik z napikciem.
... No dobrze, a co autor chciał powiedziezh przez swoje utwory? W jakim
celu wskrzesił cikżkie, powojenne lata, kiedy jeszcze gdzieniegdzie trafiały
sik pluskwy i lekkomyślne kobiety? Byzh może autor chciał ukazazh bohaterstwo
i wytrwałośzh stolicy, ktura pod przewodem jego magnificencji... Ten numer
nie przejdzie, panie Baniew! Nie dopuścimy! Cały świat wie, że w rezultacie
osobistej decyzji pana prezydenta, na właścicieli zakładuw chemicznych
zanieczyszczajNocych powietrze, w samej tylko stolicy nałożono kary
pienikżne w wysokości... Że dzikki osobistej i nieustannej trosce pana
prezydenta, ponad sto tysikcy dzieci wyjeżdża corocznie ze stolicy na obozy
letnie... że zgodnie z dekretem o rangach, urzkdnicy poniżej radcuw dworu
nie maj No. prawa zbierazh podpisuw pod petycjami...
W tym momencie zgasło światło. "Ehe!" - powiedział Wiktor na głos i
lampa zapaliła sik znowu, ale na puł mocy. "A to co znowu?" - powiedział
Wiktor, ale jaśniej sik od tego nie zrobiło. Wiktor odczekał chwilk,
nastkpnie zadzwonił do recepcji. Nikt sik nie odezwał. Można zadzwonizh do
elektrowni, ale w tym celu trzeba znaleYAzh ksiNożkk telefonicznNo, ale gdzie
jej szukazh, i tak najwyższy czas iśzh spazh. - Tylko najpierw trzeba sik
napizh. Wiktor wstał i nagle usłyszał jakiś szelest. Ktoś przesuwał po
drzwiach rkkami. Potem zaczNoł sik pchazh na drzwi. "Kto tam?" - zapytał
Wiktor, nikt nie odpowiedział, było tylko słychazh jak coś sik pcha i sapie.
Wiktora ogarnkła groza. Oświetlone czerwonawym światłem ściany wydawały sik
obce i niezwykłe, w kNotach gkstniało zbyt wiele cienia, za drzwiami zaś
krzNotał sik jakiś ogromny stwur, tkpy i bezmyślny. Czym by go załatwizh? -
pomyślał rozglNodajNoc sik Wiktor, ale wtedy za drzwiami ktoś odezwał sik
ochrypłym szeptem "Baniew, ej Baniew - jesteś tam?" Idiota - powiedział
Wiktor pułgłosem, wyszedł do przedpokoju i przekrkcił klucz. Do numeru
wtoczył sik R. Kwadryga. Był w szlafroku, włosy miał zmierzwione i
rozbiegane oczy.
- Bogu dzikki, chociaż ty jesteś na miejscu - rzekł na wstkpie. - O
mało nie zwariowałem ze strachu... Słuchaj, Baniew, trzeba stNod wiazh...
ChodYAmy, co? ChodYAmy stNod, Baniew... - złapał Wiktora za koszulk i
pociNognNoł do korytarza. - ChodYAmy, dłużej już nie można...
- Oszalał - stwierdził Wiktor wyrywajNoc sik. - IdYA spazh ramolu. Jest
trzecia w nocy.
Ale R. Kwadryga znowu zrkcznie złapał go za koszulk i Wiktor stwierdził
ze zdumieniem, że doktor honoris causa jest absolutnie trzeYAwy, nawet nie
czuzh go alkoholem.
- Nie wolno spazh - oznajmił Kwadryga. - Trzeba uciekazh z tego
przeklktego domu. Widzisz, co ze światłem? My tu zginiemy.... W ogule trzeba
uciekazh z miasta. Mam wwilli samochud. ChodYAmy. Ja bym wyjechał sam, tylko
bojk sik wyjśzh.
- Poczekaj, nie szarp mnie - odparł Wiktor - przede wszystkim uspokuj
sik.
WciNognNoł Kwadrygk do pokoju, posadził w fotelu, a sam poszedł do
łazienki po szklankk wody. Kwadryga natychmiast poderwał sik i pobiegł za
nim.
- Jesteśmy tu sami, nikt nie został - powiedział. - Golema nie ma,
portiera nie ma, dyrektora też... Wiktor odkrkcił kran. W rurach zawyło,
wyleciało kilka kropli.
- Ty czego? - zapytał Kwadryga. - Potrzebna ci woda? ChodYAmy, mam całNo
butelkk, Tylko szybko. I razem.
Wiktor potrzNosnNoł kranem. Wyleciało jeszcze kilka kropli i wycie
ustało.
- O co chodzi? - spytał Wiktor martwiejNoc. - Wojna? Kwadryga machnNoł
rkkNo.
- Jaka tam wojna... Trzeba wiazh, puki nie jest za puYAno, aon - wojna...
- Po co wiazh?
- Po drodze - odrzekł Kwadryga i kretyssko zachichotał.
Wiktor odsunNoł go łokciem, wyszedł z numeru i zbiegł na duł do
recepcji. Kwadryga dreptał za nim.
- Posłuchaj - mamrotał. - Lepiej tylnym wyjściem... Żeby tylko sik
wydostazh... mam samochud. Zatankowany, załadowany... Jak bym przeczuł...
Wypijemy sobie i pojedziemy, tu nie ma już ani kropli wudki...
W korytarzu słabo jak czerwone karły świeciły ample, na schodach w
ogule nie było światła, w hallu ruwnież, tylko nad kontuarem tliła sik
żaruwka. Tam siedział ktoś, ale nie był to recepcjonista.
- ChodYAmy, chodYAmy - powiedział szeptem Kwadryga i pociNognNoł Wiktora
do wyjścia. - Nie trzeba tam iśzh, tam niedobrze...
Wiktor wyrwał sik i podszedł do kontuaru.
- Co to za skandal... - zaczai i umilkł. Za kontuarem siedział
Zurtzmansor.
Zurtzmansor siedział na miejscu recepcjonisty i szybko pisał coś w
brulionie.
- Baniew - oznajmił nie podnoszNoc głowy. - No i wszystko sik
skosczyło, Baniew. Pożegnajmy sik. I niech pan pamikta Q naszej rozmowie.
- Nie mam zamiaru wyjeżdżazh - zaprotestował Wiktor. Głos mu sik
załamał. - Zamierzam dowiedziezh sik, co jest ze światłem i wodNo. To wasza
robota?
Zurtzmansor uniusł żułtNo twarz.
- Nie - powiedział. - My już nic nie robimy. Musimy sik pożegnazh,
Baniew - wyciNognNoł nad kontuarem dłos w czarnej rkkawiczce. Wiktor
machinalnie ujNoł tk dłos, poczuł uścisk i odpowiedział uściskiem. - Takie
jest życie - powiedział Zurtzmansor. - Tworzysz przyszłośzh, ale nie dla
siebie. Pan z pewnościNo już to zrozumiał. Albo niebawem zrozumie. Pana
dotyczy to w wikkszym stopniu niż nas. Żegnam.
KiwnNoł głowNo i znowu zabrał sik do pisania.
- ChodYAmy! - zasyczał nad uchem Kwadryga.
- Nic nie rozumiem - głośno na cały hall powiedział Wiktor. - Co tu sik
dzieje?
Nie życzył sobie, żeby w hallu panowała cisza. Nie życzył sobie byzh
człowiekiem postronnym. Nie on tu jest postronny i właściwie z jakiej racji
Zurtzmansor siedzi o trzeciej w nocy za kontuarem recepcjonisty. Mnie nie
uda sik .wam zastraszyzh, ja nie jestem Kwadryga... Ale Zurtzmansor rjie
usłyszał, albo nie chciał usłyszezh. Wuwczas Wiktor demonstracyjnie wzruszył
ramionami, odwrucił sik i ruszył do restauracji. W drzwiach przystanNoł.
W sali słabo świeciły stojNoce lampy, słabo świecił żyrandol, słabo
świeciły kinkiety na ścianach i sala była przepełniona. Przy stolikach
siedziały mokrzaki. Wszyscy byli identyczni, tylko siedzieli w rużnych
pozach. Jedni czytali, inni spali, a jeszcze inni, i było ich bardzo wielu,
nieruchomo patrzyli przed siebie niczym skamieliny. Jaśniały łyse czaszki,
pachniało wilgociNo i lekarstwami. Okna były otwarte, na podłodze ciemniały
kałuże. Nie było słychazh żadnego dYAwikku, tylko za oknem pluskała woda.
Potem przed Wiktorem pojawił sik Golem - zatroskany, spikty i bardzo
stary.
- Dlaczego pan tu jeszcze jest? - zapytał pułgłosem. - Proszk stNod
wyjśzh, tu panu nie wolno byzh.
- Co to znaczy - nie wolno? - odpowiedział pytaniem Wiktor, ponownie
rozdrażniony. - Ja chck sik napizh.
- Ciszej - powiedział - Golem. - Myślałem, że pan już wyjechał. Pukałem
do pana. Gdzie pan chce teraz iśzh?
- Do swojego pokoju. Wezmk butelkk i pujdk do siebie.
- Tu nie ma żadnego alkoholu - odparł Golem.
Wiktor w milczeniu wskazał palcem na bar, gdzie matowo lśniły rzkdy
butelek. Golem obejrzał sik.
- Nie - powiedział. - Niestety.
- Chck coś wypizh! - uparcie powturzył Wiktor.
Tak naprawdk nie miał ochoty sik upierazh. Udawał chojraka. Mokrzaki
patrzyły na niego. CzytajNocy opuścili ksiNożki, zastygli w bezruchu,
odwrucili głowy i tylko śpiNocy spali nadal. DziesiNotki błyszczNocych oczu,
jakby zawieszonych w czerwonawym pułmroku, patrzyły na Wiktora.
- Niech pan nie wraca do numeru - oznajmił Golem. - Proszk wyjśzh z
hotelu. Niech pan idzie do LoIi.. Albo do willi doktora... Tylko chck
wiedziezh, gdzie pan bkdzie. Przyjadk po pana. Proszk posłuchazh, Wiktorze,
niech pan sik nie stawia, tylko słucha. Teraz nie mam czasu wyjaśniazh,
zresztNo byłoby to nie na miejscu. Szkoda, że nie ma Diany, ona by
potwierdziła...
- A gdzie jest Diana?
Golem znowu sik rozejrzał i spojrzał na zegarek.
