ďĂĹÎÉÔĹ ÜÔĎÔ ÔĹËÓÔ:


     Trzeba tworzyÖ dobro ze zła bo nie ma nic innego, z czego  by  można Je
tworzyÖ.
     Robert Fenn Warren



     Fragmenty  wywiadu, ktŐry przeprowadził  specjalny  korespondent  Radia
Harmont z
     doktorem WALENTINEM PILLMANEM, w związku z przyznaniem  temu ostatniemu
Nagrody Nobla w dziedzinie fizyki za 19... rok
     -  ...  Zapewne pana pierwszym  poważnym  odkryciem  było odkrycie  tak
zwanego radiantu Pillmana?
     - Nie sądzË. Radiant Pillmana to ani pierwsze, ani poważne, ani, ściśle
mŐwiąc, odkrycie. I w dodatku niezupełnie moje.
     -  Pan chyba  żartuje, panie doktorze. Radiant Pillmana  - te dwa słowa
zna każdy uczeÓ szkoły podstawowej.
     -  Nic  dziwnego.  Radiant  Pillmana  pierwszy  odkrył  właśnie  uczeÓ,
niestety  nie  pamiËtam  jego  nazwiska,  niech  pan  zajrzy   do  "Historii
Lądowania" Stetsona,  tam pan znajdzie wszystkie  szczegŐły. Radiant  został
odkryty przez ucznia, wspŐłrzËdne opublikował po raz pierwszy student, a nie
wiadomo dlaczego ochrzczono radiant moim nazwiskiem.
     - Tak,  z odkryciami zdarzają siË zdumiewające historie. Czy nie mŐgłby
pan wyjaśniÖ naszym słuchaczom, panie doktorze...
     -  Niech pan  posłucha, drogi rodaku.  Radiant Pillmana  to niezmiernie
prosta  rzecz.  ProszË sobie  wyobraziÖ,  że  wprowadził pan w ruch obrotowy
ogromny globus, a potem zaczął pan do niego strzelaÖ z rewolweru. Dziurki na
globusie ulożą siË w pewną określoną krzywą. Cała istota tego, co pan nazywa
moim pierwszym poważnym  odkryciem, zawiera siË w prostym fakcie - wszystkie
Strefy Lądowania - a jest ich sześÖ - rozmieszczone są
     na  powierzchni naszej planety  tak. Jakby ktoś sześciokrotnie strzelił
do Ziemi z pistoletu umieszczonego na  linii Ziemia - Deneb. Deneb - to alfa
gwiazdozbioru
     ŁabËdzia,  a punkt na nieboskłonie, z ktŐrego, by tak rzec, strzelano -
nazywamy właśnie radiantem Pillmana.
     - DziËkujË  w imieniu  słuchaczy,  panie  doktorze.  Drodzy  słuchacze!
Nareszcie ktoś nam sensownie wyjaśnił, co to takiego radiant Pillmana! Ale a
propos,  panie  doktorze, wczoraj upłynËło dokładnie trzynaście lat  od dnia
Lądowania. ByÖ może, zechce pan w  związku z tym powiedzieÖ kilka słŐw swoim
rodakom?
     - A co  konkretnie ich interesuje? Niech pan pamiËta, że  nie było mnie
wŐwczas w Harmont...
     -  Tym  bardziej  chcielibyśmy  usłyszeÖ,  co  pan pomyślał, kiedy  siË
okazało,  że  paÓskie  rodzinne  miasto  stało siË  obiektem  inwazji  obcej
supercywilizacji...
     - MŐwiąc szczerze w pierwszej chwili pomyślałem, że to kaczka... Trudno
było sobie wyobraziÖ, że w naszym starym, małym miasteczku wydarzyło siË coś
podobnego. Odyby to była Gobi, Nowa Funlandia - ale Harmont!
     - Jednakże w koÓcu musiał pan uwierzyÖ.
     - Istotnie, w koÓcu musiałem.
     - No i co było dalej?
     -  Nagle przyszło mi do głowy, że zarŐwno Harmont, jak i pozostałe piËÖ
Stref  Lądowania...  przepraszam, wtedy  wiedziano  tylko  o czterech...  że
wszystkie one  tworzą  określoną krzywą.  Obliczyłem wspŐłrzËdne  radiantu i
posłałem je do "Nature".
     - I w najmniejszym stopniu nie zaniepokoił pana los rodzinnego miasta?
     - Widzi pan, wtedy już  wierzyłem w fakt Lądowania, ale  jednak w żaden
sposŐb nie byłem  w  stanie  uwierzyÖ panicznym korespondencjom o  płonących
dzielnicach, o  potworach,  ktŐre szczegŐlnie  chËtnie  pożerały  starcŐw  i
dzieci,  o krwawych walkach miËdzy nieśmiertelnymi  przybyszami z Kosmosu, a
nader śmiertelnymi, ale  nieodmiennie bohaterskimi pancernymi dywizjami Jego
KrŐlewskiej Mości...
     - Miał  pan słusznośÖ. PamiËtam, że koledzy dziennikarze  nieźle  wtedy
narozrabiali... PowrŐÖmy  jednak do nauki. Odkrycie  radiantu Pillmana  było
paÓskim pierwszym,  ale, jak  sądzË, nie  ostatnim wkładem w naszą  wiedzË o
Lądowaniu.
     - Pierwszym i ostatnim.
     - Ale bez wątpienia  śledzi pan uważnie stan  miËdzynarodowych badaÓ  w
Strefach Lądowania...
     - Tak... niekiedy przeglądam "Biuletyn".
     -  Ma  pan na  myśli  "Biuletyn MiËdzynarodowego Instytutu  Cywilizacji
Pozaziemskiej"?
     - Tak.
     - A  wiËc  co zdaniem  pana  należy  uznaÖ  za  najważniejsze  odkrycie
ostatnich trzynastu lat?
     - Sam fakt Lądowania.
     - Przepraszam?
     -  Sam  fakt  Lądowania stanowi najważniejsze  odkrycie  nie  tylko  na
przestrzeni  ostatnich trzynastu  lat, ale  w całej  historii ludzkości. Nie
jest takie ważne, kim  oni byli,  skąd i po co przybyli, dlaczego tak krŐtko
gościli  u  nas i  co siË  z  nimi stalo pŐźniej.  Najważniejsze,  że  teraz
ludzkośÖ z całą pewnością wie, że nie jest samotna we Wszechświecie. Obawiam
siË, że Instytutowi  Cywilizacji Pozaziemskich już nigdy wiËcej  nie uda siË
dokonaÖ rŐwnie fundamentalnego odkrycia.
     - To wszystko jest ogromnie interesujące, panie  doktorze,  ale  prawdË
mŐwiąc  miałem  na  myśli odkrycia w dziedzinie  techniki.  Odkrycia,  ktŐre
mogłaby wykorzystaÖ nasza ziemska nauka i technika. Przecież wielu wybitnych
uczonych  uważa,  że  materiały znajdujące  siË  w  Strefach Lądowania  mogą
zmieniÖ cały bieg naszej historii.
     - No  cŐż, ja nie należË do zwolennikŐw tego punktu widzenia.  A jeżeli
chodzi o konkretne znaleziska, to przykro mi, ale nie jestem specjalistą.
     - Jednak od  dwŐch lat jest pan konsultantem  Komisji OFIZ,  zajmującej
siË całokształtem spraw związanych z Lądowaniem...
     -  To prawda. Ale  ja  nie  mam  nic wspŐlnego z badaniami  cywilizacji
pozaziemskich.  W   Komisji,  wspŐlnie  z  innymi  kolegami,  reprezentujemy
miËdzynarodowe  środowisko naukowe, kontrolując  wykonanie rezolucji  ONZ  w
sprawie  eksterytorialności  Stref  Lądowania. Brutalnie  mŐwiąc, pilnujemy,
żeby   wszystkim,  co  znajduje  siË   w  Strefach,   dysponował   wyłącznie
MiËdzynarodowy Instytut.
     - Czyżby na te pozaziemskie cuda jeszcze ktoś miał apetyt?
     - Tak.
     - Zapewne ma pan na myśli stalkerŐw?
     - Nawet nie wiem, co to takiego.
     - Tak u  nas,  w  Harmont, nazywają zuchwalcŐw, ktŐrzy na własne ryzyko
przekradają siË do Strefy i wynoszą stamtąd wszystko, co  im wpadnie w rËce.
To nowy, nie znany dotychczas fach.
     - Rozumiem. Nie, to nie leży w naszej kompetencji.
     -  Jasne! Tymi sprawami zajmuje siË  policja. Ale ogromnie chcielibyśmy
wiedzieÖ, co właściwie leży w paÓskiej kompetencji, panie doktorze?
     -  Wiadomo, że istnieje  stały  przemyt przedmiotŐw ze Stref Lądowania.
Materiały  dostają  siË w  rËce  nieodpowiedzialnych jednostek  oraz  całych
organizacji. Nas,  uczonych  i  członkŐw  Komisji, interesują rezultaty tego
przemytu.
     - Czy nie mŐgłby pan wypowiedzieÖ siË bardziej konkretnie?
     -  Wie  pan, lepiej  porozmawiajmy  o  sztuce.  Czy  naprawdË  paÓskich
słuchaczy nie interesuje moja opinia o niezrŐwnanej Qwendy Muller?
     - Ależ  oczywiście!  Ale  najpierw może skoÓczymy z nauką. Czy pan jako
uczony, nie ma czasem ochoty zająÖ siË tymi pozaziemskimi cudami?
     - Jak by to panu powiedzieÖ... Prawdopodobnie.
     -  A wiËc  niewykluczone, że pewnego  piËknego dnia mieszkaÓcy  Harmont
zobaczą swego sławnego rodaka na ulicach miasta?
     - Niewykluczone.




     lat   23,  kawaler.  Laborant  MiËdzynarodowego  Instytutu  Cywilizacji
Pozaziemskich, Filia w Harmont

     Poprzedniego  dnia   wieczorem  stoimy  sobie  z  nim  w  przechowalni.
Wystarczy  zrzuciÖ Kombinezony i można  iśÖ  w miasto, zajrzeÖ do "Barge"  i
wypiÖ coś stosownego dla wzmocnienia duszy  i ciała. Ja stojË ot, tak sobie,
podpieram ścianË, swoje zrobiłem i już trzymam w pogotowiu papierosa,  paliÖ
mi siË chce wściekle  - od dwŐch godzin nie  miałem papierosa w ustach. A on
jakoś  nie  może  rozstaÖ siË  ze  swoimi  skarbami. Załadował  jeden  sejf,
zamknął,  opieczËtował,  teraz  załadowuje  drugi: zdejmuje  z  transportera
"pustaki",  ogląda  każdy  ze  wszystkich stron  (a ciËżkie  są  ścierwa jak
wielkie nieszczËście, każdy  waży sześÖ  i  pŐł kilo) i starannie ustawia na
pŐłkach.
     Okropnie długo  już  wojuje z  tymi "pustakami" i moim skromnym zdaniem
bez  żadnego pożytku dla ludzkości.  Na jego miejscu ja  bym już  dawno olał
sprawË i za te same pieniądze zająłbym siË czymś  innym. Chociaż  z  drugiej
strony,  jeśli siË  zastanowiÖ, taki  "pustak" rzeczywiście jest niezmiernie
zagadkowy, i można  powiedzieÖ -  szemrany. Ile to ja siË ich nadźwigałem, a
wszystko jedno,  za każdym  razem  jak  je  zobaczË,  od  nowa nie  mogË siË
nadziwiÖ. Dwie miedziane okrągłe płytki  wielkości spodeczka,  grube na piËÖ
milimetrŐw, odległośÖ miËdzy płytkami  czterysta  milimetrŐw,  i  oprŐcz tej
odległości niczego miËdzy  płytkami nie  ma. Można tam wsadziÖ rËkË, można i
głowË,  jeżeli  kompletnie  zgłupiałeś  ze   zdziwienia  -  pustka,  pustka,
powietrze. Pomimo to coś miedzy nimi oczywiście byÖ musi, siła jakaś, tak ja
to rozumiem, ponieważ  ani ścisnąÖ tych  płytek,  ani  rozerwaÖ  nikomu  siË
jeszcze nie udało.
     No chłopaki, trudno opisaÖ coś podobnego  komuś, kto tego  nie widział.
Jakoś to  zbyt  proste, szczegŐlnie  jeśli  siË dobrze  przyjrzeÖ i uwierzyÖ
wreszcie własnym oczom. To zupełnie tak samo, jakby komuś opisywaÖ szklankË,
albo nie daj  Boże kieliszek - tylko  palcami wodzisz i  klniesz  w poczuciu
absolutnej  bezsilności.  Dobra,  zakładamy, żeście wszystko  zrozumieli,  a
jeżeli  ktoś nie  zrozumiał, niech  weźmie "Biuletyn"  naszego instytutu - w
każdym numerze znajdzie artykuły o "pustakach" z fotografiami...
     Jednym  słowem  Kirył  już prawie  od roku wojuje  z  tymi "pustakami".
Jestem u niego od  samego początku  i skarz mnie BŐg, jeżeli rozumiem, czego
on siË  po nich  spodziewa, zresztą, jeśli mam byÖ  szczery, nadmiernie  nie
wysilam swego umysłu. Niech najpierw on sam zrozumie,  niech sam rozwiąże tË
łamigłŐwkË, a wtedy, byÖ może, posłucham, co bËdzie miał do  powiedzenia. Na
razie natomiast  jasne  jest  dla mnie jedno -  Kirył musi za  wszelką  cenË
chociaż jednego "pustaka"  wypatroszyÖ, nadgryźÖ kwasami, zgnieśÖ pod prasą,
stopiÖ w piecu. I wtedy wszystko stanie siË dla niego jasne, zdobËdzie sławË
i chwałË,  a cała światowa  nauka  zapłacze  z  zachwytu rzewnymi łzami. Ale
chwilowo, o ile siË orientujË, do tego bardzo jeszcze daleko. Niczego do tej
pory  nie  osiągnął,  uszarpał  siË tylko nieprzytomnie, pozieleniał  nawet,
zrobił siË milczący, wygląda jak chory pies i chyba oczy mu łzawią. Gdyby to
był  ktoś inny,  zaprowadziłbym go  na wŐdkË, a  potem  na  dziwki, żeby  go
rozruszały, a rano  znowu  na wŐdkË  i  znowu  na dziwki,  tylko inne, i  po
tygodniu  czułby siË jak świeżo narodzony  - uszy  do gŐry, gËba od ucha  do
ucha. Tylko, że nie dla Kiryła takie lekarstwo - nawet proponowaÖ nie warto.
     A wiËc stoimy, znaczy siË, w przechowalni, patrzË na  Kiryła, widzË, co
siË z nim dzieje, jakie ma zapadniËte oczy, i tak mi siË go żal robi, że nie
macie  pojËcia.  I  właśnie wtedy  zdecydowałem.  To  znaczy nie  tyle nawet
zdecydowałem, tylko jakby mnie ktoś pociągnął za jËzyk.
     - Słuchaj - mŐwiË - Kirył...
     A Kirył  właśnie stoi i trzyma w  rËku ostatniego "pustaka"  i wpatruje
siË w niego jakby chciał wleźÖ do środka.
     - Słuchaj - mŐwiË - Kiryłl A gdybyś miał pełnego "pustaka", to co?
     - Pełny "pustak"? - powtarza i marszczy brwi, jakbym z nim nagle zaczął
rozmawiaÖ po chiÓsku.
     - No tak  - mŐwiË. - Ta  twoja hydromagnetyczna pułapka, jak jej tam...
obiekt 77-b. Tylko z jakimś niebieskawym paskudztwem w środku.
     WidzË, że zaczyna do niego docieraÖ.  PodniŐsł na mnie oczy, przymrużył
powieki i widzË, że  gdzieś tam, za psimi łzami pojawia  siË jakiś przebłysk
rozumu, jak on sam uwielbia siË wyrażaÖ.
     - Poczekaj - mŐwi. - Jak to pełny? Taki sam jak ten, tylko pełny?
     - Aha.
     - Gdzie?
     Nareszcie. Dotarło. Nadstawił uszu. gËba od ucha do ucha.
     - Chodź - mŐwiË - zapalimy.
     Kirył   żywo  wepchnął   "pustaka"  do  sejfu,   zatrzasnął  drzwiczki,
przekrËcił klucz trzy  i pŐł raza i poszliśmy z powrotem do laboratorium. Za
zwyczajnego "pustaka" Ernest daje czterysta na rËkË, a za pełnego - ja bym z
niego, sukinsyna, siedem skŐr zdarł, ale możecie mi wierzyÖ albo  nie, wtedy
nawet  o tym  nie  pomyślałem, bo  mŐj Kirył, jakby mu  kto w kieszeÓ napluł
biegnie  po  dwa schodki  na gŐrË, nawet zapaliÖ  człowiekowi nie da. Jednym
słowem, wszystko mu  opowiedziałem - Jak  wygląda, gdzie leży  i  jak siË do
niego  najłatwiej dostaÖ. Kirył  od  razu wyciągnął plan, znalazł ten garaż,
zaznaczył go  palcem, spojrzał na  mnie  i,  rzecz  jasna,  od razu wszystko
zrozumiał, zresztą niewiele tu było do rozumienia!
     - Ach,  ty! - mŐwi i uśmiecha siË.  -  Ho cŐż, trzeba iśÖ, najlepiej od
razu jutro rano. O dziewiątej zamŐwiË przepustki i "kalosz", a o  dziesiątej
zmŐwimy paciorek i pŐjdziemy. Co ty na to?
     - Można - odpowiadam. - A kto na trzeciego?
     - A po co trzeci?
     - E,  nie - mŐwiË  - to nie piknik z dziewczynami. A jeśli  coś  ci siË
stanie? To jest Strefa - mŐwiË
     - porządek musi byÖ.
     Kirył lekko siË uśmiechnął, wzruszył ramionami.
     -  Jak  sobie  chcesz! Ty  siË lepiej na  tym znasz.  Pewnie że lepiej!
Kirył, rzecz jasna, przejawiał troskË o człowieka, to znaczy pomyślał o mnie
- obejdziemy  siË bez  trzeciego, pojedziemy we  dwŐjkË, cisza, spokŐj, i ja
bËdË czysty  jak  kryształ.  Tylko że dobrze wiem -  ludzie  z instytutu  we
dwŐjkË do  Strefy nie  chodzą. U nich  jest taki obyczaj: dwaj  robią, co do
nich należy, trzeci zaś siË przygląda, a kiedy go potem zapytają - opowie.
     -  Gdyby to ode mnie zależało, wziąłbym Austina  - mŐwi Kirył. - Ale ty
siË pewnie nie zgodzisz. A może jednak?
     - Nie - mŐwiË. - Tylko nie Austina. Austina weźmiesz innym razem.
     Austin  to  niezły  chłopak, strach  i  odwaga są  w  nim wymieszane  w
odpowiednich  proporcjach,  ale moim zdaniem jest już trefny. Kiryłowi  tego
nie wytłumaczysz, ale ja takie rzeczy widzË - wyobraził sobie, że StrefË zna
i że już wszystko jest w niej dla niego jasne
     -  a to  znaczy, że niedługo bËdziemy  mieli znajomy  pogrzeb.  No i na
zdrowie. Tylko że  ja nie reflektujË. - No dobrze -  mŐwi Kirył - A  Tender?
Tender to jego drugi laborant. Niczego sobie chłop.
     Spokojny.
     - TrochË za stary - mŐwiË. - A poza tym ma dzieci...
     - To nic. On już chodził do Strefy.
     -  Dobrze - mŐwiË.  - niech  bËdzie Tender...  Jednym słowem zostawiłem
Kiryła siedzącego nad planem, a sam poszedłem prościutko do "Barge", bo żreÖ
mi siË chciało nieprzytomnie, a i w gardle mi zaschło.
     Dobra. PrzychodzË nastËpnego  dnia  jak  zwykle  o dziewiątej, pokazujË
przepustkË, a na portierni dyżuruje ten sam tyczkowaty  sierżant,  ktŐrego w
zeszłym roku nieźle obsłużyłem, kiedy po pijaku zaczął siË dowalaÖ do Guty.
     -  CześÖ  - mŐwi do  mnie.  -  Ciebie -  mŐwi - Rudy, szukają po  całym
instytucie... W tym momencie przerywam mu grzecznie.
     -  Dla  ciebie nie jestem żaden Rudy  -  mŐwiË. - I nie  staraj siË  mi
podlizaÖ, szwedzka kłonico.
     - Na miłośÖ boską.  Rudy! - mŐwi sierżant zdumiony. -  Przecież wszyscy
tak ciË nazywają.
     Przed Strefą zawsze jestem roztrzËsiony i jeszcze trzeźwy na dodatek  -
złapałem go za pas i ze  wszystkimi szczegŐłami opowiedziałem mu, kim jest i
dlaczego matka go zrodziła. On splunął, zwrŐcił mi przepustkË i już bez tych
wszystkich czułości mŐwi:
     - Obywatel  Red Shoehart ma niezwłocznie stawiÖ siË u kapitana Herzoga.
Pełnomocnika do Spraw BezpieczeÓstwa.
     -  O właśnie - mŐwiË - to co innego. Ucz siË, sierżancie,  a zostaniesz
lejtnantem.
     A sam myślË: co to znowu? Czego też może chcieÖ ode mnie kapitan Herzog
w  godzinach  pracy?  Dobra, idË  siË stawiÖ. Kapitan  ma gabinet na trzecim
piËtrze,  luksusowy gabinet, i  kraty w oknach  jak  na  policji. Sam  Willy
siedzi za swoim biurkiem, pyka fajkË i uprawia biurokracjË za pomocą maszyny
do  pisania,  a  w kącie grzebie  w stalowym sejfie  jakiś sierżancina, nowy
chyba,  nie znam go. W naszym instytucie tych sierżantŐw  jest wiËcej  niż w
przeciËtnej dywizji i wszyscy tacy dorodni,  krew z  mlekiem - do Strefy nie
muszą chodziÖ, a na wszelkie  zmartwienia  naszego świata plują z  trzeciego
piËtra.
     - DzieÓ dobry -  mŐwiË. - Pan mnie wzywał? Willy  patrzy na mnie jak na
ropuchË, odsuwa
     maszynË, kładzie przed sobą grubą tekturową teczkË i zaczyna przeglądaÖ
papiery.
     - Red Shoehart? - pyta.
     - We własnej osobie - odpowiadam, a śmiaÖ mi siË chce,  że ledwie  mogË
wytrzymaÖ. Taki nerwowy chichot mną trzËsie.
     - Od jak dawna pracujecie w instytucie?
     - Dwa lata, trzeci rok właściwie.
     - Stan cywilny?
     - Samotny - odpowiadam. - Sierota. Na to kapitan odwraca siË do swojego
sierżanta i rozkazuje mu surowym głosem:
     - Sierżancie Lummer,  proszË iśÖ do archiwum i  przynieśÖ  akta  sprawy
numer sto piËÖdziesiąt.
     Sierżant  zasalutował i zniknął, a  Willy zamknął teczkË i tak posËpnie
pyta:
     - Znowu to samo?
     - Co znowu?
     - Sam  dobrze wiesz.  MowË  materiały przyszły  w twojej sprawie.  Tak,
myślË.
     - A skąd te materiały?
     Willy zasËpił siË i ze złością zaczął tłuc swoją fajką o popielniczkË.
     - To nie twoja rzecz  -  mŐwi. - Ostrzegam ciË, bo  znamy  siË  nie  od
dzisiaj  - rzuÖ to wszystko i to  raz na zawsze.  Jak ciË  drugi raz złapią,
sześcioma miesiącami  siË nie wymigasz. A z Instytutu wylecisz natychmiast i
to na wieki wiekŐw, rozumiesz?
     - Rozumiem - mŐwiË - to akurat  rozumiem dobrze, nie rozumiem tylko, co
za ścierwo na mnie doniosło...
     Ale kapitan  znowu patrzy  na mnie  ołowianym  spojrzeniem,  pogwizduje
pustą fajką  i grzebie  w  swoich papierach.  To  znaczy, że wrŐcił sierżant
Lummer z aktami sprawy numer sto piËÖdziesiąt.
     - DziËkujË, Shoehart - mŐwi kapitan Willy  Herzog o przezwisku Tucznik.
- To wszystko, co chciałem usłyszeÖ.
     No a  ja poszedłem do szatni, przebrałem  siË w  kombinezon, zapaliłem,
przez cały czas myślË - skąd ten swąd? Jeżeli z instytutu, to przecież lipa,
nikt tu o mnie nic nie wie i wiedzieÖ nie może. A jeżeli przyszedł papier  z
policji... to o czym  oni mogą tam  wiedzieÖ, prŐcz moich starych  spraw?  A
może  Ścierwnik wpadł?  To bydlË,  żeby  samemu siË wykrËciÖ,  rodzoną matkË
sprzeda.  Ale  przecież  i  Ścierwnik  nic o mnie  teraz  nie wie. Myślałem,
myślałem,  nic mądrego  nie  wymyśliłem i  postanowiłem  nie zawracaÖ  sobie
głowy! Ostatni raz  byłem  w  Strefie nocą trzy  miesiące temu,  prawie cały
towar już opyliłem  i  prawie  wszystkie pieniądze wydałem,  teraz mogą mnie
łapaÖ do sądnego  dnia. Ale kiedy już  szedłem  po schodach  na  gŐrË, nagle
spłynËło na mnie olśnienie, i  to takie, że wrŐciłem do szatni,  usiadłem  i
znowu zapaliłem. Wychodziło na to, że do  Strefy dzisiaj iśÖ nie  mogË, i to
pod  żadnym pozorem. Ani jutro nie mogË, ani  pojutrze. Wychodziło na to, że
gliny znowu mnie  mają  na oku, że nie zapomnieli  o  mnie, a  jeżeli  nawet
zapomnieli, to ktoś im właśnie przypomniał. Obecnie to już zresztą nieważne,
kto mianowicie. Każdy stalker, jeżeli tylko nie upadł  na głowË, wie, że  go
śledzą. Teraz muszË siedzieÖ cicho w najciemniejszym kącie, jaki  uda mi siË
znaleźÖ. Jaka znowu Strefa? Ja  tam  nawet z przepustką od ilu już  miesiËcy
nie byłem! Czego siË czepiacie uczciwego laboranta?
     Obmyśliłem to  wszystko i nawet jakby pewną ulgË uczułem,  że nie muszË
dzisiaj iśÖ do Strefy. Tylko
     jakby  o  tym  możliwie delikatnie  zawiadomiÖ Kiryła?  Powiedziałem mu
wprost:
     - Do Strefy nie idË. Jakie bËdą dalsze polecenia?
     Na te  słowa Kirył  oczywiście wybałuszył na mnie oczy. Potem widocznie
dotarło  do  niego,  bo  wziął  mnie  za  łokieÖ,  zaprowadził   do  swojego
gabineciku, posadził przy swoim  biurku, a  sam  usiadł  obok  na parapecie.
Zapaliliśmy. Milczymy, nastËpnie Kirył pyta mnie ostrożnie:
     - Czy coś siË stało. Red? No i co ja mam powiedzieÖ.
     -  Nie  -  mŐwiË  - nic  siË nie stało. A  wiesz, przerżnąłem wczoraj w
pokera dwadzieścia zielonych - ten Nunnun gra jak stary...
     - Poczekaj - mŐwi Kirył. - Ty co, rozmyśliłeś siË?
     Aż stËknąłem z wysiłku.
     - Nie  mogË  -  mŐwiË do  niego,  a sam  aż zËby zaciskam.  - Nie mogË,
rozumiesz? Przed chwilą wezwał mnie do siebie Herzog.
     Kirył  oklapł.  Znowu  wyglądał  jak pŐłtora nieszczËścia, i znowu miał
oczy  chorego  pudla.  Westchnął tak  jakoś  spazmatycznie,  zapalił  nowego
papierosa od starego niedopałka i mŐwi cicho:
     - Możesz mi wierzyÖ. Red, że ja nikomu słowa nie powiedziałem.
     - Daj spokŐj - mŐwiË. - To nie o ciebie chodzi.
     - Ja nawet Tenderowi jeszcze nie powiedziałem. Wypisałem  mu przepustkË
i nawet nie zapytałem go, czy pŐjdzie z nami, czy nie...
     Ja  milczË, siedzË i palË. I śmiaÖ mi siË chce i płakaÖ, nic biedak nie
rozumie.
     - A czego chciał od ciebie Herzog?
     - Nic specjalnego - mŐwiË. - Ktoś na mnie doniŐsł i to wszystko.
     Popatrzył na mnie  jakoś dziwnie, zeskoczył z parapetu i zaczął chodziÖ
po swoim gabineciku tam i z powrotem. Kirył biega po gabinecie, a ja siedzË,
dmucham dymem i milczË, głupio mi, że tak idiotycznie to wszystko wyszło
     - ślicznie go wyleczyłem  z melancholii, szkoda gadaÖ. A czyja to wina?
Wyłącznie moja.  Pokazałem dziecku czekoladkË, a czekoladka jest  schowana w
zaczarowanej skrzyni, a skrzyni  pilnuje  zły  czarodziej... W  tym momencie
Kirył przestaje biegaÖ, staje  obok mnie, patrzy gdzieś w bok, widaÖ,  że mu
głupio, i pyta:
     - Słuchaj, Red, a ile może kosztowaÖ taki pełny "pustak"?
     Z  początku  nie  zrozumiałem, z  początku  pomyślałem, że  on liczy na
kupienie gdzieś takiego  "pustaka", tylko że gdzie tam coś podobnego kupisz,
byÖ może jeden jedyny na całym świecie stoi w tamtym garażu, zresztą tak czy
tak, pieniËdzy by  mu nie starczyło,  skąd u niego  pieniądze  - zagraniczny
specjalista  i to  jeszcze z  Rosji. A  potem  raptem  jakby we  mnie piorun
strzelił - to znaczy że on, draÓ, myśli, że  ja  dla  forsy?! Ach ty, myślË,
sukinsynu,  za kogo ty mnie bierzesz?! Już nawet usta otworzyłem, żeby mu to
wszystko powiedzieÖ. I zająknąłem siË. Bo co innego, mŐwiąc otwarcie, miał o
mnie myśleÖ? Stalker to stalker, nie  ma co robiÖ  błËkitnych oczu, pokażcie
mu tylko forsË, za forsË stalker własnym  życiem zahandluje. Tak to  właśnie
teraz  wygląda, że  wczoraj  zarzuciłem przynËtË,  a dzisiaj  zabieram mu ją
sprzed nosa,  cenË podbijam. Aż mi  jËzyk stanął kołkiem  od  tych myśli,  a
Kirył patrzy  na mnie  badawczo,  oczu ze mnie  nie  spuszcza i widzË w tych
oczach  nawet nie  pogardË,  a  jakby  nawet  jakieś  zrozumienie.  I  wtedy
spokojnie mu wszystko wytłumaczyłem.
     - Do  garażu - mŐwiË -  jeszcze nikt z przepustką nie chodził. Droga do
niego nie jest  jeszcze  oznakowana, wiesz  o  tym.  Teraz  pomyśl,  wracamy
stamtąd i twŐj Tender zaczyna wszystkim opowiadaÖ, jak to zasunËliśmy prosto
do garażu, zabraliśmy co trzeba i z powrotem do  domu.  Jakbyśmy skoczyli do
sklepu naprzeciwko. I dla każdego bËdzie jasne -
     mŐwiË - że z gŐry wiedzieliśmy, dokąd i po co idziemy. A to znaczy,  że
ktoś nam dał cynk. A już  kto  z nas  trzech  - komentarze  chyba zbyteczne.
Rozumiesz, czym to dla mnie pachnie?
     SkoÓczyłem  swoje przemŐwienie,  spojrzeliśmy sobie  głËboko  w oczy  i
milczymy.  Potem  nagle Kirył klasnął w rËce,  zatarł  dłonie i  niby  raźno
oznajmia:
     - No cŐż, jak nie to nie. Rozumiem ciË. Red, i nie potËpiam. PŐjdË sam.
A nuż wszystko dobrze siË skoÓczy... nie pierwszy raz.
     Rozłożył  plan na parapecie oparł siË o niego  łokciami, przygarbił,  i
cała jego dziarskośÖ z miejsca wyparowała. SłyszË, jak mruczy do siebie:
     - Sto  dwadzieścia metrŐw...  nawet sto  dwadzieścia dwa... i jeszcze w
samym garażu... Nie, nie wezmË Tendera. Jak myślisz. Red może nie warto braÖ
Tendera? Jak by nie było, ma dwoje dzieci...
     - Samego ciË nie puszczą - mŐwiË.
     - Wypuszczą  - mruczy  - znam wszystkich sierżantŐw... i lejtnantŐw też
znam... nie podobają mi siË te ciËżarŐwki! Trzynaście lat pod gołym niebem i
ciągle jak nowe... Dwadzieścia krokŐw dalej cysterna - zardzewiała, dziurawa
jak sito, a one jakby prosto z fabryki... Och, ta Strefa!
     UniŐsł głowË znad planu i zapatrzył siË w okno. I ja też  spojrzałem  w
okno. Szyby w  naszych oknach są grube, solidne, a za szybą Strefa - matula,
oto ona, dwa kroki stąd, z dwunastego piËtra widaÖ ją jak na dłoni...
     Tak popatrzeÖ  na nią - niby ziemia jak ziemia. SłoÓce  ją ogrzewa tak,
jak  ogrzewa całą  resztË ziemi i niby nic siË nie  zmieniło,  niby wszystko
wygląda  tak  samo,  jak  trzynaście  lat  temu.  Gdyby  nieboszczyk   tatuś
popatrzył,  toby nic  specjalnego  nie  zauważył,  może  tylko  by  zapytał,
dlaczego fabryka nie dymi.  strajkują czy co? Stożkowate hałdy żŐłtej ziemi,
nagrzewnice blikują na słoÓcu,  szyny, szyny,  szyny, na szynach lokomotywa,
za nią wagoniki, platformy...
     Przemysłowy krajobraz, jednym słowem.  Tylko ludzi nie ma.  Ani żywych,
ani martwych. A oto i garaż widaÖ
     - długa szara gąsienica, brama na oścież, na parkingu stoją ciËżarŐwki.
Trzynaście lat stoją i nic siË z nimi nie  dzieje. To Kirył bystrze zauważył
- głŐwka  pracuje.  Nie  daj Boże miËdzy dwa samochody siË pchaÖ,  samochody
trzeba z  daleka obchodziÖ...  tam jest jedna taka  szczelinka  w  asfalcie,
jeśli  oczywiście od tamtego czasu cierniem  nie  zarosła... Sto dwadzieścia
metrŐw  -  odkąd  on liczy? A, chyba od  ostatniego znaku. Słusznie, stamtąd
wiËcej  nie  bËdzie. Brawo okularnicy, nie na darmo chleb jedzą... Patrzcie,
oznakowali  drogË  do  samego  wysypiska, i  to  jak  chytrze!  O,  tu  jest
rozpadlina,  w ktŐrej  Zgnilec  znalazł wieczny  spoczynek,  wszystkiego dwa
metry od ich drogi... A przecież ostrzegał wtedy Kosmaty Zgnilca
     - trzymaj siË, idioto, z daleka od dołŐw, bo nie bËdzie czego do trumny
włożyÖ...  I miał  świËtą  racjË, nawet  żadna  trumna nie była potrzebna...
Kiedy idziesz do Strefy, to sobie zakonotuj: z towarem wrŐciłeś - cud boski,
z życiem uszedłeś - daj na  mszË, kula patrolu  - fart, a cała reszta -  jak
los zdarzy.
     Spojrzałem na Kiryła  i widzË, że mnie  spod  oka obserwuje. I twarz ma
taką, że w tym momencie  wszystkie moje mocne postanowienia diabli wziËli. A
niech ich wszystkich, myślË, szlag trafi, co właściwie mogą mi zrobiÖ? Kirył
już w ogŐle mŐgł nic nie mŐwiÖ, ale powiedział.
     - Shoehart  - mŐwi. -  Z  oficjalnych, podkreślam, z oficjalnych źrŐdeł
otrzymałem  informacjË,  że  zbadanie garażu  może  przynieśÖ  nauce ogromną
korzyśÖ.  W  związku  z  tym  powstał  projekt  wyprawy  do  garażu.  PremiË
gwarantujË. - I uśmiecha siË, jakby wygrał sto tysiËcy.
     -  A z jakich to oficjalnych źrŐdeł  pochodzi ta informacja?  - pytam i
też uśmiecham siË jak idiota.
     -  Z  poufnych źrŐdeł  -  odpowiada. - Ale  panu mogË  powiedzieÖ...  -
przestał siË uśmiechaÖ i zasËpił siË. - Powiedzmy od doktora Douglasa.
     - Aha - mŐwiË - od doktora Douglasa... A od ktŐrego to Douglasa?
     - Od  Sama  Douglasa  - odpowiada  sucho. -  Od  tego,  ktŐry zginął  w
ubiegłym roku.
     Aż mnie dreszcz przeszedł. A żeby ciË! Kto przed wyjściem mŐwi o takich
rzeczach? Możesz tym okularnikom  kołki na głowie ciosaÖ  -  nic do nich nie
dociera... Złamałem niedopałek w popielniczce i mŐwiË:
     - Dobra. Gdzie twŐj Tender? Długo jeszcze bËdziemy na niego czekaÖ?
     Jednym słowem na ten temat wiËcej nie rozmawialiśmy. Kirył zadzwonił na
bazË  transportową,  zamŐwił  "latający  kalosz", a ja  wziąłem  plan,  żeby
zobaczyÖ,  co oni tam  narysowali.  Zupelnie nieźle narysowali, w normie. Na
podstawie fotografii z lotu ptaka, w dużym powiËkszeniu. WidaÖ nawet bieżnik
na  oponie,  ktŐra leży pod bramą  garażu. Ech, ile by  każdy stalker dał za
taki  plan...  a zresztą, na  jaką cholerË  zda  siË  plan  po  nocy,  kiedy
pokazujesz gwiazdom zadek i własnych rąk nie możesz zobaczyÖ.
     A  tymczasem  objawił  siË i  Tender.  Czerwony,  zadyszany.  CŐrka  mu
zachorowała,  musiał  lecieÖ  po  lekarza, no  a my  uraczyliśmy  go radosną
wiadomością -  idziemy  do Strefy.  Z początku nawet  o  sapaniu  zapomniał,
biedactwo. "Jak to do Strefy?  - mŐwi - Dlaczego właśnie ja?" Jednakże kiedy
usłyszał o  podwŐjnej  premii  i  o  tym,  że  Red  Shoehart  rŐwnież idzie,
oprzytomniał i znowu zaczął sapaÖ.
     Jednym  słowem  zeszliśmy  we trŐjkË  do "buduaru".  Kirrył poleciał po
przepustki, pokazaliśmy je jeszcze jednemu sierżantowi, a ten sierżant wydał
nam skafandry. Trzeba przyznaÖ,  że to wyjątkowo pożyteczny wynalazek. Gdyby
go  tak jeszcze przefarbowaÖ z czerwonego na  jakiś inny bardziej odpowiedni
kolor.
     Każdy stalker wyłoży  za taki skafander piËÖset zielonych bez zmrużenia
oka.  Już dawno  przysiągłem  sobie, że stanË na uszach  i gwizdnË chociażby
jeden. Ma pierwszy rzut oka niby nic specjalnego, skafander jak dla  nurka i
hełm jak  dla nurka,  z przodu przezroczysty. Może  nawet nie jak u nurka, a
raczej  jak u lotnika  w  samolotach naddżwiËkowych albo jak  u  kosmonauty.
Lekki, wygodny, nigdzie nie ciśnie i nie pocisz siË w nim  z gorąca. W takim
skafandrze  można  iśÖ  choÖby  w  ogieÓ  i  też żaden  gaz  do  środka  nie
przeniknie,  nawet  kula. jak mŐwią,  go nie przebije. Oczywiście i ogieÓ, i
jakiś  tam  iperyt,  i kula karabinowa - to wszystko  jest  nasze, ziemskie,
ludzkie. W  Strefie  niczego takiego  nie ma,  w Strefie nie tego trzeba siË
baÖ. Zresztą, co tu gadaÖ, i  w tych skafandrach ludzie też giną  jak muchy.
Inna  sprawa, że bez  skafandrŐw  może byłoby jeszcze  gorzej. Od "ognistego
puchu"  na przykład skafandry  zabezpieczają na sto  procent,  i  od pluniËÖ
"diabelskiej kapusty"... no,
     dobra.
     Wleźliśmy w skafandry, przesypałem mutry z woreczka do bocznej kieszeni
i  przemaszerowaliśmy  przez cały teren instytutu  do wyjścia w StrefË. Taki
jest u  nich obyczaj! niech widzą  - oto żołnierze nauki  idą składaÖ  swoje
życie na ołtarzu wiedzy, ludzkości i Ducha ŚwiËtego, amen. I rzeczywiście we
wszystkich oknach aż do czternastego piËtra stoją, wspŐłczują, tylko jeszcze
brakuje powiewających chusteczek i orkiestry.
     -  RŐwnaj  krok  -  mŐwiË do  Tendera.  - Kałdun  wciągnij, nieszczËsny
łamago! WdziËczna ludzkośÖ nie zapomni o tobie!
     Spojrzał na mnie i widzË, że mu nie w głowie żarty. I słusznie  - jakie
tam żarty! Ale kiedy idziesz do  Strefy, to już jedno z dwojga: albo płakaÖ,
albo  siË  śmiaÖ, a ja jeszcze nigdy w  życiu  nie  płakałem.  Spojrzałem na
Kiryła. nie  powiem, trzyma  siË nieźle,  tylko wargami  porusza,  jakby siË
modlił.
     -  Modlisz siË? - pytam. - MŐdl siË -  mŐwiË - mŐdl! Im dalej w StrefË,
tym bliżej do nieba...
     - Co? - pyta, bo nie dosłyszał.
     - MŐdl sie! - krzyczË. - StalkerŐw wpuszczają do nieba bez kolejki!
     Wtedy Kirył  siË uśmiechnął  i poklepał mnie po plecach, niby - nie bŐj
siË nic, ze mną nie zginiesz, a w ogŐle raz kozie śmierÖ. Zabawny facet, jak
Boga kocham.
     Oddaliśmy przepustki ostatniemu sierżantowi. Tym razem w drodze wyjątku
okazał  siË  lejtnantem,  znam  go  zresztą, jego ojciec handluje w Rexopolu
nagrobkami. "Latający kalosz" już na nas czeka, chłopcy z bazy podstawili go
pod samą wartowniË. Wszystko już jest na miejscu - i "pogotowie  ratunkowe",
i  straż pożarna, i nasza  waleczna  gwardia, nieustraszeni  ratownicy, kupa
spasionych darmozjadŐw ze swym helikopterem. PatrzeÖ na nich nie mogË!
     Wleźliśmy do "kalosza", Kirył usiadł przy sterach i mŐwi do mnie:
     - No, Red, obejmuj dowodzenie.
     Bez zbËdnego pośpiechu rozpiąłem zamek  błyskawiczny na piersi, wyjąłem
zza pazuchy  manierkË, golnąłem  jak należy, zakrËciłem zakrËtkË i schowałem
manierkË  z powrotem. Bez tego nie potrafiË. KtŐry to już raz idË do Strefy,
a bez tego nie mogË. Tamci dwaj patrzą na mnie, czekają.
     - A wiËc  tak - mŐwiË. - Wam  nie proponujË,  dlatego  że idziemy razem
pierwszy raz i nie  wiem, jak na was  działa alkohol. Regulamin bËdzie taki:
wszystko, co powiem, wykonywaÖ natychmiast i bez gadania. Jeżeli ktoś zagapi
siË albo zacznie jakieś tam pytania zadawaÖ - bËdË prał czym popadnie, za co
z gŐry przepraszam, na przykład tobie, panie Tender, powiem: staÓ  na rËkach
i idź naprzŐd. I w tejże chwili pan Tender musi zadrzeÖ swoją ciËżką dupË do
gŐry i  robiÖ, co  mu  kazano. A nie posłuchasz, to, byÖ może, swojej chorej
cŐreczki  nigdy wiËcej  w życiu nie  zobaczysz. Rozumiesz?  Ale  już ja  siË
zatroszczË, żebyś ją zobaczył.
     - Ty,  Red, tylko  nie zapomnij powiedzieÖ - chrypi Tender,  a już jest
cały czerwony, widzË, jak siË  poci  i wargi  mu kłapią.  -  Ja nie tylko na
rËkach, na zËbach pŐjdË, gdzie każesz, nie jestem nowicjuszem, wiesz o tym.
     -  Dla mnie  obaj  jesteście  nowicjusze -  mŐwiË -  a  powiedzieÖ  nie
zapomnË, spokojna głowa. Aha, umiesz prowadziÖ "kalosz"?
     - Umie - odpowiada Kirył - dobrze prowadzi.
     - Jak dobrze,  to dobrze - mŐwiË.  -  W takim razie - z Bogiem! OpuściÖ
przyłbice! Mała naprzŐd, ściśle  według znakŐw,  wysokośÖ  trzy  metry. Przy
dwudziestym siŐdmym słupku - przystanek.
     "Kalosz"  wystartował  i  Kirył na  wysokości  trzech metrŐw dał  "mała
naprzŐd", a ja nieznacznie odwrŐciłem głowË i leciutko dmuchnąłem przez lewe
ramiË.  WidzË  -  gwardziści -  ratownicy  wsiedli  do swojego  helikoptera,
strażacy  z  szacunkiem stanËli na  bacznośÖ, lejtnant w  drzwiach  wartowni
salutuje nam, idiota nieszczËsny - a nad nimi wszystkimi wisi wielki plakat,
już  dobrze wypłowiały: "Serdecznie witamy, szanowni  Przybysze"! Tender już
zebrał siË w sobie, żeby im wszystkim pomachaÖ rËką na pożegnanie, ale ja mu
tak  przysunąłem   piËścią   w  bok,  że   od   razu  zapomniał   o   swoich
arystokratycznych   manierach.  Ja   Ci  pokażË,  durniu,  pożegnaÓ  mu  siË
zachciało!
     PopłynËliśmy.
     Po   lewej  mieliśmy   instytut,  po  prawej  Kwartał   Zadżumionych  i
posuwaliśmy siË od znaku do znaku, samym środkiem ulicy. Och, dawno Już nikt
po tej ulicy nie jeździł ani  nie chodził! Asfalt popËkał, pËkniËcia zarosty
trawą, ale to jeszcze była nasza, zwykła trawa, ludzka i normalna. A tam, na
chodniku, po lewej rËce, rosły już czarne ciernie, i po tych cierniach  było
widaÖ, jak  precyzyjnie Strefa  sama siebie wyznacza -  czarne zarośla  przy
samej jezdni,  jakby  kto  nożem  uciął nie,  jednak ci  przybysze  to  byli
przyzwoici  faceci, narozrabiali  paskudnie, to prawda, ale  sami wyznaczyli
sobie granicË. Przecież nawet "ognisty puch" na naszą  stronË ze Strefy  nie
leci, chociaż, zdawałoby siË, wiatr go nosi we wszystkie strony...
     Domy w Kwartale  Zadżumionych są  oblazłe, martwe, ale  szyby w  oknach
prawie  wszËdzie  ocalały,  tylko  zarosły brudem  i dlatego  wyglądają  jak
oślepłe. Ale nocą,  kiedy  czołgasz  siË tamtËdy,  widaÖ  dobrze światełka w
mieszkaniach,  jakby ktoś  palił  suchy spirytus. Takie  niebieskawe  jËzyki
płomyczkŐw. To "czarci pudding" zieje z piwnic. Ale jeżeli patrzeÖ ot  tak -
bloki  jak bloki,  wymagają, rzecz  jasna, remontu, ale nic  nadzwyczajnego,
tylko ludzi  nie  widaÖ. W tym  domu z czerwonej  cegły  mieszkał,  nawiasem
mŐwiąc,  nasz nauczyciel  rachunkŐw  o dźwiËcznym przezwisku Przecinek.  Był
koszmarnym  nudziarzem i w życiu mu siË nie powiodło,  druga żona odeszła od
niego przed samym  Lądowaniem, a cŐrka miała bielmo na jednym oku, pamiËtam,
że dokuczaliśmy jej bez miłosierdzia. Kiedy siË zaczËła panika. Przecinek ze
wszystkimi z tego kwartału w  samych gaciach biegł aż  do  mostu -  dziesiËÖ
kilometrŐw bez  zatrzymywania.  Potem  długo  chorował, skŐra  mu  zlazła  i
paznokcie.  Wszyscy, ktŐrzy  mieszkali  w  Kwartale,  no  powiedzmy,  prawie
wszyscy,  identycznie  chorowali i dlatego teraz tak siË  właśnie  nazywa  -
Kwartał Zadżumionych. niektŐrzy umarli, ale przeważnie starsi, i to  też nie
wszyscy. Ja na przykład myślË, że oni  umarli przede wszystkim ze strachu, a
nie  z powodu choroby.  To było straszne. Kto  mieszkał w tym  kwartale, ten
chorował. A  w tamtych trzech - ludzie ślepli. Teraz te kwartały tak właśnie
siË nazywają - Pierwszy Ociemniały,  Drugi Ociemniały...  Ślepli zresztą nie
do koÓca,  a tylko tak trochË,  coś w rodzaju kurzej  ślepoty.  Co  ciekawe,
opowiadają, że nie oślepli od jakiegoś błysku czy wybuchu, chociaż mŐwią, że
wybuchy też były, ale od strasznego łoskotu. Zagrzmiało, mŐwią, z taką siłą,
że od  razu  nas  oślepiło.  Lekarze tłumaczą  im,  jak  komu dobremu  -  to
niemożliwe, przypomnicie  sobie  dobrze! Nie, uparli siË,  to był  wyjątkowo
silny  grzmot i od niego wlaśnie oślepliśmy. A  żeby  było  śmieszniej, nikt
prŐcz nich żadnego grzmotu nie słyszał.
     Tak. wygląda tu,  jakby nic  siË nie stało. O, tam stoi  szklany kiosk,
caluteÓki. Dziecinny wŐzek w bramie, nawet pościel  zdaje siË, jest  jeszcze
czysta...  Tylko  te  anteny  zarosły  jakimiś  wiechciami  na  podobieÓstwo
morskiej trawy. Okularnicy na tË trawË  dawno  zËby sobie ostrzą. CiekawośÖ,
rozumiecie,  co to za trawa - nigdzie indziej czegoś podobnego nie ma, tylko
w  Kwartale Zadżumionych i  tylko na antenach. A co najważniejsze - tuż obok
instytutu,  pod samymi oknami. W zeszłym roku wpadli  na świetny  pomysł,  z
helikoptera opuścili kotwiczkË  na stalowej linie,  zaczepili jeden wiecheÖ.
Tylko  pociągnËli, nagle psz-sz-sz! Patrzymy - antena dymi, kotwiczka dymi i
lina też  dymi, i to zdrowo. I  dymi  siË to wszystko nie normalnie, tylko z
takim jakimś  jadowitym sykiem  - wypisz, wymaluj grzechotnik.  No a  pilot,
chociaż lejtnant, szybko pokapował, co i jak, rzucił linË, a sam dał dËba...
O,  tam  właśnie wisi  ta  lina, prawie do  samej ziemi zwisa  i  cała trawą
zarosła...  I  tak  powolutku, powolutku  dopłynËliśmy do  koÓca  ulicy,  do
zakrËtu. Kirył spojrzał na mnie - skrËcaÖ? Machnąłem mu rËką
     - na pierwszym  biegu! Nasz "kalosz" skrËcił  i wolniutko popłynął  nad
ostatnimi  metrami  ludzkiej  ziemi. Trotuar zbliża  siË, zbliża  i już cieÓ
naszego "kalosza" padł na czarne ciemiË... Koniec. To już Strefa! I od  razu
mrŐz po skŐrze... Za każdym razem  tak mnie trzËsie i do tej  pory nie wiem,
czy to Strefa  mnie tak wita, czy nerwy stalkera  wysiadają. Za każdym razem
obiecujË sobie, że jak wrŐcË, to  zapytam, czy z innymi dzieje siË podobnie,
i za każdym razem zapominam.
     No dobra, pełzniemy  sobie wolniutko nad byłymi ogrŐdkami,  silnik  pod
stopami  huczy  rŐwno,  spokojnie - no,  myślË, on  ma  najmniej powodŐw  do
niepokoju.  I w tej właśnie  chwili mŐj Tender nie wytrzymał. Nie zdążyliśmy
nawet  dotrzeÖ  do pierwszego  słupka, jak nagle  zaczął gadaÖ. Ho  tak, jak
zwykle żŐłtodzioby  gadają w Strefie - ząb na ząb facetowi nie trafia, serce
zamiera,  człowiek nie wie, co siË z nim  dzieje, wstydzi siË okropnie i nie
może siË opanowaÖ. Moim zdaniem  to coś w rodzaju kataru: choÖ siË powieś, z
nosa leje siË i leje. Czego to oni nie  wygadują! To jeden z drugim  zacznie
siË  zachwycaÖ  krajobrazem,  to zacznie  wykładaÖ  swoje  teorie  na  temat
przybyszŐw  albo w ogŐle truje  coś bez sensu i  już nie jest  w stanie  siË
zatrzymaÖ,  tak  jak  teraz Tender o  swoim nowym  garniturze.  Ile za niego
zaplacił i jaka cienka wełna, i jak mu krawiec guziki zmieniał...
     - Zamknij siË - mŐwiË.
     Tender popatrzył na mnie baranim wzrokiem, bezgłośnie poruszył wargami,
i  znowu:  ile jedwabiu poszło na  podszewkË. A ogrŐdki już  siË koÓczą, pod
nami gliniaste pole, gdzie  dawniej  było wysypisko  śmieci, i  czujË, jakby
jakiś wiaterek powiał. Przed chwilą  żadnego wiatru nie  było, a teraz nagle
powiało, kurz siË unosi i zdaje mi siË, że coś słyszË.
     - Milcz,  ścierwo - mŐwiË  do Tendera.  nie, w  żaden  sposŐb nie  może
przestaÖ. Teraz znowu o włosiance zaczyna, no jeżeli tak, to przepraszam.
     - StŐj - mŐwiË do Kiryła.
     Kirył natychmiast hamuje.  Zuch,  ma szybki  refleks. BiorË Tendera  za
ramiË, obracam go do siebie i z całej siły w przyłbicË. Rąbnął, biedak nosem
w szybË, oczy  zamknął i zamilkł. I jak tylko zamilkł, usłyszałem: tr-r-r...
tr-r-r... tr-r-r...  Kirył popatrzył na mnie,  zacisnął szczËki, wyszczerzył
zËby. PokazujË  mu rËką, stŐj, stŐj,  na miłośÖ boską,  nie ruszaj siË.  Ale
przecież on też słyszy to trzeszczenie i jak  każdego nowicjusza natychmiast
korci go, żeby coś robiÖ, żeby działaÖ. "Tylny bieg?" - szepce. Rozpaczliwie
krËcË  głową,  potrząsam piËścią przed samym jego hełmem  - uspokŐj  siË, do
cholery. Ech, mamo kochana, z tymi nowymi nie wiadomo co począÖ, czy na pole
uważaÖ,  czy na nich.  I w tym momencie zapomniałem  o wszystkim.  Nad  kupą
wiekowych  śmieci,  nad  potłuczonym  szkłem,  nad  strzËpami  starych szmat
zafalowało takie jakieś drżenie,  migotanie takie,  no prawie tak, jak  drga
gorące  powietrze  latem  nad  pokrytym  blachą   dachem,  przepełzło  przez
wzniesienie  i  szło,  szło, prosto  na  nas,  tuż  obok  słupka,  nad drogą
zatrzymało siË, postało z pŐł sekundy - czy może mi siË tak tylko wydało - i
pociągnËło w  pole, za krzaki, za zgniłe parkany, tam,  na cmentarz  starych
samochodŐw.
     Niech  ich  diabli  wezmą,  okularnikŐw!  Musieli  długo  myśleÖ,  żeby
wyznaczyÖ drogË wprost nad wykopem! A  ja  też jestem  dobry.  Gdzie  miałem
oczy, kiedy zachwycałem siË ich kretyÓską mapą?
     - Teraz mała naprzŐd - mŐwiË do Kiryła.
     - A co to było?
     - Diabeł go tam wie! Było  i  nie ma, i Bogu  dziËki. A ty siË zamknij,
jeżeli ciË mogË o coś prosiÖ. Teraz nie jesteś człowiekiem, rozumiesz? Teraz
jesteś maszyną, moim sterem...
     Tu siË tropnąłem, że i u mnie chyba zaczyna siË słowny katar.
     - DosyÖ  tego - mŐwiË. -  Ani słowa wiËcej. KrŐlestwo za  jeden łyk. Do
chrzanu te  wszystkie skafandry, tyle wam powiem. Bez skafandra dziËki Bogu,
parË lat przeżyłem i  mam nadziejË przeżyÖ drugie tyle, a bez solidnego łyku
czegoś mocniejszego w takiej chwili... No, trudno!
     Wietrzyk jakby ucichł, nic podejrzanego nie słychaÖ, tylko silnik huczy
tak  monotonnie, spokojnie. A  dookoła  słonce,  a dookoła upał...  odblaski
światła... wszystko  jakby  szło normalnie, słupki na dole przepływają jeden
za drugim. Tender milczy, Kirył milczy, wyrabiają  siË chłopcy, nie martwcie
siË, kochani, w Strefie  też można żyÖ przy odrobinie wprawy. A oto i słupek
z numerem dwadzieścia siedem - żelazny prËt, a na nim czerwone koło z dwŐjką
i siŐdemką. Kirył  spojrzał  na  mnie, skinąłem  mu  glową  i  nasz "kalosz"
stanął.
     Wszystko  do  tej  pory to  było małe  piwo. Teraz  nic, tylko  spokŐj.
ŚpieszyÖ siË nie  mamy dokąd, wiatru  nie ma, widocznośÖ dobra, wszystko jak
na dłoni. WidaÖ wykop, w ktŐrym  Zgnilec  znalazł zasłużony  spoczynek - coś
kolorowego jakby tam  leży, może  to  jego łachy. Parszywy był  typ.  Panie,
zmiłuj  siË nad jego grzeszną duszą, chciwy, głupi, niechlujny, tylko takich
Ścierwnik  Barbridge widzi na  kilometr i zgarnia pod swoje  skrzydła... a w
ogŐle to Strefa nie pyta, dobry jesteś czy zly, i wychodzi na to,  że trzeba
ci podziËkowaÖ,  Zgnilec, głupi byłeś, nawet twego prawdziwego imienia  nikt
nie pamiËta, a mądrym ludziom  pokazałeś drogË...  Tak. Oczywiście najlepiej
byłoby teraz dotrzeÖ do asfaltu.  Asfalt jest rŐwny, gładki, wszystko na nim
widaÖ i tam jest ta znajoma  szczelina. Tylko że bardzo mi siË nie  podobają
te  pagŐreczki! Odyby  lecieÖ prosto nad asfaltem, trzeba by przejśÖ jak raz
nad nimi. Widzisz je, stoją, zapraszają.  Nie, moje  drogie, miËdzy  wami ja
nie przejdË. Drugie przykazanie stalkera - albo  z lewej, albo z prawej musi
byÖ czysto  co  najmniej  na  sto  krokŐw.  A  nad  tym  lewym  pagŐreczkiem
przelecieÖ  można...  Co prawda  nie wiem, co tam za  nim siË  kryje. Na ich
planie, jak sobie przypominam, niczego nie było. Ale kto wierzy planom?
     - Słuchaj,  Red - szepcze Kirył. -  Może skoczymy, co?  Na  dwadzieścia
metrŐw w gŐrË, potem od razu w dŐł i już jesteśmy nad garażem, no?
     - Milcz, durniu - mŐwiË. - Nie przeszkadzaj, siedź cicho.
     W gŐrË mu siË zachciało. A jak ci przysunie tam na wysokości dwudziestu
metrŐw? Mokra plama zostanie. Albo nagle  objawi siË "łysica"  - wtedy nawet
plamy nikt z mikroskopem nie wypatrzy. Och, ci ryzykanci, niecierpliwią siË,
widzicie, skakaÖ  mu siË zachciało...  Jednym  słowem, jak  iśÖ do pagŐrka -
wiadomo, a przy nim zatrzymamy siË  i zobaczymy, co dalej. Wsadziłem rËkË do
kieszeni, wyciągnąlem garśÖ muterek. Pokazałem je Kiryłowi i mŐwiË:
     - PamiËtasz bajkË o Tomciu  Paluchu?  Czytałeś ją w szkole? No to teraz
wszystko bËdzie  na odwrŐt. Patrz! -  rzuciłem  pierwszą muterkË,  niedaleko
rzuciłem,  jak należy, mniej  wiËcej na  dziesiËÖ metrŐw. Muterka  poleciała
normalnie. - Widziałeś?
     - No? - mŐwi.
     - Nie "no", tylko pytam, czy widziałeś?
     - Widziałem.
     - Teraz najwolniej jak  potrafisz, prowadź "kalosz" prosto do muterki i
na dwa kroki przed nią zatrzymaj siË. Zrozumiałeś?
     - Zrozumiałem. Szukasz stref wzmożonej grawitacji?
     -  Czego  trzeba, tego  szukam.  Poczekaj, rzucË jeszcze  jedną. Patrz,
gdzie upadnie, i oczu z niej wiËcej nie spuszczaj.
     Rzuciłem  jeszcze jedną  mutrË. Oczywiście też  poleciała  normalnie  i
upadła obok pierwszej.
     - Jedziemy - powiedziałem.
     "Kalosz" ruszył. Twarz Kiryła stała siË spokojna i jasna. Widocznie już
zrozumiał.  Ci  okularnicy wszyscy są  tacy  sami. Dla nich najważniejsze  -
wymyśleÖ nazwË. PŐki nazwy nie wymyśli, aż litośÖ bierze patrzeÖ na takiego,
wygląda jak kto głupi. no a  jak wymyśli! Jakąś tam wzmożoną grawitacjË - od
razu spływa na niego spokŐj i zaraz lżej mu żyÖ na świecie.
     Przelecieliśmy nad pierwszą mutrą, nad drugą i trzecią. Tender wzdycha,
przestËpuje z nogi na nogË i  co chwila ziewa ze zdenerwowania, z takim psim
skomleniem -  kiepsko siË czuje, biedak. Nie szkodzi, to mu tylko na zdrowie
wyjdzie.  PiËÖ kilo  co  najmniej dzisiaj  zrzuci, to lepsze  od  najlepszej
diety...  Rzuciłem  czwartą  mutrË.  Jakoś  nie  tak  poleciała.  Nie  umiem
wytłumaczyÖ,  na czym to polega, ale czujË, że coś tu nie tak, i natychmiast
łaps Kiryła za rËkË.
     - StŐj - powiadam - i  ani  kroku dalej. A sam wziąłem piątą i rzuciłem
ją wyżej i dalej.  Jest zaraza!  Oto ona,  "łysica" I Mutra w gŐrË poleciała
normalnie,  w dŐł też prawie normalnie, ale w połowie drogi jakby ją  ktoś w
bok szarpnął, i to tak szarpnął, że wbiła siË w glinË i znikła nam z oczu.
     - Widziałeś? - pytam szeptem.
     - Tylko w kinie widziałem - mŐwi Kirył i tak siË wychylił do przodu, że
tylko patrzeÖ, jak z "kalosza" wypadnie. - RzuÖ jeszcze jedną, co?
     RËce mi opadły. Jedną? Czy  tu jedna  wystarczy? Ech,  ci uczeni!... No
dobra,  rzuciłem  jeszcze  osiem  muterek,  pŐki  "łysicy"  nie  oznaczyłem.
Uczciwie  mŐwiąc starczyłoby  i  siedem,  ale  jedną  specjalnie  dla Kiryła
rzuciłem,  w sam środek -  niech siË napatrzy  na swoją grawitacjË. PlasnËła
mutra w glinË, jakby to nie była mutra tylko  stukilowy odważnik. PlasnËła i
tylko dziurka w glinie po niej została. Kirył aż cmoknął ze szczËścia.
     - No dobrze - mŐwiË - zabawiliśmy siË i wystarczy. Teraz  patrz. Rzucam
tam, gdzie bËdziemy lecieÖ, i nie spuszaj z niej oczu.
     KrŐtko mŐwiąc objechaliśmy "łysicË"  i  znaleźliśmy siË  nad pagŐrkiem.
Właściwie pagŐrek był  mały, jakby kot  napaskudził, i do dzisiaj w ogŐle go
nie zauważałem. Tak... Wisimy nad pagŐrkiem, do asfaltu jak rËką siËgnąÖ, ze
dwadzieścia   krokŐw.  Miejsce  czyściutkie,   każdą  trawkË  widaÖ,   każde
pËkniËcie. Wydawałoby siË, o co chodzi? Rzucaj mutrË i z Bogiem.
     Nie mogË rzuciÖ mutry.
     Sam nie rozumiem, co siË ze mną dzieje, ale w żaden sposŐb nie mogË siË
zdecydowaÖ, żeby ją rzuciÖ.
     - Co z tobą? - pyta Kirył. - Dlaczego stoimy?
     - Poczekaj - mŐwiË. - I zamknij  twarz, na miłośÖ boską. Zaraz,  myślË,
zaraz  rzucË  muterkË, przelecimy sobie spokojnie, jak po maśle przejdziemy,
nawet  trawka  nie drgnie  -  pŐł minuty i jesteśmy nad asfaltem... I  nagle
spociłem siË jak ruda mysz!  Aż mi oczy zalało i  już wiem, żadnej mutry tam
nie rzucË. Na lewo, proszË bardzo, choÖby dwie. Chociaż tamtËdy dalej jakieś
kamyki widaÖ niezbyt  przyjemne,  ale tam mogË rzucaÖ  mutrË, a prosto przed
siebie
     -  za nic.  I  rzuciłem  muterkË w  lewo.  Kirył  nic  nie  powiedzial,
podprowadził "kalosz" do mutry i dopiero wtedy popatrzył na mnie. Wyglądałem
chyba paskudnie, bo zaraz odwrŐcił oczy.
     - To nic - mŐwiË do niego - prosta droga nie zawsze prowadzi do celu. -
I rzuciłem na asfalt ostatnią mutrË.
     Dalej  już  było łatwiej. Znalazłem swoją  szczelinË. Była  czyściutka,
żadnym dranstwem nie zarosła, moja najmilsza, koloru nie zmieniła. Patrzyłem
na nią i promieniałem ze szczËścia. I doprowadziła nas ta szczelina do bramy
garażu lepiej niż wszelkie znaki.
     Poleciłem  Kiryłowi,  żeby zszedł na wysokośÖ pŐłtora  metra, położyłem
siË na brzuchu i zacząłem patrzyÖ w  otwartą bramË garażu. Na  początku,  ze
słoÓca, nic nie było widaÖ - ciemno choÖ oko wykol,  potem  wzrok przywykł i
widzË, że w garażu od tamtego czasu jakby siË nic nie zmieniło. Wywrotka jak
stała na kanale,  tak stoi, caluteÓka, bez dziur, bez plamki i na cementowej
podłodze też wszystko jak przedtem, pewnie dlatego, że w kanale mało zebrało
siË "czarciego puddingu" i od  tamtej pory  ani razu nie  wykipiał. Jedno mi
siË tylko nie spodobało  - w samym koÓcu  garażu, tam gdzie  stoją kanistry,
coś siË srebrzy. Poprzednim razem tego nie było. No, trudno, srebrzy siË, to
siË srebrzy, nie  bËdziemy  przecież z tego powodu wracaÖ!  A i srebrzy siË,
nie tak,  żeby mocno, tylko odrobinkË i tak  spokojnie, powiedziałbym, nawet
sympatycznie... Wstałem, otrzepałem skafander i rozejrzałem siË dookoła. Tam
na  parkingu  stoją ciËżarŐwki, rzeczywiście jak  nowe -  od tamtego  czasu,
kiedy tu byłem ostatni raz według  mnie zrobiły siË  jeszcze  nowsze, za  to
cysterna  zupełnie biedaczka zardzewiała, niedługo siË rozsypie.  A tam leży
opona, ta, ktŐrą widaÖ na ich planie...
     Nie  spodobała  mi  siË ta opona.  CieÓ rzuca, jakiś taki  nienormalny.
SłoÓce nam świeci w  plecy, a  cieÓ pada  w naszą stronË. No dobra, do opony
daleko. Właściwie wygląda wszystko nieźle, można pracowaÖ. Tylko co  siË tam
srebrzy? A może mi siË  tylko zwidziało? Teraz  warto  by zapaliÖ, usiąśÖ na
chwilË,  pomyśleÖ  spokojnie  -  dlaczego  właściwie  srebrzy  siË tylko nad
kanistrami, a dalej już siË nie srebrzy...  dlaczego taki dziwny cieÓ od tej
opony... Ścierwnik Barbridge coś opowiadał  o  cieniach, coś cudacznego, ale
niegroźnego... Z cieniami tu rŐżnie  bywa. Ale  co siË  tam tak  srebrzy? No
wypisz,  wymaluj, jak pajËczyna  na drzewach  w lesie.  Jakiż  to  pająk  ją
uprządł? Och, ani razu jeszcze nie widzialem w Strefie pajączkŐw, czy innych
bożych  krŐwek. I co najgorsze,  "pustak" leży  jak raz  tam,  dwa kroki  od
kanistrŐw. Powinienem  od razu  wtedy go zabraÖ, nie miałbym teraz kłopotŐw.
Ale to ścierwo jest okropnie ciËżkie - udźwignąÖ go mogłem, ale potem targaÖ
toto na plecach i  to  jeszcze po  nocy,  i  jeszcze  na czworakach... a kto
"pustakŐw" nigdy nie dźwigał, niech sprŐbuje. RŐwnie wygodnie można pud wody
nieśÖ bez wiader...  A wiËc iśÖ, czy co? Golnąłbym sobie teraz... OdwrŐciłem
siË do Tendera i mŐwiË:
     -  Teraz  my z Kiryłem  pŐjdziemy  do  garażu. Ty  zostaniesz  tu  jako
kierowca. Steru bez mojego  rozkazu  nie  waż siË  tknąÖ,  cokolwiek by  siË
działo,  nawet gdyby ziemia  siË pod tobą rozstąpiła. Jeżeli stchŐrzysz - na
tamtym świecie ciË odnajdË.
     Poważnie skinął  mi głową -  za nic, znaczy, nie  stchŐrzË. Nos ma  jak
pomidor, zdrowo mu przysunąłem... no cŐż, spuściłem ostrożnie awaryjne liny,
popatrzyłem jeszcze  raz na  to srebrne migotanie, machnąłem rËką Kiryłowi i
zacząłem schodziÖ.  Stanąłem na asfalcie i czekam,  pŐki Kirył nie zejdzie z
drugiej strony.
     - Spokojnie. - mŐwiË - nie spiesz siË. Bez zbËdnego zamieszania.
     Stoimy na asfalcie.  "Kalosz" kołysze  siË  obok nas, liny szurają  pod
stopniami. Tender wychylił łeb przez  porËcze, patrzy na nas,  a w oczach ma
rozpacz. Trzeba iśÖ. MŐwiË do Kiryła:
     - Masz iśÖ za mną,  krok w krok,  dwa  kroki z tyłu, patrz mi w plecy i
uważaj.
     I ruszyłem. Stanąłem  w progu, rozejrzałem siË. A jednak o ileż łatwiej
pracowaÖ w  dzieÓ niż  w  nocy!  PamiËtam, jak leżałem  na  tym samym progu.
Ciemno jak  w brzuchu u  Murzyna, z kanału  "czarci pudding" wysuwa  jËzyki,
błËkitne  jak  płomyki  spirytusu,  i  jak na złośÖ niczego  nie  rozjaśnia,
jeszcze ciemniej siË wydaje od tych jËzykŐw. A teraz - żyÖ nie umieraÖ! Oczy
przywykłe   do  mroku,   wszystko  jak  na   dłoni,   nawet   kurz  widaÖ  w
najciemniejszych  kątach. I rzeczywiście coś tam błyszczy, jakieś srebrzyste
nici ciągną siË od kanistrŐw  do sufitu -  bardzo podobne do pajËczyny. Może
to  zresztą pajËczyna, ale lepiej  siË trzymaÖ  od  niej z  daleka.  I wtedy
sknociłem sprawË. Powinienem Kiryła  postawiÖ obok siebie, poczekaÖ  aż jego
oczy przywykną do ciemności i pokazaÖ mu tË pajËczynË, palcem pokazaÖ.  A ja
przywykłem pracowaÖ samotnie -  sam już oswoiłem siË z  mrokiem, a o  Kiryle
nie pomyślałem.  Przekroczyłem prŐg  i prosto do kanistrŐw. Przykucnąłem nad
"pustakiem",  pajËczyny  na  nim jakby nie  widaÖ. Wziąłem za jeden koniec i
mŐwiË do Kiryła:
     - Bierz, tylko  nie upuśÖ,  ciËżki jak cholera. Podniosłem oczy i aż mi
dech zaparło  - słowa  nie mogË wydusiÖ. ChcË krzyknąÖ: stŐj, ani kroku! - i
nie  mogË.  Chyba  zresztą  i  tak bym nie  zdążył,  zbyt szybko to wszystko
poszło. Kirył przeskakuje przez "pustaka",  odwraca siË tyłem do kanistrŐw i
całymi plecami w te srebrne nici. Ja  tylko oczy zamknąłem. Wszystko we mnie
zamarło, nic  nie słyszË,  słyszË tylko, jak rwie siË ta  pajËczyna. Z takim
słabym  cichym trzaskiem, jakby pËkała zwyczajna pajËczyna, tylko oczywiście
głośniej. SiedzË w kucki z zamkniËtymi oczami, ani rąk, ani nŐg nie czujË, a
Kirył mŐwi:
     - No co, bierzemy go?
     - Bierzemy - mŐwiË.
     Podnieśliśmy  "pustaka" i niesiemy do wyjścia, bokiem  idziemy. CiËżkie
ścierwo, nawet we dwŐch niełatwo go targaÖ. Wyszliśmy na słoneczko i  stoimy
przy "kaloszu". Tender już do nas łapy wyciąga.
     - No - mŐwi Kirył - raz, dwa...
     - Nie - mŐwiË - poczekaj. Na początek go postawimy. Postawiliśmy.
     - OdwrŐÖ siË  - mŐwiË - plecami. OdwrŐcił siË bez słowa. Ja patrzË - na
plecach nic nie  ma. Z tej i z tamtej  strony go oglądam -  nic  nie  widzË.
Wtedy odwracam siË i patrzË na kanistry. Tam też niczego nie ma.
     - Słuchaj - mŐwiË do Kiryła, ale patrzË ciągle na kanistry. - Widziałeś
tË pajËczynË?
     - Jaką pajËczynË? Gdzie?
     - Dobra - mŐwiË.  -  Żebyśmy  tylko zdrowi  byli.  A sam myślË: to  siË
dopiero okaże.
     - No co - mŐwiË. - Ładujemy?
     Władowaliśmy "pustaka" do  "kalosza",  postawiliśmy go  na sztorc, żeby
siË  nie  turlał, stoi teraz sobie  jak aniołeczek,  czyściutki, nowiutki, w
miedzi słoneczko siË odbija i niebieskawe pasma mgliście bełtają siË  miËdzy
dyskami.  I  teraz widaÖ, że  to  nie  "pustak",  a  coś w rodzaju naczynia,
szklanego słoika z  niebieskim syropem. Podziwialiśmy go przez chwilË, potem
wdrapaliśmy siË do "kalosza" i bez zbËdnych słŐw - w powrotną drogË.
     Dobrze tym  uczonym! Po pierwsze,  pracują w dzieÓ. A po drugie, ciËżko
im tylko  wtedy, kiedy idą do Strefy, a ze Strefy  "kalosz" sam wraca - jest
na  nim  zainstalowana taka  aparatura,  kursograf,  czy jak  mu tam,  ktŐry
prowadzi  "kalosz"  dokładnie tym  samym  kursem,  jakim  szedł  poprzednio.
Płyniemy z powrotem i  powtarzamy  wszystkie manewry, przystajemy,  powisimy
chwilË
     - i dalej nad wszystkimi moimi mutrami przechodzimy, moglibyśmy zbieraÖ
je z powrotem do woreczka.
     Moi chłopcy oczywiście od razu  odzyskali  humor. KrËcą głowami na cały
regulator, prawie wszystek strach z nich wyparował - została tylko ciekawośÖ
i radośÖ, że wszystko tak dobrze siË skoÓczyło.  ZaczËli gadaÖ. Tender macha
rËkami i grozi, że jak tylko zje obiad, natychmiast wraca do Strefy znakowaÖ
drogË do garażu, a Kirył wziął mnie za rËkaw i zaczął mi coś opowiadaÖ o tej
swojej  wzmożonej  grawitacji, to  znaczy  o "łysicy".  No,  nie od razu  co
prawda, ale jednak ich  usadziłem.  Tak spokojniutko opowiedziałem  im,  ilu
idiotŐw  skoÓczyło  fatalnie w powrotnej  drodze na skutek  własnej głupoty.
Milczcie, mŐwiË, i uważnie rozglądajcie siË dookoła, bo inaczej stanie siË z
wami  to, co  siË  stało  z Lyndonem - Kruszynką.  Poskutkowało.  Mawet, nie
zapytali, co siË właściwie stało z Lyndonem - Kruszynką. Płyniemy w ciszy, a
ja  myślË  tylko  o  jednym:  jak  bËdË  odkrËcaÖ manierkË, na rŐżne sposoby
wyobrażam  sobie  pierwszy łyk, a przed  oczyma  coraz  to mi błyska srebrna
pąjËczynka. KrŐtko mŐwiąc, wydostaliśmy siË ze Strefy, zapËdzili nas razem z
"kaloszem" do odwszalni,  czyli, wyrażając siË naukowym jËzykiem, do hangaru
sanitarnego.   Szorowali   nas   do   upojenia,   napromieniowywali   jakimś
paskudztwem,  obsypywali  czymś   i  znowu   płukali,   potem  wysuszyli   i
powiedzieli:  jesteście   wolni,  koledzy!  Tender  z   Kiryłem  wytaszczyli
"pustaka". Zleciały  siË  nieprzebrane  tłumy,  żeby  siË  napatrzeÖ,  i  co
charakterystyczne  -  wszyscy tylko  patrzą, wydają z siebie  entuzjastyczne
okrzyki,  ale  żeby  pomŐc  zmËczonym  ludziom  dźwigaÖ  -  na  to  nie było
odważnych... Dobra, mnie to wszystko nie obchodzi.  Mnie  już  teraz nic nie
obchodzi...
     Ściągnąłem z siebie skafander, rzuciłem na podłogË - sierżanci sprzątną
- a sam prosto pod prysznic, bo cały mokry byłem od stŐp do  głŐw. Zamknąłem
siË w kabinie, wyciągnąłem manierkË, odkrËciłem i przyssałem siË do niej jak
pijawka. SiedzË  na ławeczce, w  kolanach  miËkko, w głowie pusto  i  ciągnË
gorzałkË. Jak  wodË. ŻyjË.  Zlitowała siË Strefa. Wypuściła, wiedźma. Zaraza
najmilsza. Podła. ŻyjË. Te żŐłtodzioby nigdy tego nie zrozumieją, nikt prŐcz
stalkera tego nie zrozumie. I łzy spływają mi po twarzy ni to od wody, ni to
sam  nie  wiem od  czego. Wydoiłem  manierkË do  dna,  sam  jestem mokry,  a
manierka  sucha. Oczywiście  jak zwykle zabrakło jeszcze  jednego ostatniego
łyczka. To nic, to jest do  naprawienia. Teraz wszystko jest do naprawienia.
ŻyjË.  Zapaliłem  papierosa,  siedzË.  CzujË,  jak  powoli   siË  uspokajam.
Przypomniałem  sobie o premii.  W naszym instytucie zorganizowano to  na sto
dwa. ChoÖby w tej chwili mogË iśÖ po  swoją kopertË. A może sami  przyniosą,
prosto tutaj.
     Powolutku  zacząłem siË rozbieraÖ. Zdjąłem zegarek,  patrzË: byliśmy  w
Strefie piËÖ godzin z minutami,  moi paÓstwo! PiËÖ godzin. Aż  mi  siË słabo
zrobiło. Koledzy,  w Strefie czas nie istnieje.  PiËÖ godzin... A właściwie,
jeżeli siË  dobrze zastanowiÖ, to co to jest dla stalkera piËÖ godzin? nawet
mŐwiÖ nie  warto. A dwanaście godzin nie łaska? A dwie doby  nie  łaska? Nie
zdążyłeś przez noc,  leżysz cały dzieÓ w Strefie z  mordą przy ziemi i nawet
już siË nie modlisz, tylko majaczysz i sam nie wiesz, żyjesz jeszcze czy już
jesteś trupem.  A nastËpnej  nocy  zrobisz  co do ciebie  należy,  jesteś  z
towarem na granicy, a tam czekają patrole z karabinami maszynowymi, ścierwa,
ktŐre ciË nienawidzą, wcale nie  chcą  clË  aresztowaÖ, to  dla  nich  żaden
interes, boją siË śmiertelnie, że  jesteś skażony,  chcą ciË za wszelką cenË
rozwaliÖ  i mają  wszystkie  atuty,  możesz  potem długo udowadniaÖ, że  ciË
bezprawnie zastrzelili. A to znaczy, że znowu z mordą przy ziemi modlisz siË
do świtu, a potem do zmierzchu, a towar leży obok ciebie i nawet nie  wiesz,
czy zwyczajnie sobie leży, czy ciË  powoli zabija. Albo jak Kosmaty Icchok -
utknął  o świcie w  pustym polu  miedzy  dwoma wykopami - ani w prawo, ani w
lewo. Dwie  godziny  udawał  nieboszczyka. Bogu  dziËki uwierzyli i wreszcie
zostawili go w spokoju. Widziałem Icchoka potem, nie ten sam człowiek, nawet
go nie poznałem...
     Wytarłem  łzy  i  puściłem wodË.  Myłem siË długo. Gorącą, potem zimną,
potem  znowu gorącą. Cały  kawał  mydła  wymydliłem.  W  koÓcu  mi zbrzydło.
Zamknąłem prysznic, i  słyszË  - ktoś siË dobija  do drzwi i  głosem  Kiryła
wrzeszczy wesoło:
     -  Ej, stalker, wyłaź! Forsa ante portas! O forsie zawsze miło słyszeÖ.
Otworzyłem drzwi, Kirył stoi goły,  w samych kąpielŐwkach, wesoły, bez śladu
melancholii i podaje mi kopertË.
     - Trzymaj - mŐwi - to od wdziËcznej ludzkości.
     - Kicham na twoją ludzkośÖ! Ile tu jest?
     - W drodze wyjątku, za bohaterską postawË w obliczu niebezpieczeÓstwa -
dwie pensje!
     Tak. Można wytrzymaÖ.  Gdyby mi tu za każdego "pustaka" płacili po dwie
pensje, dawno posłałbym Ernesta do wszystkich diabłŐw.
     - No  i co, jesteś  zadowolony? - pyta  Kirył,  a  promienieje  jaśniej
słoÓca.
     -  Owszem - mŐwiË. - A ty? Kir nie  odpowiedział.  Objął mnie za szyjË,
przycisnął do swojej spoconej piersi, odepchnął i zniknął w swojej kabinie.
     - Ej! - krzyczË za Kiryłem. - A co z Tenderem? Gacie pierze?
     -  Chyba żartujesz! Tendera opadli korespondenci. Żebyś  zobaczył, jaki
jest nadËty... Teraz im kompetentnie referuje...
     - Jak - powiadam - referuje?
     - Kompetentnie.
     - Dobra - mŐwiË - sir. nastËpnym  razem zaopatrzË siË w słownik wyrazŐw
obcych, sir. - I w tym momencie jakby mnie prąd poraził. - Poczekaj. Kirył
     - mŐwiË. - Wyjdź no na chwilË.
     - Kiedy jestem już goły odpowiada.
     - Nie szkodzi, nie jestem babą.
     No wiËc wyszedł. Wziąłem go za ramiona,  odwrŐciłem plecami, do siebie,
nie, przywidziało mi siË. Plecy ma czyste. Tylko  zaschniËte strużki potu, a
skŐra jak skŐra.
     - Czego  ty  chcesz od  moich  plecŐw? - pyta Kirył.  Dałem mu lekkiego
kopniaka,  uciekłem  do swojej kabiny, zamknąłem siË.  Nerwy, cholera by  je
wziËła. Tam mi siË zwidywało, tu mi  siË zwiduje...  Miech to  jasny  piorun
spali!... SpijË siË dzisiaj  jak świnia, nieźle byłoby oskubaÖ  Richarda. To
jest  myśli  gra, ścierwo, jak stary... Z najlepszą kartą nic  mu nie  można
zrobiÖ. Już nawet karty znaczyłem i na inne  rŐżne sposoby  prŐbowałem, no i
ucho...
     - Kirył! - krzyczË. - BËdziesz dzisiaj w "Barge"
     - Nie w "Barge", a w "Barszczu", ile razy mam ci powtarzaÖ?
     -  PrzestaÓ! napisane jest  "Barge",  to  ma  byÖ  "Barge".  Lepiej nie
wprowadzaj u nas swoich porządkŐw. WiËc przyjdziesz, czy nie? nieźle  byłoby
ograÖ Richarda...
     - Och, nie wiem. Red, jak to bËdzie. Ty przecież nie masz najmniejszego
pojËcia, cośmy przywieźli...
     - A ty masz pojËcie?
     - Też nie mam. Co prawda, to prawda. Ale teraz po pierwsze, wiadomo, do
czego te  "pustaki" służyły.  A po drugie, jeśli potwierdzi siË  jedna  moja
teoria...  napiszË  artykuł  i   poświËcË  go  tobie   osobiście   -  Redowi
Shoehartowi, honorowemu stalkerowi, z wyrazami wdziËczności i uwielbienia.
     - I wtedy mnie wsadzą do pudła. Minimum dwa lata.
     - Za to wejdziesz do historii nauki. TË sztuczkË tak  właśnie nazwiemy:
"puszka Shoeharta". To brzmi dumnie, prawda?
     Tak sobie  gadaliśmy,  a  ja siË  tymczasem  ubrałem,  wsadziłem  pustą
manierkË do kieszeni, przeliczyłem gotŐwkË i poszedłem sobie.
     - Wszystkiego najlepszego, nadziejo światowej nauki...
     Nie odpowiedział. Bardzo  głośno  szumiała woda.  PatrzË, a w korytarzu
pan Tender we własnej postaci, czerwony i nadËty niczym ropucha. WokŐł niego
-  tłumy,  i  pracownicy,  i  korespondenci,  i  nawet  dwaj  sierżanci  siË
przyplątali (prosto z  obiadu, jeszcze w zËbach dłubią), a Tender nic, tylko
gada. "Ta  technika, ktŐrą dysponujemy - truje - daje  prawie  stuprocentową
gwarancjË bezpieczeÓstwa i  osiągniËcia  zaplanowanych  rezultatŐw..." W tym
momencie zobaczył mnie i nieco przywiądł - uśmiecha siË  macha do mnie rËką.
No, myślË, trzeba wiaÖ. Wystartowałem, ale niestety za  pŐźno. SłyszË, gonią
mnie.
     - Panie Shoehart! Panie Shoehart! Dwa słowa o garażu!
     - Odmawiam  komentarza  - mŐwiË i  przechodzË  w kłus.  Ale diabła  tam
uciekniesz  przed nimi. Jeden z mikrofonem zabiega drogË  z  lewej, drugi  z
aparatem fotograficznym - z prawej.