- O czwartej... Albo o piNotej... bkdzie na stacji benzynowej przy
Słonecznej Bramie.
- A gdzie jest teraz?
- Teraz jest zajkta.
- Tak - powiedział Wiktor i ruwnież spojrzał na zegarek. - O czwartej,
albo o piNotej przy Słonecznej Bramie - miał okropnNo ochotk iśzh sobie
stNod. To było nie do zniesienia - stazh tak skupiajNoc na sobie uwagk tego
milczNocego zgromadzenia.
- Byzh może o szustej - rzekł Golem.
- Przy Słonecznej Bramie... - powturzył Wiktor. - To tam gdzie jest
willa naszego doktora.
- Właśnie - przytaknNoł Golem. - Niech pan idzie do willi i czeka.
- Moim zdaniem, pan po prostu chce mnie stNod wyprosizh - oznajmił
Wiktor.
- Tak - potwierdził Golem i nagle z zainteresowaniem spojrzał Wiktorowi
w twarz. - Wiktorze, czy pan zupełnie nie ma ochoty sik stNod wynieśzh?
- Mam ochotk sik przespazh - niedbale odparł Wiktor. - Dwie noce nie
spałem - złapał Golema za guzik, wyprowadził go do hallu. - Dobra, zaraz
sobie pujdk - rzekł. - Ale co to za pandemonium? Macie tu zjazd?
- Tak - odpowiedział Golem.
- Czy może zaczkliście powstanie?
- Tak - powiedział Golem.
- A może zaczkła sik wojna?
- Tak - przytaknNoł Golem. - Tak, tak, tak. Niech sik pan stNod wynosi.
- Dobrze - oznajmił Wiktor. Odwrucił sik, żeby odejśzh, ale nagle
przystanNoł. - A Diana? - zapytał.
- Jej nic nie grozi - odrzekł Golem. - I mnie ruwnież. Nikomu z nas nic
nie grozi. W każdym razie do godziny szustej. Byzh może do siudmej.
- Odpowiada pan za Diank - stwierdził Wiktor cicho. Golem wyciNognNoł
chustkk do nosa i wytarł szyjk.
- Ja odpowiadam za wszystko - powiedział.
- Tak? Wolałbym, żeby pan odpowiadał tylko za Diank.
- Znudził misie pan - odparł Golem. - Och. jak rai pan obrzydł, pikkne
kaczNotko. Diana jest z dziezhmi. Dianie absolutnie nic nie grozi. I niech
pan już sobie idzie. Mam dużo pracy.
Wiktor odwrucił sik i poszedł w kierunku schoduw. Zurtzmansora za
kontuarem nie było, tylko żaruwka tliła sik nad brulionem oprawnym w ceratk.
- Baniew - odezwał sik z jakiegoś ciemnego kNota R. Kwadryga. - Ty
dokNod? Idziemy!
- Przecież nie mogk łazizh po deszczu w kapciach! - odrzekł gniewnie
Wiktor nie odwracajNoc głowy. Przepkdzili, myślał. Wypkdzili nas z hotelu.
Byzh może z ratusza też nas przepkdzili. A może i z miasta... I co dalej? W
swoim pokoju przebrał sik szybko i narzucił płaszcz. Kwadryga nie odstkpował
go i plNotał sik pod nogami.
- Masz zamiar iśzh w, szlafroku? - zapytał Wiktor.
- On jest ciepły - powiedział Kwadryga. - A w domu mam jeszcze jeden.
- IdYA sik ubierz, bałwanie.
- Nie pujdk - kategorycznie odmuwił Kwadryga.
- ChodYAmy razem - zaproponował Wiktor.
- Nie. Razem też nie trzeba. Ty sik nie buj, ja tak... Jestem
przyzwyczajony...
Kwadryga zachowywał sik jak pudel domagajNocy sik spaceru. Podskakiwał,
zaglNodał w oczy, głośno dyszał, ciNognNoł za ubranie, podbiegał do drzwi i
zawracał. Przekonywanie go nie miało sensu. Wiktor dał mu swuj stary płaszcz
i zamyślił sik. WyjNoł z biurka dokumenty i pieniNodze, rozłożył wszystko po
kieszeniach, zamknNoł okno i zgasił światło. Nastkpnie zdał sik na łaskk
Kwadrygi.
Doktor honoris causa pochylił głowk, pkdem powlukł go korytarzem;
kuchennymi schodami, obok ciemnej, zimnej kuchni, wypchnNoł przez drzwi na
ulewny deszcz, w egipskie ciemności i wybiegł w ślad za Wiktorem.
- Wydostaliśmy sik dzikki Bogu! - oznajmił. - Biegniemy!
Ale biegazh nie umiał. Mkczyła go zadyszka, zresztNo było tak ciemno, że
trzeba było właściwie iśzh po omacku, trzymajNoc sik ścian. Na podstawie
świecNocych na puł mocy ulicznych latarni i sNoczNocego sik gdzieniegdzie
przez zasłony czerwonawego światła można było odgadnNozh zaledwie ogulny
kierunek. Deszcz lał Bez najmniejszej przerwy, ale ulice nie były całkiem
bezludne. Gdzieś rozmawiano pułgłosem, płakało niemowlk, parokrotnie
przejeżdżały cikżaruwki, jakaś furmanka minkła ich z hukiem żelaznych
obrkczy na kołach. "Wszyscy uciekajNo - mamrotał Kwadryga. - Wszyscy
uciekajNo. Tylko my sik wleczemy..." Wiktor milczał. Pod nogami chlupało,
pantofle przemokły, po twarzy spływała ciepława woda, Kwadryga czepiał sik
jak kleszcz, wszystko to było głupie, w złym guście, trzeba było sik wlec
przez całe miasto i nie było temu kosca. Wiktor wpadł na rynnk,
zachrzkściło, Kwadryga puścił go i natychmiast wrzasnNoł płaczliwie na całe
miasto: "Baniew! Gdzie jesteś?". Kiedy tak błNokali sik w mokrych
ciemnościach szukajNoc jeden drugiego, nad głowami stuknkło okienko i
zduszony głos zainteresował sik: "No i co słychazh?" "Ciemno jak u
murzyna..." - odpowiedział Wiktor. "Zgadza sik! - z entuzjazmem podchwycił
głos. - I wody nie ma... Dobrze, że zdNożyliśmy nałapazh do balii" "A co
bkdzie?" - zapytał Wiktor przytrzymujNoc Kwadrygk wyrywajNocego sik naprzud.
Po chwili milczenia głos odparł: "ZarzNodzNo ewakuacjk, nie inaczej... Ech,
życie!!" i okienko zatrzasnkło sik. Powkdrowali dalej. Kwadrygu wczepiony
oburNocz w Wiktora zaczai niejasno opowiadazh, jak sik przerażony obudził,
zszedł na duł i trafił na ten - sabat... Po ciemku wpadli na cikżaruwkk, po
omacku wyminkli jNo i wpadli na człowieka z jakimś ładunkiem. Kwadryga znowu
wrzasnNoł. "O co chodzi?" - z wściekłościNo zapytał Wiktor. "Bije - urażonym
tonem zawiadomił go Kwadryga. - Prosto w wNotrobk. Pudłem". Chodniki były
zastawione samochodami, loduwkami, kredensami, całymi dżunglami roślin w
doniczkach. Kwadrygk zarzuciło i trafił do otwartej szafy z lustrem,
nastkpnie wplNotał sik w rower. Wiktor powoli wpadał w furik. W jakimś
miejscu zatrzymano ich i zaświecono w oczy latarkNo. Błysnkły mokre,
wojskowe hełmy i ordynarny głos z południowym akcentem oznajmił: "Patrol
wojskowy. Proszk q dokumenty". Kwadryga rzecz jasna żadnych dokumentuw nie
miał, wikc natychmiast zaczNoł wrzeszczezh, że jest doktorem, że jest
laureatem, że zna osobiście... Ordynarny głos powiedział pogardliwie:
"Frajerzy. Przepuścizh". Minkli plac miejski. Przed komend policji stały
stłoczone samochody z zapalonymi reflektorami. Bezmyślnie miotali sik.
mkżczyYAni w złotych koszulach błyskajNoc miedziNo swoich strażackich hełmuw,
rozlegały sik dYAwikczne, niewyraYAne komendy. Widazh było, że tu właśnie
znajduje sik centrum paniki. Odbłyski reflektoruw jeszcze przez czas jakiś
oświetlały drogk, nastkpnie znowu zrobiło sik ciemno.
Kwadryga już nie mamrotał, tylko spał i pojkkiwał. Kilkakrotnie
przewracał sik pociNogajNoc za sobNo Wiktora. Utytłali sik jak świnie.
Wiktor otkpiał doszczktnie, już wikcej nie przeklinał, zasłona apatii
spktała mu muzg, trzeba było iśzh, iśzh, dzisiaj iśzh, jutro iśzh, odpychazh
napotykanych w drodze niewidzialnych ludzi, znowu i znowu podnosizh Kwadrygk
za kołnierz namokłego szlafroka, tylko nie wolno było sik zatrzymazh, i w
żadnym wypadku nie wolno było zawrucizh. Coś mu sik przypomniało, coś co
zdarzyło sik dawno - haniebne, gorzkie, nieprawdopodobne, ale wtedy była
łuna i ludzka kasza na ulicach, w oddali zaś trzaskało i łomotało, za nim
było przerażenie, a dookoła opustoszałe domy z oknami oklejonymi na krzyż, w
twarz leciał popiuł i wos spalonego papieru, na ganek eleganckiej willi z
ogromnNo flagNo narodowNo wyszedł wysoki pułkownik we wspaniałym
lejb-huzarskim mundurze, zdjNoł czapkk i strzelił sobie w łeb, a my
oberwani, zakrwawieni, wierni i zdradzeni, ruwnież w huzarskich mundurach,
ale już nie huzarzy, tylko nieomal dezerterzy, zaczkliśmy gwizdazh, rechotazh,
niekturzy rzucali w trupa resztkami połamanych szabli...
- Ano, stuj - szeptem powiedział ktoś w ciemności i o pierś oparło sik
coś bardzo znajomego. Wiktor automatycznie podniusł rkce.
- Jak pan śmie! - wrzasnNoł Kwadryga za plecami Wiktora.
- Cicho! - rozkazał głos.
- Ratunku! - wrzasnNoł znowu Kwadryga.
- Cicho, idioto - powiedział do niego Wiktor. - Poddajk sik, poddajk -
rzekł w ciemnośzh, tam skNod pochodziła lufa automatu, i skNod dobiegał
cikżki oddech.