     - Dosłownie jedno zdanie! Czy zauważył pan w garażu coś niezwykłego?
     - Nie  mam nic do powiedzenia! - mŐwiË i staram siË kłusowaÖ plecami do
obiektywu. - Garaż jak garaż...
     - DziËkujË panu. Co pan sądzi o turboplatformach?
     - Są cudowne - mŐwiË i ostrożnie przymierzam siË do toalety.
     - Co pan myśli o celach Lądowania?
     - Miech siË pan  zwrŐci  do uczonych - mŐwiË i już jestem za  drzwiami.
Pukają. Wtedy mŐwiË przez drzwi:
     -  Dobrze panom radzË,  zapytajcie  pana Tendera, dlaczego  ma  nos jak
pomidor.  Pan  Tender  milczy  z  wrodzonej  skromności,  a  to  była  nasza
najwspanialsza przygoda.
     Ależ zrobili stumetrŐwkË korytarzem! Złoty medal gwarantowany. Jak Boga
kocham. Poczekałem minutË - cicho. Wyjrzałem - nie ma nikogo. No i poszedłem
sobie,   pogwizdując.   Zszedłem  do   portierni,   pokazałem   tyczkowatemu
przepustkË, patrzË, a on mi salutuje. Jako bohaterowi dnia, rzecz jasna.
     - Spocznij - mŐwiË. - Jestem z was zadowolony, sierżancie.
     Wyszczerzył zËby, jakby mu sam generał pożyczył stŐwË.
     - Brawo, Rudy - mŐwi. - Jestem dumny - mŐwi - że mam takich znajomych.
     -  Co  -  mŐwiË  - bËdziesz teraz miał  o czym opowiadaÖ dziewczynom  w
swojej Szwecji?
     - Pytanie! - mŐwi. -  Żadna mi siË nie oprze!  Jak siË mu przyjrzeÖ, to
zupełnie  przyzwoity  chłopak.  Jeśli  mam  byÖ szczery,  nie  lubiË  takich
rumianych  i  rosłych  facetŐw.  Dziewczyny  latają  za nimi  jak  wściekłe,
właściwie dlaczego? nie o  wzrost przecież  chodzi. SłoÓce świeci, na  ulicy
bezludnie. I nagle zapragnąłem teraz, natychmiast, zobaczyÖ GutË. Po prostu.
PopatrzeÖ  na nią, potrzymaÖ  za rËkË. Po  Strefie  tylko to jedno pozostaje
człowiekowi  -   potrzymaÖ  dziewczynË  za  rËkË.  SzczegŐlnie  kiedy  sobie
przypomnË te wszystkie plotki o dzieciach stalkerŐw - te dzieci wyglądają...
Tak, co tu  myśleÖ o  Gucie, teraz na początek przydałaby siË butelka czegoś
mocniejszego, i  to jako  program  minimum, a  dalej  siË  zobaczy.  Minąłem
parking i już niedaleko granica Strefy. Stoją dwa samochody patrolowe. Stoją
w  całej  swej  krasie,  żŐłte,  rozłożyste,  z  reflektorami  i  karabinami
maszynowymi, dranie, no i rzecz jasna obok bohaterowie w błËkitnych hełmach,
całą  ulicË  zakorkowali, przepchnąÖ  siË  nie można. IdË,  oczy  spuściłem,
lepiej,  żebym teraz ich  nie  widział, lepiej, żebym w ogŐle  na  nich  nie
patrzył, zwłaszcza w dzieÓ - są tam  miËdzy nimi dwa, trzy typki i bojË siË,
że mi siË teraz napatoczą, straszna chryja wyniknie, jeśli mi siË napatoczą.
Mieli szczËście, przysiËgam na Boga, że Kirył mnie ściągnął do instytutu, bo
tych drani wtedy właśnie szukałem i rËka by mi nie zadrżała.
     Przedzieram siË przez ten tłum bokiem, już siË prawie przedarłem, kiedy
nagle  słyszË: "Ej,  stalker!" No,  mnie to  nie dotyczy,  idË  sobie dalej,
wyciągam  z paczki papierosa. Ktoś mnie  dogania z tyłu  i  łapie za  rËkaw.
Strzasnąłem tË  rËkË z siebie, odwracam głowË i bardzo grzecznie pytam: - Po
kiego diabła pan siË czepiasz?
     - Poczekaj, stalker - mŐwi tamten. - Dwa pytania.
     Podniosłem oczy - kapitan Quarterblood. Stary znajomy. Wysechł na wiŐr,
zżŐłkł.
     -  A  -  mŐwiË  -  wszystkiego  najlepszego, panie  kapitanie. Jak  tam
wątroba?
     -  Ty  mnie  nie  zagaduj  -  mŐwi  kapitan gniewnie  i  świdruje  mnie
spojrzeniem na wylot.  - Lepiej mi powiedz,  dlaczego  nie zatrzymujesz siË,
kiedy ciË wołają?
     I już dwa błËkitne hełmy stoją  za jego plecami, łapy na kaburach, oczu
nie widaÖ  tylko  szczËki  chodzą pod hełmami.  I  gdzie w tej ich  Kanadzie
takich wygrzebują? Na zarybek ich do nas przysyłają, czy co? W dzieÓ w ogŐle
siË  nie bojË patroli,  ale zrewidowaÖ  kanalie mogą, a  to mi bardzo nie na
rËkË w tej chwili.
     -  A czy to  mnie pan wolał, panie kapitanie?  - mŐwiË. - Słyszałem, że
jakiegoś stalkera.
     - A ty, jak siË okazuje, już nie jesteś stalkerem?
     - Od czasu, jak z paÓskiej lekkiej rËki odsiedziałem swoje - skoÓczyłem
z tym. Na  amen. DziËki panu, panie kapitanie, otworzyły mi  siË wtedy oczy.
Gdyby nie pan...
     - Co robiłeś koło Strefy?
     - Jak to co? Przecież pracujË w instytucie. Już ze dwa lata.
     I  żeby zakoÓczyÖ  tË  niemiłą  rozmowË,  wyjmujË  swoją legitymacjË  i
okazujË ją kapitanowi.  Quarterblood wziął moją  legitymacjË, przekartkował,
każdy stempelek, każdą  stroniczkË  dosłownie  obwąchał, omal  nie  oblizał.
Zwraca mi  legitymacjË, zadowolony niewypowiedzianie, oczy mu  płoną,  nawet
porŐżowiał.
     -  Przepraszam  ciË -  mŐwi - Shoehart.  Tego siË  nie spodziewałem. To
znaczy, że  nienadaremnie słuchałeś  moich  rad.  No cŐż, bardzo siË cieszË.
Chcesz, możesz mi wierzyÖ lub nie, ale już  wtedy przypuszczałem, że jeszcze
bËdą z ciebie  ludzie. Nie mogłem dopuściÖ do siebie myśli,  że taki chłopak
jak ty...
     I zaczËło siË. No, myślË sobie, wyleczyłem jeszcze jednego melancholika
na swoje nieszczËście,  a sam oczywiście słucham, oczy  spuściłem, potakujË,
rozkładam rËce i nawet,  o ile pamiËtam, tak nieśmiało, noskiem buta  rysujË
esy  floresy na  trotuarze. BojŐwkarze za plecami  kapitana posłuchali  czas
jakiś, zemdliło ich  widaÖ,  bo patrzË, pomaszerowali w  weselsze miejsce. A
kapitan teraz mi o radosnych perspektywach opowiada - nauka to wielka rzecz,
na naukË, okazuje siË, nigdy nie jest za pŐźno. Pan BŐg powiada, lubi i ceni
uczciwą pracË
     - no i w ogŐle drËtwa mowa w najlepszym gatunku, ta sama, ktŐrą nas  co
niedziela  raczył  w wiËzieniu nasz  ojciec  duchowny. A ja  mam taką ochotË
wypiÖ, że aż mnie  skrËca. To  nic,  myślË. Red, to nic,  bracie, i  to  też
musisz znieśÖ. Cierp, Red, tak trzeba! Długo on tego tempa nie wytrzyma, już
dostał zadyszki... wtedy na moje szczËście zaczął trąbiÖ jeden  z samochodŐw
patrolowych. Kapitan Quarterblood obejrzał siË, odkaszlnął z niezadowoleniem
i wyciąga do mnie rËkË.
     - No cŐż - mŐwi -  cieszË siË, że  poznałem  uczciwego  człowieka. Reda
Shoeharta.  Z przyjemnością wypiłbym z tobą butelczynË na cześÖ naszej nowej
znajomości.  WŐdki wprawdzie nie mogË  piÖ, lekarz mi zakazał, ale  na  piwo
chËtnie bym z tobą poszedł. Tylko sam widzisz - służba! Ale nic straconego -
mŐwi - na pewno siË jeszcze spotkamy.
     Nie daj Boże, myślË. Ale rËkË mu ściskam, nadal siË czerwieniË i szuram
nŐżką -  wszystko jak pan  kapitan  lubi. Potem  Quarterblood poszedł  sobie
nareszcie, a ja lotem strzały do "Barge".
     W "Barge" o tej porze jest pusto. Ernest  stoi za ladą  baru, przeciera
kieliszki  i  ogląda  je  pod  światło.  To  zdumiewające, nawiasem  mŐwiąc,
zjawisko - gdzie i kiedy byś nie przyszedł, wiecznie ci barmani  przecierają
kieliszki,  jakby akurat od tego zależało  zbawienie ich  duszy. Tak właśnie
bËdzie stał choÖby  cały  dzieÓ  - weźmie kieliszek, przymrŐży oczy, spojrzy
pod światło,  chuchnie na  szkło i  zaczyna  trzeÖ.  Wyciera, wyciera, znowu
spojrzy, tym razem dla odmiany od spodu, i znowu...
     - CześÖ Ernie! - mŐwiË. - Nie mËcz go dłużej, bo przetrzesz na wylot!
     Spojrzał na mnie przez kieliszek, wymamrotał coś głosem  brzuchomŐwcy i
bez zbËdnych słŐw  nalał  mi  na  cztery  palce.  Wdrapałem  siË  na  stołek
pociągnąłem, zmrużyłem oczy, potrząsnąłem głową i powtŐrzyłem zabieg. Mruczy
lodŐwka, szafa grającą trilka cichutko. Ernest posapuje w  kolejny kieliszek
- cisza, spokŐj...  Dopiłem, postawiłem  szklaneczkË  na  ladzie i  Ernest w
mgnieniu oka nalewa mi ponownie.
     - Ho co, już cl lepiej? - burczy. - Przyszedłeś do siebie?
     - Ty lepiej pilnuj swoich kieliszkŐw - mŐwiË. - A wiesz był jeden taki,
też  tak  tarł,  tarł  i wywołał złego ducha. Potem żył  sobie jak pączek  w
maśle.
     - Znałeś go? - pyta Ernie z niedowierzaniem.
     - A był tu jeden taki barman - opowiadam. - Jeszcze przed tobą.
     - No i co?
     - Ano  nic. Jak myślisz, dlaczego oni tu przylecieli? Wszystko dlatego,
że tamten bez przerwy tarł i tarł... Jak sądzisz, kto do nas przyleciał?
     - A idź ty - mŐwi Ernie z uznaniem.
     Potem poszedł  do  kuchni i  wrŐcił  z  talerzem  - przyniŐsł  opiekane
parŐwki.
     Postawił przede mną talerz, podsunął keczup, a sam  ponownie zabrał siË
do kieliszkŐw.
     Ernest zna siË na swojej robocie. Ma bezbłËdne wyczucie, od razu widzi,
że stalker wrŐcił ze Strefy, że towar bËdzie i Ernie wie, czego stalkerowi w
takiej chwili potrzeba. To swŐj chłop ten Ernie! DobroczyÓca.
     Zjadłem parŐwki, zapaliłem i  zacząłem  obliczaÖ, ile  też Ernie na nas
zarabia. Jakie ceny  płacą za towar  w Europie tego nie wiem,  ale tak kątem
ucha  słyszałem,  że  na  przykład za "pustaka"  dają  tam  około dwa i  pŐł
tysiąca,  a Ernie  płaci  wszystkiego czterysta.  Za  "bateryjkË" można  tam
wyciągnąÖ co najmniej setkË, a my dostajemy w najlepszym  razie dwie  dychy.
Da pewno z całą resztą sprawa  wygląda  podobnie. Co prawda przeszmuglowanie
towaru do Europy rŐwnież coś niecoś musi  kosztowaÖ. Temu  w łapË, tamtemu w
łapË,  komendant stacji też jest na pewno na ich utrzymaniu... Tak  że jeśli
siË zastanowiÖ, Ernest nie tak wiele wyciąga - około piËÖdziesiËciu procent,
nie wiËcej, jeżeli wpadnie, to dziesiËÖ lat katorgi ma jak w banku...
     W tym  momencie moje  bogobojne  rozważania przerywa jakiś ugrzeczniony
typek,  nawet nie  usłyszałem, kiedy  wszedł.  Wykwitł  obok mojego  prawego
łokcia i pyta:
     - Czy można?
     - Co za pytanie! - mŐwiË. - Oczywiście!
     Taki nieduży,  szczuplutki,  z zadartym  noskiem  i  w  czarnej muszce.
Jakbym go gdzieś widział, ale gdzie - pojËcia nie mam. Włazi  na stołek obok
mnie i mŐwi do Ernesta:
     - PoproszË whisky! - I od razu do mnie:
     - Przepraszam,  ale  my  siË  chyba znamy.  Pan  pracuje  w  Instytucie
MiËdzynarodowym, prawda?
     - Tak - mŐwiË - A pan?
     Typek  zrËcznie wyciąga  z  kieszeni  wizytŐwkË i  kładzie  przede mną.
Czytam: "Alois  Machno,  agent Biura Emigracyjnego". Oczywiście, że go znam.
Czepia siË ludzi, żeby wyjeżdżali z miasta. Widzicie ich,  nas i tak  ledwie
połowa  została  w  Harmont,  a  oni  chcą, żebyśmy  wszyscy  siË  wynieśli.
Odsunąłem wizytŐwkË paznokciem.
     - Nie - mŐwiË - serdeczne dziËki. To nie dla mnie. MarzË, wie pan, żeby
moje kości spoczËły w ojczystej ziemi.
     - A dlaczego? - pyta z ożywieniem.  - ProszË mi wybaczyÖ  niedyskrecjË,
ale co pana tu trzyma?
     Już siË rozpËdziłem, żeby mu powiedzieÖ, co mnie tu trzyma.
     -  Głupie  pytanie!  -  odpowiadam.  Słodkie  wspomnienia  dzieciÓstwa.
Pierwszy  pocałunek  w miejskim  parku.  Tatuś,  mamusia. Jak  pierwszy  raz
urżnąłem siË w trupa w tym oto barze. Drogi sercu komisariat policji... - Tu
wyjmujË z kieszeni  zasmarkaną chusteczkË i ocieram oczy - nie - mŐwiË. - Za
nic!
     Alois pośmiał siË, wypił łyczek whisky i z zadumą powiada:
     - Nie mogË  zrozumieÖ was, mieszkaÓcŐw Harmont.  Życie  w mieście  jest
bardzo ciËżkie. Władza należy do armii.  Zaopatrzenie paskudne.  Pod  bokiem
Strefa, żyjecie jak  na wulkanie. W każdej chwili  może  wybuchnąÖ  epidemia
albo coś jeszcze gorszego.  Jeszcze rozumiem starszych  ludzi. Na stare lata
trudno siË ruszyÖ z miejsca. Ale  pan... Ile  pan ma  lat? Dwadzieścia  dwa,
dwadzieścia trzy,  nie wiËcej... niechże pan zrozumie, że  nasze biuro  jest
organizacją filantropijną, nasza działalnośÖ nie przynosi nam żadnego zysku.
Po  prostu chcemy,  żeby  ludzie opuścili to  przeklËte miasto i zaczËli żyÖ
normalnie. Przecież dajemy pewną sumË na początek, zapewniamy pracË na nowym
miejscu... młodym, takim jak pan, umożliwiamy naukË... Nie, nie rozumiem!
     - A co? - pytam - nikt nie chce wyjeżdżaÖ?
     - Nie tak  znowu,  żeby  nikt... niektŐrzy dają siË  namŐwiÖ, zwłaszcza
jeżeli moją rodziny. Ale młodzież i starcy... No co was trzyma w Harmont? To
przecież dziura, prowincja...
     Teraz pokazalem mu na co mnie staÖ.
     - Panie Machnol  - mŐwiË.  - Ma  pan świËtą  racjË. Nasze miasteczko to
dziura. Zawsze dziurą było i dziurą pozostało. Tylko że obecnie - mŐwiË - to
dziura w przyszłośÖ. Przez  tË  dziurË  my napompujemy  wasz parszywy  świat
takimi rzeczami, że  wszystko siË  zmieni. Życie stanie siË  inne, lepsze, i
każdy  bËdzie miał wszystko, czego  mu trzeba. Podoba siË  panu taka dziura?
Przez tË dziurË płynie wiedza.  A kiedy już  bËdziemy wiedzieli, co należy i
wszyscy  bËdą bogaci,  polecimy do gwiazd i gdzie tylko  zechcemy. Teraz już
pan wie, co to za dziura...
     W  tym momencie przerwałem, ponieważ zauważyłem,  że  Ernest patrzy  na
mnie z  ogromnym  zdumieniem, i  zrobiło  mi  siË głupio.  W ogŐle nie lubiË
powtarzaÖ cudzych  słŐw,  nawet jeżeli  dajmy na  to podobają  mi  siË.  Tym
bardziej,  że wychodzi  mi to  jakoś koślawo. Kiedy opowiada Kirył, człowiek
słucha z otwartą gËbą.  A ja niby mŐwiË to samo, a efekt jest zupełnie inny.
Może  dlatego,  że Kirył nigdy Ernestowi na ladË towaru  nie wykładał. No  i
dobrze...
     Tu mŐj Ernest połapał siË i szybko nalał mi tak na sześÖ palcŐw od razu
-  opamiËtaj  siË chłopcze,  co siË z  tobą  dzisiaj dzieje? A ostronosy pan
Machno znowu delikatnie pociągnął swoją whisky i mŐwi:
     -  Tak, oczywiście... Wieczne  akumulatory, "błËkitne panaceum"...  Ale
czy pan naprawdË wierzy, że stanie siË tak, jak pan powiedział?
     - To nie paÓski interes, w co ja wierzË naprawdË a w co na niby
     - mŐwiË.  -  MŐwiłem  panu o mieszkaÓcach miasta. A o sobie powiem tak:
czego  ja mam  szukaÖ w  tej waszej  Europie? Waszej śmiertelnej nudy?  Cały
dzieÓ mam oraÖ jak głupi, a wieczorem patrzeÖ w telewizor?
     - No, niekoniecznie trzeba zaraz do Europy...
     - A tam - mŐwiË - wszËdzie to samo, a na Antarktydzie jeszcze w dodatku
zimno.
     I co  najdziwniejsze: mŐwiłem do niego i ze wszystkich sił wierzyłem  w
to,  co  mŐwiË. I nasza  Strefa,  wiedźma przeklËta,  zaraza  morowa,  w tym
momencie była  mi sto  razy  milsza  niż ich wszystkie  Europy i  Afryki.  A
przecież nawet  jeszcze nie  byłem pijany, po prostu wyobraziłem sobie przez
sekundË, jak wracam  z pracy  doszczËtnie wypompowany, w tłumie podobnych mi
kretynŐw,  jak  w  tym  ich metro gniotą mnie, depczą  mi  po nogach, jak mi
wszystko obrzydło i jak już nic mi siË nie chce.
     - A co pan na to? - zwraca siË ostronosy do Ernesta.
     - Ja mam swŐj byznes - wyniośle odpowiada Brnie. - nie jestem byle kim!
Ja wszystkie swoje  pieniądze włożyłem w ten bar. Do mnie czasami  nawet sam
komendant zagląda, generał, jasne? Z jakiej racji mam stąd wyjeżdżaÖ?
     Pan Alois  Machno zaczął mu coś wyjaśniaÖ przy pomocy liczb, ale ja już
nie słuchałem.  Golnąłem sobie zdrowo, wygrzebałem  z kieszeni garśÖ bilonu,
zlazłem ze stołka i na początek uruchomiłem na cały regulator grającą szafË.
Jest  tam taka jedna piosenka "Nie wracaj, jeżeli nie jesteś pewien". Bardzo
dobrze na mnie  wpływa po Strefie...  No  wiËc  szafa grzmi i zawodzi,  a ja
zabrałem swoją szklaneczkË  i  poszedłem  w  kąt, wyrŐwnaÖ stare  rachunki z
"jednorËkim bandytą",  no i czas jak  ptak poleciał...  Przepuszczam ostatni
bilon, a  tu  pojawiają  siË pod  gościnnym  dachem  baru  Richard Nunnun  z
Szuwaksem. Szuwaks  już chodzi na rzËsach, przewraca oczami i szuka, komu by
daÖ w mordË. A Richard Nunnun czule trzyma go pod ramiË i odwraca jego uwagË
dowcipami. PiËkna para! Szuwaks, chłop jak byk, czarny jak noc, kËdzierzawy,
łapy do kolan,  a Dick maleÓki, zażywny  i  rŐżowy, wcielenie  bogobojności,
brak mu tylko aureoli.
     - O! - krzyczy Dick na mŐj widok. - I Red tu jestl Chodź do nas. Red!
     - Słusznie! - ryczy Szuwaks. - W całym  tym mieście  jest  tylko  dwŐch
ludzi:  Red  i ja! Wszyscy  inni  to  wieprze,  dzieci  szatana. Red! Ty też
służysz szatanowi, ale jednak jesteś człowiekiem...
     PodchodzË do  nich  ze swoja  szklanką.  Szuwaks łapie  mnie za kurtkË,
sadza przy stoliku i mŐwi:
     - Siadaj,  Rudy! Siadaj, sługo szatana!  Kocham ciË. BËdziemy opłakiwaÖ
grzechy ludzkości. Gorzko opłakiwaÖ!
     - Zapłaczemy - mŐwiË. - Łykniemy sobie grzesznych łez.
     - ZaprawdË powiadam  wam - prorokuje Szuwaks. - ZaprawdË  osiodłany już
jest koÓ blady, a jeździec jego już trzyma nogË na strzemieniu. I daremne są
modły tych, co siË  zaprzedali szatanowi. Ostaną siË tylko ci, ktŐrzy wydali
mu  wojnË.  Wy,  synowie  człowieczy, skuszeni  przez  szatana,  szataÓskimi
igrający cackami,  szataÓskich skarbŐw złaknieni -  do  was mŐwiË, o  ślepi!
OpamiËtajcie  siË, bydlaki, pŐki czas! Podepczcie błyskotki szataÓskie! - Tu
zamilkł nagle,  jakby  zapomniał,  co  ma  byÖ  dalej. - A  czy mi  tu dadzą
wreszcie czegoś do picia? - zapytał nagle zupełnie innym głosem. - Cudzie ja
właściwie  jestem?...  Wiesz,   Rudy,  znowu  mnie  pogonili  z  roboty.  Od
agitatorŐw  mnie  wyzwali. Ja im  tłumaczË  - opamiËtajcie siË  ślepcy, sami
lecicie w przepaśÖ i innych ślepcŐw  ciągniËcie za sobą! Śmieją siË. No wiËc
dałem w mordË kierownikowi i poszedłem  sobie. Teraz mnie posadzą. I za  co?
WrŐcił Dick, postawił na stoliku butelkË.
     -  Dzisiaj ja płacË!  -  krzyknąłem  do Ernesta. Dick spojrzał  na mnie
zezem.
     - Wszystko legalnie - mŐwiË. - BËdziemy moją premiË przepijaÖ.
     - Byliście w Strefie? - pyta Dick. - Przynieśliście coś ciekawego?
     - Pełnego "pustaka" - mŐwiË. - Złożyliśmy go na ołtarzu nauki, nalejesz
nam wreszcie, czy nie?
     -  "Pustaka"  -  buczy  z  goryczą  Szuwaks.  -  Dla jakiegoś "pustaka"
ryzykowałeś  życiem!  Uszedłeś z  życiem,  ale  przez ciebie  pojawił siË na
świecie jeszcze jeden diabelski  przedmiot... A skąd możesz  wiedzieÖ. Rudy,
ile grzechŐw i nieszczËśÖ...
     - Przymknij siË. Szuwaks - mŐwiË do niego surowo. - Pij i raduj siË, że
wrŐciłem żywy. Za mŐj fart, chłopcy!
     Dobrze nam siË piło za mŐj fart. Szuwaks całkiem siË rozkleił, siedzi i
płacze, z oczu mu kapie jak z zepsutego kranu. To nic, znam go  dobrze. Musi
przejśÖ przez  takie stadium  - zalewa  siË łzami i wrzeszczy,  że Strefa to
dzieło  szatana i  że nic z  niej nie wolno  wynosiÖ,  a co  już wyniesiono,
trzeba odnieśÖ z powrotem i żyÖ tak, jakby  Strefy w ogŐle nie było. Że niby
co  szataÓskie  - szatanowi. Bardzo lubiË Szuwaksa. W ogŐle  lubiË dziwakŐw.
Kiedy Szuwaks  jest przy forsie,  skupuje od wszystkich  towar, nie  targuje
siË, płaci, ile żądają, a potem w nocy targa wszystko z powrotem do Strefy i
tam  zakopuje... Ależ szlocha. Boże kochany! Ale  to nic, on jeszcze pokaże,
co potrafi.
     - A jak wygląda taki pełny "pustak"? - pyta Dick. - Zwyczajne "pustaki"
widziałem, ale pełne? Co to właściwie takiego? Pierwszy raz słyszË.
     Wytłumaczyłem, Dick pokiwał głową i nawet cmoknął parË razy.
     - Tak  - mŐwi - to ciekawe. To - mŐwi - coś nowego. A  z kim  byłeś?  Z
Rosjaninem?
     - Tak  - odpowiadam.  -  Z  Kiryłem i z Tenderem.  Wiesz, z  tym naszym
laborantem.
     - Uszarpałeś siË pewnie z nimi...
     - Nic podobnego. Chłopcy trzymali siË zupełnie przyzwoicie. SzczegŐlnie
Kirył. Urodzony stalker -  mŐwiË. - Gdyby miał trochË wiËcej doświadczenia i
pozbył siË  tej  swojej dziecinnej  niecierpliwości, mŐgłbym z nim co  dzieÓ
chodziÖ do Strefy.
     - I po co? - pyta Dick z pijackim śmieszkiem.
     - UspokŐj siË - mŐwiË. - Żarty żartami...
     -  Wiem  -  mŐwi.  - Żarty żartami,  a za takie gadanie można zarobiÖ w
ucho. Możesz uważaÖ, że jestem twoim dłużnikiem...
     - Komu trzeba daÖ w ucho? - ocknął siË Szuwaks. - Gdzie on jest?
     Złapaliśmy go za rËce i z trudem posadziśmy na krześle. Dick wetknął mu
w zËby papierosa i podsunął zapalniczkË. Uspokoił siË. A tymczasem tłok robi
siË  coraz  wiËkszy. Bar  już oblepiony,  prawie wszystkie  stoliki  zajËte.
Ernest zwołał swoje dziewczyny. Biegają, roznoszą,  co  komu trzeba - jednym
piwo, innym  koktajle, jeszcze innym czystą. PatrzË i jakoś mi siË zdaje, że
w mieście widaÖ coraz  wiËcej nowych twarzy,  i to głŐwnie jacyś smarkacze w
kolorowych szalikach do ziemi. Powiedziałem o tym Dickowi. Dick potwierdził.
     -  No a jakże  inaczej -  mŐwi.  - Zaczyna siË wielki  sezon budowlany.
Kładą już fundamenty  pod  trzy  nowe  budynki dla instytutu, a  oprŐcz tego
planują budowË wielkiego muru wokŐł Strefy - od cmentarza do starego ranczo.
KoÓczą siË dobre czasy dla stalkerŐw...
     - A  kiedy czasy były dobre dla stalkerŐw? - pytam.  A  sam myślË: masz
babo placek, a to co znowu? Koniec, teraz już siË nie zarobi. CŐż, może to i
lepiej, mniejsza  pokusa. BËdË  chodziÖ do Strefy w  dzieÓ, jak przystało na
porządnego człowieka.  Forsa  wprawdzie już  nie  taka, ale  za  to  o  ileż
bezpieczniej
     - "kalosz", skafandry i tak  dalej, i patrole mogą ciË pocałowaÖ... ŻyÖ
bËdË z pensji, a piÖ za premie.  I taka straszna chandra mnie napadła! Znowu
liczyÖ każdy grosz - na to  mogË sobie pozwoliÖ, na  tamto już  nie mogË, na
każdą  szmatkË  dla  Guty  odkładaj  pieniądze  do skarbonki,  do  baru  nie
zaglądaj,  kino  jest  taÓsze... Wszystko szare,  nudne,  szare  dnie, szare
noce...
     Tak sobie siedzË i myślË a Dick buczy mi nad uchem:
     - Wczoraj w hotelu  wpadłem wieczorem do baru,  żeby wypiÖ  na sen  coś
mocniejszego. PatrzË - siedzą jacyś nieznani faceci, nie spodobali mi siË od
pierwszej chwili. Przysiada  siË jeden taki  do  mnie  i zaczyna  rozmowË  z
daleka,  daje do zrozumienia, że  mnie zna, wie, kim jestem i gdzie pracujË,
że gotŐw jest dobrze zapłaciÖ za pewne przysługi...
     -  Szpicel -  mŐwiË, niezbyt mnie to zainteresowało, niejednego szpicla
widziałem w życiu i słyszałem niejedną rozmowË o przysługach.
     -  Nie, mŐj miły, to nie był szpicel.  Lepiej posłuchaj. ChwilË  z  nim
pogadałem,  ostrożnie, rzecz  jasna, udałem  takiego  skromnego  przygłupka.
Interesują go pewne przedmioty w Strefie i to nie byle  śmiecie, ale  raczej
rzeczy  wartościowe.  Na akumulatory, "świerzby", "czarne bryzgi" i  podobną
biżuteriË  nie reflektuje. A o  tym,  na  co  reflektuje,  wspomniał  raczej
aluzyjnie.
     - WiËc o co mu chodzi? - pytam.
     - O  "czarci pudding",  o ile  dobrze  zrozumiałem - mŐwi Dick  i jakoś
dziwnie na mnie patrzy.
     - Ach, "czarci pudding" jest mu potrzebny! - mŐwiË. - A "lampa śmierci"
przypadkiem nie jest mu potrzebna?
     - Też go o to zapytałem.
     - No i?
     - Wyobraź sobie, potrzebna.
     -  Tak?  -  mŐwiË.  -  No,  Jeśli  tak, niech sobie sam  przyniesie. To
przecież drobnostka! "Czarciego puddingu" pełne piwnice, tylko braÖ wiadro i
ładowaÖ. Pogrzeb na koszt własny.
     Dick milczy,  patrzy na mnie spode łba i nawet siË  nie uśmiecha. Co  u
diabła, chce mnie wynająÖ, czy co? I dopiero w tym momencie do mnie dotarło.
     -  Poczekaj - mŐwiË.  -  A kto  to  mŐgł  byÖ? Z "puddingiem"  nawet  w
Instytucie nie wolno robiÖ doświadczeÓ...
     - Słusznie  -  mŐwi  Dick bez pośpiechu i patrzy na mnie bez przerwy. -
Doświadczenia stanowiące potencjalne niebezpieczeÓstwo dla  ludzkości. Teraz
już rozumiesz, kto to był?
     Nadal nie rozumiałem.
     - Przybysze z Kosmosu? -  pytam. Dick roześmiał  siË, poklepał  mnie po
ramieniu i mŐwi:
     - PijË za twoje zdrowie, o świËta naiwności!
     -  Zgoda  -  mŐwiË,  ale  krew  mnie zalewa.  Znalazł  sobie  naiwnego,
sukinsyn!  - Ej! - mŐwiË. - Szuwaks!  DosyÖ tego spania,  lepiej napij siË z
nami.
     Nie, Szuwaks  nie  bËdzie  pił. Szuwaks śpi. Położył swŐj czarny łeb na
czarnym stoliku  i śpi, rËce zwiesił  do  podłogi.  Wypiliśmy z  Dickiem bez
Szuwaksa.
     -  No dobra - mŐwiË.  - Może jestem naiwny, a  może nie jestem, ale  na
tego typa doniŐsłbym gdzie należy. Mało kto kocha policjË  tak, jak ja,  ale
sam bym poszedł i doniŐsł.
     -  Aha  - mŐwi Dick.  - A  na policji zadaliby  ci  pytanie: A dlaczego
właściwie ten typ zwrŐcił siË akurat do ciebie ze swoją propozycją? No?
     PokrËciłem głową.
     -  Wszystko jedno. Ty tłusty wieprzu, trzeci  rok jesteś w mieście, ani
razu w  Strefie  nie  byłeś,  "czarci pudding" widziałeś tylko w  kinie, ale
gdybyś tak zobaczył w naturze co on potrafi zrobiÖ z człowiekiem...  To, mŐj
kochany,  straszna  rzecz,  nie trzeba jej  wynosiÖ ze Strefy...  Wiesz  sam
dobrze - stalkerzy to ludzie brutalni, sumienia mają  niezbyt delikatne, ale
na coś takiego nawet nieboszczyk Zgnilec by nie poszedł. Ścierwnik Barbridge
też  na to nie  pŐjdzie...  Nawet bojË  siË pomyśleÖ, komu i po co może  byÖ
potrzebny "czarci pudding".
     -  No  cŐż  -  mŐwi Dick -  masz  zupełną  racjË. Tylko  ja, rozumiesz,
okropnie  nie  mam  ochoty, żeby pewnego piËknego poranka  znaleziono mnie w
łŐżeczku  i   stwierdzono,  że  zginąłem  śmiercią  samobŐjczą,  nie  jestem
stalkerem, ale rŐwnież jestem trzeźwym  i brutalnym człowiekiem i  życie  mi
siË raczej podoba. ŻyjË już od dośÖ dawna i, widzisz, przywykłem...
     W tym momencie Ernest krzyknął od baru:
     - Panie Nunnun! Telefon do pana!
     -  O  psiakrew  - mŐwi  Dick  z  nienawiścią w głosie.  - Pewnie  znowu
reklamacja. WszËdzie znajdą. Przepraszam ciË, Red.
     Wstaje i  idzie  do telefonu.  A ja zostajË z Szuwaksem i z  butelką, i
ponieważ z Szuwaksa  nie ma żadnego pożytku, bardzo troskliwie opiekujË  siË
butelką. Diabli  by wziËli  tË StrefË, nigdzie nie ma  przed  nią  ucieczki.
Gdzie  byś nie poszedł,  z  kim byś  nie  mŐwił -  Strefa, Strefa, Strefa...
Dobrze Kiryłowi gadaÖ, że dziËki Strefie zapanuje wieczny pokŐj i nieziemska
szczËśliwośÖ. Kirył to fajny chłopak, nikt go głupim nie nazwie, przeciwnie,
głowË  ma, że daj Boże każdemu,  ale  przecież  nie ma  zielonego pojËcia  o
życiu. On nawet wyobraziÖ sobie nie może, ile wszelakiego draÓstwa krËci siË
koło  Strefy.  Teraz  na przykład "czarci  pudding"  komuś  jest  koniecznie
potrzebny.  Ten  Szuwaks  chociaż  i  pijanica,  chociaż  ma  fioła  na  tle
religijnym, ale czasami,  kiedy człowiek dobrze siË  zastanowi, rzeczywiście
przychodzi  mu  do  głowy  -  może  naprawdË  należy  zostawiÖ  szatanowi co
szataÓskie?
     Nie rusz gŐwna...
     W  tym  momencie  na  krześle Dicka  siada jakiś smarkacz  w  kolorowym
szaliku.
     - Czy pan Shoehart? - pyta.
     - No? - mŐwiË.
     - Nazywam siË Kreon - mŐwi. - Jestem z Malty.
     - No - mŐwiË - i co słychaÖ na Malcie?
     -  Na  Malcie dobrze słychaÖ, ale ja  nie o tym chciałem z panem mŐwiÖ.
Przysłał mnie Ernest.
     Tak,  myślË.  To  jednak  bydlak  ten Ernest.  Ani  krzty  litości, ani
odrobiny  sumienia. Siedzi przede  mną chłopiec  - smagły, schludny, wesoły,
pewnie  jeszcze  ani razu  siË  nie  golił,  jeszcze  ani  razu nie  całował
dziewczyny,  a  Ernestowi  to  zwisa,  on  tylko o jednym  myśli:  żeby  jak
najwiËcej ludzi zagoniÖ do Strefy, a jak  jeden na trzech wrŐci z towarem  -
też bËdzie dobrze...
     - No i jak siË czuje nasz dobry  stary Ernest? - pytam. Kreon  obejrzał
siË na bar i mŐwi:
     - Moim zdaniem nieźle. ChËtnie bym siË z nim zamienił.
     - A ja nie - mŐwiË. - Napijesz siË?
     - DziËkujË, nie pijË.
     - No to zapal - mŐwiË.
     - Przepraszam pana, ale nie palË rŐwnież.
     - Niech CiË diabli - mŐwiË - WiËc po co ci w takim razie pieniądze?
     Poczerwieniał, przestał siË uśmiechaÖ i cicho tak odpowiada:
     - Chyba to jest tylko moja sprawa, prawda, panie Shoehart?
     - Co racja, to racja - mŐwiË i nalewam  sobie na cztery palce. W głowie
mi, należy  zaznaczyÖ, już  trochË szumi i  ciało  przenika  taka  przyjemna
słabośÖ, wypuściła  mnie  wreszcie  Strefa. - Teraz jestem pijany - mŐwiË. -
Jak widzisz,  bawiË  siË.  Chodziłem do Strefy, wrŐciłem żywy i z forsą.  To
nieczËsto bywa żeby  żywy, i już niezmiernie rzadko, żeby z forsą. A wiËc na
razie odłŐżmy poważne rozmowy na kiedy indziej...
     Tu Kreon zrywa siË z krzesła,  mŐwi "przepraszam", okazuje siË, że Dick
wrŐcił. Stoi obok swojego krzesła i po jego twarzy widzË, że coś siË stało.
     - No - mŐwiË - znowu twoje komory prŐżniowe są nieszczelne?
     - Tak - mŐwi Dick. - Znowu.
     Siada, nalewa sobie, dolewa mnie i widzË ja, że nie w reklamacji rzecz.
Na reklamacje, powiedzmy to sobie wprost, Dick pluje z trzeciego piËtra, nie
na głupiego trafili!
     -  Wypijmy -  mŐwi - Red.  - I nie czekając na mnie wypija haustem całą
swoją porcjË i nalewa nową. - Ty wiesz - mŐwi - umarł Kirył Fanow.
     W zamroczeniu nie od razu go zrozumiałem. Ktoś tam umarł, no to umarł.
     - No cŐż - mŐwiË - wypijmy za spokŐj jego duszy...
     Dick spojrzał  na mnie,  oczy  mu  siË zrobiły okrągłe  jak  spodki,  i
dopiero wtedy poczułem jakby  mi ktoś wymierzył cios w żołądek. PamiËtam, że
wstałem, oparłem siË o blat i patrzË na Dicka z gŐry na dŐł.
     - Kirył?! - A przed oczami mam srebrną pajËczynË, znowu słyszË, jak ona
rwie siË i trzeszczy. I przez to okropne trzeszczenie głos Dicka dochodzi do
mnie jak z drugiego pokoju.
     -  Zawał  serca.  Znaleźli  go  nagiego pod  prysznicem,  nikt  nic nie
rozumie. Pytali o ciebie, powiedziałem, że z tobą wszystko w porządku...
     - A co tu jest do rozumienia? - mŐwiË. - Strefa...
     - Usiądź, Red - mŐwi Dick. - Usiądź i napij siË.
     - Strefa... - powtarzam i nie mogË przestaÖ. - Strefa... Strefa...
     Niczego  nie  widzË  dokoła  oprŐcz  tej srebrnej  pajËczyny.  Cały bar
zaplątał  siË  w  pajËczynË,   ludzie  poruszają   siË,  pajËczyna  cichutko
potrzaskuje kiedy ktoś  siË o nią oprze.  A w samym środku stoi  MaltaÓczyk,
twarz ma dziecinną, zdziwioną - nic nie pojmuje.
     - Chłopcze - mŐwiË do niego serdecznie.  - Ile chcesz pieniËdzy? Tysiąc
wystarczy? Na! Bierz, bierz! - wpycham mu pieniądze i już krzyczË: -  Idź do
Ernesta i powiedz mu,  że jest łajdakiem i kanalią, nie bŐj siË, powiedz mu!
Przecież to tchŐrz! Powiedz mu i natychmiast idź na dworzec, kup sobie bilet
i wracaj na swoją MaltË! Nigdzie siË nie zatrzymuj po drodze, jedź prosto do
domu!
     Nie pamiËtam, co  tam jeszcze  krzyczałem. PamiËtam, jak  znalazłem siË
przed  ladą baru, Ernest postawił przede mną  szklaneczkË  na orzeźwienie  i
pyta:
     - Zdaje siË, że jesteś dzisiaj przy forsie?
     - Tak - mŐwiË - przy forsie...
     - To może dług mi zwrŐcisz? Jak raz jutro miałbym na podatki.
     Teraz dopiero  widzË - ściskam w piËści paczkË  banknotŐw. PatrzË na tË
zieloną trawË i mamroczË:
     -  Okazuje siË,  nie wziął  Kreon  MaltaÓski... Z charakterem,  okazuje
siË... No, a cała reszta - los tak chciał.
     - Co z tobą - pyta mŐj przyjaciel Ernie. - Przesadziłeś kapkË?
     - Nie - mŐwiË. - Ze mną  -  mŐwiË -  wszystko  w  najlepszym  porządku.
ChoÖby w tej chwili mogË iśÖ pod prysznic.
     - Poszedłbyś  lepiej do domu  -  mŐwi  mŐj  przyjaciel Ernie. -  Jednak
trochË przesadziłeś.
     - Kirył umarł - mŐwiË mu.
     - KtŐry to Kirył? Ten jednorËki?
     - Sam jesteś  jednorËki, bydlaku - mŐwiË mu. -  Z tysiąca takich jak ty
nie zrobią  jednego Kiryła. Ścierwo cuchnące -  mŐwiË.  - Handlarz. Śmiercią
handlujesz, kanalio. Kupiłeś nas wszystkich za zielone... Chcesz, zaraz twŐj
parszywy stragan rozwalË w drobny mak?
     Ledwie zdążyłem zamachnąÖ siË jak trzeba, kiedy już mnie łapią i gdzieś
ciągną.  A  ja już nic nie  kombinujË  i kombinowaÖ nie  mogË. Coś  krzyczË,
wyrywam siË,  kogoś kopiË,  potem  oprzytomniałem -  siedzË  w toalecie cały
mokry, morda  rozbita. PatrzË  w  lustro  i  nie poznajË  sam  siebie, jeden
policzek mi drga, nigdy przedtem czegoś takiego nie było. A na  sali  hałas,
coś  trzeszczy,  talerze  lecą  na  podłogË, dziewczyny piszczą  i słyszË  -
Szuwaks ryczy niczym grizzly:
     - Żałujcie za grzechy, dranie! Gdzie jest Rudy? Coście zrobili z Rudym,
szataÓskie pomiotła? I wyje policyjna syrena.
     Kiedy  tylko zawyła,  spłynËło na  mnie  olśnienie. Wszystko  już wiem,
wszystko pamiËtam. I nic  we mnie  nie zostalo - tylko  lodowata furia. Tak,
myślË,  ja  ci tu zaraz  urządzË zabawË! Ja ci pokażË,  co potrafi  stalker,
ścierwo! Wyciągnąłem z kieszeni na  klucze "świerzba", nowiutki, jeszcze ani
razu  nie  używany,  parË  razy  zgniotłem  go palcami, żeby  siË  rozgrzał,
uchyliłem  drzwi do  sali i  ostrożnie  wrzuciłem go do  spluwaczki.  A  sam
otworzyłem okno  - i na ulicË. Miałem, rzecz jasna, ogromną ochotË zobaczyÖ,
co  z tego  wyjdzie, ale  musiałem  zwiewaÖ  jak  najszybciej. Ja bardzo źle
znoszË "świerzby", od razu mi leci krew z nosa.
     Przebiegiem przez podwŐrko i słyszË  - "świerzb" już  działa,  najpierw
zawyły  i zaszczekały  wszystkie psy  w całej okolicy, zawsze pierwsze czują
"świerzb". Potem ktoś wrzasnął w knajpie -  aż  mnie  uszy zabolały, chociaż
byłem daleko. Wyobraziłem sobie, jak tam publika zaczËła szaleÖ. Jeden wpada
w melancholiË,  drugi dostaje ataku szału, trzeci ze strachu nie wie,  gdzie
uciekaÖ... To straszna rzecz "świerzb". Teraz Ernest nieprËdko zbierze pełen
bar gości. On, gnida, rzecz jasna, domyśla siË, kto  go tak  urządził, tylko
że  ja  na to gwiżdżË. Koniec. Nie  ma już wiËcej stalkera  Reda. Ja już mam
dośÖ. Nie chcË  ani sam  szukaÖ śmierci, ani  innych dam na to namawiaÖ, nie
miałeś
     racji, Kirył, kochany chłopcze. Nie  gniewaj siË, ale wygląda na to, że
to nie ty, ale Szuwaks ma słusznośÖ. Nie mają czego ludzie szukaÖ w Strefie,
nie przyniesie nam Strefa szczËścia.
     Przelazłem przez  płot i powolutku  ruszyłem do domu. GryzË wargi, chce
mi  siË  płakaÖ i  nie  mogË.  Przede mną  pustka.  Przede mną  nie ma  nic.
Monotonny smutek. Kirył, mŐj  jedyny przyjacielu,  jak mogliśmy dopuściÖ  do
tego? Rysowałeś  przede  mną  perspektywy,  opowiadałeś o nowym,  wspaniałym
świecie... a teraz co? Ktoś zapłacze po  tobie w  dalekiej Rosji, a ja nawet
zapłakaÖ nie mogË. Przecież to  ja, głupie bydle, jestem wszystkiemu winien,
właśnie  ja,  a nikt inny! Jak ja, kretyn nieszczËsny, śmiałem go wprowadziÖ
do garażu, kiedy jego oczy jeszcze  nie  przywykły do ciemności?  Całe życie
żyłem jak wilk,  całe  życie tylko o sobie  myślałem... I nagle postanowiłem
pokazaÖ,  jaki  jestem  szlachetny,  postanowiłem  uszËśliwiÖ człowieka.  Po
diabła mu  w  ogŐle powiedziałem  o tym "pustaku"?  I jak tylko  sobie o tym
przypomniałem, tak mnie  coś ścisnËło za gardło, że nic - tylko rzeczywiście
zawyÖ jak wilk. I chyba naprawdË zawyłem,  ludzie jakby zaczËli ustËpowaÖ mi
z drogi, a potem nagle zrobiło mi siË lżej - patrzË, idzie Guta. Idzie mi na
spotkanie, moja dziewczyna, moja prześliczna,  idzie, stąpa swoimi cudownymi
nogami, spŐdniczka kołysze siË nad kolanami, ze wszystkich bram gapią siË na
nią, a ona idzie prościutko, nie patrzy na  nikogo i nie wiem  dlaczego, ale
od razu wiedziałem, że szuka właśnie mnie.
     -  Serwus  -  mŐwiË - Guta. Dokąd idziesz? Guta spojrzała na mnie  i  w
ciągu  sekundy  zobaczyła  wszystko:  i  mordË  rozbitą,  i  mokrą kurtkË, i
posiniaczone rËce, ale nic na ten temat nie powiedziała, tylko mŐwi:
     - CześÖ, Red. A ja właśnie ciË szukam.
     - Wiem - mŐwiË. -  Chodźmy do mnie. Guta milczy, odwrŐciła siË i patrzy
w bok. Ach, jak piËknie osadzona jest jej głowa, a jaka szyja - jak u młodej
narowistej klaczy, już pokornej swemu jeźdźcowi. Potem mŐwi:
     -  Ja nie  wiem. Red. Może  już  wcale  nie  bËdziesz chciał siË ze mną
spotykaÖ?
     Jakby mi ktoś kamieÓ położył na sercu. Co jeszcze? Ale tak spokojnie do
niej mŐwiË:
     - Nie  bardzo  ciË  rozumiem,  Guta.  Wybacz  mi, ale ja dzisiaj jestem
trochË  tego i może z  tego powodu słabo  kombinujË... Dlaczego miałbym  nie
chcieÖ spotykaÖ siË z tobą?
     BiorË ją pod rËkË, idziemy niespiesznie w stronË mojego domu i wszyscy,
ktŐrzy dopiero co gapili siË na nią, szybko odwracają mordy. Ja na tej ulicy
całe  życie  mieszkam, i Rudego Reda wszyscy tu pierwszorzËdnie znają. A kto
nie zna, ten bardzo szybko pozna.
     - Matka mŐwi, żebym zrobiła skrobankË - nagle odzywa siË Guta.
     - A ja nie chcË.
     Uszedłem jeszcze kilka krokŐw, zanim zrozumiałem, a Guta mŐwi dalej:
     - Nie chcË  żadnej skrobanki, chcË mieÖ z tobą  dziecko. A ty - jak tam
sobie życzysz. Możesz siË wynosiÖ  na wszystkie cztery strony świata, ja ciË
nie trzymam.
     Słucham, jak  ona sama siebie podkrËca,  jak  siË  rozpala,  słucham  i
powolutku bałwaniejË. Nic w  miarË rozsądnego  nie  przychodzi  mi do głowy.
Tylko jak  refren chodzi mi w kŐłko po głowie - o jednego człowieka mniej, o
jednego człowieka wiËcej.
     - Ona mi tłumaczy - mŐwi Guta - że to dziecko stalkera i niby po co mam
wydawaÖ na świat potwora... ona mŐwi, to przecież kryminalista, nie bËdziesz
miała rodziny, ani nic. Dzisiaj jest na wolności, mŐwi, a jutro w wiËzieniu.
Tylko  że mnie  to nic nie obchodzi, jestem na wszystko przygotowana. I sama
też  mogË zostaÖ, dam sobie radË. Sama urodzË, sama wychowam, sama  zrobiË z
niego człowieka.  ObejdË siË bez  ciebie. Tylko  ty siË  do  mnie wiËcej nie
zbliżaj, bo na prŐg nie wpuszczË.
     - Guta - mŐwiË - dziewczyno moja! Poczekaj choÖ chwileczkË...
     -  I nie  mogË,  jakiś  śmiech  mnie  ogarnia,  nerwowy.  Idiotyczny. -
JaskŐłeczko moja, dlaczego mnie chcesz przepËdziÖ, powiedz mi?
     ChichoczË jak ostatni  kretyn,  a ona stanËła, przytuliła siË  do mojej
piersi i szlocha.
     - Co my teraz zrobimy. Red? - mŐwi moja dziewczyna przez łzy.
     - Co teraz zrobimy?



     lat 28, żonaty, bez określonego
     zajËcia
     Red Shoehart leżał za kamiennym nagrobkiem i patrzył na drogË odsuwając
sprzed oczu gałązkË jarzËbiny.  Reflektory samochodu patrolowego  przecinały
cmentarz i od czasu do czasu smagały Reda po oczach - wtedy mrużył powieki i
wstrzymywał oddech.
     MinËły  już  dwie  godziny,  a  na  drodze  nie  zaszły  żadne  zmiany.
Monotonnie, pracując  na  jałowym  biegu,  warczał  silnik  samochodu,  trzy
reflektory  miotały  siË  po  cmentarzu,  po  przekrzywionych  zardzewiałych
krzyżach,  po  opuszczonych  grobach,  po   bujnie   rozrośniËtych  krzewach
jarzËbiny,  po  płaskiej  ścianie trzymetrowego muru, ktŐry  z  lewej strony
koÓczył siË jak uciËty.  Policjanci  z patrolu bali  siË Strefy. A tu,  obok
cmentarza,  nawet lËkali  siË  strzelaÖ. Czasem Reda dobiegały  przygłuszone
głosy, czasami widział, jak z samochodu  wylatywał ogienek  niedopałka,  jak
toczył siË  po szosie i gubił maleÓkie czerwone iskierki. Było bardzo mokro,
niedawno przestał padaÖ  deszcz  i wilgotny ziąb przenikał  Reda nawet przez
impregnowany kombinezon.
     Ostrożnie  puścił gałązkË, odwrŐcił głowË i zaczął nadsłuchiwaÖ. Gdzieś
z  prawej strony, niezbyt  daleko, ale  i nie blisko, na cmentarzu  był ktoś
jeszcze. Zaszeleściły liście i nawet chyba  obsypała siË ziemia,  a potem  z
nieglośnym  stukniËciem  upadło  coś  ciËżkiego  i  twardego.  Red ostrożnie
czołgał siË tyłem wtulony w mokrą trawË. Znowu nad głową przeleciało światło
reflektora. Red zamarł,  śledząc bezszelestny promieÓ, i wydało  mu siË,  że
miËdzy krzyżami,  na  grobie,  siedzi nieruchomo człowiek  ubrany na czarno.
Siedzi, nie kryjąc siË, oparty plecami o marmurowy  obelisk i  białą twarz z
czarnymi jamami oczu zwrŐcił w stronË Reda. W rzeczywistości Red nie widział
i  w  ciągu  dziesiątej  czËści  sekundy  nie mŐgł  zobaczyÖ tych wszystkich
szczegŐłŐw, ale wiedział dokładnie, jak to powinno wyglądaÖ. Odpełzł jeszcze
o kilka krokŐw dalej, wymacał w zanadrzu manierkË, wyciągnął i jeszcze przez
jakiś czas poleżał spokojnie tuląc do policzka ciepły metal,  nastËpnie, nie
wypuszając manierki, poczołgał siË dalej. WiËcej już  nie nadsłuchiwał i nie
rozglądał siË.
     W sztachetach  była  dziura  i  tuż  przy  samej  dziurze  na  płaszczu
przesyconym  ołowiem  leżał  Barbridge.  Nadal  leżał  na  plecach,  oburącz
odciągał  kołnierz swetra  i cichutko, boleśnie  sapał  -  sapanie  chwilami
przechodziło  w  jËk. Red  usiadł obok i odkrËcił manierkË. Potem  ostrożnie
wsunął  rËkË pod głowË  Barbridge'a,  wyczuwając całą dłonią lepką od  potu,
gorącą łysinË,  i przysunął  manierkË do  warg starego.  Było ciemno,  ale w
słabych  poblaskach  reflektorŐw Red widział  szczecinË  na jego policzkach.
Barbridge  chciwie  wypił  kilka łykŐw  i  zaraz poruszył  siË  niespokojnie
obmacując worek z towarem.
     -  WrŐciłeś  -  wykrztusił. -  Dobry  chłopak... Rudy... nie  zostawisz
starego... żeby zdychał...
     Red odrzucił głowË do tyłu i zdrowo pociągnął z manierki.
     - Stoi zaraza - powiedział - jak przymurowany.
     -  To...  nie przypadek...  -  wystËkał  Barbridge. MŐwił urywanie,  na
wydechu - Ktoś doniŐsł. Czekają.
     - Możliwe - powiedział Red. - Chcesz sobie jeszcze golnąÖ?
     - Nie. Na razie  wystarczy. Nie zostawiaj  mnie. nie  zostawisz  - bËdË
żył. Wtedy nie pożałujesz, nie zostawisz mnie. Rudy?
     Red nie  odpowiedział.  Patrzył w  stronË  szosy,  na  błËkitne  błyski
reflektorŐw. Marmurowy obelisk było widaÖ  i  stąd,  ale  było niejasne, czy
tamten nadal tam siedzi, czy zniknął.
     -  Słuchaj  mnie.  Rudy.  nie gadam  na  wiatr, nie  pożałujesz. Wiesz,
dlaczego stary  Barbridge  żyje  do dziś? Wiesz?  Bob Małpolud  nie  wrŐcił.
Bankier  Faraon  zginął -  nic z niego nie zostało. Jaki to  był stalker!  A
jednak zginął. Zgnilec tak samo.  Okularnik Herman.  Callagan.  FetË Krosta.
Wszyscy. Ja jeden zostałem. A wiesz, dlaczego?
     - Zawsze byłeś draniem - powiedział Red nie odrywając  oczu od szosy. -
Ścierwnik.
     - Byłem  draniem.  To prawda.  Inaczej nie można. Ale przecież  wszyscy
byli tacy sami. Faraon. Zgnilec. A tylko ja żyjË. Wiesz, dlaczego?
     - Wiem - powiedział Red, żeby siË odczepiÖ.
     - Łżesz. Nie wiesz. Słyszałeś o Złotej Kuli?
     - Słyszałem.
     - Bajka, myślisz?
     - Przestałbyś lepiej gadaÖ - poradził Red. - Przecież tracisz siły.
     - To nic. Ty  mnie wyniesiesz. Tyle razy chodziliśmy razem! Czy mŐgłbyś
mnie zostawiÖ?  Ja  ciebie przecież znam od takiego. Od małego. I twego ojca
znałem.
     Red  milczał. Okropnie  chciało  mu  siË  paliÖ,  wyciągnął  papierosa,
wykruszył tytoÓ i powąchał, nie pomogło.
     - Musisz mnie stąd  wynieśÖ - powiedział  Barbridge. - To przez  ciebie
wpadłem. To ty nie chciałeś, żeby MaltaÓczyk z nami poszedł.
     MaltaÓczyk bardzo  siË napierał,  żeby  iśÖ  z nimi.  Cały  wieczŐr  im
stawiał, proponował dobry zastaw,  przysiËgał,  że  zdobËdzie  skafander,  i
Barbridge,  ktŐry  siedział   obok  Maltanczyka,  osłaniając   twarz  ciËżką
pomarszczoną  dtonią, rozpaczliwie mrugał do Reda - zgŐdź siË, zrobimy dobry
interes. ByÖ może właśnie dlatego Red powiedział wtedy "nie".
     - Przez własną  chciwośÖ wpadłeś - powiedział Red. - Ja  z tym  nie mam
nic wspŐlnego, i zamknij siË nareszcie.
     Przez  jakiś  czas  Barbridge  tylko stËkał.  Znowu  wetknął palce  pod
kołnierz i jeszcze dalej odchylił głowË.
     - Bierz cały towar. Red - wystËkał - tylko mnie nie zostawiaj.
     Red spojrzał na zegarek. Do świtu było już bardzo niedaleko, a samochŐd
patrolowy  nie  odjeżdżał.  Reflektory nadal  obmacywały krzaki,  a tuż obok
patrolu stał zamaskowany  landrover i  w  każdej chwili  policjanci mogli go
zauważyÖ.
     - Złota  Kula - powiedział Barbridge.  - Znalazłem ją. Ile  bajek wokŐł
niej potem  narosło! Sam też niemało opowiadałem! Że podobno każde  życzenie
spełnia. Każde, dobre  sobie! Gdyby  tak było, dawno by  mnie tu  nie  było.
Mieszkałbym sobie w Europie i spałbym na forsie.
     Red spojrzał na niego z gŐry. W błËkitnawych błyskach odrzucona do tyłu
twarz Barbridge'a wydawała siË martwa. Ale jego szkliste, wytrzeszczone oczy
bez przerwy śledziły Reda.
     -  Zamiast  wiecznej  młodości  - gŐwno. Zamiast forsy,  to  samo.  Ale
zdrowie - co to, to tak. I dzieci  mam udane.  I żyjË. W najśmielszych snach
nie zobaczysz tego, co ja przeszedłem, i żyjË - oblizał wargi. - Ja ja tylko
o to proszË. O życie. I o zdrowie. I żeby dzieci...
     - Stul  pysk, na Boga -  powiedział wreszcie  Red. - Zupełnie jak baba.
Jeśli dam radË, to  ciË wyniosË. Twojej  Diny mi szkoda,  zginiesz - pŐjdzie
dziewczyna na ulicË...
     -  Dina... -  wychrypiał Barbridge.  -  Moja  cŐreczka.  Taka  śliczna.
Rozpieszczałem  moje  dzieci,  niczego im nie  odmawiałem. Zmarnują siË. MŐj
Archie. Ty przecież go znasz. Rudy. Czy widziałeś kiedyś lepsze dzieci?
     - Powiedziałem: jak dam radË. to ciË wyciągnË.
     -  Nie -  z uporem powiedział Barbridge. - Ty mnie wyniesiesz, czy dasz
radË, czy nie. Złota Kula. Chcesz, powiem ci gdzie ona jest.
     - No to powiedz.
     Barbridge jËknął i poruszył siË.
     - Moje nogi... - wystËkał. - Pomacaj, jak one tam...
     Red wyciągnął rËkË i przesunął dłonią po nogach od kolan w dŐł.
     - Kości... - chrypiał Barbridge. - Czy są tam jeszcze kości?
     - Są, są - skłamał Red. - Nie krËÖ siË. A naprawdË  można było  wymacaÖ
tylko kolano niżej, do samych stŐp  nogi  były  jak z gumy  - można je  było
zawiązaÖ na supeł.
     - Kłamiesz przecież - powiedział Barbridge.  - Po co kłamiesz? Co to ja
dziecko jestem, nigdy tego nie widziałem?
     - Kolana są całe - powiedział Red.
     - Pewnie znowu łżesz - beznadziejnie powiedział Barbridge. - No trudno.
Tylko mnie wynieś. Wszystko ci oddam. Wszystko ci opowiem...
     Jeszcze mŐwił,  jeszcze  coś obiecywał, ale  Red  już  go nie  słuchał.
Patrzył  na  szosË.  Reflektory  nie  biegały  teraz  po  krzakach,  zamarły
skrzyżowane  na  tamtym  obelisku z marmuru  i w jasnej  błËkitnej mgle  Red
wyraźnie  zauważył  zgarbioną  czarną  sylwetkË wËdrującą  wśrŐd  krzyży. Ta
sylwetka szła jakby na oślep,  wprost na reflektory.  Red widział jak wpadła
na ogromny krzyż, odskoczyła, znowu uderzyła o krzyż, dopiero wtedy skrËciła
i ruszyła  dalej  wyciągając  przed siebie  długie  rËce z  rozczapierzonymi
palcami. Potem  nagle  znikła,  jakby siË  zapadła pod  ziemiË  i  po  kilku
sekundach pojawiła siË znowu bardziej na prawo i  dalej, maszerując z jakimś
niepojËtym, nieludzkim uporem jak mechanizm puszczony w ruch.
     I raptem reflektory zgasły. ZgrzytnËła skrzynka biegŐw, zaryczała dziko
silnik,  za  krzakami  mignËło  niebieskie  i  czerwone  światła  postojowe,
samochŐd patrolowy  ruszył  błyskawicznie  nabierając szybkości  popËdził  w
stronË miasta i zniknął za  murem. Red z trudem przełknął  ślinË  i  rozpiął
zamek błyskawiczny w kombinezonie.
     -  Chyba odjechali... -  gorączkowo  mamrotał Barbridge. - No,  Rudy...
Szybciej, szybciej! - zaczął siË wierciÖ, pomacał rËką dookoła, złapał worek
z towarem i sprŐbował wstaÖ - no prËdzej, na co czekasz!
     Red ciągle patrzył w stronË  szosy.  Teraz  panowała tam ciemnośÖ i nic
nie  było widaÖ,  ale przecież  gdzieś  musiał  byÖ tamten  - maszerował jak
nakrËcona lalka, potykał siË, przewracał, uderzał o krzyże, zaplątywał siË w
krzakach.
     -  Dobra -  powiedzial  Red na głos. -  Idziemy.  PodniŐsł Barbridge'a.
Stary jak kleszczami  ścisnął go lewą rËką za szyjË  i Red  nie mając  siły,
żeby wstaÖ,  na czworakach powlŐkł go  przez dziurË w  ogrodzeniu  chwytając
rËkami mokrą trawË.
     -  NaprzŐd, naprzŐd...- chrypiał Barbridge. - Nie  martw  siË,  trzymam
towar, nie zgubiË go... naprzŐd!
     Ścieżka była znajoma, ale trawa mokra i śliska, gałËzie  jarzËbiny biły
po twarzy, opasły Barbridge był nieludzko ciËżki,  niby nieboszczyk, worek z
towarem  brzËczał, stukał  i bez przerwy  o coś zaczepiał i jeszcze straszno
było natknąÖ  siË na tamtego, ktŐry byÖ może ciągle jeszcze  błąkał siË tu w
ciemnościach.
     Kiedy siË  wydostali na szosË, było jeszcze ciemno,  ale czuło  siË. że
świt  już  blisko.  W  lasku  po  tamtej  stronie  szosy, sennie i niepewnie
zaszczebiotały ptaki, a nad czarnymi domami  dalekiego przedmieścia mrok już
zgranatowiał i  powiało stamtąd  chłodnym, wilgotnym powietrzem. Red położył
Barbridge'a na poboczu,  rozejrzał siË i  jak wielki  czarny pająk przebiegł
przez  drogË.  Szybko  znalazł  Landrovera,  zgarnął  z  maski  i  karoserii
maskujące  gałËzie, siadł za kierownicą i ostrożnie,  nie zapalając świateł,
wyjechał  na  asfalt.  Barbridge  siedział,  w  jednej rËce  trzymał worek z
towarem, drugą obmacywał nogi.
     -  Szybko! - wychrypiał. - Śpiesz sie. Kolana  jeszcze  są, jeszcze mam
całe kolana... Żeby chociaż kolana uratowaÖ!
     Red dźwignął go i zgrzytając  zËbami  z wysiłku wwalił go do samochodu.
Barbridge  z  łoskotem  opadł na tylne  siedzenie i jËknął. Worka jednak nie
wypuścił.  Red podniŐsł z  ziemi  impregnowany ołowiem płaszcz i  rzucił  na
starego. Barbridge'owi udało siË przytargaÖ rŐwnież płaszcz.
     Red  wziął  latarkË  i  przeszedł  poboczem  wypatrując  śladŐw. ŚladŐw
właściwie nie było. Wyjeżdżając na szosË  Landrover przygniŐtł wysoką, gËstą
trawË, ale ta trawa powinna po paru godzinach wrŐciÖ do poprzedniego stanu.
     W  miejscu  gdzie  stał  samochŐd  patrolu,  leżało  na  ziemi  mnŐstwo
niedopałkŐw. Red przypomniał sobie, że od dawna chce mu siË paliÖ, wyciągnął
papierosa i  zapalił,  chociaż najbardziej  na świecie  pragnął wskoczyÖ  do
samochodu i pËdziÖ, pËdziÖ, żeby znaleźÖ siË jak najdalej  od tego  miejsca.
Ale tego  właśnie  zrobiÖ  nie  było  wolno. Należało  postËpowaÖ  powoli  i
rozważnie.
     - Co ty wyprawiasz? - płaczliwie  zapytał Barbridge z samochodu. - Wody
nie wylałeś, wszystkie wËdki suche... Na co czekasz? Chowaj towar!
     - Stul pysk, ty!... - powiedział Red.  -  Nie przeszkadzaj! - zaciągnął
siË papierosem. - Wjedziemy do miasta od południowej strony.
     -  Jak  to  od południowej?  Co  takiego?  Przez  ciebie stracË kolana,
Łajdaku! Kolana!
     Red po raz  ostatni zaciągnął siË papierosem i schował go do pudełka od
zapałek.
     -  Zamknij  mordË, Ścierwnik  - powiedział. - Prosto  przez miasto  nie
możemy jechaÖ. Trzy posterunki, chociaż jeden musi nas zatrzymaÖ.
     - No to co?
     - Zobaczą twoje kulasy i koniec z nami.
     -  Jakie kulasy? Głuszyliśmy ryby, nogi mi poharatało  i nie ma o  czym
gadaÖ!
     - A jeżeli ktoś pomaca?
     - Pomaca... tak zawyjË, że na całe życie odechce mu siË macania.
     Ale Red  już podjął  decyzjË. PodniŐsł  przednie  siedzenie  samochodu,
świecąc latarką otworzył skrytkË i powiedział:
     - Dawaj towar.
     Bak pod siedzeniem był fałszywy.  Red zabrał  worek  i  wepchnął go  do
środka nasłuchując, jak w worku cos dźwiËczy i postukuje.
     - Nie wolno mi ryzykowaÖ - mruknął. - Nie mam prawa.
     Założył pokrywË na miejsce, nasypał na wierzch  trochË śmieci, zarzucił
szmatami  i  opuścił  siedzenie.  Barbridge  stËkał,  pojËkiwał,  żałośliwie
domagał siË  pośpiechu, znowu obiecywał Złotą KulË. Wiercił  siË bez przerwy
na siedzeniu,  z lËkiem  wpatrując siË w jaśniejący mrok. Red nie zwracał na
niego uwagi. Rozerwał napełniony wodą plastykowy worek z  rybami, wodË wylał
na  wËdki  leżące  na  podłodze   samochodu,  a  skaczące  ryby  wrzucił  do
brezentowej   torby.  Plastykowy   worek  zwinął  i   wsadził   do  kieszeni
kombinezonu. Teraz  wszystko  było w porządku - wËdkarze  wracali  z niezbyt
udanego połowu. Red usiadł przy kierownicy i samochŐd ruszył.
     Do  samego  zakrËtu  jechał bez świateł. Po  lewej stronie  ciągnął siË
potËżny trzymetrowy  mur otaczający StrefË, a z prawej  były krzaki, rzadkie
zagajniki, porzucone wille  z zabitymi  oknami  i liszajami na ścianach. Red
dobrze widział  w ciemności, zresztą ciemnośÖ nie  była już  taka  gËsta,  a
oprŐcz  tego  wiedział  z  gŐry,  co  i  kiedy zobaczy. Dlatego kiedy  przed
samochodem pojawiła siË  rytmicznie maszerująca  postaÖ, nawet  nie zwolnił.
Tamten wËdrował prosto środkiem szosy  -  i jak oni wszyscy szedł do miasta.
Red wyprzedził go,  prowadząc samochŐd lewą stroną i  wyprzedziwszy, jeszcze
mocniej przycisnął pedał gazu.
     - Matko Boska! - wymamrotał z tyłu Barbridge. - Rudy, widziałeś?
     - Tak - powiedział Red.
     - O Boże!... Tego nam  jeszcze brakowało! -  mamrotał Barbridge i nagle
zaczął głośno odmawiaÖ modlitwË.
     -  Zamknij siË! -  ostro powiedział Red.  ZakrËt  powinien  byÖ  gdzieś
tutaj.  Red zwolnił, wpatrując siË w szereg pochylonych  domkŐw i płotŐw  po
prawej.  Stary  transformator... podparty  słup...  sprŐchniały  mostek  nad
przydrożnym   rowem...  Red  skrËcił  kierownicË.   SamochŐd  podrzuciło  na
wybojach.
     - Dokąd? - dziko zawył Barbridge. - Przez ciebie nogi stracË, bydlaku!
     Red na sekundË odwrŐcił siË i z całej siły uderzył  starego w twarz, aż
dłoÓ podrapała  mu  ostra szczecina.  Barbridge zakrztusił  siË  i  zamilkł.
SamochŐd podskakiwał, koła co chwila buksowały w świeżym błocie. Red zapalił
światła. Biały, niespokojny blask oświetlił  zarośniËte trawą stare koleiny,
ogromne  kałuże, krzywe gnijące parkany po  obu  stronach. Barbridge  płakał
chlipiąc  i pociągając nosem, niczego  już nie obiecywał, tylko  żalił siË i
odgrażał, ale bardzo cicho i niewyraźnie, tak że Red słyszał tylko oddzielne
słowa. Coś  tam  było  o nogach,  o  kolanach,  o  ukochanym Archie... Potem
ucichł.
     Osiedle leżało  tuż przy zachodnich  przedmieściach miasta. Kiedyś były
tu letniska, ogrody,  sady  owocowe,  letnie rezydencje miejskich notablŐw i
fabrycznej administracji. Zielono,  wesoło,  malutkie jeziorka,  czyściutkie
piaszczyste plaże, przejrzyste brzozowe zagajniki, stawy, w ktŐrych hodowano
karpie.  Fabryczny zaduch i fabryczny  gryzący dym  nigdy tu  nie docierały,
podobnie  jak  i miejska  kanalizacja. Teraz wszystko  to  stało  porzucone,
niszczejące.  Zobaczyli  tylko  jeden  zamieszkany   dom  -  żŐłto  świeciło
zasłoniËte  firanką okienko, na sznurkach wisiała zmoczona deszczem bielizna
i olbrzymi pies, zachłystując siË  wściekłością, wybiegł  na drogË  i  przez
jakiś czas pËdził za samochodem w bryzgach błota tryskającego spod kŐł.
     Red ostrożnie  przejechał przez jeszcze jeden stary  pochylony mostek i
kiedy zobaczył przed sobą wyjazd na  SzosË  Zachodnią, zatrzymał  samochŐd i
zgasił silnik. Potem wyszedł na drogË, nawet nie spojrzawszy na Barbridge'a,
ruszył  przed siebie z rËkami w kieszeniach wilgotnego  kombinezonu. Zrobiło
siË zupełnie widno.  WokŐł  było  mokro, cicho i sennie. Red  zbliżył siË do
szosy  i ostrożnie  wyjrzał  zza  krzakŐw.  Policyjna  wartownia  była  stąd
doskonale widoczna - maleÓki  domek na kŐłkach  i  trzy oświetlone  okienka,
samochŐd patrolowy stał na poboczu szosy pusty. Przez jakiś czas Red  stał i
patrzył. Na wartowni nic siË nie działo
     - najwidoczniej policjanci, zmËczeni  i zmarzniËci,  teraz grzali siË w
domku -  drzemali  z  papierosami  przylepionymi do dolnej wargi. "Dranie" -
cicho  powiedział Red.  Wymacał  w  kieszeni kastet, wsunął  palce  w owalne
otwory, zacisnął w piËści  zimne  żelazo i ciągle tak samo przygarbiony, nie
wyjmując  z  kieszeni rąk, zawrŐcił.  Landrover,  lekko  pochylony,  stał  w
krzakach. Miejsce było odludne, zapuszczone, nikt tu zapewne nie zaglądał od
co najmniej dziesiËciu lat.
     Kiedy Red  podszedł do samochodu,  Barbridge uniŐsł siË  i  spojrzał na
niego otwierając usta. Wyglądał teraz  nawet  jeszcze  starzej niż  zwykle -
pomarszczony, łysy zarośniËty niechlujną szczeciną,  zËby rzadkie i zepsute.
Czas jakiś wpatrywali siË w siebie i nagle Barbridge powiedział niewyraźnie:
     - Dam ci mapË... wszystkie pułapki... Sam znajdziesz, nie pożałujesz.
     Red słuchał go stojąc bez ruchu, potem rozwarł palce, wypuścił kastet i
powiedział:
     - Dobra. Twoje zadanie: masz leżeÖ nieprzytomny, zrozumiano? JËcz i nie
daj siË dotknąÖ.
     Siadł przy kierownicy, zapalił silnik i samochŐd ruszył.
     I  wszystko  poszło jak z  płatka, nikt nie wyszedł z przyczepy,  kiedy
landrover,  posłuszny znakom drogowym,  powoli przejechał obok  wartowni,  a
nastËpnie wciąż zwiËkszając i zwiËkszając szybkośÖ  popËdził do miasta przez
południowe przedmieścia. Była szŐsta rano, na ulicach pusto, asfalt czarny i
mokiy,   automatyczne   światła   sieroce   i   niepotrzebnie   mrugają   na
skrzyżowaniach.  MinËli piekarniË z  wysokimi, jasno  oświetlonymi  oknami i
Reda owionął ciepły i niebywale smakowity zapach.
     -  ŻreÖ mi  siË  chce  - powiedział  Red,  rozluźniając  zdrËtwiałe  od
napiËcia miËśnie, i przeciągnął siË wpierając dłonie w kierownicË.
     - Co? - z przerażeniem zapytał Barbridge.
     -  MŐwiË,  że  mi  siË  żreÖ chce...  Ty dokąd?  Do  domu czy prosto do
Rzeźnika?
     - Do Rzeźnika,  do Rzeźnika gazuj! - pospiesznie zamamrotał  Barbridge,
pochylił siË do przodu  i gorączkowym oddechem ział Redowi w plecy. - Prosto
do niego!  Jedź  szybko!  Należy mi  siË od niego  jeszcze  siedemset... Ale
szybciej, szybciej,  czego  wleczesz  siË jak mucha w smole! - nagle  zaczął
kląÖ bezsilnie i  paskudnie, wstrËtnymi,  brudnymi słowami, zapluwąjąc  siË,
zachlystując i dławiąc atakami kaszlu.
     Red  nie  odzywał siË,  nie miał ani czasu,  ani  siły  na  uspokajanie
rozszalałego Ścierwnika, należało możliwie szybko z tym wszystkim skoÓczyÖ i
chociaż godzinË, chociaż pŐł godziny pospaÖ przed  spotkaniem w "Metropolu".
SkrËcił  w UlicË Szesnastą,  przejechał dwa  kwartały i  zatrzymał  samochŐd
przed szarą piËtrową willą.
     Otworzył mu sam Rzeźnik. Widocznie  dopiero  wstał i szedł do łazienki.
Ukazał siË we wspaniałym szlafroku,  a w rËku dzierżył szklankË ze  sztuczną
szczËką. Włosy miał rozkudłane, pod oczami ciemne napuchniËte worki.
     - O! - powiedział. - To ty. Rudy? Co powiesz?
     - WłŐż zËby i jedziemy - powiedział Rudy.
     - Aha - odparł Rzeźnik i zapraszająco ruchem głowy  wskazał hall, a sam
człapiąc perskimi pantoflami zdumiewająco szybko podążył do łazienki.
     - Kto? - zapytał stamtąd.
     - Barbridge - odpowiedział Red.
     - Co?
     - Nogi.
     W łazience poleciała z kranu woda, rozległo siË parskanie, coś upadło i
potoczyło siË  po  kamiennej posadzce.  Red zmËczonym ruchem usiadł w fotelu
wyjął  papierosa,  zapalił  i  rozejrzał siË dookoła. Tak, hall był  niczego
sobie. Rzeźnik  nie  żałował  pieniËdzy. Był  bardzo  doświadczonym i bardzo
modnym chirurgiem,  znakomitością nie tylko miasta, ale i całego stanu, a ze
stalkerami związał siË rzecz jasna, nie dla pieniËdzy. On rŐwnież brał swoją
dolË ze  Strefy - brał w naturze, w  rŐżnych przedmiotach,  ktŐre stosował w
swojej  praktyce   lekarskiej,   brał  w  wiedzy,   ktŐrą  zdobywał   lecząc
okaleczonych stalkerŐw  i  studiując przy tym  rŐżne nie znane  do  tej pory
choroby i  deformacje ludzkiego organizmu, brał w sławie, sławie  pierwszego
na świecie lekarza - specjalisty  od pozaziemskich chorŐb mieszkaÓcŐw Ziemi.
Pieniądze zresztą rŐwnież brał z niemałą ochotą.
     - A konkretnie: co z  nogami? - zapytał Rzeźnik wychodząc z  łazienki z
ogromnym  rËcznikiem  przewieszonym   przez  ramiË.  Skrajem  tego  rËcznika
ostrożnie wycierał swe długie, nerwowe palce.
     - Wlazł w "pudding" - powiedział Red. Rzeźnik gwizdnął.
     - A wiËc mamy z głowy  Barbridge'a  - mruknął. - Szkoda, bo wybitny był
stalker.
     -  To  drobiazg  -  powiedział Red  rozsiadając  siË w fotelu.  - Ty mu
zrobisz  protezy  i Barbridge  na  protezach  jeszcze nam po  Strefie bËdzie
kuśtykał.
     - No dobrze  - powiedział  Rzeźnik. Na  jego  twarzy już  malowała  siË
profesjonalna rzeczowośÖ. - Poczekaj, zaraz siË ubiorË.
     Kiedy siË  ubierał, kiedy  gdzieś dzwonił - zapewne  do swojej kliniki,
żeby  wszystko przygotowali do  operacji - Red  nieruchomo leżał w  fotelu i
palił.  Tylko  raz  siË  poruszył,  żeby  wyciągnąÖ manierkË. Pił  malutkimi
łykami, ponieważ w manierce zostało już tylko trochË na dnie, i starał siË o
niczym nie myśleÖ. Po prostu czekał.
     Potem razem  poszli do  samochodu. Red usiadł  przy kierownicy. Rzeźnik
obok niego i  od razu  przechylił siË przez oparcie i zaczął obmacywaÖ  nogi
Barbridge'a. Barbridge,  cichy teraz i nastroszony,  mamrotał coś  żałośnie,
obiecywał ozłociÖ, bez przerwy wspominał dzieci i nieboszczkË  żonË, błagał,
żeby mu uratowaÖ przynajmniej kolana. Kiedy podjechali pod klinikË,  Rzeźnik
zaklął  nie widząc przed  bramą  sanitariuszy, jeszcze  w biegu wyskoczył  z
samochodu  i zniknął za  drzwiami.  Red  znowu  zapalił, a  Barbridge  nagle
powiedział zupełnie wyraźnie i dobitnie, jakby już całkowicie oprzytomniał.
     - Chciałeś mnie zabiÖ. Ja ci to zapamiËtam.

     - Ale przecież nie zabiłem - obojËtnie powiedział Red.
     - Tak, nie zabiłeś... - Barbridge przez moment milczał. - To ci rŐwnież
zapamiËtam.
     - ZapamiËtaj, zapamiËtaj - powiedział Red. - Ty byś mnie oczywiście nie
zabił,  skądże  znowu... - odwrŐcił  siË i  popatrzył na starego.  Barbridge
niepewnie krzywił usta poruszając wyschłymi wargami. - Ty byś mnie po prostu
tam zostawił
     - powiedział Red. -  Porzuciłbyś mnie w Strefie i koÓce w wodË. Tak jak
Okularnika.
     - Okularnik  sam  skonał -  ponuro  zaprzeczył  Barbridge. - Bez  mojej
pomocy. Przykuło go.
     - Kanalia - powiedział obojËtnie Red i odwrŐcił siË. - Ścierwnik.
     Z bramy wyskoczyli  zaspani,  rozkudlani  sanitariusze i rozkładając  w
biegu nosze pocwałowali do samochodu. Red, od czasu do czasu zaciągając  siË
papierosem, patrzył, z jaką wprawą wydobyli Barbridge'a z samochodu, ułożyli
na noszach i wnieśli do kliniki. Barbridge leżał nieruchomo, rËce skrzyżował
na  piersi i zobojËtniały na  wszystko patrzył  w niebo. Jego ogromne stopy,
przeżarte "puddingiem", były dziwnie nienaturalnie wykrËcone. To był ostatni
ze  starych  stalkerŐw,  ostatni z  tych,  ktŐrzy  rozpoczËli  polowanie  na
pozaziemskie skarby od razu po Lądowaniu, kiedy Strefy, jeszcze nie nazywano
Strefą, kiedy  jeszcze  nie było instytutŐw  naukowych,  ani  muru, ani  sił
policyjnych  ONZ, kiedy  miasto  sparaliżowała  groza,  a świat  chichotał z
powodu  nowej  kaczki  dziennikarskiej.  Red  miał  wtedy  dziesiËÖ  lat,  a
Barbridge  był  silnym  i  zrËcznym mËżczyzną  -  uwielbiał  picie  na cudzy
rachunek,  bŐjki  i  obmacywanie po  kątach niedostatecznie spostrzegawczych
dziewcząt.  Własne dzieci  doszczËtnie go wtedy nie interesowały, ale nËdzną
szują  był  już wŐwczas, bo  kiedy  wypił,  z jakąś  obrzydliwą  satysfakcją
katował  swoją  żonË  - hałaśliwie,  pedantycznie, żeby wszyscy widzieli,  i
wreszcie zatłukł ją na śmierÖ.
     Red zawrŐcił i nie zwracając uwagi na światła,  szczËkając klaksonem na
przechodniŐw, ścinając zakrËty pojechał prosto do domu.
     Zahamował   przed  garażem,  a  kiedy  wysiadł   z  samochodu  zobaczył
administratora,  ktŐry  szedł  mu na spotkanie od strony  skweru. Jak zwykle
administrator   był   w  fatalnym  humorze   i  jego  wymiËta  twarzyczka  z
opuchniËtymi  oczkami wyrażała  skrajne obrzydzenie,  jakby  stąpał  nie  po
ziemi, a po kupie nawozu.
     - DzieÓ dobry  -  powiedział grzecznie Red. Administrator zatrzymał siË
na dwa kroki przed Redem i pokazał palcem za siebie.
     -  To paÓska  robota?  - zapytał  niewyraźnie.  Było widaÖ, że  to jego
pierwsze słowa od wczoraj.
     - O czym pan mŐwi?
     - Ta huśtawka... To pan ją postawił?
     - Ja.
     - W jakim celu?
     Red nie odpowiedział,  poszedł do bramy garażu i  zaczął  ją  otwieraÖ.
Administrator ruszył za nim i stanął za jego plecami.
     - Pytam, w jakim celu postawił pan tË huśtawkË? Kto pana prosił?
     -  Moja  cŐrka prosiła  -  odpowiedział Red  bardzo spokojnie.  Właśnie
odmykał bramË.
     -  Ja  tu nie pytam o paÓską  cŐrkË! - Administrator podniŐsł głos. - O
paÓskiej  cŐrce  bËdziemy rozmawiaÖ oddzielnie. Pytam,  kto  panu  pozwolił?
Jakim prawem pan siË rządzi na skwerze?
     Red odwrŐcił siË i stał przez  chwilË nieruchomo, uważnie wpatrując siË
w blady pożyłkowany  nos. Administrator zrobił krok do tylu i odezwał siË  o
ton niżej:
     - Balkonu pan też nie odmalował. Ile razy już panu...

     -  Nadaremnie  siË  pan  stara  -  powiedział Red. - Ja  siË  i tak nie
wyprowadzË.
     WrŐcił do samochodu  i  zapalił  silnik. Polożył dłonie na kierownicy i
dopiero teraz zauważył, jak zbielały mu kostki palcŐw. Wtedy  wysiadł  i już
nie starając siË opanowaÖ powiedział:
     -  Ale jeżeli, pomimo wszystko,  bËdË musiał  siË  wyprowadziÖ, to  już
dzisiaj zamŐw sobie miejsce na cmentarzu, gnido.
     Wprowadził samochŐd do  garażu,  zapalił światlo i zamknął bramË. Potem
wydobył  z  fałszywego  zbiornika  na benzynË  worek  z towarem, doprowadził
samochŐd do porządku,  worek  włożył  do  starego  koszyka, na worku położył
wËdki, jeszcze  wilgotne,  oblepione  trawą  i  liśÖmi  a na wierzch wysypał
śniËte   ryby,  ktŐre   Barbridge  kupił   wczoraj  w  jakimś   sklepiku  na
przedmieściu. Potem raz  jeszcze obejrzał  samochŐd ze wszystkich stron,  po
prostu  z   przyzwyczajenia.   Do  tylnego  prawego  światła  przylepił  siË
spłaszczony papieros. Red oderwał go  - papieros był szwedzki. Red  pomyślał
chwilË  i  wsadził go  do  pudełka  od  zapałek.  W  pudełku  już  były trzy
niedopałki.
     Na schodach  nie spotkał  nikogo. Stanął przed swoimi  drzwiami i drzwi
otwarły  siË, zanim zdążył siËgnąÖ  po klucz.  Wszedł bokiem,  trzymając pod
pachą ciËżki kosz, i  otuliło go znajome  ciepło i  znajome zapachy własnego
mieszkania, a Guta objËła go za szyjË i zamarła bez  ruchu,  kryjąc twarz na
jego  piersi, nawet przez  kombinezon  i  grubą koszulË czuł, jak gwałtownie
bije jej serce. Red nie przeszkadzał jej - cierpliwie stał i czekał, aż Guta
siË  uspokoi,  chociaż  właśnie  w tej  chwili  poczuł,  jak  strasznie jest
zmËczony i wyprany z sił.