- Bkdk strzelazh! - uprzedził przestraszony głos.
- Nie trzeba - odparł Wiktor. - Przecież sik poddajemy. - W gardle, mu
zaschło.
- No, rozbierazh sik! - polecił głos.
- To znaczy, że co?
- Zdejmuj buty, płaszcz zdejmuj, spodnie...
- Po co?
- Szybko, szybko! - wysyczał głos.
Wiktor dobrze sik przypatrzył, opuścił rkce, odstNopił na bok, złapał
za automat i zadarł lufk do gury. Bandyta zapiszczał, szarpnNoł sik, ale nie
wiadomo dlaczego nie wystrzelił. Obaj sapali z wysiłkiem wyrywajNoc sobie
automat. "Baniew! Gdzie jesteś?" - wrzeszczał zrozpaczony Kwadryga. SNodzNoc
z zapachu i po dotyku człowiek z automatem był żołnierzem. Czas jakiś
jeszcze walczył, ale Wiktor był znacznie silniejszy.
- Koniec - oznajmił Wiktor przez zkby. - Koniec. Nie wyrywaj sik, bo
jeszcze dostaniesz po mordzie.
- Niech mnie pan puści! - syczał żołnierz broniNoc sik słabo.
- Po co ci moje spodnie? Gadaj, coś ty za jeden?
Żołnierz tylko sapał. "Wiktor!" - wrzeszczał Kwadryga już gdzieś z
oddali. "Aaa!". Zza rogu wyjechał samochud, na moment oświetlił reflektorami
znajomNo, piegowatNo twarz, okrNogłe ze strachu oczy znikły.
- Ee, ja przecież ciebie znam - powiedział Wiktor. - Czego napadasz na
ludzi? Oddaj automat. Żołnierz zaczepiajNoc rzemieniem o hełm pokornie oddał
bros.
- Wikc po co ci moje spodnie? - zapytał Wiktor. - Dezerterujesz?
Żołnierz sapał. Taki sympatyczny, piegowaty żołnierzyk...
- No, dlaczego nic nie muwisz? Żołnierzyk zapłakał. Cienko, zawodzNoc.
- Mnie teraz tak czy inaczej... - wymamrotał. - Tak czy inaczej mnie
rozstrzelajNo. Uciekłem z posterunku. Odszedłem, porzuciłem posterunek,
gdzie sik teraz podziejk.... Niech mnie pan puści, co? Ja przecież nie
chciałem niezłego, nie jestem żadnym bandytNo, niech mnie pan nie wydaje...
Chlipał, pociNogał nosem i w ciemności zapewne wycierał nos rkkawem
munduru - żałosny jak każdy dezerter, przerażony jak wszyscy dezerterzy,
gotowy na wszystko.
- Dobra - stwierdzi! Wiktor. - Pujdziesz z nami. Nie wydamy cik.
Ubranie też sik znajdzie. Idziemy, tylko sik nie zgub.
KierujNoc sik na psie wycie znaleYAli Kwadrygk. Teraz na szyi Wiktora
wisiał automat, za lewNo rkkk konwulsyjnie trzymał go pochlipujNocy
żołnierz, za prawNo wyjNocy cicho Kwadryga. Zupełny obłkd. Można oczywiście
oddazh rozładowany automat temu chłopcu i dazh smarkaczowi kopniaka. Nie,
jakoś szkoda. I smarkacza szkoda, i automatu, jeszcze sik może przydazh...
Myśmy tu sik naradzili ze społeczesstwem i przeważył poglNod, że na
rozbrojenie jest jeszcze za wcześnie. Automat może sik jeszcze przydazh w
przyszłości...
- Przestascie obaj wyzh - powiedział Wiktor. - Bo patrol usłyszy.
Ucichli, a po pikciu minutach, kiedy zaświeciły przed nimi matowe
światła stacji benzynowej. Kwadryga pociNognNoł Wiktora na prawo mamroczNoc
radośnie: "Przyszliśmy, dzikki Bogu przyszliśmy..."
Klucz do furtki Kwadryga oczywiście zapomniał w hotelu razem ze
spodniami. PieklNoc sik przeleYAli przez płot, klnNoc błNokali sik przez czas
jakiś w krzakach bzu, omal nie wpadli do fontanny, wreszcie trafili do
wejścia, wyważyli drzwi i znaleYAli sik w hallu. PstryknNoł kontakt i hali
rozjaśniło słabe, czerwone światło. W czasie kiedy Kwadryga biegał po domu w
poszukiwaniu rkcznikuw i suchego ubrania, żołnierz rozebrał sik do bielizny,
zwinNoł mundur w tobołek i wepchnNoł pod kanapk. Wtedy uspokoił sik nieco i
przestał pochlipywazh. Potem wrucił Kwadryga i wszyscy długo, zaciekle
wycierali sik rkcznikami i przebierali.
W hallu panował chaos. Wszystko było poprzewracane, rozrzucone,
zabłocone. KsiNożki poniewierały sik przemieszane z brudnymi łachami i
zrolowanymi obrazami. Pod nogami chrzkściło szkło i tubki z zaschniktNo
farbNo, telewizor patrzył pustym prostokNotem ekranu, a stuł zastawiony był
brudnymi naczyniami z cuchnNocymi resztkami jedzenia. ZresztNo, czego tam
nie było po kNotach, a raczej co tam było, nie mugł sik zorientowazh w
ciemnościach. Zaduch w domu był taki, że Wiktor nie wytrzymał i otworzył
okno.
Kwadryga zabrał sik do robienia porzNodku. Najpierw ujNoł brzeg stołu,
przechylił go i z łoskotem zsypał wszystko na podłogk. Nastkpnie wytarł blat
mokrym szlafrokiem, pobiegł gdzieś, przyniusł trzy kryształowe kieliszki,
zabytkowe i pikkne oraz dwie kwadratowe butelki. PopiskujNoc z
niecierpliwości wyciNognNoł korki i napełnił pucharki.
- Na zdrowie... - wymamrotał niewyraYAnie, złapał swuj kieliszek,
przywarł do niego chciwie, już zawczasu przewracajNoc oczami z rozkoszy.
Wiktor ugniatajNoc wilgotnego papierosa patrzył na niego z pobłażliwym
uśmiechem. Na twarzy Kwadrygi pojawiło sik nagle nieopisane zdumienie
przemieszane z zawodem.
- I tu też... - powiedział z obrzydzeniem.
- Co takiego? - zapytał Wiktor.
- Woda - nieśmiało odezwał sik żołnierzyk. - Zwyczajna woda. Zimna.
Wiktor odpił ze swojego kieliszka. Tak, to była woda, czysta, zimna,
byzh może nawet destylowana.
- Czym ty nas poisz, Kwadryga? - zapytał.
Kwadryga bez słowa złapał drugNo butelkk i wypił łyk. Twarz wykrzywił
mu grymas. SplunNoł i powiedział: "O muj Boże!", pochylił sik i na palcach
wyszedł z pokoju, żołnierz znowu chlipnNoł. Wiktor obejrzał etykietki na
butelkach - rum, whisky. Znowu sprubował - woda. Zapachniało normalnym
diabelstwem, same z siebie zaskrzypiały gdzieś deski podłogi, skura na
plecach ścierpła pod uważnym spojrzeniem czyichś oczu. Żołnierzyk wciNognNoł
głowk w kołnierz ogromnego swetra R. Kwadrygi i głkboko wsunNoł rkce w
rkkawy. Oczy miał okrNogłe i nie spuszczał wzroku z Wiktora. Wiktor zapytał
ochryple:
- No, czego sik gapisz?
- A pan czego? - szeptem spytał żołnierz.
- Ja dla niczego, a ty po co wybałuszasz gały?
- Ja tak, a pan... Jakoś straszno.... Lepiej nie...
Spokuj, powiedział do siebie Wiktor. To nic strasznego. To przecież
homo super. Oni nie takie rzeczy potrafiNo. Oni, bracie, wszystko umiejNo.
Wodk w wino i wino w wodk. SiedzNo sobie w restauracji i przemieniajNo.
NiszczNo epokk. Kamies wkgielny. Abstynenci, ich mazh...
- Stchurzyłeś? - zapytał żołnierza. - Guwniarz.
- Bo to straszne! - powiedział żołnierz ożywiajNoc sik. - Panu to nic,
ale ile ja sik wycierpiałem... Stoisz w nocy na posterunku, a on wylatuje
zza drutuw, spojrzy na ciebie z gury i dalej... Jeden nasz kapral to nawet
zrobił w portki... Kapitan ciNogle muwił, przyzwyczaicie sik, że służba, że
przysikga. Ni cholery nie można sik przyzwyczaizh. Niedawno jeden przyleciał,
usiadł na dachu wartowni i patrzy, i patrzy... a oczy ma nie jak człowiek,
czerwone, świeca, siarkNo od niego zalatuje... - żołnierz wyjNoł rkce z
rkkawuw i przeżegnał sik.
Z głkbin willi wychynNoł Kwadryga wciNoż tak samo pochylony i na
palcach.
- Sama woda - oznajmił. - Wiktor, wiejmy stNod. W garażu stoi
zatankowany samochud, siadamy i cześzh! No?
- Bez paniki - odparł Wiktor. - Zwiazh zawsze zdNożymy. A zresztNo, jak
chcesz. Ja teraz nie pojadk, ale ty spadaj. I nie zapomnij zabrazh chłopaka.
- Nie - stwierdził Kwadryga. - Bez ciebie nie pojadk.
- W takim razie przestas dygotazh i przynieś coś do żarcia - polecił
Wiktor. - Chleb jeszcze nie przemienił sik w kamies?
Chleb w kamies sik nie przemienił. Konserwy ruwnież pozostały
konserwami i to dobrymi konserwami. Jedli, a żołnierz opowiadał, ile sik
najadł strachu przez ostatnie dwa dni, o latajNocych mokrzakach, o inwazji
dżdżownic, o dzieciach, kture w ciNogu dwuch dni stały sik dorosłymi ludYAmi,
o swoim przyjacielu szeregowcu Krupmanie, dziewiktnastoletnim chłopcu, ktury
ze strachu sam sik postrzelił... i jeszcze o tym jak na wartownik
przyniesiono obiad, postawiono na kuchni, żeby sik ogrzał, jak obiad stał
dwie godziny na ogniu, w ogule sik nie zagrzał i jedli zimny... A dzisiaj
objNołem wartk o usmej wieczorem, deszcz jak z cebra, razem z gradem, nad
obozem pozaregulaminowe światła, muzyka jakaś nieludzka i jakiś głos wciNoż
muwi i muwi, muwi, muwi, a co muwi nie wiadomo, słowa nie można zrozumiezh. A
potem ze stepu wyszły wirujNoce słupy i prosto do obozu. Ledwie weszły, jak
otwarła sik brama i wylatuje za bramk pan kapitan na swoim samochodzie. Nie
zdNożyłem nawet stanNozh na bacznośzh, widzk tylko, że pan kapitan na tylnym
siedzeniu bez czapki, bez płaszcza - bije kierowck po karku i wrzeszczy:
"Prkdzej sukinsynu. Prkdzej!" Coś mnie ścisnkło w środku, jakby mi ktoś
powiedział - uciekaj, pryskaj stNod, bo inaczej zostanie z ciebie mokra
plama. No, to zwiałem. I nie drogNo, tylko prosto, przez step, przez
wNowozy, mato w moczarach nie ugrzNozłem, pelerynk gdzieś tam zgubiłem,
wczoraj nowNo pobrałem, ale trafiłem do miasta, a w mieście patrole.. Raz
ledwie im uciekłem, drugi raz ledwie im uciekłem, dotarłem tu do stacji
benzynowej, patrzk - ludzie uciekajNo, cywiluw puszczajNo bez gadania, ale
naszych - figk, żNodajNo przepustek. No to sik zdecydowałem.
Opowiedziawszy swojNo historik, żołnierz zwinNoł sik w fotelu i
natychmiast zasnNoł. Mkczessko trzeYAwy Kwadryga znowu zaczai powtarzazh, że
trzeba uciekazh i to natychmiast. "Ten tu na przykład - muwi w kułko,
wskazujNoc widelcem na śpiNocego żołnierza. - Nawet ten rozumie... Ale ty
jesteś okropnie tkpy, Baniew, tkpy jak głNob. Że też nie czujesz, ja mam po
prostu fizyczne uczucie, jak z pułnocy coś mnie naciska. .. Uwierz mi....
wiem, że mi nie wierzysz, ale teraz uwierz, przecież dawno wam wszystkim
muwiłem - nie wolno tu siedziezh... Golem ci w głowie zawrucił, pijaczyna
nosaty... Zrozum, teraz jeszcze jest wolna droga, wszyscy czekajNo aż sik
rozwidni, potem wszystkie mosty bkdNo zatłoczone tak jak w czterdziestym...
Jesteś uparty jak kozioł, Baniew, zawsze taki byłeś, jeszcze w gimnazjum..."
Wiktor kazał mu iśzh spazh albo wynosizh sik do diabła. Kwadryga nabzdyczył
sik, dojadł konserwy i wlazł na kanapk owinNowszy sik w moherowy pled. Czas
jakiś krkcił sik, chrzNokał, mamrotał apokaliptyczne przepowiednie, a potem
ucichł. Była godzina czwarta.
O czwartej dziesikzh światło mignkło i zgasło zupełnie. Wiktor
wyciNognNoł sik w fotelu, przykrył jakimiś suchymi szmatami i spokojnie
leżał patrzNoc w ciemne okno i nadsłuchujNoc. Pojkkiwał przez sen
żołnierzyk, pochrapywał umkczony doktor honoris causa. Gdzieś - zapewne na
stacji benzynowej - ryczały silniki, niewyraYAnie wykrzykiwały coś jakieś
głosy. Wiktor sprubował zorientowazh sik w tym co sik dzieje i doszedł do
wniosku, że mokrzaki jednak pokłuciły sik z generałem Pferdem, pogoniły go z
leprozorium, przeniosły swojNo rezydencjk do miasta i wyobrażajNo sobie, że
jeżeli umiejNo przemienizh wino w wodk i sprowadzazh na ludzi upiorny strach,
to bkdNo umieli przeciwstawizh sik wspułczesnemu wojsku... - co tam, nawet
wspułczesnej policji. Idioci. ZburzNo miasto i sami zginNo, zostawiNo ludzi
bez dachu nad głowNo. I dzieci... Dzieci zmarnujNo, dranie! I po co? Czego
oni chcNo? Czyżby znowu walka o władzk? Ech wy, homo super! MNodrzy,
utalentowani... tacy sami dranie jak i my. Jeszcze jeden nowy ład, a czym
ład nowszy tym gorszy - to dobrze wiadomo. Irma... Diana... Poderwał sik,
namacał telefon, zdjNoł słuchawkk. Telefon milczał. Znowu czegoś mikdzy
sobNo nie podzielili, a my, kturzy nie chcemy byzh ani z tymi ani z tamtymi,
chcemy tylko, żeby nas zostawiono w spokoju, znowu musimy ruszazh w drogk,
depczNoc sik wzajemnie ratowazh sik, uciekazh, albo co gorsza - wybierazh
czyjNoś stronk niczego nie rozumiejNoc, nic nie wiedzNoc, wierzyzh na słowo,
nawet nie na słowo, ale diabli wiedzNo na co... Strzelazh do siebie, szarpazh
zkbami....
Znane myśli płynNo znanym korytem. Już tysiNoce razy tak myślałem.
Przyuczeni jesteśmy. Przyuczeni od dziecka. Albo hurra, hurra, albo idYAcie
wszyscy do diabła, nikomu nie wierzk. Myślezh pan nie urnie, panie Baniew, ot
co. I dlatego pan upraszcza. Jeżeli napotka pan na swojej drodze jakikolwiek
złożony ruch społeczny, na poczNotek prubuje pan go uprościzh. WiarNo, albo
niewiarNo. A jeżeli pan już wierzy, to do utraty zmysłuw, do
najwierniejszego szczenikcego skowytu. A jeśli pan nie wierzy to z lubościNo
rzyga pan zatrutNo żułciNo na wszystkie ideały - i na fałszywe, i na te
najprawdziwsze. Perry Mason mawiał - nie należy sik bazh dowoduw rzeczowych -
trzeba sik bazh interpretacji. To samo z politykNo. Bandyci interpretujNo tak
jak im jest wygodnie, a my prostaczkowie łykamy gotowNo interpretacjk.
Dlatego, że nie umiemy, nie możemy i nie chcemy sami pomyślezh. A kiedy
prostaczek Baniew, ktury nigdy niczego oprucz politycznych bandzioruw w
życiu nie widział, prubuje samodzielnej interpretacji, to natychmiast daje
plamk, ponieważ jest ciemny jak tabaka w rogu, myślenia nikt go nie nauczył,
wikc naturalnie w żadnych innych kategoriach oprucz bandyckich interpretowazh
nie jest zdolny. Nowy świat, stary świat... i od razu skojarzenia - nowy
ład, stary ład... No dobrze, ale przecież prostaczek Baniew istnieje nie
pierwszy dzies, coś niecoś już widział, tego i owego sik nauczył. Przecież
nie jest zupełnym debilem. Przecież jest Diana, Zurtzmansor, Golem. Dlaczego
muszk wierzyzh faszyście Faworowi, albo temu smarkatemu kmiotkowi, albo
trzeYAwemu Kwadrydze? Dlaczego koniecznie zaraz krew, gnuj i błoto? Mokrzaki
wystNopiły przeciwko Pferdowi? Znakomicie! Pogonizh go w cholerk. Dawno
pora... A dzieci nie pozwolNo skrzywdzizh, to do nich niepodobne... nie
rozdzierajNo na sobie koszul, nie nawołujNo, żeby sik narodowo samookreślizh,
nie grajNo na jaskiniowych instynktach... To, co najbardziej naturalne, to
najmniej przystoi człowiekowi - słusznie, brawo Bol-Kunac, zuch jesteś... I
całkiem możliwe, że to nowy świat bez nowego ładu. Strach? Obcośzh? Ale tak
właśnie powinno byzh. Tworzysz przyszłośzh, ale nie dla siebie. Ależ ja sik
miotałem jak goły w pokrzywach, kiedy sparzyła mnie przyszłośzh! Jak bardzo
chciałem zawrucizh, znaleYAzh sik tam gdzie moje minogi i wudka... Nawet
wspomniezh przykro, ale przecież tak właśnie byzh powinno. Tak, nienawidzk
starego świata. Nienawidzk jego głupoty, jego obskurantyzmu, jego faszystuw.
Ale czym jestem bez tego wszystkiego? To muj chleb i moja woda. Oczyśzhcie
świat wokuł mnie, sprawcie, żeby stał sik takim jakim chck go widziezh,
wuwczas nastNopi muj koniec. Wychwalazh nie umiem, nienawidzk wychwalania, a
wymyślazh nie bkdk miał komu, nie bkdk miał kogo nienawidziezh - smutek,
śmierzh... Nowy ś wiat - suro wy, sprawiedliwy, mNodry, sterylnie czysty -
nie jestem mu potrzebny, jestem dla niego zerem. Byłem mu potrzebny, kiedy
walczyłem o niego... ale jeśli ja mu nie jestem potrzebny to i on mi
niepotrzebny, ale jeżeli jest mi niepotrzebny, to dlaczego walczk o niego?
Ech, gdzie te dobre, stare czasy, kiedy można było oddazh życie za zbudowanie
nowego świata, ale umrzezh w starym. Akceleracja, wszkdzie akceleracja... Ale
nie sposub walczyzh przeciw, nie walczNoc za! No cuż to znaczy, że kiedy
rNobiesz las, najmocniej podcinasz właśnie tk gałNoYA, na kturej siedzisz.
... Gdzieś w ogromnym, pustym świecie płakała dziewczynka powtarzajNoc
żałośnie: nie chck, nie chck, to niesprawiedliwe, co z tego, że bkdzie
lepiej, jeżeli tak ma byzh, to niech nie bkdzie lepiej, niech oni zostanNo,
niech oni bkdNo, czy naprawdk nie można nic zrobizh, żeby zostali z nami,
jakie to głupie, jakie bezsensowne... Przecież to Irma, pomyślał Wiktor.
"Irma!" - krzyknNoł i obudził sik.