     - Już  w porządku... -  powiedziała wreszcie  niskim,  nieco  ochrypłym
głosem,  puściła go,  zapaliła światło w przedpokoju, a sama nie  odwracając
głowy poszła do  kuchni.  - Zaraz zrobiË  ci  kawË... - powiedziała już  zza
drzwi.
     - Przyniosłem ryby - powiedział Red umyślnie, rześkim głosem.  -  Usmaż
je, tylko wszystkie od razu głodny jestem, że nie masz pojËcia!
     Guta  wrŐciła  kryjąc twarz w rozpuszczonych włosach. Red postawił kosz
na  podłodze,  pomŐgł  jej  wyjąÖ siatkË z rybami i razem zanieśli siatkË  z
rybami do kuchni i wrzucili ryby do zlewozmywaka.
     - Idź, wykąp siË  - powiedziala Guta - zanim skoÓczysz, wszystko bËdzie
gotowe.
     - Jak tam Mariszka? - zapytał Red siadając i zdejmując buty.
     - Gadała  przez cały wieczŐr - odparła Guta. - Z trudem zagoniłam ją do
łŐżka. Bez przerwy marudziła - gdzie tata i gdzie tata? nic, tylko dawaj jej
tatË...
     Zwinnie  i bezszelestnie  poruszała siË w kuchni, krzepka, zgrabna. Już
kipiała woda  w  rondelku i leciały łuski  spod  noża,  skwierczał  olej  na
ogromnej patelni i wspaniale pachniało świeżą kawą.
     Red wstał, na bosaka poszedł do przedpokoju, zabrał koszyk i zaniŐsł go
do  komŐrki. Potem zajrzał do sypialni.  Mariszka  spała  spokojnie,  kołdra
leżała na podłodze, koszulka zawiniËta aż pod szyjË i mała widoczna była jak
na  dłoni - maleÓkie, senne zwierzątko.  Red  nie wytrzymał, pogłaskał ją po
plecach zarośniËtych ciepłym  złocistym futerkiem l po raz tysiËczny zdumiał
siË,  jakie  to futerko jest długie i jedwabiste.  Miał ogromną ochotË wziąÖ
MariszkË na rËce, ale bał  siË  ją obudziÖ,  zresztą  był brudny jak  czort,
przesiąkniËty  Strefą i  śmiercią.  WrŐcił  do kuchni, usiadł  przy  stole i
powiedział:
     - Nalej mi filiżankË kawy. UmyjË siË pŐźniej.
     Na stole leżała popołudniowa poczta, cały plik gazet:
     "Harmont  Hews", tygodnik "Kulturysta", "Playboy" - dużo tego  przyszło
--   i  gruby,  w  szarej  oprawie   "Biuletyn   MiËdzynarodowego  Instytutu
Cywilizacji  Pozaziemskich" nr 56. Red wziął z rąk Guty  filiżankË parującej
kawy  i przysunął  sobie  "Biuletyn". Jakieś  hieroglify,  znaczki,  rysunki
techniczne...  Na zdjËciach znane przedmioty w dziwacznych ujËciach. Jeszcze
jeden  pośmiertny  artykuł  Kiryła Panowa  "O  pewnej  niezwykłej  własności
pułapek magnetycznych typu 77-b". nazwisko "Fanow" obwiedzione czarną ramką,
a  na  dole drobnym drukiem wyjaśnienie:  "Doktor Kirył  FanŐw, ZSSR,  zmarł
tragicznie
     w czasie przeprowadzania eksperymentu w kwietniu 19.. roku". Red rzucił
     "Biuletyn", wypił trochË kawy parząc sobie gardło i zapytał:
     - Przyszedł ktoś wczoraj?
     -  Szuwaks przyszedł -  powiedziała  Guta po  krŐciutkiej pauzie. Stała
przy kuchence
     i patrzyła na Reda. - Był zalany w trupa, wiËc go spławiłam.
     - A co na to Mariszka?
     -  Oczywiście  nie  chciała  go  wypuściÖ.  ZaczËła  nawet  płakaÖ. Ale
powiedziałam jej,
     że wujek Szuwaks źle siË  czuje, na  to ona  z  całkowitym zrozumieniem
odpowiada:
     "Wujek Szuwaks znowu siË urżnął".
     Red uśmiechnął siË i łyknął kawy. Potem zapytał:
     - A jak sąsiedzi?
     I tym razem Guta odezwała siË dopiero po krŐciutkiej przerwie.
     - Jak zwykle - odparła wreszcie.
     - Dobrze nie chcesz, to nie mŐw.
     - A tam! - powiedziała i z obrzydzeniem machnËła rËką.  - Dzisiaj znowu
puka  ten  babsztyl  z  dołu. Ślepia  wytrzeszczyła,  z  pyska toczy  pianË.
Dlaczego w nocy piłujemy coś w łazience?
     - Zaraza  -  powiedział Red przez zËby. -  Słuchaj, a może rzeczywiście
siË wyprowadzimy? Kupimy sobie domek  gdzieś  na przedmieściu, gdzie nie  ma
nikogo, jakąś opuszczoną willË, co ty na to?
     - A Mariszka?
     -  O Boże  -  powiedział Red. -  Czy doprawdy my  we  dwoje nie zdołamy
sprawiÖ, żeby czuła siË szczËśliwa? Guta pokrËciła głową.
     - Ona  lubi dzieci. I  dzieci ją też lubią. Przecież one nie  są winne,
że...
     - Tak - powiedział Red. - One rzeczywiście nie są winne...
     -  Zostawmy  to!  -  powiedziała  Guta.  -  Ktoś   do  ciebie  dzwonił.
Powiedziałam, że pojechałeś na ryby. Red odstawił filiżankË i wstał.
     - No dobra - powiedział. - Jednak pŐjdË siË umyÖ.  Mam  jeszcze mnŐstwo
spraw do załatwienia.
     Zamknął siË  w łazience, wrzucił  ubranie  do  pojemnika  na  brudy,  a
kastet, resztË muterek, papierosy i inne drobiazgi położył na pŐłkË.
     Długo  krËcił  siË  pod gorącym  jak  wrzątek  natryskiem,  stËkając  i
rozcierając  ciało szorstką  gąbką,  aż skŐra zrobiła  siË  purpurowa, potem
zakrËcił prysznic usiadł  na brzegu wanny i zapalił. W rurach śpiewała woda,
w kuchni Guta  brzËczała pokrywkami garnkŐw. Zapachniało smażoną rybą, potem
Guta zapukała do drzwi łazienki i podała mu czystą bieliznË.
     -  Pospiesz siË -  powiedziała. -  Ryba  wystygnie. Red uśmiechnął siË:
wrŐciła już do rŐwnowagi i znowu zaczËła  komenderowaÖ. Ubrał siË, to znaczy
naciągnął podkoszulek i kąpielŐwki, i w takim stroju wrŐcił do kuchni.
     - Teraz można coś zjeśÖ - powiedział siadając,
     - Wrzuciłeś bieliznË do pojemnika? - zapytała Outa.
     - Aha - wymamrotał z pełnymi ustami. - Wspaniała rybka!
     - Wodą zalałeś?
     -  Niee... Przepraszam,  sir, to  siË wiËcej nie powtŐrzy, sir. UspokŐj
siË,  jeszcze  zdążysz,  posiedź  chwilË! -  złapał ją za  rËkË i  sprŐbował
posadziÖ sobie na kolanach,  ale  Guta wywinËła siË i usiadła  na krześle  z
drugiej strony.

     - Nie podoba ci siË mąż - powiedział  Red, znowu zapychając sobie usta.
- Lekceważysz go, jak siË okazuje.
     - Jaki tam z ciebie mąż - powiedziała Guta. - Pusty worek, a  nie  mąż.
Trzeba ciË dopiero nabiÖ, jak siennik.
     -  A może jednak? - powiedział  Red.  - Przecież zdarzają  siË cuda  na
świecie!
     - Jakoś nie  pamiËtam, żeby zdarzył siË  tobie taki cud. Może  napijesz
siË czegoś? Red niezdecydowanie bawił siË widelcem.
     - Raczej nie - powiedział. Spojrzał na zegarek i wstał.
     - Zaraz  wychodzË. Przygotuj  mi  wyjściowy  garnitur. Według kategorii
"S", Krawat, koszula...
     Z  rozkoszą  człapiąc  czystymi,  bosymi  stopami po  chłodnej podłodze
poszedł do komŐrki i  zamknął drzwi na zasuwË. Potem włożył gumowy  fartuch,
wcisnął długie do  łokcia  gumowe rËkawice i wyłożył na  stŐł  to, co było w
worku.  Dwa "pustaki". Pudełko  z "agrafkami".  DziewiËÖ  "bateryjek".  Trzy
"bransolety". I jedno jakieś  kŐłko " też coś w rodzaju "bransolety", ale  z
białego metalu, wiËksze o średnicy około  trzydziestu milimetrŐw. Szesnaście
sztuk "czarnych bryzg" zawiniËtych w plastyk. Dwie "gąbki" wielkości piËści,
znakomicie  zachowane.  Trzy  "świerzby". Słoik  "gazowanej gliny". W  worku
został  jeszcze ciËżki porcelanowy kontener, starannie  opakowany w  szklaną
watË, ale  Red zostawił go w spokoju. Wyjął papierosy,  zapalił  i zapatrzył
siË w leżące na stole przedmioty.
     Potem  wysunął  szufladË,  wziął  arkusz  papieru,  ogryzek   ołŐwka  i
liczydło. Zagryzając  papierosa w  kąciku warg  i mrużąc oczy od dymu, pisał
cyfrË za cyfrą, w trzech słupkach, a nastËpnie pierwsze dwa podsumował. Sumy
okazały  siË  poważne.  Red  zdusił  niedopałek  w  popielniczce,  ostrożnie
otworzył  pudełko  i wysypał  "agrafki" na  papier. W  elektrycznym  świetle
"agrafki"  mieniły siË granatowo i tylko z rzadka tryskały czystymi kolorami
tËczy - żŐłtym, czerwonym, zielonym.  Red wziął jedną "agrafkË" i ostrożnie,
żeby siË nie ukłuÖ, zacisnął ją  miedzy palcem wskazującym a kciukiem. Potem
zgasił  światło i  odczekał  chwilË przywykając do ciemności. Ale  "agrafka"
milczała. Odłożył ją na  bok, znalazł po ciemku nastËpną i  rŐwnież zacisnął
ją w palcach, nic. Zacisnął  palce silniej,  ryzykując ukłucie,  i "agrafka"
przemŐwiła - przebiegały wzdłuż niej słabe,  czerwone błyski,  po czym nagle
zastąpiły  je  rzadsze, zielone. Kilka  sekund Red  podziwiał  zagadkową grË
światełek,  ktŐra,  jak dowiedział siË z  "Biuletynu", z  całą pewnością coś
oznaczała,  byÖ  może  nawet coś bardzo ważnego, epokowego, pŐźniej  położył
"agrafkË" oddzielnie i wziął w palce nastËpną.
     "Agrafek" było siedemdziesiąt trzy, z tego dwanaście  mŐwiło,  a reszta
milczała.  One też powinny przemŐwiÖ,  ale do tego potrzebna była  specjalna
maszyna  wielkości  stołu,  same palce  nie  wystarczały. Red znowu  zapalił
światło  i  do poprzednich  liczb  dopisał  jeszcze  dwie. I  dopiero  wtedy
zdecydował siË.
     Wsadził obie  rËce do worka i wstrzymując oddech  wydobył  i położył na
stole miËkki pakunek. Przez jakiś czas w zadumie, pocierając wierzchem dłoni
podbrŐdek, patrzył  na  to, co  przed nim leżało. Potem jednak wziął ołŐwek,
pokrËcił  nim w niezgrabnych gumowych palcach i znowu odłożył. Wyjął jeszcze
jednego papierosa i patrząc na paczkË wypalił go w całości.
     - Po jakiego  diabła! - powiedział  głośno i  stanowczym ruchem  włożył
zawiniątko z powrotem do worka. - DosyÖ tego. Wystarczy.
     Szybko zsypał "agrafki" z powrotem do pudełka i  wstał. Czas było  iśÖ.
Zapewne z pŐł  godziny można by  pospaÖ, żeby  mieÖ  świeższą  głowË,  ale z
drugiej strony  znacznie lepiej zjawiÖ siË  na miejscu wcześniej i sprawdziÖ
jak i co.  Zdjął  rËkawice, odwiesił fartuch i nie gasząc  światła wyszedł z
komŐrki.
     Garnitur leżał  już  na  łŐżku i Red zaczął  siË  ubieraÖ.Wiązał  przed
lustrem krawat, kiedy za jego  plecami  cichutko  skrzypnËły  deski podłogi,
rozległo siË  zawziËte sapanie  i Red zrobił  posËpną minË, aby  powstrzymaÖ
uśmiech.
     - Uu! - zadźwiËczał tuż obok cienki głosik i coś złapało Reda za nogË.
     - Ach! - zawołał Red i udał omdlenie padając na łŐżko.
     Mariszka z piskiem i śmiechem natychmiast wdrapała siË na ojca. Deptała
po nim, ciągnËła  za włosy i  zasypywała mnŐstwem wiadomości. Willy sąsiadŐw
oderwał lalce nogË. Na drugim  piËtrze pojawił  siË kotek, cały biały, tylko
oczy ma  czerwone - widocznie  nie  słuchał  mamy  i  chodził do  Strefy. Na
kolacjË  była  kasza  z  konfiturami.  Wujek  Szuwaks  znowu  siË  urżnął  i
zachorował,  nawet  płakał.  Dlaczego ryby  nie  toną  chociaż są w  wodzie?
Dlaczego mama  nie spała w nocy? Dlaczego palcŐw jest piËÖ, rËce dwie, a nos
tylko jeden?... Red  ostrożnie tulił  pełzające po  nim  ciepłe  stworzenie,
wpatrywał siË w ogromne, ciemne, pozbawione białek oczy, przyciskał twarz do
pyzatego, zarośniËtego złotym jedwabistym puchem policzka i powtarzał:
     - Mariszka... Mariszka... Moje śmieszne stworzonko...
     Potem nad uchem ostro zadzwonił  telefon. Red wyciągnął rËkË i podniŐsł
słuchawkË.
     - Słucham. Telefon milczał.
     - Halo! - powiedział Red. - Halo!
     Nikt  nie odpowiedział. Potem  w słuchawce  szczËknËło  i  rozległy siË
krŐtkie sygnały.  Wtedy Red  wstał,  postawił  MariszkË na  podłodze  i  nie
słuchając  jej  dłużej  włożył spodnie i marynarkË.  Mariszka  trzepała  bez
wytchnienia, ale Red tylko uśmiechał siË z roztargnieniem kątem  ust, wiËc w
koÓcu doczekał siË oświadczenia, że tata połknął jËzyk i zakąsił  zËbami, po
czym zostawiano go w spokoju.
     Red wrŐcił  do komŐrki, schował  do teczki  wszystko,  to co  leżało na
stole, wstąpił  do łazienki po kastet, znowu wrŐcił do komŐrki, wziął teczkË
do jednej rËki, koszyk z workiem do  drugiej,  wyszedł, pedantycznie zamknął
drzwi komŐrki i krzyknął w stronË Guty:
     "WychodzË!"
     - Kiedy wrŐcisz? - zapytała Guta wychodząc z kuchni. Uczesała siË już i
umalowała. Zamiast  szlafroka  miała na  sobie  sukienkË, ulubioną  sukienkË
Reda, jaskrawoniebieską, z głËbokim dekoltem.
     - ZadzwoniË - powiedział patrząc na nią. Potem podszedł, pochylił siË i
pocałował ją w dekolt.
     - Idź już - cicho powiedziała Guta.
     - A ja? A mnie? - zaszczebiotala Mariszka wciskając siË miËdzy nich.
     Trzeba  było  pochyliÖ  siË  jeszcze  niżej.  Guta  patrzyła   na  Reda
nieruchomymi oczami.
     - Wszystko w porządku - powiedział Red. - Nie martw siË. ZadzwoniË.
     Na  podeście  schodŐw, piËtro niżej.  Red zobaczył tËgiego  mËżczyznË w
pasiastej  piżamie,  ktŐry majstrował przy zamku  swoich  drzwi.  Z ciemnego
wnËtrza mieszkania ciągnËło ciepłym,  kwaśnym zaduchem.  Red zatrzymał siË i
powiedział:
     - DzieÓ dobry.
     TËgi mËżczyzna strachliwie spojrzał na Reda  przez opasłe ramiË  i  coś
odburknął.
     - PaÓska  małżonka przychodziła  do  nas  w  nocy  - powiedział Red.  -
Skarżyła siË, że coś piłujemy. To jakieś nieporozumienie.
     - Co mi do tego? - warknął mËżczyzna w piżamie.
     - Żona  robiła wczoraj pranie -  ciągnął Red. - Jeżeli przeszkadzaliśmy
paÓstwu, to przepraszam.
     - Ja nic nie mŐwiłem - powiedział mËżczyzna w piżamie. - ProszË...

     - W takim razie bardzo siË cieszË - powiedział Red.
     Zszedł na dŐł,  wstąpił do garażu, koszyk  z workiem  postawił w kącie,
zasłonił starym siedzeniem z samochodu i wyszedł na ulicË.
     Miał niedaleko - dwa  kwartały  do  placu, potem  przez  park i jeszcze
jeden  kwartał  do  Centralnego  bulwaru.  Przed  "Metropolem"   jak  zwykle
błyszczał chromem i lakierem rŐżnobarwny szereg samochodŐw,  służba hotelowa
w  malinowych  liberiach wnosiła walizki, jacyś  solidni  zagraniczni goście
rozmawiali w  grupach  po  dwŐch  i  trzech na  marmurowych schodach,  Ömiąc
cygara.  Red  postanowił  chwilowo  tam  nie  wchodziÖ.  Usiadł pod  markizą
maleÓkiej  kawiarenki po  drugiej stronie  ulicy, poprosił o kawË i zapalił.
Dwa kroki od niego siedziało trzech oficerŐw z miËdzynarodowej policji. Byli
po cywilnemu i w  milczeniu, spiesznie pochłaniali opiekane  parŐwki  i pili
ciemne  piwo  z wysokich szklanych kufli.  Po  drugiej  stronie, o  dziesiËÖ
krokŐw dalej, jakiś  sierżant gniewnie pożerał smażone  ziemniaki -  widelec
trzymał  w zaciśniËtej  piËści, niebieski  hełm  leżał  do  gŐry  nogami  na
podłodze, pas  z kaburą wisiał na oparciu  krzesła, wiËcej nikogo w kawiarni
nie  było.  Kelnerka, nie  znana Redowi kobieta w  średnim  wieku, stała pod
ścianą i od czasu do czasu ziewała,  wytwornie zasłaniając usta dłonią. Była
za dwadzieścia dziewiąta.
     Red zobaczył, jak przełykając ostatnie kËsy i wciskając na głowË miËkki
kapelusz wychodzi z hotelu Richard Nunnun.  Dziarsko sturlał siË ze stopni -
świeżo wykąpany,  malutki, pulchniutki, rŐżowy,  taki okropnie zadowolony  i
przekonany,  że  nadchodzący  dzieÓ  nie  przyniesie  mu  żadnych  kłopotŐw.
Pomachał  komuś  rËką,  przerzucił  przez  prawe  ramiË zwiniËty  płaszcz  i
podszedł do swego peugeota.
     Peugeot  Dicka był rŐwnież  pulchniutki, nieduży,  świeżo  umyty  i też
jakby absolutnie pewny, że żadne nieprzyjemności mu nie grożą.
     Red zasłaniając siË dłonią patrzył, jak Nunnun, zaaferowany i rzeczowy,
sadowi siË za kierownicą, jak coś przekłada z przedniego siedzenia na tylne,
podnosi coś  z podłogi, poprawia boczne lusterko. Wreszcie  peugeot parsknął
błËkitnym  dymkiem,  pisnął  na jakiegoś Afrykanina  w  burnusie  i dziarsko
wytoczył siË na ulicË. Można było przypuściÖ z dużą dozą prawdopodobieÓstwa,
że Nunnun  wybierał siË  do  instytutu,  a  to  znaczyło, że  bËdzie  musiał
objechaÖ fontannË  i przejechaÖ obok  kawiarni. Na to, żeby  wstaÖ i  wyjśÖ,
było  już  za  pŐźno i dlatego Red  tylko jeszcze szczelniej zasłonił  twarz
dłonią  i zgarbił siË nad swoją filiżanką. Jednakże nic nie pomogło. Peugeot
zapiszczał mu  nad samym uchem, zgrzytnËły  hamulce i  rześki  głos  Nunnuna
zawołał:
     - Hej! Shoehart! Red!
     Klnąc w myśli  Red  podniŐsł głowË, Nunnun już szedł do niego, z daleka
wyciągając rËkË. Promienia! życzliwością.
     - Co  tu  robisz  tak wcześnie?  -  zapytał podchodząc. nie,  dziËkujË,
Madame - rzucił kelnerce. - Nie bËdË nic zamawiał... - i znowu do Reda - Sto
lat ciË nie widziałem. Gdzie przepadasz? Co robisz?
     -  Nic szczegŐlnego... - niechËtnie  powiedział  Red.  -  Tak...  rŐżne
głupstwa.
     Red  obserwował  jak  Nunnun  ze  zwykłym  dla  niego  zaaferowaniem  i
starannością  sadowi  siË  na  krześle vis a  vis niego, pulchnymi  rączkami
odsuwa wazonik z serwetkami w jedną stronË, a talerzyk po kanapkach w drugą,
słuchał jego życzliwej paplaniny.
     -  Nie powiem, żebyś wyglądał kwitnąco,  nie  dosypiasz, czy co? Wiesz,
ostatnio też siË zdrowo  uszarpałem z tą całą automatyzacją, ale żeby aż nie
spaÖ? O  nie, bracie, sen jest dla  mnie najważniejszy, żeby nawet wszystkie
automaty diabli wziËli... -  nagle  siË  rozejrzał. - Pardon,  a może  ty na
kogoś czekasz? Nie przeszkadzam ci?
     - Nie... - ospale powiedział Red.  -  Miałem  po prostu trochË  czasu i
pomyślałem, że dobrze byłoby siË napiÖ kawy.
     - No,  ja ciË  długo  nie zatrzymam  -  powiedział  Dick i  spojrzał na
zegarek.  -  Słuchał,  Red,  daj  spokŐj  tym swoim  głupstwom  i wracaj  do
instytutu. Przecież  wiesz, że tam  ciË przyjmą  w każdej chwili. Chcesz, to
znowu bËdziesz pracował z Rosjaninem, niedawno przyjechał.
     Red pokrËcił głową.
     - Nie -  powiedział. -  Drugi Kirył jeszcze siË nie urodził... Zresztą,
nie  mam co teraz  robiÖ  w waszym  Instytucie...  Teraz  wszystko już  jest
zautomatyzowane,  do Strefy  chodzą roboty,  stąd  wniosek,  że  premie  też
dostają roboty... A te grosze, ktŐre płacicie laborantom... ja wiËcej wydajË
na papierosy.
     - Daj spokŐj, wszystko można załatwiÖ - powiedział Nunnun.
     - A ja nie  lubiË, jak mi załatwiają  - powiedział Red. -  Od urodzenia
sam sobie wszystko załatwiałem i nadal zamierzam.
     - Strasznie dumny siË zrobiłeś - z naganą, powiedział Nunnun.
     -  Jaki tam dumny.  Po  prostu  nie lubiË  siË  liczyÖ z  forsą,  i  to
wszystko.
     - No cŐż, może masz racje - z roztargnieniem powiedzial Dick. ObojËtnie
spojrzał  na teczkË Reda  leżącą obok  na krześle, przetarł  palcem  srebrną
tabliczkË,  z  wygrawerowaną cyrylicą. - Słusznie,  pieniądze  są, potrzebne
człowiekowi po to, żeby  o nich  nie myśleÖ... Kirył ci podarował? - zapytał
wskazując na teczkË.
     - Dostałem w spadku po nim  - powiedział Red. - Coś ostatnio jakoś ciË,
nie widaÖ w "Barge", dlaczego?
     - UmŐwmy siË, że to raczej ciebie  nie widaÖ -  odparł Nunnun. - Bo  ja
prawie codziennie jem tam obiad, tu w "Metropolu" za każdy kotlet każą sobie
płaciÖ  bajoÓskie  sumy...  Słuchaj - powiedział nagle. - Jak  ty  jesteś  z
forsą?
     - Chcesz ode mnie pożyczyÖ? - zapytał Red.
     - WrËcz przeciwnie.
     - Aha, to znaczy, że proponujesz mi pożyczkË...
     - Jest robota do zrobienia - powiedział Nunnun.
     - O Boże! - powiedział Red. - I ty także!
     - A kto jeszcze? - natychmiast zapytał Nunnun.
     - W ogŐle dużo was takich... pracodawcŐw.
     Nunnun, jakby go dopiero teraz
     zrozumiał, roześmiał siË.
     - Ależ nie, tu nie chodzi o twoją głŐwną specjalnośÖ...
     - A o czyją?
     Nunnun znowu spojrzał na zegarek.
     -  Słuchaj -  powiedział  wstając. - Przyjdź dziś  w porze obiadowej do
"Barge", tak gdzieś około drugiej. Porozmawiamy.
     - Na drugą mogË nie zdążyÖ - powiedział Red.
     - W takim razie wieczorem, o szŐstej. Stoi?
     - Zobaczymy - powiedział Red i też spojrzał  na zegarek.  Była za  piËÖ
dziewiąta.
     Nunnun skinął  dłonią i potoczył  siË do swego Peugota. Red odprowadził
go  spojrzeniem,  zawołał  kelnera,  poprosił  o  "Lucky  Strike", zapłacił,
niespiesznie przeszedł  jezdniË i wszedł  do hotelu. SłoÓce przypiekało  już
mocno,  ulicË  szybko wypełniał wilgotny  zaduch i Red  poczuł, jak go pieką
powieki.  Mocno  zmrużył  oczy, żałując, że  nie starczyło czasu na  chociaż
godzinË snu przed  ważnym spotkaniem. I  w tym  właśnie momencie to na niego
naszło.
     Nic podobnego  nigdy mu siË nie przytrafiło  poza Strefą, a i w Strefie
zdarzyło siË zaledwie dwa  lub trzy  razy.  Jakby nagle  znalazł siË w innym
świËcie. Miliony  zapachŐw jednocześnie natarły  na niego  - ostre, słodkie,
metaliczne, czułe, niebezpieczne, trwożne ogromne  jak  domy,  mikroskopijne
jak  pyłki,  ciËżkie  jak kamienie, subtelne  i  skomplikowane jak mechanizm
zegarka.  Powietrze  stwardniało,  wykrystalizowały  siË  w  nim  krawËdzie,
płaszczyzny,  kąty,  jakby  przestrzeÓ wypełniały  ogromne,  szorstkie kule,
śliskie  ostrosłupy, gigantyczne  graniaste  kryształy i  przez  to wszystko
trzeba było siË przedzieraÖ, jak  w majakach sennych przez ciemny  zagracony
antykwariat,  pełen  staroświeckich,  cudacznych  mebli.  Trwało  to  ułamek
sekundy.  Red otworzył oczy i wszystko zniknËło. To nie był odmienny świat -
to świat  znany, codzienny, zwrŐcił  siË  ku Redowi inną, nie znaną  stroną,
zwrŐcił  siË na mgnienie, a potem znowu szczelnie siË zatrzasnął, zanim  Red
zdołał cokolwiek zrozumieÖ...
     Nad uchem warknął  zirytowany klakson. Red przyśpieszył  kroku, pŐźniej
pobiegł i  zatrzymał  siË  dopiero pod  samym  "Metropolem".  Serce  biło mu
nieprzytomnie. Postawił  teczkË  na  asfalcie, pospiesznie  rozerwał  paczkË
papierosŐw  i zapalił.  Zaciągał  siË głËboko i ciËżko dyszał,  jakby  przed
chwilą stoczył walkË. Dyżurny policjant zatrzymał siË obok Reda i troskliwie
zapytał:
     - Czy potrzebuje pan pomocy?
     - N-nie - wydusił z siebie Red i zakasłał - Duszno...
     - Może odprowadziÖ pana?
     Red schylił siË po teczkË.
     - Nie - powiedział. - Już wszystko w porządku. DziËkujË, przyjacielu.
     Szybko pomaszerował do bramy  hotelu  i  wszedł  po stopniach do hallu.
Panował tu  pŐłmrok  i  chłŐd. Powinien posiedzieÖ chwilË  w  jednym z  tych
wielkich,  skŐrzanych  foteli, wysapaÖ  siË, uspokoiÖ,  ale  już  i  tak siË
spŐźnił. Pozwolił sobie tylko  na dopalenie do  koÓca  papierosa, obserwując
spod  przymkniËtych powiek ludzi krążących po hallu. Suchy  już tu  był -  z
niezadowoloną miną  przerzucał  pisma w  kiosku.  Red  rzucił  niedopałek do
popielniczki i wsiadł do windy.
     Nie zdążył zamknąÖ drzwi,  a tuż za  nim  wcisnËli  siË do windy: jakiś
grubas  z  astmatyczną  zadyszką,  mocno naperfumowana  paniusia  z  ponurym
dziesiËciolatklem, ktŐry  żuł czekoladË,  i potËżna, źle  ogolona  starucha.
Reda  wepchniËto  w  kąt, musiał  zamknąÖ oczy, żeby  nie  widzieÖ  chłopca,
ktŐremu po brodzie spływała  czekoladowa  ślina,  choÖ  twarz miał  świeżą i
czystą i nie widzieÖ jego matki, ktŐrej zwiËdły biust zdobił sznur "czarnych
bryzg" oprawnych w srebro, nie widzieÖ wytrzeszczonych sklerotycznych białek
grubasa  i  przerażających  brodawek na  obrzmiałej mordzie staruchy. Grubas
sprŐbował  zapaliÖ,  ale  starucha natychmiast przywołała go  do  porządku i
nËkała aż do  czwartego piËtra, na  ktŐrym wysiadła, grubas jednak zapalił z
taką  miną,  jakby wywalczył dla  siebie  prawa obywatelskie  i niezwłocznie
zakrztusił siË, zasapał, chrypiąc, świszcząc, zwijając  wargi jak wielbłąd i
trącając Reda w bok wystającym łokciem...
     Red  wysiadł na  siŐdmym piËtrze  i żeby chociaż trochË siË rozładowaÖ,
głośno i wyraźnie powiedział:
     - W  duszË, w twoją mordË nieogolona raszplo, stara ropucho, cuchnącym,
śmierdzącym  kaloszem  przez  Boga  przeklËta,  razem   z  twoim  gŐwniarzem
zasmarkanym, w czekoladzie...
     Potem  ruszył  miËkkim   chodnikiem   wzdłuż  korytarza,   oświetlonego
przytulnym światłem ukrytych lamp. Pachniało tu drogim tytoniem, francuskimi
perfumami,  lśniącą skŐrą pËkatych  portfeli,  kosztownymi dziewczynami,  po
piËÖset za  jedną noc,  masywnymi złotymi papierośnicami  - całą  szumowiną,
wstrËtną  naroślą, ktŐra  wyrosła na Strefie, ssała  StrefË,  pasożytowała i
żerowała  na  Strefie,  obrastała  sadłem  i  wszystko   jej  zwisało,  a  w
szczegŐlności to, co  nastąpi  potem, kiedy już siË nażre  i opije do syta i
kiedy  wszystko,  co jest wewnątrz Strefy zostanie  wydobyte na  zewnątrz  i
zadomowi siË na naszej  planecie. Red bez pukania otworzył drzwi apartamentu
numer osiemset siedemdziesiąt cztery.
     Chrypa  siedział  na stole przy  oknie i oprawiał cygaro. Był jeszcze w
piżamie,  rzadkie   włosy   miał   wilgotne,  ale   starannie   zaczesane  z
przedziałkiem, a jego niezdrowo nalana twarz była gładko ogolona.
     -  Aha  -   odezwał  siË  nie  podnosząc  oczu.   -  PunktualnośÖ  jest
grzecznością krŐlŐw. Witaj mŐj chłopcze.
     Poradził sobie wreszcie z  koniuszkiem cygara, w obu dłoniach uniŐsł je
na wysokośÖ wąsŐw, po czym przejechał nosem wzdłuż cygara.
     - A gdzie nasz stary,  dobry Barbridge?  - zapytał  i podniŐsł powieki.
Oczy miał przejrzyste, błËkitne i anielskie.
     Red postawił teczkË na kanapie, usiadł i wyjął papierosy.
     - Barbridge nie przyjdzie - powiedział.
     - Stary, dobry Barbridge - powtŐrzył Chrypa, ujął cygaro w dwa  palce i
ostrożnie podniŐsł je do ust. - Starego Barbridge'a zawiodły nerwy...
     Bez przerwy patrzył na Reda  czystymi  błËkitnymi oczami  i nie mrugał.
Chrypa nigdy nie mrugał. Drzwi uchyliły siË i do pokoju wszedł Suchy.
     - Kim był ten człowiek, z ktŐrym pan rozmawiał? - zapytał od progu.
     - A,  dzieÓ  dobry  -  życzliwie  powiedział Red, strząsając  popiŐł na
podłogË.
     Suchy  wepchnął  rËce  w   kieszenie  i   szeroko  stąpając  ogromnymi,
skrzywionymi do wewnątrz stopami stanął przed Redem.
     - Uprzedzaliśmy sto  razy -  powiedział z wyrzutem. - Żadnych kontaktŐw
przed spotkaniem. A co pan robi?
     - MŐwiË, dzieÓ dobry - powiedział Red. - A pan?
     Chrypa roześmiał siË, a Suchy powiedział z irytacją:
     -  DzieÓ dobry, dzieÓ dobry... - przestał świdrowaÖ Reda pełnym wyrzutu
spojrzeniem i  zwalił siË na kanapË. - Nie wolno tego robiÖ -  powiedział. -
Nie wolno! Rozumie pan?
     - W takim  razie wyznaczajcie  spotkania tam, gdzie nie mam znajomych -
powiedział Red.
     - Chłopiec ma racjË - zauważył Chrypa. - Popełniliśmy błąd. Kto to był?
     - Richard Nunnun  - wyjaśnił  Red. -  Jest  przedstawicielem kilku firm
dostarczających aparaturË dla instytutu. Mieszka w tym hotelu.
     - Widzisz, jakie to  proste!  - powiedział Chrypa do  Suchego. Wziął ze
stołu olbrzymią, zapalniczkË, w  kształcie Posągu Wolności, popatrzył na nią
z powątpiewaniem i odstawił z powrotem.
     - A gdzie Barbridge? - już zupełnie życzliwie zapytał Suchy.
     - SkoÓczył siË Barbridge - powiedział Red. Tamci dwaj wymienili szybkie
spojrzenia.
     -  PokŐj  jego  duszy - powiedział podejrzliwie Suchy.  - Czy też  może
aresztowano go?
     Red przez chwilË  nie  odpowiadał, powoli  dopalał papierosa, nastËpnie
rzucił niedopałek na podłogË i powiedział:
     - Nie bŐjcie siË, wszystko gra. Barbridge jest w szpitalu.
     -  To siË u pana nazywa, że wszystko gra! -  powiedział nerwowo  Suchy,
zerwał siË, z kanapy i podszedł do okna. - W ktŐrym szpitalu?
     - Nie bŐjcie siË - powtŐrzyl Red. - W tym  co trzeba. Załatwiajmy nasze
sprawy, ja chcË siË wreszcie wyspaÖ.
     -  A  konkretnie,  w  ktŐrym  szpitalu? - już z  rozdrażnieniem zapytał
Suchy.
     - Już  siË rozpËdziłem,  żeby wam  powiedzieÖ  - odparł  Red.  Wziął  z
podłogi teczkË.
     - BËdziemy dziś załatwiaÖ interesy, czy nie?
     - Wszystko załatwimy, mŐj chłopcze - rześko powiedział Chrypa,
     Z  nieoczekiwaną lekkością  zeskoczył na podłogË, szybko  przysunął  do
kanapy  niski stolik.  Jednym  ruchem zgarnął na  podłogË stos pism,  usiadł
naprzeciw i wparł w kolana rŐżowe włochate rËce.
     - Niech  pan pokaże towar - powiedział. Red otworzył teczkË, wyjął spis
z cenami i położył  na stoliku przed  Chrypą.  Chrypa spojrzał  i paznokciem
odsunął  spis na bok.  Suchy  stanął  z tylu  i  wgapił  siË w  kartkË ponad
ramieniem wspŐlnika.
     - To jest rachunek - powiedział Red.
     - WidzË - odezwał siË Chrypa. - Niech pan pokaże towar!
     - Forsa - powiedział Red.
     - Co to  za "pierścieÓ"? - podejrzliwie zapytał Suchy, pokazując palcem
listË, ponad ramieniem Chrypy.
     Red  milczał. Trzymał na kolanach otwartą teczkË i uporczywie patrzył w
błËkitne, anielskie oczka. Chrypa wreszcie siË uśmiechnął.
     - I za co ja ciË tak lubiË, mŐj chłopcze - zagruchał jak synogarlica. -
A mŐwią,  że  miłośÖ  od  pierwszego  wejrzenia  nie  istnieje!  - westchnął
teatralnie. - Phil  przyjacielu, jak  to siË  nazywa w  ich jËzyku? Wydaj mu
szmal, odżałuj zielonych... i podaj mi wreszcie ognia! Przecież widzisz... -
pomachał cygarem, ktŐre ciągle jeszcze zaciskał w dwŐch palcach.
     Suchy Phil wymamrotał coś niewyraźnie, rzucił  Chrypie zapałki,  a  sam
wyszedł do sąsiedniego pokoju przez drzwi zasłoniËte portierą. Było słychaÖ,
jak z kimś tam rozmawia niewyraźnie i z irytacja, coś jakby na temat  kota w
worku, a Chrypa zapalając wreszcie swoje cygaro, ciągle wpatrywał siË w Reda
z  martwym  uśmiechem  na cienkich wargach,  jakby  siË  nad  czymś  głËboko
zastanawiał. Red oparł  brodË  na  teczce i  też  patrzył  tamtemu  w  twarz
starając  siË nie  mrugaÖ,  chociaż  powieki paliły  go jak ogniem,  a  oczy
zaczynały łzawiÖ.  Potem  wrŐcił  Suchy  i  rzucił  na  stolik  dwie  paczki
banknotŐw  w  banderolach i  bardzo  nadËty usiadł obok  Reda.  Red  leniwie
siËgnął po pieniądze,  ale  Chrypa  zatrzymał go gestem, zerwał  banderole i
schował je do kieszeni piżamy.
     - Teraz bardzo  proszË - powiedział. Red  wziął pieniądze  i nie licząc
wepchnął  je do  wewnËtrznych  kieszeni  marynarki, nastËpnie  przystąpił do
wykładania  towaru. Robił  to powoli, umożliwiając  tamtym  dwŐm  obejrzenie
wszystkiego   i   porŐwnanie  wszystkiego   ze   spisem  każdego  przedmiotu
oddzielnie. W pokoju było cicho,  tylko  ciËżko dyszał Chrypa i  jeszcze  za
portierą coś cicho dźwiËknËło - jakby łyżeczka o krawËdź szklanki.
     Kiedy w koÓcu Red zamknął teczkË i  zatrzasnął zamek, Chrypa poniŐsł na
niego oczy i zapytał:
     - No a co z najważniejszym?
     - Nic - odpowiedział Red. I po chwili milczenia dodał: - Na razie.
     -  Podoba mi  siË to "na  razie" - czule powiedział Chrypa.  - A tobie,
Phil?
     -  Niejasno  pan  stawia sprawË -  powiedział zrzËdnie  Suchy  Phil.  -
Powstaje pytanie, dlaczego niejasno?
     - Bo to już taki mŐj fach: ciemne interesy - powiedział Red. - Niełatwy
mamy fach, panowie.
     - No dobrze - powiedział Chrypa. - A gdzie aparat fotograficzny?
     - O do diabła!  - zmieszał siË Red. Potarł palcami policzek czując, jak
siË czerwieni. - Moja, wina - powiedział. - Na śmierÖ zapomniałem.
     - Tam? - zapytał Chrypa robiąc nieokreślony ruch cygarem.
     - Nie pamiËtam... Pewnie  tam... - Red zamknął oczy i opadł  na oparcie
kanapy. - Nie. Nic nie pamiËtam.
     - Szkoda  - powiedział Chrypa.  - Ale  czy pan przynajmniej  widział tË
rzecz?
     -  Ależ skąd  - z  niechËcią powiedział  Red.  -  Przecież właśnie o to
chodzi.  Nawet  nie  doszliśmy  do  nagrzewnic.  Barbridge  wpakował  siË  w
"pudding"  i natychmiast  musiałem zwinąÖ żagle.  Może  pan byÖ  pewien,  że
gdybym zobaczył, tobym nie zapomniał.
     - Hugh,  spŐjrz no tylko! - przerażonym szeptem powiedział nagle Suchy.
- Co to może byÖ? Siedział, wyciągając przed siebie  wskazujący palec prawej
dłoni. Dookoła  palca wirował ten właśnie pierścieÓ z białego metalu i Suchy
wpatrywał siË w pierścieÓ wytrzeszczając oczy.
     - On siË nie  zatrzymuje! -  głośno powiedział Suchy patrząc  okrągłymi
oczami to na pierścieÓ, to na ChrypË.
     -  Co to  znaczy:  nie zatrzymuje  siË? -  ostrożnie  zapytał Chrypa  i
odrobinË siË odsunął.
     -  Włożyłem go na palec, raz zakrËciłem -  tak sobie... a on już minutË
krËci siË bez przerwy!
     Suchy nagle zerwał siË z kanapy i trzymając palec przed sobą pobiegł za
portierË. PierścieÓ srebrzyście połyskując  wirował  przed  nim  jak  śmigło
samolotu.
     - Co za cudactwo pan nam przyniŐsł? - zapytał Chrypa.
     - A diabli go wiedzą! - odparł Red. - Sam  do tej pory nie  wiedziałem.
Gdybym wiedział, przyniŐsłbym wiËcej.
     Chrypa przez jakiś czas patrzył na Reda, potem wstał i rŐwnież znikł za
portierą... Zaszemrały tam głosy. Red wyciągnąl papierosa, zapalił, podniŐsł
z  podłogi  jakiś  magazyn  i zaczął go  bez  zainteresowania  przeglądaÖ. W
magazynie była nieprzebrana mnogośÖ cudnej urody dziewcząt, ale nie  wiadomo
dlaczego Reda mdliło na ich widok. Rzucił magazyn i poszukał wzrokiem czegoś
do  wypicia,  nastËpnie wyjął  z  wewnËtrznej  kieszeni paczkË  banknotŐw  i
przeliczył je. Wszystko było  w porządku,  ale żeby  nie zasnąÖ,  przeliczył
rŐwnież nastËpną paczkË. Kiedy ją chował do kieszeni, wrŐcił Chrypa.
     -  Masz  szczËście, mŐj  chłopcze - oznajmił  znowu siadając  naprzeciw
Reda. - Czy wiesz co to takiego perpetuum mobile?
     - Nie powiedział Red. - W naszej szkole tego nie przerabiano.
     -  I  na  zdrowie  - powiedział  Chiypa.  Wyjął  jeszcze  jeden  zwitek
banknotŐw.  - To jest  cena pierwszego egzemplarza  -  oświadczył  zdejmując
banderolË. - Za  każdy nastËpny egzemplarz  paÓskiego  "pierścienia" otrzyma
pan  dwie   takie  paczki.  ZapamiËtałeś  chłopcze?  Dwie  paczki.  Ale  pod
warunkiem,  że  nikt,   oprŐcz  nas  tu  obecnych,  nigdy  niczego  o   tych
pierścieniach siË nie dowie. Umowa stoi?