Chrapał Kwadryga. Deszcz za oknem ustał i jakby przejaśniało. Wiktor
podniusł do oczu zegarek. ŚwiecNoce wskazuwki pokazywały za kwadrans
piNotNo. CiNognkło przenikliwym chłodem, należałoby wstazh i zamknNozh okno,
ale już sik zagrzał i nie chciało mu sik ruszazh, powieki mimo woli opadły mu
na oczy. Ni to we śnie, ni to na jawie, gdzieś w pobliżu przejeżdżały
samochody, jeden za drugim jechały samochody, samochody wlokły sik
błotnistNo drogNo po wybojach, przez bezkresne, bagniste pole pod szarym
brudnym niebem, wzdłuż pochylonych słupuw telegraficznych, z kturych zwisały
zerwane druty, obok rozbitego działa z lufNo zadartNo do gury, obok resztek
osmalonego komina, na kturym siedziały najedzone wrony i przejmujNoca wilgozh
przenikała pod brezent, pod płaszcz, strasznie chciało sik spazh, ale spazh
nie było można, dlatego, że powinna przejeżdżazh Diana, a furtka zamknikta, w
oknach ciemno, pomyślała, że mnie tu nie ma i pojechała dalej, a on
wyskoczył przez okno i ze wszystkich sił rzucił sik w pogos za samochodem i
krzyczał tak, że omal żyły nie popkkały mu w skroniach, okazało sik jednak,
że obok z łoskotem i szczkkiem jadNo czołgi, wikc nie słyszał nawet samego
siebie, a Diana pojechała tam, w stronk przeprawy, gdzie wszystko płonkło,
gdzie jNo zabijNo i on zostanie sam, w tym momencie rozległ sik przenikliwy
świst bomby, prosto w głowk, w muzg... Wiktor wskoczył do rowu i spadł z
fotela.
Kwiczał R. Kwadryga. Rozkraczony przed otwartym oknem patrzył w niebo i
kwiczał jak baba, było widno, ale nie było to dzienne światło - na
uświnionej podłodze leżały ruwne jasne prostokNoty. Wiktor podbiegł do okna
i wyjrzał. To był ksikżyc - lodowaty, maleski, oślepiajNoco jasny. Było w
nim coś niewypowiedzianie przerażajNocego, do Wiktora nie od razu dotarło co
mianowicie takiego. Niebo nadal zasnuwały chmury, ale w tych chmurach ktoś
starannie wykroił ruwniutki kwadrat i w centrum tego kwadratu był ksikżyc.
Kwadryga już nie kwiczał. ZatchnNoł sik krzykiem i wydawał z siebie
tylko słabe, skrzypliwe dYAwikki. Wiktor z trudem nabrał powietrza w płuca i
nagle poczuł złośzh. Co oni tu urzNodzajNo - cyrk, czy co? Za kogo oni mnie
biorNo? Kwadryga wciNoż skrzypiał.
- Przestas! - ryknNoł Wiktor z nienawiściNo. - Co ty, kwadratuw nie
widziałeś? Artysta guwniany! Fagas!
Złapał Kwadrygk za moherowy pled i potrzNosnNoł z całej siły. Kwadryga
upadł na podłogk i zamarł.
- No wikc - powiedział nagle nieoczekiwanie jasno i wyraYAnie. - Ja mam
dosyzh.
Wstał na czworaki i wprost z tej pozycji wystartował niczym sprinter.
Wiktor znowu wyjrzał przez okno. W głkbi duszy miał nadziejk, że mu sik
przewidziało, ale nic sik nie zmieniło i nawet wypatrzył w prawym dolnym
kNocie kwadratu gwiazdkk, nieomal zatopionNo w ksikżycowym blasku. Było
świetnie widazh mokre krzaki bzu, nieczynnNo fontannk i alegorycznNo rybk z
marmuru, bogato zdobionNo bramk, a za bramNo - czarnNo wstkgk szosy. Wiktor
usiadł na parapecie i pilnujNoc, żeby nie drżały mu palce, zapalił
papierosa. KNotem oka zauważył, że żołnierza nie ma w hallu - może uciekł,
może schował sik pod kanapk i umarł ze strachu. W każdym razie automat leżał
na dawnym miejscu, i Wiktor histerycznie zachichotał poruwnujNoc ten
nieszczksny kawałek żelaza z siłami, kture wykonały kwadratowNo studnik w
chmurach. Sztukmistrze, żeby ich. Nie - e, jeżeli nawet ten nowy świat
polegnie, to i stary nieYAle dostanie po uszach... Ale to dobrze, że jest pod
rkkNo automat. Głupio, ale jakoś z nim spokojniej. ZresztNo, jeśli po -
myślezh, wcale nie głupio. Jasne jak słosce, że szykuje sik przesławne
wianie, to wisi w powietrzu, a kiedy trwa wielkie wianie, zawsze lepiej
trzymazh sik na uboczu i miezh przy sobie automat.
Na dziedziscu zaryczał silnik, zza rogu wyleciała ogromna,
nieskosczenie długa limuzyna Kwadrygi (osobisty upominek pana prezydenta za
bezinteresownNo służbk wiernym pkdzlem) i nie wybierajNoc drogi pomknkła do
bramy, wywaliła jNo, wyjechała na szosk, skrkciła i znikła.
- A jednak zwiał, bydlak - wymamrotał Wiktor nie bez zawiści. Zlazł z
parapetu, zawiesił na ramieniu automat, narzucił płaszcz i zawołał
żołnierza. Żołnierz nie odezwał sik. Wiktor zajrzał pod kanapk, ale leżał
tam tylko szary tłumok z umundurowaniem. Wiktor zapalił jeszcze jednego
papierosa i wyszedł na dwur. W krzakach bzu, obok rozbitej bramy znalazł
ławkk dziwacznego kształtu, ale bardzo wygodnNo, a co najważniejsze z dobrym
widokiem na szosk, usiadł, założył nogk na nogk i szczelniej zakutał sik w
płaszcz. PoczNotkowo na szosie było pusto, ale potem przejechał samochud,
drugi, trzeci i Wiktor zrozumiał, że wianie sik rozpoczkło.
Miasto pkkło jak wezbrany wrzud. Na czele uciekali wybrani, magistrat i
policja, uciekał przemysł i handel, uciekał sNod i akcyza, finanse i oświata
ludowa, poczta i telegraf, uciekały złote koszule - wszyscy, wszyscy, w
kłkbach benzynowego smrodu, w trzasku rur wydechowych, rozczochrani,
agresywni, rozwścieczeni i tkpi. Kombinatorzy, dorobkiewicze, słudzy ludu,
ojcowie miasta, z wyciem syren samochodowych, w histerycznym jkku klaksonuw
- szosa ryczała, gigantyczny furunkuł wciNoż wyciekał i wyciekał, a kiedy
spłynkła ropa, popłynkła krew - ludzie na zatłoczonych cikżaruwkach, w
przeciNożonych autobusach, w załadowanych małolitrażuwkach, na motocyklach,
na rowerach, na wuzkach, na piechotk przygikci cikżarem tobołuw,
popychajNocy rkczne wuzki, pieszo, z pustymi rkkami, poskpni, milczNocy,
zagubieni, zostawiajNoc swoje domy, swoje pluskwy, swoje niewielkie
szczkście, ułożone życie, swojNo przeszłośzh i swojNo przyszłośzh. Za ludYAmi
postkpowało wojsko. Powoli przejechał łazik z oficerami, transporter
opancerzony, dwie cikżaruwki z żołnierzami i nasze najlepsze na świecie
polowe kuchnie, a ostatnia jechała pancerka na gNosienicach z karabinami
maszynowymi skierowanymi do tyłu.
Świtało, ksikżyc pobladł, straszny kwadrat rozpłynNoł sik, chmury
topniały, nadciNogał świt. Wiktor poczekał około kwadransa, nikogo sik
wikcej nie doczekał i wyszedł za bramk. Na asfalcie poniewierały sik brudne
szmaty, czyjaś rozwalona walizka - w bardzo dobrym gatunku, od razu widazh,
że jakaś władza jNo zgubiła, koło od furmanki, a nie opodal, na poboczu -
sama furmanka ze starNo dziurawNo kanapNo i fikusem. Pośrodku szosy,
dokładnie naprzeciwko bramy - samotny kalosz. Dookoła było pusto. Wiktor
spojrzał w stronk stacji benzynowej. Nie było tam już ani jednego samochodu,
ani jednego człowieka. W ogrodach zaczkły śpiewazh ptaki, wstawało słosce,
kturego Wiktor nie widział już ze dwa tygodnie, a miasto - kilka lat. Ale
teraz nie było komu patrzezh na słosce. Znowu rozległ sik warkot motoru i zza
zakrktu wynurzył sik autobus. Wiktor zszedł na pobocze. To byli "Bracia w
sapiencji" - przepłynkli obok jednakowo odwracajNoc obojktne, bezmyślne
twarze. Otuż i koniec, pomyślał Wiktor. Dobrze byłoby sik napizh. Gdzież jest
Diana?
Wolno ruszył na powrut do miasta.
*
Słosce było po prawej stronie, to skrywało sik za dachami domkuw, to
bryzgało ciepłym światłem poprzez gałkzie na wpuł zgniłych drzew. Chmury
znikły i niebo było zdumiewajNoco czyste. Ziemia parowała lekkNo mgiełkNo.
Było idealnie cicho i Wiktor zwrucił uwagk na dziwne, ledwie dosłyszalne
dYAwikki, dobiegajNoce jakby spod ziemi - słabe potrzaskiwanie, szuranie,
szelest. Ale potem przywykł i zapomniał o tym. Ogarnkło go zdumiewajNoce
poczucie spokoju i bezpieczesstwa. Szedł jak pijany i prawie przez cały czas
patrzył w niebo. W Alejach Prezydenta zatrzymał sik obok niego jeep.
- Niech pan wsiada - powiedział Golem.
Golem był szary ze zmkczenia i jakiś przygnkbiony, a obok niego
siedziała Diana, ruwnież zmkczona, ale i tak prześliczna, najpikkniejsza z
wszystkich zmkczonych kobiet.
- Słosce - rzekł Wiktor uśmiechajNoc sik do niej. - Spujrzcie jakie
słosce.
- On nie pojedzie - stwierdziła Diana. - Uprzedzałam pana, Golem.
- Dlaczego nie pojadk? - zdziwił sik Wiktor. - Pojadk. Tylko po co mam
sik śpieszyzh?
Nie wytrzymał i znowu popatrzył na niebo. Potem za siebie, na pustNo
ulick. Wszystko było zalane słoscem. Gdzieś tam polem wlekli sik
uciekinierzy, z łoskotem cofała sik armia, wiała władza, tam były korki,
latały przeklesstwa, bezmyślne komendy i groYAby, z pułnocy na miasto
ciNognkli zwycikzcy, a tu był pusty pas spokoju i bezpieczesstwa, kilka
kilometruw pustki, w tej pustce zaś samochud i troje ludzi.