     Red w milczeniu wsadził pieniądze do kieszeni i wstał.
     -  IdË  - powiedział -  Gdzie  i kiedy nastËpnym razem?  Chrypa rŐwnież
wstał.
     - Ktoś  do pana zadzwoni  - powiedział. - Niech pan oczekuje telefonu w
każdy  piątek  od  dziewiątej  do  dziewiątej trzydzieści rano. Otrzyma  pan
pozdrowienia od Phila Hugha i wtedy umŐwi siË pan na spotkanie.
     Red skinął głową i  ruszył do drzwi. Chrypa poszedł za nim i położył mu
rËkË na ramieniu.
     - Chciałbym, żeby mnie pan dobrze zrozumiał - powiedział. - Wszystko to
jest  bardzo  miłe,  pożyteczne  itd...  a  "pierścieÓ"  to doprawdy  urocza
zabaweczka,  ale  w  pierwszym  rzËdzie  potrzebne  nam  są  dwie  rzeczy  -
fotografie i napełniony kontener. Kiedy pan zwrŐci nasz aparat fotograficzny
ze  zdjËciami i  nasz kontener, ale nie pusty, tylko pełny, już nigdy wiËcej
nie bËdzie pan musiał chodziÖ do Strefy...
     Red poruszył ramieniem, zrzucił dłoÓ tamtego, otworzył drzwi i wyszedł,
nie odwracając siË szedł miËkkim  chodnikiem i przez cały czas czuł na karku
błËkitne, nieruchome  spojrzenie anielskich  oczu.  Nie  czekając  na windË,
zszedł z siŐdmego piËtra na dŐł.
     Kiedy wyszedł z "Metropolii", wziął taksŐwkË i pojechał na drugi koniec
miasta.  Kierowca  trafił  siË  nieznajomy,  z  tych  niedawno   przybyłych,
pryszczaty  chłopiec z wielkim nosem;  jeden z wielu, ktŐrzy ostatnimi  laty
tłumnie   walili   do   Harmont   w   poszukiwaniu   niebywałych    przygŐd,
nieprzeliczonych  bogactw,  światowej  sławy  i jakiejś  osobliwej  religii.
Tłumnie przyjeżdżali i zostawali szoferami taksŐwek, kelnerkami, robotnikami
na   budowie,   wykidajłami  -  nieudolni,   chciwi,   udrËczeni  niejasnymi
pragnieniami,   zawistni,   niezadowoleni   ze   wszystkiego   na   świecie,
rozczarowani i  przekonani najgłËbiej,  że i  tym razem  znowu ich oszukano.
Połowa, po kilkumiesiËcznej poniewierce, przeklinając wszystko  i wszystkich
powracała  do domŐw,  niosąc swe  wielkie rozczarowanie do wszystkich krajŐw
świata:  nieliczni,   ktŐrych   można  by  policzyÖ  na  palcach,  zostawali
stalkerami i szybko ginËli, za szybko, żeby cokolwiek pojąÖ, niektŐrym udało
siË dostaÖ pracË w instytucie, tym najzdolniejszym  i wykształconym, zdatnym
chociażby do pracy preparatora, a pozostali - wszystkie bez wyjątku wieczory
spËdzali w knajpach,  urządzali bŐjki  z powodu rŐżnicy poglądŐw,  z  powodu
dziewczyn  i zwyczajnie bez  powodu,  kiedy  siË  popili.  Od czasu do czasu
organizowali  marsze  z  wrËczaniem  jakichś  petycji,  jakieś  demonstracje
protestu, jakieś strajki, siedzące, stojące i nawet leżące i doprowadzali do
białej furii miejską  policjË, komendanturË i rdzennych mieszkaÓcŐw Harmont,
ale  im wiËcej uplywało czasu, tym  gruntowniej pokornieli, uspokajali siË i
coraz chËtniej zapominali, po co siË tu znaleźli.
     Od pryszczatego szofera na kilometr niosło gorzałą, oczy  miał czerwone
jak  krŐlik,  ale  był niezwykle  podniecony i  z miejsca  zaczął  opowiadaÖ
Redowi, jak dziś rano na ich ulicy pojawił siË nieboszczyk z cmentarza.
     Przyszedł wiËc do  swojego  domu,  a dom przecież  od  ilu  to  już lat
zamkniËty,  wszyscy siË wyprowadzili -  i wdowa  po nim,  to znaczy stara, i
cŐrka z mËżem, i wnuki. A ten, jak opowiadają sąsiedzi, umarł jeszcze  przed
Lądowaniem, a teraz -- patrzcie paÓstwo - nagle wraca! ParË razy obszedł dom
w  kolko, poskrobał w  drzwi, potem usiadł  pod płotem i siedzi.  Ludzi  siË
zbiegło - cała dzielnica -  patrzą, a  podejśÖ, rzecz jasna, każdy siË  boi.
PŐźniej siË domyślili, wyłamali drzwi w jego domu, żeby mŐgł wejśÖ. I co pan
myśli? Wstał, wszedł i zamknął za sobą drzwi. Musiałem lecieÖ do pracy i nie
wiem,  czym  siË  tam  skoÓczyło, wiem tylko,  że mieli  zamiar  dzwoniÖ  do
instytutu, żeby go od nas zabrali do wszystkich diabłŐw.
     - Stop - powiedział Red. -  Tu siË zatrzymaj. Pogrzebał w kieszeni, ale
nie znalazł drobnych  i  musiał rozmieniÖ  nowy banknot. Potem chwilË postał
przed bramą,  poczekał,  aż taksŐwka  odjedzie. Cottage  Ścierwnika był  nie
najgorszy -  jednopiËtrowy, przeszklony,  sala  bilardowa,  zadbany ogrŐdek,
oranżeria i biała altanka wśrŐd jabłoni.  A wokŐł  tego  wszystkiego żelazne
kute sztachety pomalowane olejną farbą na zielono. Red kilkakrotnie nacisnął
guziczek  dzwonka,  drzwi  z  lekkim  skrzypieniem otworzyły  siË i Red  bez
pośpiechu poszedł ścieżką, wśrŐd rŐżanych krzewŐw. Na ganku stał już Suseł -
pokrËcony, czarno  -  purpurowy  dygoczący  z  namiËtnej chËci usłużenia.  Z
niecierpliwości odwrŐcił siË  bokiem, zwiesił ze stopnia jedną, rozpaczliwie
szukającą oparcia nogË, znalazł je, zaczął opuszczaÖ na niższy stopieÓ drugą
nogË,  i ciągle  machał,  machał  Redowi zdrową  rËką  - czekaj,  czekaj, ja
zaraz...
     - Ej, Rudy!  -  zawołał z  ogrodu  kobiecy głos.  Red odwrŐcił głowË  i
zobaczył wśrŐd  zieleni  obok białego ażurowego  dachu altanki smagłe  nagie
ramiona, jaskrawoczerwone  usta i kiwającą dłoÓ. Skinął  Susłowi, zszedł  ze
ścieżki i  ruszył wprost  przez  krzaki  rŐż po miËkkiej zielonej  trawie  w
stronË altanki.
     Na  trawie  leżala  wielka  czerwona  mata,  a  na  macie  siedziała ze
szklanką,  w  dłoni  Dina  Barbridge  w  prawie  niedostrzegalnym  kostiumie
kąpielowym,  obok poniewierała siË książka  w jaskrawej okładce, a w zasiËgu
rËki,  pod krzakiem, w  cieniu stało błyszczące wiaderko  z lodem, z ktŐrego
sterczała wąska, smukła szyjka butelki.
     - CześÖ, Rudy! - powiedziała Dina i zrobiła powitalny ruch szklanką.  -
A gdzie papachen? Czyżby znowu siË zasypał?
     Red  podszedł, rËce z teczką założył do tyłu i spojrzał na dziewczynË z
gŐry. Tak, wspaniałe dzieci wymodlił  sobie w Strefie  Ścierwnik. Dina  była
atłasowa, cudownie złota,  bez jednej skazy, bez  jednej zbytecznej fałdki -
sto piËÖdziesiąt funtŐw wabiącego  ciała  i jeszcze  szmaragdowe, świetliste
oczy, i  jeszcze  ogromne wilgotne usta, i rŐwniutkie białe  zËby, i jeszcze
krucze, lśniące w  słoÓcu  włosy, niedbale  rzucone na jedno  ramiË i błyski
słoÓca przebiegające  z  jej  ramion na  brzuch i biodra,  zostawiając  cieÓ
miËdzy prawie nagimi piersiami. Red  wpatrywał siË w nią, a Dina  spoglądała
na niego z dołu, uśmiechając siË ze zrozumieniem, a potem uniosła szklankË i
wypiła kilka łykŐw.
     -  Masz ochotË? - zapytała  oblizując wargi.  Odczekała dokładnie  tyle
czasu, ile należało, żeby dwuznacznośÖ pytania dotarła do Reda, i wyciągnËła
do niego szklankË.
     Red  odwrŐcił  siË,  poszukał  wzrokiem,  dostrzegł  stojący  w  cieniu
szezlong i wyciągnął siË na nim.
     - Barbridge jest w szpitalu - powiedział. - BËdą mu amputowaÖ nogi.
     Dina  z  tym samym  uśmiechem  patrzyła  na  Reda jednym  okiem, drugie
zasłaniała gËsta  fala  włosŐw  spadająca  na  ramiË, i  tylko  jej  uśmiech
znieruchomiał -  cukierkowy  grymas  na  śniadej twarzy.  Potem  machinalnie
pokołysała szklanką, jakby słuchała stukania lodu o szkło, i zapytała:
     - Obie nogi?
     -  Obie.  Może  do  kolan, a  może wyżej.  Dina  postawiła  szklankË  i
odgarnËła z twarzy włosy. Już siË nie uśmiechała.
     - Szkoda - powiedziała. - To znaczy, że ty...
     Właśnie jej, Dinie, Red mŐgłby szczegŐłowo opowiedzieÖ, jak to wszystko
siË stało i jak to było. Zapewne mŐgłby jej nawet opowiedzieÖ, jak wracał do
samochodu trzymając w  pogotowiu kastet i  jak  Barbridge prosił  o  litośÖ,
nawet nie dla siebie, a dla  dzieci, dla  niej i dla Arenie, i jak obiecywał
Złotą KulË. MŐgłby, ale  nie zrobił tego. W milczeniu siËgnął do  marynarki,
wyciągnął  paczkË banknotŐw i rzucił ją na  czerwoną  matË.  Banknoty upadły
tËczowym wachlarzem tuż przy smukłych, długich nogach Diny. Dina machinalnie
podniosła  kilka banknotŐw, przyjrzała siË im, tak jakby je  widziała po raz
pierwszy w życiu i stwierdziła, że są niezbyt interesujące.
     - A wiËc  to jest ostatnia wypłata  -  powiedziała. Red wychylił  siË z
szezlonga,  dosiËgnął  wiaderka, wciągnął butelkË  i  spojrzał na nalepkË. Z
ciemnego szkła kapała  woda i Red  odsunął rËkË z butelką, żeby nie poplamiÖ
spodni. Nie przepadał za drogą whisky, ale teraz można było napiÖ siË i tej.
I już przymierzył  siË, żeby golnąÖ  prosto  z butelki, ale  powstrzymały go
niewyraźne,  protestujące dźwiËki  za  plecami. Obejrzał siË i  zobaczył, że
przez trawnik, ze straszliwym  trudem  przestawiając  krzywe  nogi,  śpieszy
Suseł, w  obu  rËkach  trzymając wysoką szklankË  z przezroczystym płynem. Z
gorliwości  pot spływał mu strumieniem po purpurowo - czarnej twarzy, nalane
krwią  oczy prawie  wylazły z  orbit,  a  kiedy dostrzegał, że Red patrzy na
niego,  nieomal  z rozpaczą  wyciągnął  ku niemu  szklankË  i  znowu  ni  to
zabeczał, ni to zaskomlił, szeroko i bezsilnie rozwierając bezzËbne usta.
     -  Czekam, czekam -  uspokoił go  Red  i  włożył z powrotem  butelkË do
kubełka.
     Susel  wreszcie  dokuśtykał,  podał  Redowi  szklankË  i   z  nieśmiałą
poufałością poklepał go po ramieniu haczykowatą dłonią.
     - DziËkujË, Dickson  - powiedział poważnie  Red. -  To jest akurat  to,
czego mi właśnie potrzeba. Jak zwykle znalazłeś siË na poziomie, Dickson.
     I pŐki Suseł,  zachwycony i zażenowany, potrząsał głową i spazmatycznie
uderzał zdrową rËką w biodro, Red uroczyście uniŐsł szklankË,  skłonił siË i
jednym haustem wypił połowË. Potem spojrzał na DinË.
     -   Chcesz?  -  zapytał   pokazując   jej   szklankË.  Dziewczyna   nie
odpowiedziała. Składała banknot na pŐł, potem  jeszcze na pŐł i  jeszcze raz
na pŐł.
     - Daj spokŐj  -  powiedział  Red.  -  Nie zginiecie.  TwŐj  ojczulek...
Przerwała mu.
     - A wiËc tyś go wyciągnął - powiedziała, nie  pytała, stwierdziła fakt.
- Dygowałeś go, nieszczËsny idioto, przez całą StrefË, biedny  kretynie,  na
własnym grzbiecie ciągnąłeś tË kanaliË, bałwanie. Taką okazjË przegapiłeś...
     Red  patrzył  na nią, zapomniawszy  o  szklance, a Dina wstała  i szła.
stąpając po rozrzuconych banknotach, aż  podeszła  do  Reda i  wtedy stanËła
przed nim,  zaciśniËte piËści oparła na biodrach  i swoim wspaniałym ciałem,
pachnącym perfumami i słodkim potem, zasłoniła Redowi cały świat.
     - Właśnie w ten sposŐb on was wszystkich, idiotŐw, dookoła  palca... po
waszych kościach, po  waszych  bezmŐzgich głowach... Poczekaj, poczekaj,  on
jeszcze o  kulach  bËdzie taÓczył  na waszych grobach, on wam jeszcze pokaże
braterską miłośÖ i miłosierdzie! - Dina  już prawie krzyczała.  - Złotą KulË
ci  obiecywał,  prawda?  MapË,  pułapki, prawda? Bałwan! - Kretyn! Po twojej
mordzie piegowatej widzË, że obiecywał...
     Poczekaj, on ci jeszcze pokaże mapË, wieczny odpoczynek racz daÖ Panie,
duszy rudego idioty Reda Shoeharta...
     Wtedy Red wstał bez pośpiechu, odwinął siË i uderzył  ją  w twarz. Dina
umilkła w pŐł słowa,  osunËła siË jak  podciËta na trawË i  schowała twarz w
dłoniach.
     - Rudy... idiota... - powiedziała niewyraźnie. - Taką okazjË wypuściłeś
z rąk... taką okazjË...
     Red  patrząc na nią dopił to, co zostało, i nie odwracając siË  wetknął
szklankË Susłowi. Nie było wiËcej o czym mŐwiÖ. Dobre  dzieci wymodlił sobie
Ścierwnik Barbridge w Strefie! Kochające i troskliwe!
     Wyszedł na ulicË, złapał taksŐwkË i kazał  jechaÖ do "Barge". Pora była
koÓczyÖ interesy, spaÖ siË chciało wściekle, przed oczami wszystko płynËło.
     W  koÓcu jednak zasnął, całym ciałem opierając siË na teczce, i obudził
siË dopiero wtedy, kiedy szofer potrząsnął go za ramiË.
     - Jesteśmy na miejscu...
     -  Gdzie?  -  spytał  zaspany  rozglądając  siË. - Przecież  kazałem do
banku...
     - O nie, mister - wyszczerzył zËby kierowca. -  Pan kazał  do  "Barge".
Jesteśmy pod "Barge".
     - Dobrze - powiedział Red. - Coś mi siË przyśniło...
     Zapłacił i wysiadł z  trudem przestawiając  zdrËtwiałe nogi. SłoÓce już
nagrzało asfalt i  było  bardzo gorąco. Red  poczuł, że cały  jest mokry,  w
ustach miał  niesmak,  oczy łzawiły.  Zanim  wszedł, rozejrzał siË  dookoła.
Ulica przed "Barge", jak zwykle o  tej porze,  była  pusta. Lokale naprzeciw
były jeszcze nieczynne,  zresztą i "Barge"  był prawdË mŐwiąc zamkniËty, ale
Ernest trwał już na posterunku " przecierał szklanki i ponuro obserwował zza
lady trzech facetŐw, ktŐrzy chlali piwo przy narożnym stoliku. Z pozostałych
stolikŐw  jeszcze  nie zdjËto odwrŐconych krzeseł, nieznany Murzyn  w białej
kurtce zamiatał szczotką podłogË,  a drugi krzątał siË koło skrzynek z piwem
za piecami Ernesta. Red podszedł do lady, położył na niej teczkË i przywitał
siË. Ernest w odpowiedzi wymruczał coś niezbyt życzliwego.
     - Daj mi piwa - powiedział Red i spazmatycznie ziewnął.
     Ernest  rąbnął pustym kuflem o ladË, wyjął z lodŐwki butelkË,  otworzył
ją  i przechylił nad kuflem. Red, zasłaniając  usta dłonią, zapatrzył siË na
jego rËkË. RËka drżała. Szyjka butelki parË razy stuknËła o skraj kufla. Red
spojrzał   Ernestowi   w   twarz.  PrzymkniËte  ciËżkie   powieki,  malutkie
wykrzywione  wargi  i obwisłe  grube  policzki.  Murzyn  szurał szczotką pod
samymi  nogami  Reda, faceci  w kącie zapalczywie i  gniewnie spierali siË o
wyścigi. Murzyn  przy skrzynkach piwa potrącił zadem Ernesta, tak  że barman
aż   siË   zachwiał.  Murzyn  wymamrotał  jakieś  usprawiedliwienie.  Ernest
zdławionym głosem zapytał:.
     - Przyniosłeś?
     - Co miałem przynieśÖ? - zapytał Red oglądając siË przez ramiË.
     Jeden  z  facetŐw  zwinnie wstał  od  stolika,  poszedł  do  wyjścia  i
zatrzymał siË w drzwiach zapalając papierosa.
     - Chodź, porozmawiamy - powiedział Ernest. Murzyn ze szczotką też teraz
stał miËdzy Redem a  drzwiami. Taki  potËżny  Murzyn,  podobny do  Szuwaksa,
tylko dwa razy szerszy w barach.
     - Chodź - powiedział Red  i wziął teczkË. Z miejsca  odechciało  mu siË
spaÖ.
     Wszedł  za ladË,  przecisnął  siË  obok Murzyna przy  skrzynkach  piwa.
Murzyn  widocznie przytrzasnął  sobie  palec -  ssał  paznokieÖ,  spode  łba
obserwując Reda. Ten  był też atletycznie  zbudowany,  miał  złamany  nos  i
zdeformowane uszy.  Ernest wszedł do  pokoiku  na  zapleczu  a  Red za  nim,
ponieważ  teraz  tamci trzej  stali  w drzwiach  wyjściowych,  a  Murzyn  ze
szczotką znalazł siË przed drzwiami do magazynu.
     Na zapleczu Ernest odstąpił na bok i usiadł na krześle pod ścianą, a od
stołu  wstał  kapitan Quarterblood  zżŐłkły  i  frasobliwy, nie wiadomo skąd
wyszedł ogromny oenzetowiec  w nasuniËtym na oczy  hełmie i szybko ogromnymi
łapami  przejechał   po  kieszeniach  Reda.  Przy  prawej  bocznej  kieszeni
zatrzymał  siË,  wyjął  z  niej kastet  i  leciutko popchnął  Reda  w stronË
kapitana. Red  podszedł do stołu i  postawił  przed kapitanem Quarterbloodem
swoją teczkË.
     - Jak tyś mŐgł, ścierwo! - powiedział do Ernesta. Ernest smËtnie uniŐsł
brew i wzruszył  ramieniem. Wszystko było  jasne. W drzwiach już stali  dwaj
uśmiechniËci   Murzyni,  innych  drzwi  nie  było,  a  okno  było  zamkniËte
zabezpieczone od zewnątrz solidną kratą.
     Kapitan Quarterblood z wyrazem obrzydzenia  na twarzy grzebał  w teczce
wykładając na  stŐł "pustakŐw" małych - dwie  sztuki, "bateryjek" - dziewiËÖ
sztuk,  "czarnych bryzg" rŐżnych  rozmiarŐw -  szesnaście  sztuk, owiniËty w
plastyk "gąbek" w idealnym stanie -  dwie sztuki,  "gazowanej gliny" - jeden
słoik...
     - Masz coś jeszcze w kieszeniach? - cicho zapytał kapitan Quarterblood.
- Wykładaj...
     - Ścierwa - powiedział Red. - Bydlaki. Wsadził rËkË w zanadrze i rzucił
na stŐł paczkË banknotŐw. Banknoty rozsypały siË na wszystkie strony.
     - Oho! - powiedział kapitan Quarterblood. - Nic wiËcej?
     - Ścierwa parszywe! - wrzasnął  Red, wyszarpnął z kieszeni drugą paczkË
i z rozmachem rzucił sobie pod nogi - Żryjcie! Udławcie sie!
     -  To  niezmiernie  interesujące   -  spokojnie  odezwał   siË  kapitan
Quarterblood. - A teraz podnieś to.
     - Obejdzie siË! - odparł  Red zakładając rËce do tyłu.  -  Twoi szpicle
pozbierają. Sam pozbierasz!
     - Podnieś  pieniądze, stalker - nie podnosząc  glosu powiedział kapitan
Quarterblood, wpierając piËści w stoi i podając siË do przodu.
     Kilka sekund w milczeniu patrzyli sobie  w  oczy, a potem Red mamrocząc
przekleÓstwa przykucnął  i  niechËtnie zaczął  zbieraÖ pieniądze.  Murzyni z
tyłu zachichotali, a oenzetowiec szyderczo parsknął.
     -  Lepiej  nie  parskaj!  -  powiedział do  niego Red.  -  Jeszcze  siË
usmarkasz!
     Teraz czołgał siË już na kolanach, zbierając banknoty po jednym i coraz
bliżej przysuwal siË  do ciemnego miedzianego, "pierścienia" ktŐry spokojnie
spoczywał w zarośniËtym brudem wgłËbieniu parkietu. Starając siË  zająÖ  jak
najwygodniejszą  pozycjË  i  wykrzykując  bezustannie  rynkowe  przekleÓstwa
wszystkie, jakie  znał, i nowe, pośpiesznie teraz wymyślane, kiedy  nadszedł
moment,  zamilkł, sprËżył siË, uchwycił pierścieÓ i z całej siły szarpnął go
do  gŐry. Pokrywa piwnicy  jeszcze nie  zdążyła rąbnąÖ o podłogË, kiedy  Red
wyciągając przed siebie rËce  skoczył głową na dŐł, w stËchłą zimną ciemnośÖ
podziemia.
     Upadł na rËce,  przekoziołkował  przez  głowË,  zerwał siË  na  nogi  i
pochylony,  nic nie  widząc,  licząc tylko  na pamiËÖ i szczËście rzucił siË
przed  siebie w wąskie przejście  miËdzy sagami  skrzynek. Biegnąc  szarpał,
rwał te  skrzynki słysząc, jak z brzËkiem  i  łoskotem zawalają przejście za
jego plecami. Ześlizgując  siË wbiegł po  niewidzialnych  schodkach,  ciałem
wybił obite  zardzewiałą  blachą drzwi  i znalazł siË w garażu Ernesta. Cały
dygotał,  z  trudem łapał  powietrze przed  oczami pływały mu krwawe  plamy,
serce  ciËżko  i boleśnie biło mu  w  gardle, ale  nie zatrzymał siË  ani na
sekundË.  W mgnieniu  oka znalazł  siË  w odległym kącie  i zdzierając sobie
skŐrË  z dłoni  zaczął  rozwalaÖ  gŐrË rupieci, pod  ktŐra  w ścianie garażu
brakowało kilku desek, nastËpnie położył siË na  brzuchu i przelazł przez tË
dziurË,  słysząc, jak z  trzaskiem pËka  na  nim  marynarka.  I  dopiero  na
podwŐrzu, wąskim jak studnia, przysiadł miËdzy pojemnikami na śmiecie, zdjął
marynarkË, zerwał  i wyrzucił krawat, szybko dokonał przeglądu swego stroju,
otrzepał spodnie,  wyprostował siË, przebiegi przez podwŐrze  i dał  nura  w
niski  cuchnący tunel prowadzący na sąsiednie,  bliźniacze podwŐrko. Biegnąc
uważnie nadsłuchiwał, ale  syreny policyjne na razie jeszcze nie wyły,  wiËc
pobiegł   co  sił  w  nogach,  płosząc  uciekające  mu  z  drogi  dzieciaki,
przebiegając  pod rozwieszoną  bielizną, przełażąc przez dziury  w  zgniłych
parkanach, starając siË  jak najszybciej  opuściÖ  dzielnicË,  pŐki  kapitan
Quarterblaod  nie zdąży  jej otoczyÖ. Dobrze  znał te miejsca. Na wszystkich
tych  podwŐrkach, w piwnicach,  opuszczonych pralniach i składach  opałowych
bawił  siË  jeszcze jako  chłopiec  i wszËdzie  tu miał  znajomych,  a nawet
przyjaciŐł i w  innej sytuacji mŐgłby tu bez  trudu ukryÖ siË i przesiedzieÖ
choÖby tydzieÓ, ale nie  po to "zuchwale uciekał przed aresztowaniem" sprzed
nosa kapitana  Quarterblooda,  zarabiając  tym sposobem  dodatkowe dwanaście
miesiËcy.
     Miał wyjątkowe szczËście. Ulicą SiŐdmą maszerowała wrzeszcząc i unosząc
tumany kurzu, kolejna demonstracja jakiejś ligi  - ze dwustu ludzi tak samo,
a może nawet i  bardziej obszarpanych i  brudnych jak on sam, zupełnie  tak,
jakby wszyscy ci demonstranci dopiero  co przedzierali  siË przez  dziury  w
plotach  włazili  w  pojemniki  na  śmiecie i  jeszcze  na  dodatek  spËdził
uprzednio burzliwą  noc  w składzie wËgla. Wyskoczył z bramy, wmieszał siË w
ciżbË i na  ukos,  depcząc ludziom  po nogach,  opËdzając  siË od  kuksaÓcŐw
przebił siË na  drugą stronË  ulicy i znowu dał nura w  bramË -  dokładnie w
momencie,  kiedy rozległo siË  znajome  wstrËtne wycie policyjnych  syren  i
demonstracja stanËła ściśniËta  w harmonijkË. Ale teraz Red  był Już w innej
dzielnicy i kapitan Quarterblood nie mŐgł wiedzieÖ w jakiej.
     Wszedł do swojego garażu od strony magazynu towarŐw radiotechnicznych i
musiał trochË odczekaÖ  - robotnicy ładowali na  samochŐd  wielkie kartony z
telewizorami.  Ukrył  siË  w suchotniczych  krzakach bzu  pod  ślepą  ścianą
sąsiedniego  domu, odsapnął troszeczkË  i wypalił papierosa. Palił siedząc w
kucki  i opierając siË  plecami  o  mur przeciwpożarowy. Od czasu  do  czasu
przykladał dłoÓ do policzka, starając siË  uspokoiÖ  nerwowy  tik, i myślał,
myślał,  myślał, a kiedy samochŐd z robotnikami trąbiąc  wyjechał za  bramË.
Red roześmiał siË i cicho rzucił mu w ślad:
     "DziËkujË  wam,  chłopaki,   powstrzymaliście  durnia...   miałem  czas
pomyśleÖ".  Od tej chwili zaczął działaÖ szybko, ale bez zbËdnego pośpiechu,
zrËcznie, według planu, jakby pracował w Strefie.
     Dostał  siË  do  garażu  przez  tajny właz,  bezszelestnie  zdjął stare
siedzenie, wsadził  rËkË  do  kosza, wyciągnął  z  worka pakunek i  ukrył  w
zanadrzu,  nastËpnie zdjąl z  gwoździa  starą  zniszczoną  skŐrzaną  kurtkË,
znalazł w kącie brudną cyklistŐwkË i obiema  rËkami nacisnął  ją  głËboko na
oczy. Przez  szpary w  drzwiach  do mrocznego  garażu  wpadały  wąskie pasma
słonecznego  światła  pełne  świetlistych  pyłkŐw,  na  podwŐrku   wesoło  i
zadziornie  piszczały  dzieci i  kiedy już  zbierał siË do wyjścia, usłyszał
głos  cŐreczki. Wtedy przywarł  okiem do  najwiËkszej  szpary i przez chwilË
patrzył,  jak  Mariszka  powiewając  dwoma  balonikami  biega  dookoła nowej
huśtawki,  a trzy staruchy z robŐtkami na kolanach siedzą obok na ławeczce i
obserwują  małą, nieżyczliwie  zaciskając wargi. Wymieniają  swoje  parszywe
uwagi, stare  purchawy. A dzieci mają to w nosie - bawią siË z nią jak gdyby
nigdy  nic, nie  na darmo  podlizywał siË  im  jak umiał  - i zjeżdżalniË im
zrobił drewnianą, i  dom  dla lalek,  i  huśtawkË... i tË  ławkË,  na ktŐrej
siedzą teraz  stare  ropuchy  też sam zmajstrował. "No  dobra"  - powiedział
samymi wargami i oderwał siË od szpary,  jeszcze jeden, ostatni raz obejrzał
garaż i ruszył do włazu.
     Na  południowo  -   zachodnim  przedmieściu,  obok  opuszczonej  stacji
benzynowej, na  samym koÓcu ulicy GŐrniczej stała budka telefoniczna.  Jeden
Pan  BŐg wie, kto  z niej  teraz korzystał  -  dookoła  wszystkie domy  były
opuszczone  a  dalej na południe  rozpościerało siË aż  po horyzont miejskie
wysypisko śmieci. Red usiadł w  cieniu budki, wprost na gołej ziemi, wsadził
rËkË  w szparË pod budką. Wymacał zakurzony natłuszczony papier  i  rËkojeśÖ
pistoletu  zawiniËtego w  ten papier. Ocynkowane pudelko  z nabojami rŐwnież
było na miejscu, podobnie  jak woreczek z "bransoletkami" i stary portfel  z
podrobionymi dokumentami - skrytka była w porządku. Wtedy Red zdjął kurtkË i
cyklinŐwkË  i  wsunął  rËkË w  zanadrze. Z minutË siedział  ważąc  na  dłoni
porcelanowy  pojemnik z nieuchronną, nieubłaganą śmiercią wewnątrz.  I wtedy
poczuł jak mu znowu zaczął drgaÖ policzek.
     - Shoehart - powiedział nie  słysząc własnego głosu.  -  Co ty  robisz,
łajdaku? Ty kanalio, przecież oni tym paskudztwem nas wszystkich załatwią...
- przycisnął palcem drgający policzek, ale nie pomogło. - Gnidy - powiedział
o robotnikach  ładujących  telewizory.  -  Musieliście mi  wejśÖ  w drogË...
wyrzuciłbym to dranstwo z powrotem do Strefy i spokŐj...
     W głuchej rozpaczy rozejrzał siË dookoła, nad popËkanym asfaltem drżało
gorące  powietrze,  posËpnie  patrzyły  zabite  deskami okna,  po  wysypisku
spacerowały obłoczki kurzu. Był sam.
     - Dobra - powiedział stanowczo. - Każdy za siebie i tylko jeden Pan BŐg
za wszystkich. Ja tego i tak nie dożyjË...
     Spiesznie, żeby siË znowu nie rozmyśliÖ zawinął pojemnik w cyklistŐwkË,
a cyklistŐwkË opakował w kurtkË. Potem ukląkł oparł siË o budkË i z lekka ją
odchylił. Grube zawiniątko legło  w  dolku  i jeszcze zostało  sporo wolnego
miejsca. Red ostrożnie opuścił budkË pokołysał ją, żeby nabrała stabilności,
i wstał otrzepując dłonie.
     - Koniec  - powiedział.  -  I nie ma  o  czym gadaÖ. Wszedł w rozpalony
zaduch budki, wrzucił monetË i wykrËcił numer.
     -  Guta  -  powiedział.  -  Tylko  siË  nie denerwuj.  Znowu wpadłem. -
Usłyszał, jak z trudem wciągnËła  powietrze, i pośpiesznie mŐwił dalej. -  W
ogŐle mŐwiÖ nie warto, potrzymają mnie sześÖ, gŐra osiem miesiËcy i widzenia
bËdą  ci  dawali...  Jakoś  to  przeżyjemy.  A  bez  pieniËdzy nie  bËdziesz
siedziała,  pieniądze  ci  przyślą...  -  Guta   ciągle  milczała.  -  Jutro
dostaniesz  wezwanie  do   komendantury,  tam  siË  zobaczymy.   Przyprowadź
MariszkË.
     - Rewizji nie bËdzie? - zapytała głucho.
     -  A  choÖby i  była. W  domu  jest czysto. Nic siË nie  martw, uszy do
gŐry... trzymaj siË. WziËłaś sobie na mËża stalkera, teraz nie narzekaj. No,
do jutra... PamiËtaj, że nie dzwoniłem do ciebie. CałujË w nosek.
     Gwałtownie odwiesił  słuchawkË,  z  całej siły zmrużył oczy  i zacisnął
zËby, aż mu zadzwoniło w uszach. Potem znowu wrzucił monetË i  nakrËcił inny
numer.
     - Słucham - powiedział Chrypa.
     -  MŐwi  Shoehart  - powiedział  Red.  - ProszË słuchaÖ  uważnie i  nie
przerywaÖ...
     - Shoehart? - bardzo naturalnie zdziwił siË Chrypa. - Jaki Shoehart?
     - Nie przerywaÖ, teraz ja  mŐwiË! Wpadłem,  uciekłem i teraz idË  oddaÖ
siË  w  ich  łapy. DostanË  dwa  i  pŐł  roku albo  trzy.  Żona zostaje  bez
pieniËdzy.  Zabezpieczycie ją.  Żeby jej niczego nie  brakowało, zrozumiano?
Zrozumiano, pytam?
     - ProszË mŐwiÖ dalej - powiedział Chrypa.
     - Niedaleko od tego  miejsca, gdzieśmy siË pierwszy raz  spotkali, stoi
budka telefoniczna. Jest tylko jedna, nie można siË pomyliÖ. Porcelana  leży
pod nią. Chcecie, to bierzcie, chcecie  - nie bierzcie, ale żeby mojej żonie
niczego nie brakowało. Jeszcze nieraz przyjdzie nam razem pracowaÖ. A jeżeli
wrŐcË i dowiem siË, że gracie ze mną nieczysto... Nie radzË wam  graÖ ze mną
nieczysto. Jasne?
     - Wszystko zrozumiałem  - powiedział Chrypa. -  I po niewielkiej pauzie
zapytał: -- Może bËdzie potrzebny adwokat?
     - Nie - odpowiedział Red. - Wszystkie pieniądze do ostatniego  grosza -
żonie. Czołem.
     Odwiesił słuchawkË, rozejrzał siË,  głËboko  wsadził rËce w kieszenie i
niespiesznie  poszedł  w  gŐrË ulicy GŐrniczej miËdzy  pustymi niszczejącymi
domami.



     przedstawiciel firm elektronicznych dostarczających aparaturË dla MIPC,
filia w Harmont
     Richard H. Nunnun siedział  za biurkiem  u siebie w gabinecie i rysował
diabełki w wielkim notesie do  służbowych notatek. Uśmiechał siË przy tym ze
zrozumieniem, kiwał łysą  głową i  nie słuchał interesanta. Po prostu czekał
na telefon, a interesant, doktor Pillman, leniwie robił mu wyrzuty.  A  może
wyobrażał  sobie, że  mu  robi  wyrzuty.  Czy  też  za  wszelką  cenË chciał
koniecznie przekonaÖ siebie samego, że robi Nunnunowi wyrzuty.
     - UwzglËdnimy to wszystko -  powiedział wreszcie Nunnun, dorysował  dla
rŐwnego  rachunku dziesiątego  diabełka i zamknął notes.  - To  rzeczywiście
skandal...
     Walentin  wyciągnął  cienką  rËkË  i  starannie   strząsnął  popiŐł  do
popielniczki.
     -  A  co  konkretnie   zamierzacie  uwzglËdniÖ?  -  zainteresował   siË
grzecznie.
     - Wszystko, co powiedziałeś  - wesoło odparł Nunnun. - Od pierwszego do
ostatniego
     słowa.
     - A co ja powiedziałem?
     -  To  nieistotne  -  oświadczył  Nunnun. -  Cokolwiek  było,  zostanie
uwzglËdnione.
     Walentin (doktor  Walentin Pillman, laureat  nagrody  nobla  itd. itp.)
siedział  w  głËbokim  fotelu, malutki, wykwintny pedantyczny,  na zamszowej
kurtce -  ani  plamki, na podciągniËtych spodniach - ani fałdki, oślepiająca
koszula, gładki krawat w  najlepszym guście,  na wąskich bladych  wargach  -
jadowity  uśmieszek, wielkie  ciemne okulary  zasłaniają oczy,  nad szerokim
niskim czołem - czarne twarde włosy ostrzyżone na jeża.
     -  Moim zdaniem te  fantastyczne  sumy, ktŐre  ci płacą,  to  wyrzucone
pieniądze - powiedział. - Ale  to jeszcze  nie wszystko. Moim zdaniem jesteś
sabotażystą, Dick.
     -  Sz-sz-sz! - powiedział szeptem Nunnun. - Nie  tak głośno, na  miłośÖ
boską.
     - Doprawdy - mŐwił dalej Walentin. - ObserwujË ciË od dosyÖ dawna, moim
zdaniem ty w ogŐle nie pracujesz...
     - Jedną sekundË! - przerwał mu Nunnun i pomachał grubym rŐżowym palcem.
- Jak to nie pracujË? Czy chociaż jedna reklamacja pozostała nie załatwiona?
     - Nie wiem - powiedział Walentin i znowu strząsnął popiŐł. - Przychodzi
dobra aparatura i przychodzi zła aparatura. Dobra przychodzi czËściej,  a co
ty masz z tym wspŐlnego, nie wiem.
     - Gdyby nie ja  - wyjaśnił Nunnun - dobra  przychodziłaby rzadziej, nie
mŐwiąc o tym, że wy, uczeni, bez  przerwy psujecie dobrą aparaturË,  a potem
składacie reklamacje i kto was wtedy kryje? Dam ci przykład...
     Zadzwonił  telefon i Nunnun, z miejsca zapominając o Walentinie, porwał
słuchawkË.
     - Mister Nunnun? - zapytała sekretarka. - Znowu pan Lemchen.
     - ProszË połączyÖ.
     Walentin wstał,  odłożył  zgasły niedopałek  do  popielniczki, na  znak
pożegnania  uniŐsł  na  wysokośÖ  skroni  dwa  palce  i  wyszedł -  maleÓki,
wyprostowany, zgrabny.
     - Mister Nunnun? - rozległ siË w słuchawce znajomy powolny głos.
     - Słucham pana.
     - Niełatwo zastaÖ pana w biurze, mister Nunnun.
     - Nadeszła właśnie nowa partia...
     - Tak,  wiem już o tym.  Mister Nunnun, przyjechałem nie na długo. Jest
kilka spraw, ktŐre koniecznie musimy przedyskutowaÖ osobiście. Mam na  myśli
ostatnie kontrakty z Mitsubishi Dentsu. Chodzi o ich stronË prawną.
     - Jestem do paÓskich usług.
     - W takim razie, jeśli  pan nie  ma nic przeciwko temu, mniej wiËcej za
pŐł godziny w biurze naszej firmy. Zgoda?
     - Zgoda. Za pŐł godziny.
     Richard  Nunnun odłożył słuchawkË,  wstał  i  zacierając pulchne dłonie
przespacerował  siË  po gabinecie.  Nawet  zanucił modny szlagier, ale zaraz
zapiał  dyszkantem  i  zaśmiał  siË  nad  sobą.  NastËpnie  wziął  kapelusz,
przerzucił przez ramiË płaszcz i wszedł do sekretariatu.
     - Dziecino  - powiedział do sekretarki - biegnË do klientŐw, niech pani
przejmie dowŐdztwo garnizonu, proszË ze wszystkich sił broniÖ twierdzy, a ja
za to przyniosË pani czekoladkË.
     Sekretarka  rozkwitła.  Nunnun  posłał  jej  pocałunek i  potoczył  siË
korytarzami instytutu.  Kilkakrotnie  prŐbowano  go  zatrzymaÖ,  ale  Nunnun
wykrËcał siË żartami, prosił, aby przetrwaÖ do jego powrotu,  dbaÖ o  nerki,
stosowaÖ  relaks  i  w  koÓcu,  myląc  pogonie,  wytoczył  siË   z   gmachu,
automatycznie machnąwszy złożoną przepustką przed nosem dyżurnego sierżanta.
Mad miastem wisiały niskie  chmury,  było parno  i  pierwsze  niezdecydowane
krople czarnymi gwiazdkami ciemniały na asfalcie. Nunnun narzucił płaszcz na
głowË,  pobiegł truchtem wzdłuż parkingu do swego peugota, wskoczył do wozu,
zerwał z głowy płaszcz i rzucił go na tylne  siedzenie.  Z bocznej  kieszeni
marynarki wyjąl "owaka" w kształcie czarnej gładkiej pałeczki, włożył  go do
stacyjki i wielkim palcem wcisnął aż do oporu.  Potem  chwilË usadawiał  siË
wygodnie za kierownicą i nacisnął pedał gazu. Peugeot bezszelestnie wytoczył
siË na środek ulicy i popËdził w stronË bramy.
     Deszcz lunął  nagle. Jakby  w  niebie przewrŐcono ceber z wodą. Jezdnia
stała  siË śliska i wŐz zarzucało na zakrËtach, Nunnun włączył wycieraczki i
zmniejszył prËdkośÖ. A wiËc  raport już dotarł  gdzie należy,  myślał. Teraz
bËdą  mnie chwaliÖ. No cŐż - popieram. LubiË, kiedy mnie chwalą. SzczegŐlnie
kiedy  mnie  chwali  sam  Herr  Lemchen, ktŐremu  to przychodzi z najwyższym
trudem. Dziwna rzecz, dlaczego człowiekowi jest przyjemnie, kiedy go chwalą?
PieniËdzy od tego nie przybywa.  Sława? Jaka wśrŐd nas może byÖ sława? "Stał
siË sławny i teraz słyszało  o nim trzech  ludzi". No, powiedzmy,  czterech,
jeżeli liczyÖ Bejlisa.  Człowiek jest zabawną  istotą.  Wygląda  na  to,  że
lubimy pochwałË,  jako taką. Jak dzieci -  lody.  To głupie.  Jakże ja  mogË
wyrosnąÖ  we  własnych oczach? CŐż to -  nie  znam  samego  siebie? Nie znam
starego,  grubego Richarda  H.  Nunnuna? Ale a propos -  co właściwie znaczy
"H"? Ładna  historia!  I nawet nie ma kogo zapytaÖ...  Przecież nie  zapytam
Herr Lemchena... Aha, przypomniałem sobie! Herbert. Richard  Herbert Nunnun.
Ależ leje!
     SkrËcił  na  Centralny  Bulwar i nagle  pomyślał  -  jak siË  to miasto
rozrosło  w ciągu  ostatnich  lat!  Jakie wieżowce!  O, tu stawiają  jeszcze
jeden. Co też tu  bËdzie?  Aha, Lunacenter, najlepszy na świecie jazz  i dom
publiczny na tysiąc  miejsc, wszystko dla naszego  walecznego garnizonu, dla
naszych turystŐw, szczegŐlnie dla  tych starszych i dla szlachetnych rycerzy
nauki. A  przedmieścia pustoszeją, i trupy  wstające  z mogił  już nie  mają
dokąd wracaÖ.
     - Tych, co z martwych  powstali, nie przyjmie dom stary, dlatego też są
gniewni  i smutni  bez miary  -  powiedział raptem  głośno.  Tak,  chciałbym
wiedzieÖ, czym to siË skoÓczy. nawiasem mŐwiąc, dziesiËÖ lat temu wiedziałem
dokładnie, czym siË skoÓczyÖ powinno. Kordon  sanitarny. Pas ziemi  niczyjej
szerokości piËÖdziesiËciu  kilometrŐw. Żołnierze,  uczeni  i nikogo  wiËcej.
Straszny  wrzŐd na ciele  planety  bËdzie  hermetycznie  izolowany... Głupia
historia, przecież  niby wszyscy tak uważali, nie tylko ja. Jakie wygłaszano
przemŐwienia,  jakie   uchwalono   dekrety!   A  teraz  nawet  trudno  sobie
przypomnieÖ, w jaki sposŐb ta powszechna niezłomna determinacja rozlazła siË
po kościach... Z jednej strony nie sposŐb nie przyznaÖ, a z drugiej strony -
nie sposŐb  siË  nie zgodziÖ.  A zaczËło siË, o  ile  pamiËtam, wtedy, kiedy
pierwszy stalker wyniŐsł ze Strefy pierwsze "owaki". Bateryjki... Tak, chyba
właśnie  od tego  siË zaczËło.  Zwłaszcza  kiedy odkryto,  że one  mogą  siË
rozmnażaÖ.  WrzŐd  okazał siË tylko  czËściowo wrzodem, a może w  ogŐle  nie
wrzodem,  tylko skarbcem... A teraz już  nikt nawet nie wie, co to właściwie
takiego -  wrzŐd, sezam, pokusa piekielna, puszka Pandory,  czort, diabeł...
Każdy z tego korzysta,  jak umie. MËczą siË od dwudziestu lat, wsadzili w to
miliardy, a zamiast zorganizowanego  rabunku  - ucho  od śledzia. Każdy robi
swŐj maleÓki  biznes, a uczone głowy z poważnymi  minami głoszą; -  z jednej
strony nie sposŐb  nie przyznaÖ,  a  z drugiej nie sposŐb  siË  nie zgodziÖ,
ponieważ obiekt taki to a  taki, poddany  działaniu  promieni Roentgena  pod
kątem osiemnastu stopni, wypromieniowuje quasi - cieplne elektrony pod kątem
dwudziestu dwu stopni...  Do diabła  z  tym wszystkim!  Tak czy inaczej, nie
zdążË  zobaczyÖ  czym  to siË skoÓczy...  SamochŐd  minął  willË  Ścierwnika
Barbridgea.
     Z  powodu ulewnego  deszczu  we wszystkich oknach  paliło siË światło -
było widaÖ, jak na pierwszym piËtrze w  pokojach piËknej Diny przesuwają siË
taneczne pary. Albo zaczËli dziś rano, albo w żaden sposŐb nie mogą skoÓczyÖ
od wczorajszego  wieczora. Ostatnio taka moda  zapanowała w mieście -  bawią
siË bez przerwy dniami i nocami. Twardą wychowaliśmy miodzież, niezmordowaną
i upartą w swoich zamierzeniach...
     Nunnun zatrzymał wŐz przed niepozornym budynkiem ze skromnym szyldem  -
"Biuro prawne Semp-Semp and Caiman". Wyjął ze stacyjki i schował do kieszeni
"owaka",  zarzucił znowu  na  głowË płaszcz, złapał  kapelusz  i rzucił  siË
biegiem do bramy  - przemknął  po  schodach  przykrytych wytartym chodnikiem
obok portiera zagłËbionego w gazecie, zastukał obcasami po ciemnym korytarzu
pierwszego  piËtra   przesyconego  specyficznym  zapachem,  ktŐrego   naturË
daremnie prŐbował kiedyś wyjaśniÖ, otworzył drzwi w samym koÓcu korytarza  i
wszedł do sekretariatu. Na  miejscu  sekretarki siedział nieznajomy,  smagły
młodzieniec. Był  bez marynarki,  w białej  koszuli, z  wysoko  podwiniËtymi
rËkawami. Dłubał we  wnËtrzu  skomplikowanego elektronicznego aparatu, ktŐry
stał na stoliku zamiast maszyny do pisania. Richard Nunnun  powiesił płaszcz
na  wieszaku,  przygładził  oburącz  resztki  włosŐw  za  uszami i  pytająco
spojrzał  na  młodego  człowieka. Tamten skinął głową. Wtedy Nunnun otworzył
drzwi do gabinetu.
     Herr Lemchen wstał  z  wielkiego  skŐrzanego  fotela,  ktŐry stał  przy
zasłoniËtym portierą oknie, i wyszedł na spotkanie  Nunnuna. Na prostokątnej
generalskiej  twarzy  Lemchena  pojawiły  siË  zmarszczki  oznaczające ni to
życzliwy uśmiech, ni to  strapienie z powodu odrażającej aury, lub  też, byÖ
może, z trudem opanowywaną chËÖ kichniËcia.
     -  A  wiËc  przyszedł  pan  - powiedział  wolno.  - ProszË wejśÖ  i siË
rozgościÖ.
     Nunnun  poszukał oczami  czegoś do siedzenia, ale nie  znalazł  niczego
oprŐcz twardego krzesła z twardym oparciem, ukrytego za biurkiem. Wobec tego
przysiadł siË na krawËdzi biurka. Jego radosny nastrŐj z niejasnych przyczyn
zaczął  siË ulatniaÖ - nie miał jeszcze  pojËcia  dlaczego. Znienacka  jasno
zrozumiał,  że nikt go chwaliÖ nie bËdzie.  WrËcz przeciwnie.  DzieÓ gniewu,
pomyślał filozoficznie i przygotował siË na najgorsze.
     - Może  papierosa? -  zaproponował Herr  Lemchen na powrŐt zasiadając w
fotelu.
     - DziËkujË, nie palË.
     Herr Lemchen pokiwał  głową z taką miną, jakby właśnie potwierdziły siË
jego najgorsze przypuszczenia, oparł łokcie o biurko, zaplŐtł palce  i przez
jakiś czas uważnie kontemplował tË konstrukcjË.
     - Jak sądzË, problemŐw prawnych firmy  "Mitsubishi Dentsu" nie bËdziemy
chwilowo omawiaÖ - powiedział wreszcie.
     To był żart. Richard Nunnun uśmiechnął siË z gotowością i powiedział:
     - Jak pan sobie życzy.
     SiedzieÖ  na  stole  było diabelnie  niewygodnie,  nogi majtały  siË  w
powietrzu, krawËdź blatu wpijała siË w siedzenie.
     - Z przykrością muszË pana zawiadomiÖ  - powiedział  pan  Lemchen -  że
paÓski raport wywołał na gŐrze nadzwyczaj pozytywne wrażenie.
     - Hm... - powiedział Nunnun. Zaczyna siË - pomyślał.
     - Zamierzano  nawet  przedstawiÖ pana  do  odznaczenia  - ciągnął  Herr
Lemchen.  - Ja wszakże zaproponowałem, żeby z  tym  poczekaÖ.  I  postąpiłem
słusznie. - Przestał wreszcie kontemplowaÖ konstrukcjË z dziesiËciu palcŐw i
spode łba spojrzał na Nunnuna. - Zapewne zechce siË pan dowiedzieÖ, dlaczego
przejawiłem taką, wydawałoby siË, przesadną ostrożnośÖ.
     - Niezawodnie miał pan podstawy  ku temu -  znudzonym głosem powiedział
Nunnun.
     -  Owszem,  miałem. Co wynikało z  paÓskiego raportu? Grupa  "Metropol"
zlikwidowana. DziËki paÓskim wysiłkom. Grupa "Zielony  Kwiatek" schwytana na
gorącym uczynku i aresztowana  w pelnym składzie.  Znakomita robota. RŐwnież
paÓska.  Grupy  "Warr"  i  "Quasimodo",  "WËdrowni  Muzykanci"  i  wszystkie
pozostale, nie  pamiËtam ich nazw,  uległy samolikwidacJi,  ponieważ zdawały
sobie sprawË, że jak  nie dziś to jutro zostaną nakryte.  Istotnie, tak było
naprawdË, wszystkie  te  informacje potwierdzają siË  z  innych źrŐdeł. WrŐg
jest  rozgromiony,  pan został  sam na placu boju.  Przeciwnik  rejteruje  w
panice, ponosząc ogromne straty. Czy słusznie oceniłem sytuacjË?
     -  W  każdym  razie - ostrożnie  powiedział Nunnun -  w ciągu ostatnich
trzech miesiËcy przemyt  materiałŐw ze Strefy ustał. Kanał przerzutowy przez
Harmont już nie  funkcjonuje... Przynajmniej tak wynika z moich obserwacji -
dodał.
     - A wiËc przeciwnik zrejterował, czy nie tak?
     - Jeżeli pan nalega na takie sformułowanie... Tak.
     - Nie tak! - powiedział Herr Lemchen. - Rzecz w tym, że ten  przeciwnik
nigdy nie rejteruje. Wiem  o tym z całą  pewnością. Przedwczesnym raportem o
zwyciËstwie  zademonstrował  pan  swoją  niedojrzałośÖ.  I  właśnie  dlatego
zaproponowałem,  aby  w tej  chwili  jeszcze  nie wystËpowaÖ  z  wnioskiem o
odznaczenie pana.
     A idź ze  ty  ze  swoimi odznaczeniami,  myślał Nunnun kołysząc  nogą i
posËpnie patrząc w migające noski pŐłbutŐw. Szympansowi w pobliskim ZOO mogË
wrËczyÖ  twoje ordery!  Też  siË  znalazł wychowawca  i  moralista, ja i bez
ciebie wiem,  z kim tu  mam do czynienia, nie ma co właziÖ na ambonË. Ja sam
znam  dobrze  nieprzyjaciela. Powiedz  jasno  i wyraźnie,  gdzie, jak  i  co
przegapiłem... co  ci dranie wymyślili nowego... gdzie, jak  i w jaki sposŐb
znaleźli dziurË w sieci... i bez wstËpnych  przemŐwieÓ, nie jestem smarkatym
nowicjuszem,  mam szŐsty  krzyżyk  na  karku  i  nie  siedzË tu  dla  twoich
parszywych orderŐw...
     - Co pan słyszał o Złotej Kuli? - zapytał nagle Herr Lemchen. O Boże, z
irytacją pomyślał Nunnun. Czego on siË  teraz uczepił Złotej Kuli? Niech ciË
diabli. Co za paskudny sposŐb prowadzenia rozmowy...
     - Złota Kula jest przedmiotem legendy - zameldował głosem bez wyrazu. -
Mityczna konstrukcja  znajdująca siË w  Strefie, mająca rzekomo kształt oraz
wygląd złotej kuli i przeznaczona do spełniania ludzkich życzeÓ.
     - Dowolnych?
     - Według  kanonicznego tekstu  legendy -  dowolnych.  Istnieją jednakże
warianty...
     - Tak - powiedział Herr Lemchen. - A co pan słyszał o "lampie śmierci"?
     - Osiem lat temu - znudzonym głosem zaczął  Nunnun - stalker o nazwisku
Stephen Norman,  zwany  Okularnikiem,  wyniŐsł  ze Strefy pewien  przedmiot,
ktŐry  okazał siË  o ile można sądziÖ, pewnego rodzaju systemem  generatorŐw
promieniowania, śmiertelnego  dla ziemskich organizmŐw. Wymieniony Okularnik
proponował  ten agregat instytutowi, nie  dogadali siË co do ceny. Okularnik
poszedł do  Strefy  i nie wrŐcił. Gdzie obecnie  znajduje siË agregat  - nie
wiadomo. Znany  panu Hugh z "Metropolu" proponował  za  ten agregat  dowolną
sumË, jaka siË zmieści na czeku.
     - To wszystko? - zapytał Herr Lemchen.
     - Wszystko - odparł  Nunnun. Demonstracyjnie  rozglądał siË po  pokoju.
PokŐj okazał siË nieciekawy, nie było na co patrzeÖ.

     - Tak - powiedział Lemchen. - A co pan słyszał o "raczym oku"?
     - O czyim oku?
     -  O  raczym.  Rak. Nie wie pan? - Herr  Lemchen zastrzygł w  powietrzu
dwoma palcami.
     - Taki z kleszczami.
     - Pierwszy raz słyszË - powiedział Nunnun i zasËpił siË.
     -  No, a  co pan  wie  o "grzmiących  serwetkach"?  Nunnun zeskoczył  z
biurka, stanął przed Lemchenem i wsadził rËce w kieszenie.
     - Nic nie wiem - powiedział. - A pan?
     -  Niestety, ja  rŐwnież nic  nie  wiem.  Ani  o "raczym  oku",  ani  o
"grzmiących serwetkach". A tymczasem jedno i drugie istnieje.
     - W mojej Strefie? - zapytał Nunnun.
     -  Ależ niechże pan usiądzie - powiedział Herr Lemchen machając dłonią.
- Nasza rozmowa dopiero siË zaczyna, niech pan usiądzie.
     Nunnun obszedł biurko i usiadł na twardym krześle z wysokim oparciem.
     Dokąd on  zmierza?  - myślał gorączkowo. - Co  to za nowe  historie? Na
pewno znaleźli  coś w  innych Strefach, a on prŐbuje mnie zaskoczyÖ,  głupie
bydlË. Nigdy  mnie  nie  lubił, stary  piernik,  nie  może  zapomnieÖ tamtej
fraszki...
     - A wiËc bËdziemy kontynuowaÖ nasz maleÓki egzamin -  oznajmił Lemchen.
Odchylił portierË i wyjrzał przez okno. - Leje!  -  zakomunikował.  - Bardzo
lubiË.  - Puścił zasłonË, rozparł siË w fotelu i  patrząc w sufit zapytał: -
Co słychaÖ u starego Barbridge'a?
     -  Barbridge?  -  Ścierwnik  Barbridge  jest  pod  obserwacją.  Kaleka,
niezależny  materialnie,  nie  ma  powiązaÓ  ze  Strefą.  Jest  właścicielem
czterech barŐw z dancingiem i organizuje pikniki dla oficerŐw garnizonu oraz
turystŐw. CŐrka  Dina  prowadzi dośÖ  niezrŐwnoważony tryb życia. Syn  Artur
świeżo  ukoÓczył  prawniczy  college. Herr Lemchen  z  zadowoleniem  pokiwał
głową.
     - KrŐtko i jasno - pochwalił. - A co porabia Kreon MaltaÓczyk?
     - Jeden z niewielu czynnych  stalkerŐw. Był związany z grupą Quasimodo,
teraz za moim  pośrednictwem sprzedaje  towar  Instytutowi.  Trzymam  go  na
wolności - kiedyś ktoś może i złapie przynËtË. Co prawda ostatnio ostro pije
i obawiam siË, że długo nie pociągnie.
     - Kontakty z Barbridgem?
     - Zaleca siË do Diny. Bez powodzenia.
     - Bardzo  dobrze  - powiedział Herr  Lemchen.  -  A  co wiadomo o Rudym
Shoeharcie?
     - Miesiąc temu  wyszedł z  wiËzienia. Materialnie niezależny.  PrŐbował
wyemigrowaÖ, ale... Ale w głowie mu teraz Strefa.
     - To wszystko?
     - Wszystko.
     -  Niewiele  - powiedział pan Lemchen. - A jak wyglądają sprawy Cartera
SzczËściarza?
     -  Już  wiele  lat  temu przestał  byÖ  stalkerem.  Handluje  używanymi
samochodami,  a  oprŐcz  tego  ma warsztat, w  ktŐrym  adaptuje  silniki  do
"owakŐw". Czworo dzieci, żona umarła rok temu. Teściowa.
     Lemchen pokiwał głową
     - O kim z weteranŐw zapomniałem? - zapytał dobrodusznie.
     - Zapomniał pan  o Jonathanie Mywse,  przezwisko Kaktus. Teraz  jest  w
szpitalu, umiera na raka. I zapomniał pan o Szuwaksie...
     - Tak, tak. co z Szuwaksem?
     -  Szuwaks jak to  Szuwaks,  ciągle ten sam -  powiedział Nunnun.  - Ma
trzyosobową  grupË. Tygodniami znikają  w  Strefie.  Wszystko,  co znajdują,
niszczą na miejscu. A jego Stowarzyszenie Wojujących AniołŐw rozleciało siË.
     - Dlaczego?
     - Jak pan pamiËta, stowarzyszenie skupowało towar  i Szuwaks odnosił go
z  powrotem  do Strefy.  Szatanowi,  co  szataÓskie. Teraz nie ma  już czego
skupowaÖ, a poza tym nowy dyrektor filii napuścił na nich policjË.
     - Rozumiem - powiedział Herr Lemchen. - No a młodzi?
     -  CŐż  młodzi...  Przychodzą  i odchodzą.  Jest  może  piËciu, sześciu
chłopcŐw z jakim takim doświadczeniem, ale ostatnio nie mają komu sprzedawaÖ
towaru,  wiËc  są w kropce. Ja ich powoli  oswajam... Mam wszelkie podstawy,
szefie,  uznaÖ,  że w mojej Strefie  stalkerstwo praktycznie siË  skoÓczyło.
Starzy odeszli,  młodzież  nic  nie  umie, zresztą  i prestiż  zawodu  mocno
podupadł. Konkurentem jest technika, stalker
     - automat.
     - Tak, tak, słyszałem  o tym -  powiedział Hen" Lemchen. -  Jednakże te
automaty na razie  osiągają  zbyt nikłe wyniki w stosunku do ilości energii,
ktŐrą pobierają. Czy może siË mylË?
     - To kwestia czasu. Już niedługo automaty staną siË opłacalne.
     - To znaczy kiedy?
     - Za piËÖ, sześÖ lat...
     Herr Lemchen znowu pokiwał głową.
     -  Jeżeli  już  przy  tym  jesteśmy, pan zapewne jeszcze  nie  wie,  że
przeciwnik rŐwnież zaczął stosowaÖ automaty.
     - W mojej Strefie? - czujnie powtŐrzył Nunnun.
     - I w paÓskiej  rŐwnież. Mają bazË w Rexopolis, przerzucają maszyny  na
helikopterach przez  gŐry i WąwŐz Żmij na  Jezioro Czarne, u podnŐża szczytu
Boldera...
     - Przecież to są peryferie - z niedowierzaniem powiedział Nunnun. - Tam
nic nie ma, co oni mogą tam znaleźÖ?
     -  Niewiele,  bardzo niewiele. Ale  znajdują. Zresztą to tylko  tak dla
Informacji,  pana to  nie dotyczy...  Zreasumujemy. StalkerŐw - zawodowcŐw w
Harmont  już prawie  nie  ma. Ci,  ktŐrzy  zostali, od Strefy trzymają siË z
daleka.  Młodzież  jest   zdezorientowana  i  trwa  proces   jej  oswajania.
Przeciwnik został rozbity, rozproszony, ukryty w swoich barłogach liże rany.
Towaru  nie  ma,  a  kiedy siË pojawia,  nie znajduje  nabywcŐw.  Nielegalny
przemyt materiałŐw ze Strefy skoÓczył siË trzy miesiące temu. Czy tak?
     Nunnun  milczał.  Teraz,  myślał, teraz  mi przysunie.  Ale  gdzie jest
dziura  w mojej sieci? I to spora, o Ile  siË znam na medycynie, no prËdzej,
prËdzej, stary parasolu! Nie mËcz człowieka...
     - Nie słyszË  odpowiedzi  -  oznajmił Herr Lemchen  i przyłożył dłoÓ do
pomarszczonego włochatego ucha.
     -  Dobra, szefie - ponuro  powiedział Nunnun. - Starczy. Już  mnie  pan
usmażył i ugotował, niech pan podaje na stŐł.
     Herr Lemchen wydał z siebie nieokreślone chrząkniËcie.
     - Nie ma pan mi nawet  nic do powiedzenia - powiedział z  nieoczekiwaną
goryczą.  -- Gapi  siË pan we mnie jak sroka  w  gnat, a  jak ja siË czułem,
kiedy przedwczoraj...  -  Znienacka przerwał, wstał i powËdrował do sejfu. -
KrŐtko  mŐwiąc,  przez ostatnie  dwa  miesiące, tylko  według dostËpnych nam
informacji, przeciwnik otrzymał ponad sześÖ  tysiËcy  jednostek  materiału z
rŐżnych Stref. - Zatrzymał siË przy sejfie, pogłaskał jego lakierowany bok i
gwałtownie odwrŐcił siË do Nunnuna. - Niech pan nie żywi iluzji! - wrzasnął.
-  Odciski  palcŐw Barbridgea!  Odciski  palcŐw  MaltaÓczykal Odciski palcŐw
Nochala  Ben Halevi,  o  ktŐrym pan  nawet nie uznał  za stosowne wspomnieÖ!
Odciski palcŐw Polipa Herescha i Liliputa  Cmygal  Tak pan  oswaja  tutejszą
młodzież?  "Bransoletkl", "Igiełki"  "Białe wiatraczki"!  Mało tego!  Jakieś
"racze  oczy", jakieś  "suche  grzechotki", "grzmiące  serwetki",  niech  je
diabli wezmą! - znowu urwał, wrŐcił  na fotel, zaplŐtł rËce jak poprzednio i
grzecznie zapytał: - Co pan o tym sądzi, mister Nunnun?
     Nunnun wyjął chusteczkË do nosa i wytarł kark i szyjË.
     - Nic nie sądzË - wychrypiał  uczciwie. - Przepraszam, szefie,  ale  ja
teraz  w ogŐle... Niech  trochË oprzytomniejË... Barbridge! Barbridge nie ma
nic wspŐlnego ze Strefą! Znam  jego każdy krok!  Urządza popijawy i  pikniki
nad   Jeziorem,  zgarnia  niezłą   forsË  i  po  prostu   nie  potrzebuje...
Przepraszam, oczywiście gadam głupstwa, ale zapewniam pana, że nie spuściłem
oka z Barbridgea od momentu wyjścia ze szpitala...
     - Dłużej nie  zatrzymujË pana - powiedział Herr Lemchen. - DajË tydzieÓ
czasu. Ma pan przedstawiÖ swoje wnioski na temat  kanałŐw, jakimi  materiały
ze Strefy trafiają do rąk Barbridgea... i wszystkich innych. Do widzenia!
     Nunnun wstał, niezgrabnie skłonił głowË przed profilem  Herr Lemchena i
nadal wycierając  chusteczką obficie spoconą szyjË, wyszedł do sekretariatu.
Smagły młodzieniec palił, z zadumą wpatrując siË w rozbebeszoną elektronikË.
Przelotnie spojrzał w stronË  Nunnuna  -  oczy miał puste,  zwrŐcone  w głąb
siebie. Richard Nunnun byle jak nasadził na głowË kapelusz, złapał pod pachË
płaszcz  i wyniŐsł siË do wszystkich diabłŐw. Coś  takiego jeszcze  nigdy mi
siË nie zdarzyło - myślał chaotycznie. Coś podobnego! Nochal Ben Halevi! Już
nawet przezwiska  siË  dorobił...  Kiedy? Taki  smarkacz,  wygląda jakby  do
trzech  nie  potrafił zliczyÖ...  nie, to nie to,  ciągle  nie to... Ach, ty
bydle bezmŐzgie, ty Ścierwniku! Tu mnie dopadłeś!  Zrobiłeś mnie w konia jak
ostatniego kretyna... Jak to  siË stało? Przecież to po prostu nie mogło siË
staÖ!  No, identycznie  jak  wtedy w Singapurze  -  mordą o ziemiË,  głową o
ścianË...
     Wsiadł  do samochodu i przez jakiś czas nie  bardzo  wiedząc,  na jakim
świecie jest, szukał na desce rozdzielczej kluczyka do stacyjki. Z kapelusza
kapało na  kolana wiËc go  zdjął  i  nie patrząc rzucił za siebie.  RzËsisty
deszcz  zalewał przednią szybË i Richardowi Nunnunowi  z niewiadomego powodu
wydało siË,  że z tej właśnie  przyczyny  nie ma zielonego pojËcia, co dalej
począÖ. Kiedy zdał sobie z tego sprawË, z całej siły rąbnął  piËścią w swoje
łyse czoło. Ulżyło. Od razu sobie przypomniał, że kluczyka nie ma i  byÖ nie
może, a za to w kieszeni leży "owak". Wieczny akumulator. I  że choÖbyś miał
pËknąÖ,  trzeba go  wyjąÖ z kieszeni  i  wetknąÖ w  gniazdko, i wtedy bËdzie
można przynajmniej gdzieś pojechaÖ
     - aby dalej  od  tego  domu,  od  tego okna,  przez  ktŐre  niezawodnie
obserwuje go stara purchawa...
     RËka   Nunnuna  z  "owakiem"   zamarła  w  połowie   drogi.  Tak,  wiem
przynajmniej,  od kogo trzeba zacząÖ. No i właśnie od niego zacznË. Och, jak
ja od niego zacznË! Nikt nigdy  od nikogo tak nie zaczynał, jak ja od  niego
zacznË, i  to natychmiast. I z taką przyjemnością. Puścił w ruch wycieraczki
i pojechał bulwarem, jeszcze  prawie  nic przed sobą nie  widział,  ale  już
powoli  siË uspokajał.  To nic. ChoÖby nawet i tak jak w  Singapurze. Koniec
koÓcŐw w  Singapurze wszystko  siË  przecież dobrze  skoÓczyło... Też wielka
parada, raz mordą o ziemiË! Mogło byÖ  gorzej! Nie mordą i nie o ziemiË, ale
o coś takiego  z gwoździami... Dobra, nie bËdziemy siË rozpraszaÖ. Gdzie ten
mŐj zakład? Ni cholery nie widaÖ... Aha jest.
     Pora była nie urzËdowa, ale zakład "Minut PiËÖ" płonął światłami niczym
"Metropol".  Otrząsając siË jak pies  na brzegu,  Richard Nunnun wkroczył do
rzËsiście  oświetlonego  hallu  śmierdzącego  tytoniem, drogerią  i  skisłym
szampanem. Stary Bennie, jeszcze bez liberii, siedział przy barku na ukos od
wejścia i coś  żarł  trzymając w  garści widelec. Przed nim, złożywszy wśrŐd
pustych  kieliszkŐw  swŐj  potworny  biust siedziała  Madame  i  frasobliwie
patrzyła, jak Bennie siË odżywia. W  hallu nawet jeszcze nie posprzątano  po
wczorajszym. Kiedy Nunnun wszedł, Madame niezwłocznie zwrŐciła w jego stronË
szeroką  otynkowaną  twarz,  początkowo  niezadowoloną, a w sekundË  pŐźniej
rozpromienioną zawodowym uśmiechem.
     - Ha!  - powiedziała basem. - Byłby to sam pan Nunnun? Ma pan ochotË na
dziewczynkË? Bennie obojËtnie żarł dalej, był głuchy jak pieÓ.
     -  Witaj,  staruszko! -  powiedział Nunnun zbliżając siË. -  Po  co  mi
dziewczynki, jeżeli widzË prawdziwą kobietË.
     Bennie  wreszcie  zauważył  Nunnuna.  Straszna  maska  w  purpurowo   -
granatowych bliznach wykrzywiła siË z wysiłkiem w powitalnym uśmiechu.
     - DzieÓ dobry, szefie! - wychrypiał. - Przyszedł pan siË obsuszyÖ?
     Nunnun uśmiechnął siË  w  odpowiedzi i  skinął  mu  dłonią.  Nie  lubił
rozmawiaÖ z Bennie - bez przerwy trzeba było krzyczeÖ.
     - Gdzie mŐj zarządca, nie wiecie? - zapytał.
     - U siebie - odparta Madame. - Jutro trzeba zapłaciÖ podatki.
     -  Och,  te podatki! - Powiedział Nunnun. - No dobra. Madame, proszË mi
przygotowaÖ to, co lubiË, niedługo wrŐcË.
     Bezszelestnie  stąpając  po   grubym   syntetycznym  dywanie  przeszedł
korytarzem, minął zasłoniËte portierami gabinety - na  ścianie  obok każdego
gabinetu  wisiała  podobizna  jakiegoś   kwiatka  -  skrËcił  w  niewidoczny
korytarzyk i bez pukania otworzył obite skŐrą drzwi.
     Gnat  Ratiusza siedział przy biurku i  studiował w lusterku złowieszczy
pryszcz  na nosie. Miał  głËboko w  dupie jutrzejsze podatki.  Przed nim, na
idealnie  pustym  stole,  stał  słoiczek  z  maścią  rtËciową  i szklanka  z
przezroczystym  płynem. Gnat Ratiusza podniŐsł na Nunnun przekrwione  oczy i
zerwał siË na nogi  wypuszczając lusterko, Nunnun  bez słowa usiadł w fotelu
naprzeciw,  przez  jakiś  czas  w  milczeniu  obserwował łajdaka  i  słuchał
niewyraźnego  mamrotania  na temat przeklËtego  deszczu  i reumatyzmu. Potem
powiedział:
     - Zamknij  no  drzwi na  klucz, pieseczku. Gnat  łomocząc plaskostopymi
nożyskami podbiegi do drzwi, szczËknął kluczem i wrŐcił do  biurka. Włochatą
bryłą wznosił siË nad Nunnunem, z oddaniem patrząc mu w usta.  Nunnun ciągle
jeszcze obserwował go  przez zmrużone powieki, nie wiadomo dlaczego  właśnie
teraz przypomniał sobie, że Gnat Katiusza naprawdË nazywa siË Rafael. Gnatem
przezwano go za potwornie  kościste piËści, nagie, sinoczerwone, wyzierające
z  jego  gËsto  owłosionych rąk  jak z mankietŐw. Katiusza zaś nazwał siebie
sam,  świËcie  przekonany,  że  jest  to  tradycyjne  imiË   wielkich  carŐw
mongolskich. Rafael. No cŐż, zaczniemy, Rafaelu.
     - Co słychaÖ? - zapytał serdecznie.
     -  Wszystko  w  najlepszym  porządku,  szefie  - spiesznie odpowiedział
Rafael - Gnat.
     - W sprawie tamtego skandalu byłeś w komendanturze?
     - Dałem komu trzeba sto piËÖdziesiąt. Wszyscy są zadowoleni.
     - Potrącisz sobie te  sto  piËÖdziesiąt - powiedział Nunnun. - To twoja
wina,  pieseczku. Trzeba było pilnowaÖ.  Gnat  przybrał nieszczËśliwy  wyraz
twarzy i z pokorą rozłożył wielkie łapy.
     - W hallu trzeba położyÖ nowy parkiet - powiedział Nunnun.
     - Zrobi siË.

     Nunnun pomilczał chwilË ściągając wargi.
     - Towar? - zapytał zniżając glos.
     - TrochË jest - rŐwnież zniżając głos powiedział Gnat.
     - Pokaż.
     Gnat skoczył do sejfu wyjął  paczuszkË położył na biurku przed Nunnunem
i rozpakował. Nunnun jednym palcem pogrzebał w kupce "czarnych bryzg", wziął
do rËki "bransoletkË", obejrzał ją ze wszystkich stron i odłożył z powrotem.
     - To wszystko? - zapytał.
     - Nie przynoszą - przepraszająco powiedział Gnat.
     -  Nie  przynoszą... - powtŐrzył Nunnun. Starannie przymierzył  siË i z
całej siły noskiem  buta kopnął Gnata  w goleÓ. Gnat jËknął,  nawet pochylił
siË, żeby siË złapaÖ za bolące miejsce, ale zrezygnował i natychmiast stanął
na bacznośÖ. Wtedy Nunnun zerwał siË z fotela odepchnął  go, złapał Gnata za
kołnierz koszuli i ruszył do niego,  kopiąc, przewracając  oczami i szepcząc
straszliwe  przekleÓstwa.  Gnat,  stËkając  i  jËcząc,  zadzierał głowË  jak
spłoszony koÓ, cofał siË tyłem do chwili, kiedy runął na kanapË.
     - Na dwie  strony pracujesz, ścierwo? - syczał Nunnun  prosto w białe z
przerażenia ślepia.  - Ścierwnik kąpie  siË  w towarze,  a  ty mi przynosisz
koraliki w papierku?
     - zamachnął siË i trzasnął Gnata w twarz, starając siË trafiÖ w pryszcz
na nosie.
     - Ja ciË w kryminale zgnojË! Zgnijesz za życia, śmierdzielu... Na chleb
i wodË... Pożałujesz, że ciË matka na świat wydała! - znowu trzasnął piËścią
w  pryszcz na nosie. - Skąd Barbridge ma towar? Dlaczego jemu przynoszą, nie
tobie?  Kto  przynosi?  Dlaczego ja o niczym nie  wiem? Dla kogo  pracujesz,
sukinsynu? Gadaj!
     Gnat bezdźwiËcznie otwierał i zamykał usta. Nunnun zostawił  go, wrŐcił
na fotel i położył nogi na biurku.

     - Jak  Boga kocham,  szefie... Co  znowu!  Jaki towar? Ścierwnik nie ma
żadnego towaru. Teraz nikt nie ma towaru...
     -  Ty co? Masz zamiar spieraÖ siË ze mną? -  serdecznie  zapytał Nunnun
zdejmując nogi z biurka.
     - Ależ skąd szefie... Jak  Boga... - spiesznie zaprzeczył Gnat. - Żebym
tak zdrŐw był! Ja, spieraÖ siË! nawet mi przez myśl nie przeszło...
     -  WygoniË jak psa - ponuro oznajmił Nunnun. -  Nie umiesz pracowaÖ. Na
cholerË  mi  taki  kretyn?  Tacy  jak  ty  na  pËczki  poniewierają  siË  po
śmietnikach. A mnie jest potrzebny facet z głową.
     - Momencik,  szefie -  rozsądnie powiedział  Gnat,  rozmazując  krew po
twarzy. - Po co od razu naskakiwaÖ?...  Może  jednak sprŐbujemy pogadaÖ... -
ostrożnie pomacał  pryszcz  koÓcem palca.  -  Że  podobno Barbridge ma  dużo
towaru? nie wiem. ProszË siË nie gniewaÖ, ale ktoś pana ocyganił, nikt teraz
towaru nie  ma. Do Strefy sami smarkacze  chodzą,  no ale  oni  przecież nie
wracają, nie,  szefie,  ktoś pana nabiera...  Nunnun obserwował go spod oka.
Wyglądało  na to,  że Gnat  rzeczywiście nic  nie wie.  Zresztą łgaÖ mu było
niewygodnie - przy Ścierwniku trudno siË było pożywiÖ. - Te pikniki to dobry
interes? - zapytał.
     - Pikniki? Nie  za bardzo, nie powiem, żeby to były takie kokosy... Ale
teraz w mieście w ogŐle skoÓczyły siË dobre interesy...
     - Gdzie siË odbywają te pikniki?
     - Gdzie siË odbywają? Tak w rŐżnych miejscach. Pod Białą GŐrą,  czasami
przy Gorących ŹrŐdłach, na TËczowych Jeziorach...
     - A jaka klientela?
     -  Klientela?  -  Gnat   pociągną!   nosem,   zamrugał   i   powiedział
konfidencjonalnie:  - Jeśli  pan, szefie, chce siË za to  zabraÖ,  to ja bym
panu nie radził. Ze Ścierwnikiem pan tu nie wygra.
     - A to dlaczego?
     - Ścierwnik ma stałą  klientelË. BłËkitne  hełmy to raz  -  Gnat zagiął
jeden palec.
     - Oficerowie z komendantury  to  dwa,  turyści  z  "Metropolu", "Białej
Lilii",  z "Przybysza" - to  trzy. Poza tym  Ścierwnik ma  już zorganizowaną
reklamË, miejscowi chłopcy też do  niego chodzą... Jak Boga kocham,  szefie,
nie  warto  z tym zaczynaÖ. Za  dziewczynki nam  płaci -  nie  powiem,  żeby
dużo...
     - Miejscowi też do niego chodzą?
     - GłŐwnie młodzież.
     - No i co tam siË robi tych piknikach?
     -  Co  siË  robi?  Jedziemy  tam autokarami,  tak? Da miejscu już stoją
namioty, bufet, muzyka... No to każdy zabawia siË  jak ma ochotË. Oficerowie
przeważnie z  dziewczynkami, turyści  lecą patrzeÖ na  StrefË...  Jeśli przy
Gorących ŹrŐdlach, to  do  Strefy  tam  jak rËką siËgnąÖ,  zaraz za Siarkową
Rozpadliną... Ścierwnik im nawoził  koÓskich kości, no  i patrzą sobie przez
lornetki...
     - A miejscowi?
     - Miejscowi? Miejscowych to oczywiście nie interesuje... Tak, zabawiają
siË, jak kto potrafi...
     - A Barbridge?
     - A co Barbridge? Jak wszyscy, tak i Barbridge...
     - A ty?
     - Co ja? Jak wszyscy, tak i  ja. PilnujË, żeby dziewcząt nie krzywdzili
i... tego... no, tam... No, w ogŐle jak wszyscy...
     - I jak długo to trwa?
     - Zależy jak kiedy. Czasami trzy dni, a czasami i tydzieÓ.
     - A  ile ta przyjemnośÖ kosztuje? - zapytał  Nunnun, myśląc zupełnie  o
czymś innym.  Gnat  coś odpowiedział, ale Nunnun  go  nie słyszał. Oto gdzie
jest dziura, myślał. Kilka dni... kilka nocy. W tych warunkach po prostu nie
sposŐb  upilnowaÖ Barbridnge'a,  nawet  wtedy,  kiedy specjalne  w  tym celu
przyjechałeś. I jednak pomimo to sprawa jest nadal niejasna. On przecież nie
ma nŐg, a tamta rozpadlina... Nie, coś tu nie gra...
     - Kto z miejscowych jeździ tam stałe?
     - Z  miejscowych?  Przecież  mŐwiË:  przeważnie młodzież.  No,  Galevi,
Razba...  Szczurek  Zappha...  ten Cmyg... No, jeszcze MaltaÓczyk  tam bywa.
Dobrane  towarzystwo.  Oni  to  nazywają "szkŐłką  niedzielną".  Co,  mŐwią,
wpadniemy  do  "szkŐłki  niedzielnej"? Oni  głŐwnie  zarabiają  na starszych
turystkach. Przyjeżdża z Europy jakaś starucha...
     - "SzkŐłka  niedzielna"  - powtŐrzył Nunnun.  Zaświtała mu  nagle jakaś
dziwna myśl. Szkoła. Wstał.
     - Dobra - powiedział. - BŐg z nimi, z piknikami. To nie  dla  nas.  Ale
żebyś wiedział: Ścierwnik ma towar,  a to już nasza sprawa,  pieseczku. Tego
nie możemy ot, tak sobie zostawiÖ. Szukaj,  Gnat, szukaj, bo inaczej wygoniË
ciË do wszystkich diabłŐw. Skąd ścierwnik bierze towar, kto mu go dostarcza,
masz siË dowiedzieÖ i dawaÖ o dwadzieścia procent wiËcej. Zrozumiałeś?
     - Zrozumiałem,  szefie  -  Gnat  już  stał na bacznośÖ, na wysmarowanej
mordzie malował siË wyraz psiego oddania.
     - I żebyś mi  siË nie guzdrał!  Ruszaj głową, bydlaku! - nagle wrzasnął
Nunnun i wyszedł.
     W hallu, przy barze, bez pośpiechu wypił aperitif, porozmawiał z Madame
na  temat  upadku  obyczajŐw, dał  do zrozumienia, że  w  najbliższym czasie
zamierza rozbudowaÖ zakład i dla wiËkszej wagi, zniżywszy głos, poradził siË
jej, co zrobiÖ z Bennim
     -  zestarzał  siË chłop,  ogłuchł, refleks już nie ten,  nie nadąża jak
kiedyś... Była już szŐsta, chciało mu siË  jeśÖ, a mŐzg  uporczywie drążyła,
gryzła  niespodziewana  myśl,  niesamowita,  dzika  i  zarazem   niezmiernie
obiecująca.
     Zresztą już  i  tak to  i  owo  stało siË jasne,  znikł z  całej sprawy
irytujący i niesamowity posmak metafizyki, zestała tylko pretensja do samego
siebie o to, że wcześniej nie  pomyślał o takiej możliwości, ale nie to było
najistotniejsze, najistotniejsze zawierało siË w  tamtej myśli, ktŐra ciągle
drążyła, drążyła i nie dawała spokoju.
     Pożegnawszy  siË z Madame i  uścisnąwszy rËkË Benniego, Nunnun pojechał
prosto do "Barge". Całe  nieszczËście w tym, myślał, że nie dostrzegamy, jak
mijają  lata. Co  tam  zresztą lata  -  nie dostrzegamy,  jak  wszystko  siË
zmienia.  Wiemy, że  wszystko  siË  zmienia,  uczą nas  od  dzieciÓstwa,  że
wszystko siË zmienia, po wielokroÖ widzieliśmy na własne oczy,  jak wszystko
siË zmienia, i jednocześnie jesteśmy absolutnie niezdolni do zauważenia tego
momentu,  kiedy  zachodzi zmiana, albo też  szukamy zmiany  nie  tam,  gdzie
należy.  Oto  mamy  już nowych stalkerŐw - uzbrojonych w cybernetykË.  Dawny
stalker był brudnym, ponurym facetem, ktŐry ze zwierzËcym uporem milimetr za
milimetrem pełzał  na brzuchu po Strefie zarabiając swoją dolË. Nowy stalker
to playboy w  krawacie, inżynier, siedzi sobie gdzieś o kilometr od  Strefy,
papieros w zËbach, pod rËką szklanka z orzeźwiającym płynem
     -  siedzi  i patrzy  na  ekrany. Dżentelmen na posadzie. Nader logiczny
obrazek, do tego stopnia logiczny,  że inne możliwości po prostu na myśl nie
przychodzą.  A  przecież  są  i  inne   możliwości  -  na  przykład  szkŐłka
niedzielna.
     I  nagle, jakby ni z tego, ni z owego, opadła go rozpacz. Wszystko było
bez sensu. Wszystko było  daremne. Boże mŐj, pomyślał,  przecież nic  z tego
nie  wyjdzie!  Ale ma siły,  ktŐra utrzyma  w dzieży  to ciasto,  pomyślał z
przerażeniem. Nie dlatego, że źle  pracujemy.  I nie dlatego, że oni pracują
lepiej.  Po prostu właśnie taki jest nasz świat. I  człowiek  na tym świecie
jest właśnie taki. Gdyby  nie  było Lądowania  - byłoby coś  innego.  Świnia
zawsze znajdzie błoto...
     W  "Barge"  było  mnŐstwo  światła i  bardzo smacznie pachniało."Barge"
rŐwnież siË zmienił - ani nie  potaÓczysz, ani siË nie ubawisz jak  niegdyś.
Szuwaks  już nie  przychodzi, brzydzi siË, a Red Shoehart  wsunął tu  pewnie
swŐj  piegowaty nos, skrzywił siË i  wyszedł.  Ernest ciągle jeszcze siedzi,
interes prowadzi jego stara, dorwała siË nareszcie - stali, solidni klienci,
cały Instytut przychodzi na  obiady  i wyżsi oficerowie  rŐwnież - przytulne
gabinety, smaczna  kuchnia, niedrogo i  zawsze  świeże  piwo.  Dobra,  stara
gospoda.
     W  jednym  z  gabinetŐw  Nunnun  zauważył  Walentina Pillmana.  Laureat
siedział nad filiżanką  kawy i czytał złożony na połowË miesiËcznik,  Nunnun
podszedł do stolika.
     - Czy można siË przysiąśÖ? - zapytał. Walentin podniŐsł na niego czarne
okulary.
     - A - powiedział. - ProszË bardzo.
     - Za chwilË,  tylko rËce umyjË - powiedział Nunnun przypomniawszy sobie
nagle pryszcz.