- Golem, czy to idzie nowy świat?
- Tak - oznajmił Golem. Wpatrywał sik w Wiktora spod opuchniktych
powiek.
- A gdzie sNo passkie mokrzaki? IdNo na piechotk?
- Mokrzakuw nie ma - odpowiedział Golem.
- Jak to - nie ma? - zapytał Wiktor. Spojrzał na Diank. Diana odwruciła
sik w milczeniu.
- Mokrzakuw nie ma - powturzył Golem. Glos miał zduszony i Wiktorowi
nagle sik wydało, że za chwilk zapłacze. - Może pan uważazh, że ich nie było.
I nie bkdzie.
- Znakomicie - powiedział Wiktor. - No to chodYAmy na spacer.
- Jedzie pan, czy nie? - ospale zapytał Golem.
- Ja bym pojechał - odparł z uśmiechem Wiktor - ale muszk jeszcze wpaśzh
do hotelu, zabrazh maszynopisy i w ogule rozejrzezh sik... Wie pan, Golem,
mnie sik tu podoba.
- Ja też zostajk - oznajmiła nagle Diana i wysiadła z samochodu. - Co
ja tam bkdk robizh?
- A co pani bkdzie tu robizh? - zapytał Golem.
- Nie wiem - odpowiedziała Diana. - Ale nie mam teraz na świecie nikogo
oprucz tego człowieka.
- No dobrze - rzekł Golem. - On nie rozumie. Ale pani...
- Przecież on musi zobaczyzh - zaprotestowała Diana. - On nie może
wyjechazh zanim nie zobaczy...
- O właśnie - podchwycił Wiktor. - Po jakiego diabła jestem potrzebny,
jeżeli nie zobaczk? Przecież to moja specjalnośzh - patrzezh.
- Posłuchajcie, dzieci - powiedział Golem. - Czy wy zdajecie sobie
sprawk, na co sik decydujecie? Wiktor, przecież muwiłem - niech pan zostanie
po swojej stronie, jeśli ma byzh z pana jakiś pożytek. Po swojej!
- Ja całe życie jestem po swojej stronie - odrzekł Wiktor.
- Tutaj bkdzie to niemożliwe.
- Zobaczymy - stwierdził Wiktor.
- O Boże - westchnNoł Golem - jakbym ja nie miał ochoty zostazh! Ale
trzeba przecież chozh trochk ruszyzh głowNo! Trzeba rozumiezh, do diabla, na co
ma sik ochotk i co sik musi... - jakby przekonywał siebie samego. - Ech,
wy... No cuż, zostawajcie. Życzk przyjemnego spkdzenia czasu. - Wrzucił
bieg. - Diano, gdzie jest zeszyt? A, tutaj. Zabieram go ze sobNo. Pani nie
bkdzie potrzebny.
- Tak - potwierdziła Diana. - On tego właśnie chciał.
- Golem - zapytał Wiktor. - A pan dlaczego ucieka? Przecież ten świat
jest tym, czego pan chciał.
- Ja nie uciekam - surowo oznajmił Golem. - Ja jadk. StNod, gdzie już
wikcej nie jestem potrzebny, tam gdzie jeszcze jestem potrzebny. Nie tak jak
wy. Żegnajcie.
I odjechał. Diana i Wiktor wzikli sik za rkce i poszli w gurk Alei
Prezydenta do pustego miasta na spotkanie zwycikzcuw. Nie rozmawiali, pełnNo
piersiNo wdychali nieznane, czyste powietrze, mrużyli oczy od słosca i nie
bali sik niczego. Miasto patrzyło na nich pustymi oknami i było to miasto
zadziwiajNoce - pokryte pleśniNo, oślizgłe, pruchniejNoce, całe w jakichś
złowieszczych plamach, jakby przeżarte egzemNo, jakby od wielu lat gniło na
dnie morza i oto wreszcie wyciNognikto je na powierzchnik na pośmiewisko
słoscu i słosce uśmiawszy sik do woli zaczkło to miasto niszczyzh.
Topniały, parowały dachy, blacha i dachuwki rdzawo dymiły i znikały w
oczach. W murach otwierały sik szczeliny, rosły, obnażajNoc obszarpane
tapety, obdrapane łużka, kulawe meble i wypłowiałe fotografie. Mikkko
podłamujNoc sik tajały uliczne latarnie, rozpuszczały sik w powietrzu kioski
i słupy ogłoszeniowe - wszystko wokuł potrzaskiwało, syczało cichutko,
szeleściło, stawało sik gNobczaste, przezroczyste, przeistaczało sik w grudy
błota i znikało. Daleka wieża ratusza zmieniła sylwetkk, stała sik lekka,
niewyraYAna i znikła w niebieskości nieba. Przez chwilk, zupełnie oddzielnie
wisiał na niebie staroświecki zegar, ale potem ruwnież zniknNoł...
Przepadł muj maszynopis, wesoło pomyślał Wiktor. Dookoła nie było
miasta - gdzieniegdzie sterczały suchotnicze krzaczki, zostały schorowane
drzewa i plamy zielonej trawy i tylko daleko, za mgłNo można było domyślezh
sik jakichś budynkuw, resztek budynkuw, upioruw domuw, a nie opodal byłej
jezdni, na ceglanym ganku, ktury prowadził donikNod siedział Teddy,
wyciNognNowszy przed siebie chorNo nogk. Obok leżały drewniane kule.
- Czołem Teddy - powiedział Wiktor. - Zostałeś?
- Aha - odparł Teddy.
- Czemu?
- A tam - rzekł Teddy. - Napchali sik jak śledzie do beczki, nawet nogi
nie miałem gdzie wyciNognNozh, muwik do synowej - no, po co ci idiotko
serwantka? A ona na mnie z pyskiem. PlunNołem na nich i zostałem.
- Chcesz iśzh z nami?
- Co to, to nie - odpowiedział Teddy. - Ja lepiej sobie tu posiedzk.
Teraz ze mnie żaden piechur, a co moje to i tak mnie nie minie...
I poszli dalej. Robiło sik gorNoco i Wiktor zrzucił na ziemik
niepotrzebny płaszcz, strzNosnNoł z siebie zardzewiałe resztki automatu i
roześmiał sik z ulgNo. Diana pocałowała go i powiedziała "Dobrze!". Nie
zaprzeczał . Szli i szli pod błkkitnym niebem, pod gorNocym słoscem, po
ziemi, ktura już zazieleniła sik młodNo trawNo i przyszli na miejsce gdzie
był hotel. Hotel wcale nie znikł. Stał nadal - ogromny, szary sześcian z
szorstkiego betonu i Wiktor pomyślał, że to jest pomnik, a byzh może słup
graniczny mikdzy starym i nowym światem. Ledwie to pomyślał, zza bryły
betonu bezdYAwikcznie wystrzelił odrzutowy myśliwiec z emblematem Legii na
kadłubie, bezdYAwikcznie śmignNoł nad głowami, skrkcił w pobliżu słosca,
znikł i dopiero wtedy nadleciał piekielny, świszczNocy ryk, uderzył w uszy,
w twarz, w duszk, ale naprzeciw już szedł Bol-Kunac z wypłowiałym wNosikiem
na opalonej twarzy, a opodal szła Irma też prawie dorosła, bosa, w lekkiej,
prostej sukience z witkNo w rkku. Popatrzyła w ślad za myśliwcem, uniosła
witkk jakby brała go na cel i powiedziała "Kch - ch!"
Diana roześmiała sik. Wiktor spojrzał na niNo i zobaczył, że jest to
jeszcze jedna Diana, zupełnie nowa, taka jakiej do tej pory jeszcze nie
znał, nie przypuszczał nawet, że taka Diana jest w ogule możliwa - Diana
Szczkśliwa. Wtedy pogroził sobie palcem i pomyślał: wszystko to bardzo
pikknie, ale żebym tylko nie zapomniał wrucizh, żebym tylko nie zapomniał
wrucizh...
KONIEC
[ P R E Z E N T U J E ]
A. i B. Strugaccy - Pora deszczow
immkmmkmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmkmmkmm»
ş±±ş˛˛ş ł ş˛˛ş±±ş
ş±±ş˛˛ş Zeskanowal : S&C ł Format : RTF ş˛˛ş±±ş
ş±±ş˛˛ş ł ş˛˛ş±±ş
ş±±ş˛˛ş Data : 16.4.2002 ł Numer : 381 ş˛˛ş±±ş
ş±±ş˛˛ş ł ş˛˛ş±±ş
hmmjmmjmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmjmmjmmĽ
[ D O D A T K O W E I N F O R M A C J E ]
Panstwo schylkowej dyktatury. Wiktor Baniew, slawny i tolerowany przez
wladze pisarz, powraca do miasta swych urodzin. Miasto opanowane jest
przez mokrzaki - ludzi u ktorych specyficzna choroba genetyczna spowodowala
calkowita odmiennosc, zarowno w sensie fizycznym, jak i psychicznym.
Baniew dostaje sie w sam srodek walki politycznej. Niektorzy staraja sie
wykorzystac - do swoich celow - fenomenalne talenty mokrzakow; niektorzy
zas - zniszczyc ich calkowicie majac jako bron nienawisc tlumu.
Tymczasem mokrzaki przygotowuja rozumiana na swoj sposob rewolucje.
Pewnego dnia z miasta znikaja wszystkie dzieci...
ZZmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmZZ
[ D O L A C Z D O N A S ]
Wciaz szukamy nowych czlonkow ! Jesli chcialbys dolaczyc do Scan-dal
i miec dostep do wszystkich ksiazek zeskanowanych przez grupe,odwiedz
nasza strone - www.scan-dal.prv.pl lub forum - www.bwforum.prv.pl aby
dowiedziec sie jak to zrobic.
ZZmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmZZ
[ T O C O W Y P U S C I L I S M Y ]
1. Zecharia Sitchin - Dwunasta Planeta
2. James Tiptree jr. - Houdson, Houdson, Do You Read ?
3. Philip K. Dick - Pani od ciasteczek
4. Tadeusz Boy - Zelenski - Slowka
5. Tomasz Kolodziejczak - Wstan i idz
6. Alistair MacLean - Athabaska
7. Robert Silverberg - W dol, do ziemi
8. Philip K. Dick - Za drzwiami
9. Patrick Suskind - Pachnidlo
10. Norbert Kilen - Programowanie Kart Dzwiekowych w TP
11. Adam Blaszczyk - Wirusy
12. Barbara Rosiek - Bylam Schizofreniczka
13. Michal Blazejewski - J.R.R. Tolkien, Powiernik Piesni
14. Andrzej J. Sarwa - Historie dziwne, straszliwe i przerazajace
15. Gajus Swetoniusz Trankvillus - Zywoty Cezarow
16. Krzysztof Borun - Male, zielone ludziki
17. Andre Norton - Rok jednorozca
18. Arkadiusz Jakubowski - Podstawy SQL
19. Glen Cook - Cien w ukryciu
20. Terry Pratchett - Eryk
21. Fredric Brown - Maz opatrznosciowy
22. William Tenn- Ludzki punkt widzenia
23. Janusz A. Zajdel - Paradyzja
24. Andre Norton - Swit 2250
25. Mikolaj Marchocki - Historia Wojny Moskiewskiej
26. Terry Pratchett - Blask Fantastyczny
27. Andrzej Sapkowski - Czas Pogardy
28. Feliks W. Kres - Polnocna Granica
29. Stephen W. Hawking - Krotka Historia Czasu
30. George Orwell - Folwark Zwierzecy
31. Alistair Maclean - Szatanski Wirus
32. Janusz A. Zajdel - Cala Prawda O Planecie Ksi
33. Gene Wolfe - Piesn Lowcow
34. Edgar Rice Burroughs - Ksiezniczka Marsa
35. Joe Haldeman - Wieczna Wojna
36. Andrzej Sapkowski - Krew Elfow
37. Graham Masterton - Kostnica
38. Walter Schellenberg - Wspomnienia
39. Glen Cook - Ponure Lata
40. Harry Harrison - Planeta Smierci 2
41. Terry Pratchett - Czarodzicielstwo
42. Andrzej Sapkowski - Chrzest Ognia
43. Dawid Weber - Placowka Basilisk
44. Philip K. Dick - Pelzacze
45. Philip K. Dick - Ubik
46. Robert Sheckley - Planeta Zla
47. Janusz A. Zajdel - Limes Inferior
48. Nina Drej - Za drzwiami mlodosci
49. Terry Pratchett - Straz! Straz!
50. Andrzej Sapkowski - Wieza Jaskolki
51. Joanna Chmielewska - Lesio
52. Prokopiusz z Cezarei - Historia Sekretna
53. Gajusz Juliusz Cezar - O Wojnie Domowej
54. Alistair Maclean - Wyscig ku smierci
55. Alistair Maclean - Lalka na lancuchu
56. Jeffrey Archer - Co do grosza
57. Andrzej Pilipiuk - 15 opowiadan
58. Roger Zelazny - Pan Swiatla
59. Agata Christie - Spotkanie w Bagdadzie
60. Alistair Maclean - Tabor
61. Janet Evanovich - Wytropic Milion
62. Janet Evanovich - Przybic Piatke
63. Terry Pratchett - Pomniejsze Bostwa
64. Terry Pratchett - Trolowy Most
65. Harry Harrison - Oblicza Ziemii
66. Harry Harrison - Wygnanie
67. Harry Harrison - Gwiezdny Dom
68. James Morrow - Miasto Prawdy
69. Vonda McIntyre - Opiekun Snu
70. Issac Asimov - Fundacja
71. Issac Asimov - Nastanie nocy
72. Issac Asimov - Nemesis
73. Ursula K. Le Guin - Grobowce Atuanu
74. Leszek Adamczewski - Zlowieszcze Gory
75. David Morrell - Piata Profesja
76. Janusz A. Zajdel - Cylinder van Troffa
77. Andrzej Ziemianski - Bomba Heisenberga
78. Stephen King - Siostrzyczki z Elurii
79. Stanislaw Esden-Tempski - Kundel
80. Karl Treumund - Saga o Nibelungach
81. Krzysztof Borun - Toccata
82. Krzysztof Borun - Czlowiek z mgly
83. Roger Zelazny - Dziewieciu Ksiazat Amberu
84. Roger Zelazny - Karabiny Avalonu
85. Roger Zelazny - Znak Jednorozca
86. Roger Zelazny - Reka Oberona
87. Roger Zelazny - Dworce Chaosu
88. Roger Zelazny - Atuty Zguby
89. Roger Zelazny - Krew Amberu
90. Roger Zelazny - Znak Chaosu
91. Roger Zelazny - Rycerz Cieni
92. Roger Zelazny - Ksiaze Chaosu
93. Antoni Pawlak - Ksiazeczka Wojskowa
94. Jacek Pankiewicz - F. Schubert idzie do czubkow
95. Jacek Wilczur - Ksiestwo SS
96. Dave Wolverton - Lowy Na Weze Morskie
97. Artur Szrejter - Mitologia Germanska
98. Michael Moorcock - Klejnot w czasce
99. Ciza Zyke - Goraczka
100. Clive Barker - 5 opowiadan
101. Walerian Lukasinski - Pamietnik
102. Philip K. Dick - Labirynt Smierci
103. Clive Barker - Ksiega Krwi II
104. Cizia Zyke - Sahara
105. A. i B. Strugaccy - Piknik na skraju drogi
106. Janko z Czarnkowa - Kroniki
107. Thomas Harris - Milczenie owiec
108. Stephen King - Skazani na Shawshank
109. Waldemar Lysiak - Dobry
110. Andrzej Zbych - Stawka Wieksza Niz Zycie t.1
111. Andrzej Zbych - Stawka Wieksza Niz Zycie t.2
112. William Tenn - Wyzwolenie Ziemi
113. Kurt Vonnegut - Tabakiera z Bagombo
114. Brian Aldiss - Non Stop
115. Jean M. Auel - Dolina Koni
116. Anne McCaffrey - Jezdzcy smokow
117. Adam Wisniewski-Snerg - Robot
118. Jeff Noon - Wurt
119. Terry Pratchett - Kolor Magii
120. Ursula K. Le Guin - Najdalszy brzeg
121. Ursula K. Le Guin - Swiat Rocannona
122. Harry Harrison - Planeta Smierci
123. Magazyn Science Fiction nr 1
124. J.S. Russell - Miasto Aniolow
125. Orson Scott Card - Doradca inwestycyjny
126. Anne McCaffrey - W pogoni za smokiem
127. Anne McCaffrey - Bialy Smok
128. Dan Simmons - Zaglada Hyperiona
129. Anna Brzezinska - Zbojecki Gosciniec
130. Brian W. Aldiss - Cieplarnia
131. Ursula K. Le Guin - Lewa Reka Ciemnosci
132. Poul Anderson - Trzy serca i trzy lwy
133. Jonathan Carroll - Kraina chichow
134. C. J. Cherryh - Przybysz
135. A. Cole i C. Bunch - Sten
136. Harry Harrison - Planeta Smierci 4
137. Harry Harrison - Planeta Przekletych
138. Harry Harrison - Planeta bez powrotu
139. Harry Harrison - Przestrzeni! Przestrzeni!
140. Harry Harrison - Bill, Bohater Galaktyki
141. Harry Harrison - Bill, Bohater Galaktyki 3
142. Harry Harrison - Filmowy wehikul czasu
143. Harry Harrison - 24 opowiadania
144. Henry Kuttner - 30 opowiadan
145. Jean M. Auel - Lowcy Mamutow
146. Terry Pratchett - Piramidy
147. Zbior opowiadan - Stalo sie jutro
148. Frederic Pohl - Gateway Brama Do Gwiazd
149. Frederic Pohl - Za blekitnym horyzontem zdarzen - Wan
150. Frederic Pohl - Spotkanie Z Heechami
151. Frederick Pohl - Dajmy szanse mrowkom
152. Poul Anderson - Nie bedzie rozejmu z wladcami
153. William Gibson - Mona Liza Turbo
154. Ira Levin - Zony ze Stepford
155. Jan Chryzostom Pasek - Pamietniki
156. Larry Niven - Pierscien
157. Arthur C. Clarke - 17 opowiadan
158. Glen Cook - Woda Spi
159. Orson Scot Card - Cien Endera
160. Alan Dean Foster - Sojusznicy
161. Alan Dean Foster - Krzywe Zwierciadlo
162. Alan Dean Foster - Wojenne Lupy
163. Siergiej Sniegow - Ludzie jak bogowie
164. Konrad Fialkowski - 19 opowiadan
165. Janusz A. Zajdel - 49 opowiadan
166. Gene Wolfe - Cien Kata
167. Larry Niven - 6 opowiadan
168. Gene Wolfe - 10 opowiadan
169. Roland Topor - Najpiekniejsza para piersi na swiecie
170. Jonathan Carroll - Czarny koktail i inne opowiadania
171. Janusz L. Wisniewski - Samotnosc w sieci
172. Terry Pratchett - Trzy wiedzmy
173. Clive Barker - Ksiega Krwi III
174. Stephen King - Carrie
175. Thomas Harris - Hannibal
176. Zbigniew Nienacki - Raz w roku w Skirolawkach
177. Philip Jose Farmer - Gdzie wasze ciala porzucone
178. Robert Sheckley - 50 opowiadan
179. Kate Wilhelm - Gdzie dawniej spiewal ptak
180. Desmond Bagley - Zloty kil
181. Stephen King - Strefa smierci
182. Ursula K. Le Guin - Planeta Wygnania
183. Michael Moorcock - Amulet Szalonego Boga
184. Terry Brooks - Kamienie Elfow
185. Joanna Chmielewska - Hazard
186. Alistair MacLean - Pociag Smierci
187. Clive Barker - Ksiega Krwi I
188. Wes Craven - Stowarzyszenie Fontanna
189. Clifford Simak - Czas jest najprostsza rzecza
190. Richard Bachman (Stephen King) - Wielki Marsz
191. Karl Michael Armer - 10 opowiadan
192. Ewa Bialolecka - 7 opowiadan
193. L. Spraque de Camp - Jankes w Rzymie
194. Jeremiej Parnow - Zbudz sie w Famaguscie
195. J.C. Pollock - Lista Goringa
196. Philip K. Dick - Galaktyczny Druciarz
197. Robert Sheckley - Niesmiertelnosc na zamowienie
198. J.R.R. Tolkien - Przygody Toma Bombadila
199. Ross Thomas - Voodoo
200. Glen Cook - Srebrny Grot
201. Robert Silverberg - Umierajac Zyjemy
202. Jacek Inglot - 10 opowiadan
203. Dymitr Bilenkin - 9 opowiadan
204. Frederik Pohl - 10 opowiadan
205. Krzysztof Borun - Prog Niesmiertelnosci
206. Kiryl J. Yeskov - Ostatni Wladca Pierscienia
207. Isaac Asimov - Fundacja i Ziemia
208. Emma Popik - Bramy Strachu
209. Desmond Bagley - Odwet
210. Winston Groom - Forrest Gump
211. L. Ron Hubbard - Pole bitewne, Ziemia
212. Terry Pratchett - Dysk
213. Clive Barker - Cabal nocne plemie
214. Terry Pratchett - Rownoumagicznienie
215. Anna Brzezinska - Zmijowa Harfa
216. Ursula K. Le Guin - Tehanu
217. Michael Moorcock - Rune Stuff Tom III
218. C.J. Cherryh - Ludzie z Gwiazdy Pella
219. Kazimierz Slawinski - Przygody kanoniera Dolasa
220. Greg Bear - Koncert Nieskonczonosci
221. Siddhattha Gotama - Dhammapada
222. Tybetanska Ksiega Umarlych
223. Roland Topor - Chmieryczny lokator
224. Colin Capp - Formy Chaosu
225. Dean R. Koontz - Odwieczny Wrog
226. John Fisher - Okiem Psa
227. J. K. Rowling - Harry Potter i wiezien Azkabanu
228. J. K. Rowling - Harry Potter i Kamien Filozoficzny
229. Janusz A. Zajdel - Prawo do powrotu
230. Alistair MacLean - Przelecz zlamanego serca
231. Alistair MacLean - Stacja arktyczna "Zebra"
232. J.R.R. Tolkien - Silmarillion
233. Roland Topor - Portret Suzanne
234. William Gibson - Swiatlo Wirtualne
235. Octavia E. Butler - Przypowiesc o siewcy
236. J. K. Rowling - Harry Potter i komnata tajemnic
237. Michal Psellos - Kronika...
238. Zbigniew Nienacki - Dagome Iudex t.3
239. John Grisham - Testament
240. Terry Pratchett - Wyprawa Czarownic
241. Barbara Rosiek - Kokaina
242. Clifford D. Simak - Pierscien wokol slonca
243. H.P. Lovecraft - Dagon
244. Jean M. Auel - Klan Niedzwiedzia Jaskiniowego
245. Don Wollheim proponuje - 1987 - Antologia
246. Don Wollheim proponuje - 1988 - Antologia
247. Don Wollheim proponuje - 1989 - Antologia
248. Robin Hobb - Uczen Skrytobojcy
249. Ursula K. Le Guin - Miasto zludzen
250. Antologia "Kroki w nieznane t.1"
251. Ray Bradbury - Kroniki Marsjanskie
252. Roland Topor - Dziennik paniczny
253. Robert Ludlum - Klatwa Prometeusza
254. Antologia "Dawka Milosci"
255. Marion Zimmer Bradley - Dom swiatow
256. David Weber - Krotka Zwycieska Wojenka
257. Anne McCaffrey - Spiew Smokow
258. J.T. McIntosh - Dziesiate podejscie
259. Terry Pratchett - Dywan
260. Alistair MacLean - Mroczny Krzyzowiec
261. Terry Pratchett - Mort
262. Terry Pratchett - Panowie i damy
263. Richard A. Knaak - WarCraft - Dzien Smoka
264. Terry Pratchett, Neil Gaiman - Dobry Omen
265. William S. Burroughs - Nagi Lunch
266. Mark Twain - Pamietniki Adama i Ewy
267. Fryderyk Nietzsche - Poza Dobrem i Zlem
268. Mark Twain - Listy z Ziemi
269. H.P. Lovecraft - Szepczacy w ciemnosci
270. Robert A. Haasler - Tajne sprawy papiezy
271. Robert A. Haasler - Zbrodnie w imieniu Chrystusa
272. Grzegorz Babula - A To Mistyka
273. Wiktor Suworow - Akwarium
274. Wojciech Eichelberger - Kobieta bez winy i wstydu
275. Terry Pratchett - Ruchome obrazki
276. James P. Hogan - Najazd z przeszlosci
277. Neil Gaiman - Gwiezdny Pyl
278. Anne McCaffrey - Piesn krysztalu
279. Rudyard Kipling - Ksiega Dzungli
280. Rudyard Kipling - Druga Ksiega Dzungli
281. Thor Heyerdahl - Wyprawa Kon-Tiki
282. J.J.Sempe, R. Goscinny - Wakacje Mikolajka
283. Gottfried A Burger - Przygody Munchausena
284. Jozef Flawiusz - Wojna Zydowska
285. Terry Pratchett - Ciemna Strona Slonca
286. Joseph Heller - Paragraf 22
287. Piers Anthony - Zrodla Magii
288. Michail Bulhakow - Mistrz i Malgorzata
289. Terry Pratchett - Kosiarz
290. J.M. Bochenski - Wspolczesne metody myslenia
291. Andrzej Krzepkowski - Obojetne planety
292. Arthur C. Clarke - Spotkanie z Rama
293. Abe Kobo - Kobieta z Wydm
294. John Grisham - Firma
295. G.G. Marquez - Kronika Zapowiedzianej Smierci
296. Jose Saramago - Miasto Slepcow
297. Terry Pratchett - Johnny i Bomba
298. A.A. Milne - Kubus Puchatek
299. Anne McCaffrey - Sassinak
300. Nicholas Negroponte - Cyfrowe Zycie
301. Roger Zelazny - Aleja Potepienia
302. Elaine Cunningham - Obrzed Krwi
303. William Saroyan - Tracy i jego tygrys
304. Arthur Bloch - Prawa Murphy'ego
305. Harry Harrison - Stalowy Szczur Spiewa Blesa
306. M. Heindel - Astrologia
307. Harry Harrison - Na zachod od Edenu
308. Krystyna Siesicka - Zapalka na zakrecie
309. Stephen King - Zielona Mila
310. Glen Cook - Biala Roza
311. Harry Harrison - Zima w edenie
312. Neil Gaiman - Dym i lustra
313. Kazimierz Sejda - CK Dezerterzy
314. David Brin - Listonosz
315. Harry Harrison - Powrot do Edenu
316. Clive Cussler - Podniesc Tytanica
317. Krystyna Siesicka - Pejzaz Sentymentalny
318. Arnold Mindell - Praca nad samym soba
319. Albert Speer - Wspomnienia
320. M.Dyakowski - Dyaryusz wiedenskiej okazyji
321. Maciej Zerdzinski - Opuscic Los Raques
322. Fenix 0'90
323. Robert A. Heinlein - Daleki Patrol
324. J.J.Sempe, R. Goscinny - Joachim ma klopoty
325. J.J.Sempe, R. Goscinny - Rekreacje Mikolajka
326. Marcin Wolski - Tragedia Nimfy 8
327. John Gray - Mezczyzni sa z Marsa a kobiety z Wenus
328. Ignacy Radziejowski - Pamietnik powstancca 1831 roku
329. Stanislaw Lem - Fiasko
330. Tomasz Olszakowski - Pan Samochodzik i Arka Noego
331. Sharon Shinn - Zona Zminennoksztaltnego
332. Feliks W Kres - Krol Bezmiarow
333. Maria Niklewiczowa - Bajarka opowiada
334. Stanislaw Lem - Pokoj na Ziemi
335. Stanislaw Lem - Eden
336. Stanislaw Lem - Katar
337. Robert Harris - Vaterland
338. Raymond E. Feist - Ksiaze Krwi
339. Arthur C. Clarke - Rama II
340. Anne McCaffrey - Krysztalowa Wiez
341. Anne McCaffrey - Sen jak smierc
342. Krystyna Siesicka - Zapach Rumianku
343. Neil Gaiman - Nigdziebadz
344. Alvin i Heidi Toffler - Budowa Nowej Cywilizacji
345. J.R.R. Tolkien - Drzewo i Lisc oraz Mythopoeia
346. Martin Gray - Wszystkim, ktorych kochalem
347. A.A. Milne - Chatka Puchatka
348. Tom Clancy - Oblezenie
349. Herodian - Historia Cesarstwa Rzymskiego
350. Connie Willis - Przewodnik Stada
351. Robert A. Heinlein - Drzwi do lata
352. Stanislaw Lem - Doskonala Proznia
353. Jack L. Chalker - Charon
354. Demond Bagley - List Vivero
355. Alistair MacLean - HMS Ulisses
356. Feliks W. Kres - Pieklo i szpada
357. Ken Kesey - Lot nad kukulczym gniazdem
358. H.P. Lovecraft - Cos na progu
359. Marek Holynski - E-mailem z Doliny Krzemowej
360. Witold Jablonski - Dzieci Nocy
361. Graham Masterton - Czternascie obliczy strachu
362. Herodot - Dzieje
363. Jozef Pilsudski - Moje pierwsze boje
364. Robert Spector - Amazon.com
365. Robert Ludlum - Krucjata Bourne'a
366. Tadeusz Markowski - Umrzec, aby nie zginac
367. Joanna Chmielewska - Wszystko czerwone
368. Tony Buzan - Podrecznik szybkiego czytania
369. Stanislaw Lem - Glos Pana
370. William Gibson - Neuromancer
371. Pawel Jasienica - Rozwazania o wojnie domowej
372. Alfred Szklarski - Tomek u zrodel Amazonki
373. Alfred Szklarski - Tomek wsrod lowcow glow
374. Philip K. Dick - Paszcza Wieloryba
375. Lloyd Biggle, Jr - Pomnik
376. G. G. Marquez - Sto lat samotnosci
377. Herrmann Hors - Jan Pawel II zlapany za slowo
378. Anne McCaffrey - Pokolenie wojownikow
379. John Grisham - Raport Pelikana
380. Robert E. Howard - Conan Najemnik
381. A. i B. Strugaccy - Pora deszczow
[ Zawsze aktualna liste zeskanowanych przez nas ksiazek znajdziesz pod ]
[ adresem http://www.s-d.releases.prv.pl ]
ZZmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmZZ
[ K O N T A K T ]
WWW : www.scan-dal.prv.pl
FORUM : www.bwforum.prv.pl
e-mail : ScanHQ@wp.pl
Last-modified: Thu, 13 Mar 2003 10:50:12 GMT