     Znali go tu dobrze. Kiedy wrŐcił i usiadł naprzeciw Walentina. Na stole
już stał mały  ruszt z  dymiącym churasco i piwo  w wysokim kuflu  - nie  za
zimne,  nie  za ciepłe, takie, jakie  lubił. Walentin  odłożył miesiËcznik i
wypił łyczek kawy.
     - Słuchaj - powiedział  Nunnun odkrawając kawałek miËsa. - Jak sądzisz,
czym siË to wszystko skoÓczy?
     - Co masz na myśli?
     - Lądowanie, Strefy, stalkerzy, ośrodki wojskowo - przemysłowe, ta cała
kasza... Czym to wszystko może siË skoÓczyÖ?
     Walentin  długo patrzył na Nunnuna ślepymi, czarnymi szkłami, nastËpnie
zapalił papierosa i powiedział:
     - Dla kogo? Skonkretyzuj.
     - No, powiedzmy, dla całej ludzkości.

     - To zależy od tego, czy bËdziemy mieli szczËście, czy nie - powiedział
Walentin.
     -  Teraz już wiemy, że dla ludzkości, pojmowanej jako całośÖ. Lądowanie
przeszło w gruncie rzeczy bez śladu. Dla ludzkości zresztą wszystko mija bez
śladu.  Oczywiście, niewykluczone, że wyciągając  na  ślepo kasztany  z tego
ognia, koniec koÓcŐw wyciągniemy coś takiego, co sprawi, że życie  na naszej
planecie  stanie siË w ogŐle niemożliwe. To naturalnie bËdzie pech. Jednakże
chyba  zgodzisz siË  ze mną, że coś  podobnego zagrażało ludzkości zawsze. -
Ruchem dłoni rozproszył dym z papierosa. - Widzisz, ja już dawno odwykłem od
rozważaÓ na temat ludzkości  jako takiej.  LudzkośÖ,  pojmowana jako całośÖ,
jest zbyt stacjonarnym układem - nie ma sposobu, żeby ją ruszyÖ z miejsca.
     - Tak uważasz? - z rozczarowaniem zapytał Nunnun. - No cŐż, może i masz
racjË...
     -  Powiedz  mi  szczerze,  Richard  -  wyraźnie  zabawiając siË  zaczął
Walentin. - Na przykład dla ciebie,  człowieka  interesu, co siË zmieniło  w
związku z  Lądowaniem? Dowiedziałeś siË,  że  we  Wszechświecie istnieje  co
najmniej jeszcze jeden rozum oprŐcz ludzkiego. No i co?
     - Jak  by ci tu powiedzieÖ? - wykrztusił Nunnun. Już żałował, że zaczął
tË rozmowË. Nie było  o czym mŐwiÖ. -  Co siË zmieniło dla mnie? Na przykład
już od  wielu lat czujË siË trochË nieswojo, może  nawet  niepewnie. Dobrze,
tamci wpadli na chwilË i  od razu siË wynieśli.  A  jeżeli przylecą  znowu i
przyjdzie im do  głowy pozostaÖ? Dla mnie, człowieka interesu, to nie  jest,
widzisz, retoryczne pytanie
     -  kim  oni są,  jak  żyją  i  czego  chcą? W  najbardziej  prymitywnym
wariancie, muszË  myśleÖ, jak  w razie czego mam przestawiÖ produkcjË. MuszË
byÖ przygotowany. A  jeżeli w ogŐle  okażË siË zbyteczny w  ich  systemie? -
Ożywił siË. - A jeżeli my wszyscy okażemy siË  zbyteczni? Słuchaj, Walentin,
jeżeli już  rozmawiamy  na ten temat, czy  istnieją jakieś odpowiedzi  na te
pytania? Kim oni są, czego chcieli i czy wrŐcą, czy nie?
     - Odpowiedzi  istnieją -  odparł Walentin uśmiechając siË.  - Jest  ich
nawet bardzo wiele, możesz sobie wybraÖ dowolną, wedle gustu.
     - A jak ty sam uważasz?
     - MŐwiąc  szczerze nigdy nie pozwalałem sobie rozmyślaÖ poważnie na ten
temat.  Dla mnie Lądowanie to przede  wszystkim unikalne wydarzenie, coś, co
umożliwia przeskoczenie kilku  stopni naraz w procesie  poznania. Powiedzmy,
coś w  rodzaju podrŐży w przyszłośÖ techniki. No,  mniej wiËcej tak, jakby w
laboratorium  Izaaka   Newtona  znalazł  siË  nagle   wspŐłczesny  generator
kwantowy...
     - Newton by nic nie zrozumiał.
     - Jesteś w błËdzie! Newton był wyjątkowo bystrym człowiekiem.
     - Tak? no dobrze. BŐg z  nim,  to znaczy  z Newtonem. Ale  jak  ty sam,
pomimo  wszystko,   interpretujesz  Lądowanie?  niechże  to   bËdzie   nawet
niepoważna interpretacja...
     -  Dobrze, odpowiem  ci.  Ale muszË  ciË  uprzedziÖ,  Richard, że twoje
pytanie leży w kompetencji pewnej pseudonauki, zwanej ksenologią. Ksenologia
to  sprzeczna  z  naturą  krzyżŐwka naukowej fantastyki z logiką formalną. U
podstaw jej metodyki leży fałszywa przesłanka - przypisywanie pozaziemskiemu
intelektowi ludzkiej psychiki.
     - Dlaczego fałszywa? - zapytał Nunnun.
     -  A dlatego,  że  biolodzy  już  siË  raz  sparzyli,  kiedy  prŐbowali
przypisaÖ psychikË człowieka zwierzËtom. Ziemskim zwierzËtom, zauważ.
     - Przepraszam - powiedział  Nunnun. - To zupełnie inna sprawa. Przecież
mŐwimy o psychologii rozumnych istot.
     -  Tak. Wszystko byłoby znakomicie,  gdybyśmy wiedzieli, co  to takiego
rozum.
     - A czy nie wiemy? - zdziwił siË Nunnun.
     -  Wyobraź  sobie, że nie.  Zwykle  punktem  wyjścia  jest  niezmiernie
prymitywne założenie:  rozum  jest to ta właściwośÖ  człowieka, ktŐra  rŐżni
jego  działanie  od  działania   zwierząt.   Taka,  rozumiesz   mnie   prŐba
odgraniczenia właściciela od jego psa, ktŐry jakoby  wszystko rozumie, tylko
nie  potrafi  powiedzieÖ.  Zresztą  z  tej  prymitywnej  definicji  wynikają
logicznie inne, ciekawsze.  Bazują one na  gorzkich, wnioskach  z obserwacji
wspomnianej  już  działalności  człowieka.  Na  przykład:  rozumem  nazywamy
zdolnośÖ żywej istoty  do  popełniania  uczynkŐw niecelowych  i pozbawionych
wszelkiego sensu.
     - Tak, to o nas - zgodził siË Nunnun.
     -  Niestety. Albo,  powiedzmy,  definicja  -  hipoteza.  Rozum jest  to
skomplikowany  instynkt,  ktŐry  siË jeszcze ostatecznie  nie  ukształtował.
Przyjmujemy, że instynktowna działalnośÖ  jest  zawsze  racjonalna i celowa.
Upłynie  milion  lat,   instynkt  ukształtuje   siË   ostatecznie  i   wtedy
przestaniemy  popełniaÖ  błËdy,   ktŐra   to   umiejËtnośÖ  stanowi  zapewne
immanentną   cząstkË   rozumu.  I   wŐwczas,  jeżeli  coś   siË   zmieni  we
wszechświecie,  spokojnie sobie wymrzemy - właśnie  dlatego,  że oduczyliśmy
siË  popełniaÖ  błËdy,  to   znaczy  wyprŐbowywaÖ  rŐżne,  nie  przewidziane
rygorystycznym programem warianty.
     - W twojej interpretacji to wszystko wygląda jakoś obraźliwie.
     - ProszË  bardzo, służË ci nastËpną  definicją,  niezmiernie wzniosłą i
szlachetną.   Rozum   jest   to   umiejËtnośÖ   wykorzystywania   potencjału
otaczającego nas świata, bez uciekania siË zniszczenia tego świata.
     Nunnun skrzywił siË i pokrËcił głową.
     - Nie - powiedział. - To nie o nas... no a co powiesz o twierdzeniu, że
człowiek  w  odrŐżnieniu od zwierząt  odczuwa nieprzepartą potrzebË  wiedzy?
Gdzieś o tym czytałem.
     - Ja rŐwnież -  powiedział Walentin. - Ale  całe nieszczËście polega na
tym, że  człowiek,  a  w  każdym  razie ludzkośÖ w swojej masie,  bez  trudu
przezwyciËża  tË  swoją potrzebË wiedzy. Moim zdaniem taka  potrzeba w ogŐle
nie istnieje.  Istnieje  potrzeba zrozumienia świata,  a do tego  wiedza nie
jest  potrzebna.  Dla  przykładu   --  hipoteza   o   Bogu  daje   z  niczym
nieporŐwnywalną  możliwośÖ  zrozumienia  absolutnie wszystkiego,  absolutnie
niczego  siË nie dowiadując... Daj człowiekowi maksymalnie uproszczony model
świata i interpretuj każde  wydarzenie w oparciu  o  ten uproszczony system.
Takie podejście  do  problemu  nie  wymaga żadnej  wiedzy.  Kilka wyuczonych
formułek plus tak zwana intuicja, i tak zwany zmysł  praktyczny, i tak zwany
zdrowy rozsądek.
     - Poczekaj - powiedział  Nunnun. Dopił piwo i z hałasem  postawił pusty
kufel na  stole. - Nie odbiegajmy  od tematu.  Na przykład: człowiek spotyka
istotË z innej planety. Jak poznają, że obaj są rozumni?
     -  Nie mam  pojËcia -  oświadczył  ubawiony  Walentin. -  Wszystko,  co
czytałem na ten  temat,  sprowadza  siË do  błËdnego  koła. Jeżeli  oboje są
zdolni do nawiązania  kontaktu,  to znaczy, że  są  rozumni.  I na odwrŐt  -
jeżeli są rozumni, to są zdolni do nawiązania kontaktu. UogŐlniając - jeżeli
istota z innej planety ma honor posiadaÖ ludzką psychikË, to znaczy, że jest
rozumna. Tak to wygląda.
     -  Masz ci los  -  powiedział  Nunnun. - A ja myślałem, że już wszystko
jest posegregowane i leży na odpowiednich pŐłkach...
     - PosegregowaÖ nawet małpa potrafi - zauważył Walentin.
     - Nie,  poczekaj  -  powiedział Nunnun. Nie wiadomo  dlaczego  czuł siË
oszukany. - Ale jeżeli  nie  wiecie takich  prostych  rzeczy... Dobra, BŐg z
nim,  z rozumem: widocznie sam diabeł w tym siË nie rozezna. No a Lądowanie?
Przynajmniej powiedz, co myślisz o samym Lądowaniu?
     - ProszË bardzo - powiedział Walentin. - Wyobraź sobie piknik... br>
     Nunnun drgnął.
     - Jak powiedziałeś?
     - Piknik. Wyobraź sobie: las, przesieka, polana.  Z przesieki na polanË
wjeżdża  samochŐd,  z  samochodu   wysiada  młodzież,  butelki,   koszyki  z
prowiantem,  dziewczyny,  tranzystory, kamery  filmowe... Rozpalają ognisko,
stawiają  namioty,  gra  muzyka. A rankiem  odjeżdżają.  ZwierzËta,  ptaki i
owady, ktŐre przez całą noc  ze zgrozą obserwowały to, co siË działo, wyłażą
ze swoich kryjŐwek.  I cŐż widzą? Na trawie  kałuża  oleju, rozlana benzyna,
leżą  nieprzydatne  już  świece i  olejowe  filtry. Poniewierają  siË  stare
szmaty, przepalone żarŐwki, ktoś zgubił klucz francuski. Z opon spadło błoto
przywiezione  z  niewiadomych  bagien...  no, sam rozumiesz,  ślady ogniska,
ogryzki jabłek, papierki od cukierkŐw, puszki po konserwach, puste  butelki,
czyjaś chusteczka  do nosa,  czyjś scyzoryk, podarte przedwczorajsze gazety,
bilon, zwiËdłe kwiaty z innych lasŐw...
     - Zrozumiałem - powiedział Nunnun. - Piknik na skraju drogi.
     - Właśnie. Piknik na skraju jakiejś kosmicznej drogi. A ty mnie pytasz,
czy oni wrŐcą, czy nie?
     - Daj no mi papierosa - powiedział Nunnun. - Niech diabli  porwą  waszą
samozwaÓczą naukË! Ja sobie to zupełnie inaczej wyobrażałem.
     - To twoje prawo - zauważył Walentin.
     - To znaczy, że co? Że oni nas nawet nie zauważyli?
     - Dlaczego?
     - No, w każdym razie nie zwrŐcili na nas uwagi...
     - Wiesz, na twoim miejscu ja bym siË za bardzo nie  martwił -  poradził
Walentin.
     Nunnun zaciągnął siË, zakasłał i zdusił papierosa.
     - Wszystko  jedno  - powiedział  z uporem.  -  To niemożliwe, niech was
diabli  wezmą! Skąd,  wy uczeni, tak  gardzicie ludźmi? Dlaczego bez przerwy
staracie siË ich poniżyÖ?
     - ChwileczkË -  powiedział  Walentin. - Posłuchaj... Zapytacie mnie:  w
czym jest wielkośÖ  człowieka? W  tym,  że  wyzwolił nieomal kosmiczne  moce
przyrody? Że  w czasie tak krŐtkim zawładnął planetą i wyrąbał sobie okno na
Wszechświat? Nie w  tym, że mimo to przetrwał i zamierza przetrwaÖ rŐwnież w
przyszłości.
     Zapanowało milczenie. Nunnun rozmyślał.
     - ByÖ może... -  powiedział niepewnie. -  Oczywiście, z  takiego punktu
widzenia...
     - Nie przejmuj siË - niefrasobliwie powiedział Walentin.  - Piknik - to
przecież tylko moja hipoteza. I nawet nie  hipoteza, szczerze mŐwiąc,  tylko
tak, obrazek... Tak  zwani poważni ksenologowie prŐbują  uzasadniÖ  znacznie
solidniejsze i pochlebniejsze dla  ludzkości wersje. Na przykład: że żadnego
Lądowania nie było, że Lądowanie dopiero nastąpi. Pewien niezmiernie  wysoko
rozwiniËty  Intelekt zrzucił na ZiemiË kontenery z prŐbkami swoich osiągniËÖ
w dziedzinie kultury materialnej. Intelekt Őw oczekuje, że po zapoznaniu siË
z tymi prŐbkami dokonamy skoku  w  dziedzinie techniki i wŐwczas  bËdziemy w
stanie  posłaÖ  w  odpowiedzi  sygnały oznaczające,  że  jesteśmy gotowi  do
nawiązania kontaktu. Może taka interpretacja bardziej ci odpowiada?
     - To już  znacznie  lepiej - powiedział Nunnun. -  WidzË,  że i  miËdzy
uczonymi trafiają siË przyzwoici ludzie.
     - Albo jeszcze  inaczej.  Lądowanie  istotnie  miało miejsce, ale tamci
wcale siË nie  wynieśli. Faktycznie nadal jesteśmy z nimi w kontakcie, tylko
o  tym  nie wiemy. Przybysze  zagnieździli siË w  Strefach  i starannie  nas
studiują,  przygotowując jednocześnie ludzi do  okrutnych cudŐw czasu, ktŐry
nadchodzi.
     -  To rozumiem! - powiedział Nunnun. - Wtedy  przynajmniej można pojąÖ,
co oznacza ta tajemnicza krzątanina w ruinach fabryki. Nawiasem mŐwiąc, twŐj
piknik tej krzątaniny nie wyjaśnia.
     -  Dlaczego nie wyjaśnia? - nie  zgodził  siË Walentin.  - Czy ktŐraś z
dziewcząt  nie  mogła  zapomnieÖ   na   polanie   ulubionego   mechanicznego
niedźwiadka?
     - No nie,  tego to  za wiele - kategorycznie oświadczył Nunnun. - Ładny
niedźwiadek!  Aż ziemia  siË  trzËsie...  Zresztą,  oczywiście,  może byÖ  i
niedźwiadek.  Piwa?  Rozalia!  Dwa piwa dla  panŐw  ksenologŐw!...  A jednak
przyjemnie  z  tobą pogawËdziÖ  - powiedział  do  Walentina. - Takie, wiesz,
przeczyszczenie  mŐzgu, jakby mi  gorzkiej soli nasypano do  czaszki.  Bo to
pracuje człowiek, pracuje, a po co, o czym nie wie, czego siË nie spodziewa,
co serce zaspokoi...
     Przynieśli  piwo.  Nunnun  upił tyk, obserwując  znad piany  Walentina,
ktŐry z powątpiewaniem i wstrËtem wpatrywał siË w swŐj kufel.
     - Nie masz ochoty? - zapytał Nunnum oblizując wargi.
     - Bo ja, prawdË mŐwiąc, nie pijË - niezdecydowanie powiedział Walentin.
     - NaprawdË? - zdumiał siË Nunnun.
     - Do diabła! - powiedział Walentin. - Musi przecież na  tym świecie byÖ
choÖ jeden niepijący... - zdecydowanym ruchem odsunął kufer - ZamŐw dla mnie
koniak, jeżeli już - powiedział.
     - Rozalia!  -  wrzasnął niezwłocznie  już  zupełnie rozweselony Nunnun.
Kiedy przyniesiono koniak, powiedział:
     - Bez wzglËdu na wszystko, bardzo mi siË to nie podoba. Już nie mŐwiË o
tym twoim pikniku - to w ogŐle zwyczajne  świÓstwo! Ale jeżeli nawet przyjąÖ
wersjË, że to, powiedzmy, tylko preludium do kontaktu, bardzo to nieładnie z
ich strony.  Jeszcze rozumiem "bransolety", "pustaki"...  Ale po  co "czarci
pudding"? "Łysica" po co? I ten ohydny puch...
     - Przepraszam  -  powiedział  Walentin wybierając  plasterek cytryny. -
Twoja terminologia nie jest  dla mnie dostatecznie jasna. Jaka, przepraszam,
łysica?
     Nunnun roześmiał siË.
     -  To  folklor -  wyjaśnił.  - Roboczy  żargon  stalkerŐw. "Łysice"  to
obszary wzmożonej grawitacji.
     -   Aha,    grawikondensaty...   Ukierunkowana   grawitacja.   O    tym
porozmawiałbym z przyjemnością, ale ty i tak nic z tego nie zrozumiesz.
     - A to dlaczego? Bądź co bądź jestem inżynierem...
     - A  to dlatego, że ja  sam nie rozumiem - odpowiedział Walentin. - Mam
już  układy  rŐwnaÓ,   ale  jak  je  zinterpretowaÖ  -  nie  mam   zielonego
wyobrażenia... A "czarci pudding" to zapewne koloidowy gaz?
     - Zgadza siË. Słyszałeś o katastrofie w laboratoriach Carryguna?
     - Coś niecoś - niechËtnie odparł Walentin.
     - Ci idioci  umieścili porcelanowy kontener z "puddingiem" w specjalnej
komorze,  szczelnie  izolowanej...  To  znaczy oni  myśleli, że komora  jest
szczelnie izolowana... a  kiedy manipulatorami otworzyli kontener, "pudding"
przesączył siË przez  metal  i plastyk jak woda  przez  bibułË, wykipiał  na
zewnątrz i wszystko, z  czym wszedł w  kontakt,  zamienił rŐwnież w pudding.
ZginËło  trzydziestu  piËciu  ludzi,  ponad  stu jest  okaleczonych, a  całe
laboratorium nie nadaje siË do niczego. Byłeś tam kiedyś? Wspaniały gmach! A
teraz  pudding spłynął do piwnic i na niższe piËtra... Prześliczne preludium
do kontaktu...
     Walentin okropnie siË skrzywił.
     - Tak, to wszystko  wiem - powiedział. - Jednakże zgodzisz siË chyba ze
mną, Richard, że  przybysze  nie mają  z tym nic wspŐlnego. Skąd  oni  mogli
wiedzieÖ, że u nas istnieje przemysł zbrojeniowy?
     - A należałoby wiedzieÖ! - pouczająco stwierdził Nunnun.
     -  Oni  zaś  odpowiedzieliby na  to:  już  dawno  należało  zlikwidowaÖ
przemysł zbrojeniowy.
     - Też racja - przyznał Nunnun. - No wiËc niechby siË tym zajËli, jeżeli
są tacy wszechpotËżni.
     -  To  znaczy,  że  proponujesz  im   ingerencjË  w  wewnËtrzne  sprawy
ludzkości?
     - Hm - powiedział Nunnun. - W ten sposŐb oczywiście możemy zajśÖ bardzo
daleko. Zostawmy to.  Lepiej  powrŐÖmy  do początku  naszej rozmowy. Czym to
wszystko  siË  skoÓczy?  No  na  przykład wy, uczeni. Czy macie nadziejË  na
znalezienie  w  Strefie czegoś naprawdË epokowego,  czegoś  co  rzeczywiście
pozwoliłoby na dokonanie przewrotu w nauce, w technice, w sposobie życia?
     Walentin wzruszył ramionami.
     -  Zwracasz siË pod niewłaściwy  adres,  Richard. Ja nie lubiË jałowych
spekulacji.  Kiedy  mowa o takich  poważnych  sprawach, jestem  zwolennikiem
ostrożnego sceptycyzmu. Jeżeli przyjąÖ za punkt wyjścia to, co  już znajduje
siË  w  naszych  rËkach,  przed  nami  cały wachlarz  możliwości  i  niczego
określonego powiedzieÖ na razie nie można.
     - No dobrze, sprŐbujemy z drugiego koÓca. Co, twoim zdaniem, już mamy w
rËku?
     - Jak by to nie  było zabawne, raczej niewiele. Odkryliśmy za  to wiele
zdumiewających  zjawisk.  W  niektŐrych  przypadkach  nauczyliśmy siË  nawet
wykorzystywaÖ te  zjawiska dla  własnych  potrzeb.  I nawet przywykliśmy  do
nich...  Małpa naciska czerwony guziczek - dostaje  banana,  naciska biały -
dostaje pomaraÓczË,  ale jak  zdobyÖ  banany  i  pomaraÓcze  bez  naciskania
guziczkŐw  - tego małpa nie wie. I jaki  jest  związek  miËdzy  guziczkami a
pomaraÓczami  i  bananami,  małpa nie  rozumie. Weźmy,  powiedzmy,  "owaki".
Znaleźliśmy  dla  nich  zastosowanie.  Odkryliśmy nawet warunki,  w  ktŐrych
rozmnażają siË przez  podział.  Ale do  dziś nie  umiemy zrobiÖ ani  jednego
"owaka",  nie znamy  ich konstrukcji i sądząc po tym nieprËdko  zorientujemy
siË w tym  wszystkim... Sformułowałbym to nastËpująco: istnieją obiekty, dla
ktŐrych znaleźliśmy zastosowanie.  Posługujemy siË  nimi, chociaż  prawie na
pewno  niezgodnie   z  ich  prawdziwym  przeznaczeniem.   Jestem  absolutnie
przekonany,  że  w  wiËkszości  wypadkŐw wbijamy  mikroskopami gwoździe. Ale
jednak coś  niecoś  przydaje  siË  nam:  "owaki",  "bransolety"  pobudzające
procesy  biologiczne... rŐżne typy quasi - biologicznych mas, ktŐre dokonały
takiego przewrotu w medycynie... Mamy do  dyspozycji  nowe  trankwilizatory,
nowe gatunki nawozŐw sztucznych... rewolucja w agronomii... Zresztą po co ci
to wyliczam! Wiesz o tym nie gorzej  ode  mnie, bransoletkË,  jak widzË, sam
nosisz... Obiekty  tej grupy nazwałbym pożytecznymi. Można powiedzieÖ, że  w
jakimś  stopniu  ludzkośÖ  została  nimi  uszczËśliwiona, chociaż  nigdy nie
należy zapominaÖ, że w naszym euklidesowym świecie każdy kij ma dwa koÓce...
     - Niepożądane zastosowanie? - wtrącił Nunnun.
     - A tak. Powiedzmy  zastosowanie "owakŐw"  w przemyśle  zbrojeniowym...
Ale ja nie o tym...  Działanie każdego pożytecznego obiektu mniej lub wiËcej
zbadaliśmy i mniej  lub  wiËcej jesteśmy w stanie  objaśniÖ. Obecnie jest to
tylko kwestia nieznajomości technologii, ale za jakieś piËÖdziesiąt lat sami
nauczymy  siË produkowaÖ te  krŐlewskie pieczËcie i wtedy  do woli  bËdziemy
mogli  nimi tłuc  orzechy. Bardziej skomplikowana jest sprawa z  drugą grupą
obiektŐw -  bardziej właśnie dlatego, że  żadnego zastosowania te obiekty  u
nas  nie  znajdują,  a  ich  właściwości,  w  ramach  naszych  wspŐłczesnych
wyobrażeÓ,  są  kompletnie niewytłumaczalne. Na przykład pułapki magnetyczne
rŐżnych  typŐw. My już wiemy, że tu  chodzi o  pułapkË magnetyczną. Panow to
bardzo interesująco udowodnił. Ale nadal nie rozumiemy, gdzie może znajdowaÖ
siË  źrŐdło  tak potËżnego  pola  magnetycznego i gdzie  leży przyczyna jego
superstabilności...  nic  nie  rozumiemy.  Możemy tylko stawiaÖ fantastyczne
hipotezy zakładające  takie właściwości przestrzeni, o ktŐrych nawet siË nam
nie śniło. Albo  weźmy K-25... Jak wy nazywacie takie czarne, ładne kulki, z
ktŐrych robi siË biżuteriË?
     - "Czarne bryzgi" - powiedział Nunnun.
     - O to, to, "czarne bryzgi"... Dobra nazwa... Jakie są ich właściwości,
to  wiesz. Jeśli  przez  taką kulkË przepuściÖ  promieÓ światła, to  światło
wyjdzie z niej z opŐźnieniem, przy  czym to opŐźnienie zależy od wagi kulki,
od  jej  rozmiarŐw,  od  jeszcze   niektŐrych  parametrŐw,  i  długośÖ  fali
wychodzącego światła jest zawsze mniejsza od długości fali wchodzącego... Co
to jest? Dlaczego? Istnieje szaleÓcza teoria, według ktŐrej te twoje "czarne
bryzgi"  to  gigantyczne obszary  przestrzeni, ktŐra  posiada zupełnie  inne
właściwości niż nasza  i  ktŐra pod działaniem naszej  przestrzeni  przyjËła
taką właśnie zwiniËtą formË... Walentin wyjął  papierosa l zapalił. - KrŐtko
mŐwiąc,  obiekty  tej  grupy  dla  obecnej  praktyki  ludzkiej  są  idealnie
bezużyteczne, chociaż z  czysto naukowego punktu widzenia mają fundamentalne
znaczenie. To po prostu tak, jakby nam z nieba spadły odpowiedzi na pytania,
ktŐrych jeszcze  nie umiemy zadaÖ. Wspomniany wyżej sir Izaak, byÖ może, nie
byłby  w  stanie  pojąÖ  zasady  działania   lasera,   ale  w  każdym  razie
zrozumiałby, że  skonstruowanie czegoś takiego jest możliwe i to niezawodnie
wywarłoby ogromny wpływ na jego naukowy światopogląd. Nie bËdË siË wdawaÖ  w
szczegŐły,  ale istnienie  takich  obiektŐw  jak  pułapki  magnetyczne K-25,
"biały pierścieÓ" - za jednym zamachem skosiło  całe pole kwitnących jeszcze
do  niedawna teorii i powołało do życia całkowicie nowe hipotezy. A przecież
istnieje jeszcze trzecia grupa...
     - Tak - powiedział Nunnun. - "Czarci pudding" i Inne śliczności...
     -  Nie, nie. To  wszystko  należy  zaliczyÖ albo do pierwszej,  albo do
drugiej grupy. Mam na  myśli  obiekty, o ktŐrych nic  nie wiemy,  albo wiemy
tylko ze słyszenia, i  ktŐre  nigdy nie trafiły  w nasze  rËce. To,  co  nam
sprzątnËli sprzed nosa stalkerzy
     - sprzedali nie wiadomo  komu, czy  też ukryli... I to,  o czym milczą.
Legendy, pŐłlegendy, "maszyna życzeÓ", "Dick włŐczykij" "wesołe upiory"...
     - ChwileczkË, chwileczkË - powiedział Nunnun. - A to co znowu  takiego?
"Maszyna życzeÓ" - rozumiem...
     Walentin zaśmiał siË.
     -  Widzisz, my rŐwnież mamy swŐj roboczy żargon. "Dick włŐczykij"  - to
ten właśnie hipotetyczny  niedźwiadek, ktŐry rozrabia  w ruinach fabryki.  A
"wesołe  upiory"  -  to  pewna  groźna  turbulencja,  ktŐra  pojawia  siË  w
niektŐrych rejonach Sfery.
     - Pierwszy raz słyszË - oznajmił Nunnun.
     - Rozumiesz,  Richard  - powiedział Walentin - grzebiemy w  Strefie już
dwadzieścia lat, ale ciągle nie znamy ani tysiËcznej czËści tego, co tam siË
znajduje. A  jeżeli  już mŐwiÖ o  wpływie Sfery na człowieka...  O  właśnie,
musimy jeszcze zaklasyfikowaÖ kolejną czwartą grupË. Już nie obiektŐw, tylko
oddziaływaÓ.  Ta  grupa  zbadana jest skandalicznie  niedbale,  chociaż moim
zdaniem  dysponujemy  wystarczającą ilością faktŐw. I wiesz, Richard, czasem
robi mi siË zimno, kiedy myślË o tych faktach.
     - Żywe trupy... - mruknął Nunnun.
     - Co? A... Nie, to zagadkowe, ale nic wiËcej. Jak  by ci wyjaśniÖ... To
można  sobie wyobraziÖ.  Ale  jeżeli  wokŐł  człowieka  zaczynają  znienacka
zachodziÖ metafizyczne i metabiologiczne zjawiska...
     - Masz na myśli emigrantŐw...
     - Owszem. Statystyka matematyczna to, zapewniam ciË, niezmiernie ścisła
nauka chociaż ma do czynienia z przypadkowymi wielkościami. A oprŐcz tego to
bardzo wymowna dyscyplina naukowa, bardzo ilustracyjna...
     Walentin  najwidoczniej  z  lekka   sobie  podchmielił.   Zaczął  mŐwiÖ
głośniej, policzki mu porŐżowialy, a brwi nad ciemnymi szklarni  powËdrowały
wysoko do gŐry, marszcząc czoło w harmonijkË.
     - Rozalia! - wrzasnął nagle. - Jeszcze jeden koniak! PodwŐjny!
     - LubiË niepijących - z szacunkiem powiedział Nunnun.
     - Bez dygresji! - surowo  osadził  go Walentin. -  Słuchaj co do ciebie
mŐwią. To bardzo dziwne. - PodniŐsł kieliszek, jednym łykiem wypił  połowË i
ciągnął dalej.
     - My nie wiemy, co siË stało  z biednymi  mieszkaÓcami Harmont  w samym
momencie Lądowania.  Ale oto  jeden z nich postanowił wyemigrowaÖ. Jakiś tam
zwyczajny  obywatel.  Fryzjer.  Syn  fryzjera i wnuk fryzjera. Przenosi siË,
powiedzmy, do  Detroit. Otwiera  zakład fryzjerski  i zaczyna siË  diabelski
obłËd. Ponad dziewiËÖdziesiąt procent jego klietŐw nie  przeżywa nawet roku:
giną  w  katastrofach  samochodowych,  wypadają  z   okien,   wyrzynają  ich
gangsterzy i chuligani, toną w płytkich stawach i  tak dalej,  i  tak dalej.
Wzrasta  liczba klËsk  żywiołowych w  Detroit i jego okolicach,  nie wiadomo
skąd  nadciągają trąby powietrzne  i  tajfun,  ktŐrych w tych miejscach  nie
widywano od tysiąc siedemset zapomnianego  roku. I wiele innych przyjemności
tego rodzaju, i takie  kataklizmy zdarzają siË  w każdym  mieście, na każdym
terenie, wszËdzie tam,  gdzie  osiedlają siË emigranci z rejonu Lądowania, a
liczba tych  kataklizmŐw  jest  wprost  proporcjonalna  do liczby emigrantŐw
zamieszkałych w  danym rejonie,  i zwrŐÖ uwagË, podobne  oddziaływanie  mają
tylko ci  emigranci, ktŐrzy przeżyli  samo Lądowanie. Urodzeni po Lądowaniu,
na  statystykË nieszczËśliwych wypadkŐw  nie  mają wpływu.  Mieszkasz tu już
dziesiËÖ  lat, ale przyjechałeś po Lądowaniu i bez obawy można ciË przenieśÖ
choÖby do  Watykanu. Jak  wyjaśniÖ  podobne zjawisko?  Czego  siË  wyrzec  -
statystyki?  Czy  może zdrowego  rozsądku? -  Walentin  złapał  kieliszek  i
osuszył go jednym haustem. Richard Nunnun podrapał siË za uchem.
     -  Hm,  tak - powiedział. - W ogŐle to sporo słyszałem o tych rzeczach,
ale  jeśli  mam  byÖ  szczery,  zawsze przypuszczałem,  że w  tym wszystkim,
delikatnie  mŐwiąc jest sporo  przesady...  Rzeczywiście z  punktu  widzenia
naszej potËżnej pozytywistycznej nauki...
     - Albo, powiedzmy, mutagenny wpływ Strefy - przerwał mu Walentin. Zdjął
okulary i wpatrzył siË w Nunnuna  czarnymi ślepawymi oczami. -  U wszystkich
ludzi, ktŐrzy dostatecznie długo kontaktują siË  ze  Strefą,  ulega  zmianie
zarŐwno  genotyp jak i  fenotyp. Czy  ty  wiesz, jakie  dzieci rodzą  siË  w
rodzinach stalkerŐw, czy wiesz, co siË dzieje z samymi stalkerami? Dlaczego?
Gdzie  czynnik  mutagenny?  W Strefie  nie  ma  żadnej  radiacji.  Chemiczna
struktura powietrza i gleby  w Strefie, chociaż posiada pewną specyfikË, nie
przedstawia od  tej  strony żadnego  niebezpieczeÓstwa. Co mam robiÖ  w tych
warunkach - uwierzyÖ w czary? W uroki?...
     - Ogromnie ci wspŐłczujË z  powodu  twoich  rozterek - odparł Nunnun. -
Ale jeśli mam byÖ  szczery, to  mnie osobiście  znacznie bardziej działa  na
nerwy  zmartwychwstały nieboszczyk niż dane  statystyczne.  Tym  bardziej że
danych  statystycznych  nie  widziałem, a z  nieboszczykami  niejednokrotnie
miałem przyjemnośÖ... Walentin lekkomyślnie machnął rËką.
     - A  tam, te twoje trupy... - powiedział. - Słuchaj, Richard, czy tobie
naprawdË  nie  wstyd?  niezależnie  od  wszystkiego  masz   przecież  wyższe
wykształcenie... Po pierwsze to nie są żadne trupy... To przecież fantomy...
rekonstrukcja  według szkieletu...  kukły... A  poza tym zapewniam  ciË -  z
punktu  widzenia podstawowych zasad,  te twoje  fantomy to nie mniej  i  nie
bardziej  zdumiewające zjawisko niż  wieczne akumulatory.  Po prostu "owaki"
naruszają pierwszą zasadË termodynamiki,  a fantomy - drugą, i na tym polega
cała rŐżnica. My  wszyscy w pewnym  sensie niedaleko odeszliśmy od człowieka
jaskiniowego  - nie możemy  sobie wyobraziÖ nic okropniejszego od upiora czy
wilkołaka.  A  tymczasem  naruszenie  związku  przyczynowo-skutkowego to coś
znacznie straszniejszego  niż  całe  stada  upiorŐw albo  tych  tam monstrŐw
Rubinsteina... czy Wallensteina?
     - Frankensteina.
     -  Tak,  oczywiście,  Frankensteina. Madame Shelle.  Żona  poety.  Albo
cŐrka.  -  Nagle  roześmiał  siË.  -  Te twoje fantomy  mają  jedną  ciekawą
właściwośÖ -  autonomiczną  zdolnośÖ  do życia. Można na przykład  odciąÖ im
dowolną czËśÖ  ciała  i ona bËdzie żyła. Oddzielnie.  Bez  żadnych roztworŐw
fizjologicznych...  Ostatnio  dostarczyli nam  do  instytutu jednego takiego
nieboszczyka, no wiËc zaczËli go  preparowaÖ to mi laborant Boyda opowiadał.
Oddzielili prawą rËkË dla  jakichś tam dalszych badaÓ, przychodzą nastËpnego
ranka, a ona figË pokazuje... - Walentin roześmiał siË.  - No? I tak trwa do
dzisiaj! To rozewrze  palce,  to  znowu  zaciśnie.  Jak sądzisz, co ona chce
przez to powiedzieÖ?
     - Według mnie symbol jest dośÖ przejrzysty - powiedział  Nunnun patrząc
na  zegarek. - Czy nie czas już  na nas,  Walentin?  Mam jeszcze jedną ważną
sprawË do załatwienia.
     - No to chodźmy - powiedział  Walentin daremnie prŐbując utrafiÖ twarzą
w oprawkË okularŐw. - Ufff,  upiłeś mnie fatalnie... -  ujął okulary w  obie
dłonie i starannie ulokował je na właściwym miejscu. - Jesteś samochodem?
     - Tak, odwiozË ciË.
     Obaj  zapłacili i poszli do wyjścia.  Walentin  co chwila  z  rozmachem
przykładał  palec   do  skroni   witając  znajomych   laborantŐw,  ktŐrzy  z
ciekawością  gapili  siË  na   znakomitośÖ  światowej  fizyki.  Przy  samych
drzwiach, żegnając rozpływającego siË w  uśmiechu portiera, Walentin strącił
sobie okulary z nosa i wszyscy trzej rzucili siË im na ratunek.
     -  Ufff,  Richard  -  dogadywał  Walentin pakując siË  do  peugeota.  -
Nieludzko  mnie  spiłeś.  Tak nie można, u  diabła...  To  nie wypada. Jutro
prowadzË doświadczenie...
     I  zaczał  opowiadaÖ z  zapałem  o  jutrzejszym  doświadczeniu.  Nunnun
odwiŐzł go do miasteczka dla naukowcŐw.
     A oni  też siË boją, myślał,  wsiadając z  powrotem do  wozu. Boją siË,
jajogłowi... Tak zresztą byÖ powinno. Oni powinni baÖ siË nawet bardziej niż
my, wszyscy normalni obywatele razem wziËci. Przecież my  zwyczajnie nic nie
rozumiemy, a oni przynajmniej wiedzą, do jakiego  stopnia nic nie rozumieją.
Patrzą w tË przepaśÖ bez dna i wiedzą, że są skazani - muszą kiedyś zejśÖ do
tej przepaści. Serce zamiera. Ale zejśÖ na  dŐł trzeba, a jak to zrobiÖ i co
tam  jest  na dnie, i co najważniejsze czy da siË potem powrŐciÖ?...  A  my,
grzeszni, patrzymy jeśli można to tak określiÖ, w przeciwną stronË. Słuchaj,
Dick, a może tak właśnie byÖ powinno? niech wszystko siË toczy swoją koleją,
a  my już jakoś damy sobie radË. On ma racjË:  najwiËkszym tytułem do chwały
ludzkości jest to,  że przetrwała  i ma zamiar  nadal przetrwaÖ...  A jednak
niech was diabli wezmą, powiedział  przybyszom. Nie mogliście urządziÖ sobie
pikniku  w innym  miejscu? Powiedzmy na KsiËżycu.  Albo na Marsie. Jesteście
tak samo obojËtni na wszystko. Jak  inni, chociaż  nauczyliście  siË  zwijaÖ
przestrzeÓ. Piknik. Pikniku im siË zachciało...
     Jakby  tu najzrËczniej załatwiÖ  sprawË  moich  piknikŐw?  -  rozważał,
powoli  prowadząc  samochŐd po jasno  oświetlonych, mokrych  ulicach. Jak to
możliwie sprytnie  przeprowadziÖ? Na zasadzie  najmniejszego wysiłku, jak  w
mechanice.  Na cholerË mi mŐj, taki czy  inny, ale jednak dyplom, jeżeli nie
potrafiË wymyśliÖ sposobu na załatwienie tego beznogiego łajdaka...
     Zatrzymał  wŐz przed domem, w ktŐrym  mieszkał Red Shoehart,  i  chwilË
jeszcze  posiedział   za   kierownicą,  zastanawiając  siË,  jak   najlepiej
poprowadziÖ rozmowË.  Potem zabrał "owaka', wysiadł  z samochodu  i  dopiero
teraz  zwrŐcił uwagË,  że dom wygląda  na nie  zamieszkany. Prawie wszystkie
okna  były  ciemne,  na  pustym  skwerze nie  paliły  siË  latarnie.  To  mu
przypomniało, co zobaczy za  chwilË, i przeszedł go dreszcz. Nawet wpadło mu
do głowy, że byÖ może lepiej bËdzie wywołaÖ Reda przez telefon i porozmawiaÖ
z nim w samochodzie, czy w jakiejś cichej knajpce, ale odpËdził od siebie tË
myśl.  Z wielu powodŐw. A miËdzy innymi dlatego, powiedział  sobie,  że  nie
bËdziemy  siË  upodabniaÖ do tych  wszystkich żałosnych  sukinsynŐw,  ktŐrzy
uciekli stąd jak karaluchy polanË wrzątkiem.
     Wszedł  na klatkË i powoli wspiął  siË na gŐrË po dawno nie zamiatanych
schodach.  Dookoła panowała bezludna cisza, drzwi wychodzące na podesty były
przeważnie  uchylone  lub  nawet otwarte  na  oścież - z  ciemnych korytarzy
ciągnËło stËchłym  zapachem  wilgoci i  kurzu. Zatrzymał siË przed  drzwiami
Reda, przygładził  włosy  za uszami, głËboko  odetchnął i  nacisnął guziczek
dzwonka.  Jakiś czas za drzwiami  panowała  cisza,  potem  skrzypnËły  deski
podłogi, szczËknął zamek i  drzwi uchyliły siË  cichutko.  Żadnych krokŐw do
koÓca nie słyszał.
     W progu stała Mariszka, cŐrka Reda  Shoeharta. Z przedpokoju na  ciemne
schody  padało  jasne światło  i w  pierwszej  chwili Nunnun dostrzegł tylko
ciemną sylwetkË  dziewczynki  i pomyślał, że  bardzo siË  wyciągnËła w ciągu
ostatnich kilku miesiËcy, ale potem,  kiedy  cofnËła siË w  głąb mieszkania,
zobaczył jej twarz. W mgnieniu oka poczuł suchośÖ w gardle.
     - Witaj, Maria  - powiedział starając  siË, żeby jego  glos brzmiał jak
najserdeczniej. - Co u ciebie słychaÖ, Mariszka?
     Nie odpowiedziała. W milczeniu i absolutnie bezszelestnie cofała siË do
drzwi pokoju  patrząc spode łba na Nunnuna. Prawdopodobnie  nie  poznała go.
Zresztą i  on,  mŐwiąc  szczerze,  też  jej  nie  poznał.  Strefa, pomyślał.
Paskudztwo...
     - Kto tam? - zapytała Guta i wyjrzała z kuchni. - O Boże,  Dick! Gdzieś
ty siË podziewał? Czy wiesz, że Red wrŐcił?
     Pośpieszyła do niego wycierając rËce w rËcznik przewieszony przez ramiË
- zawsze tak  samo śliczna, silna i pełna energii, tylko jakby ją coś gryzło
od   wewnątrz,   zmizerniała   na   twarzy  i  oczy  miała  jakieś  takie...
rozgorączkowane chyba?
     Dick ucałował ją w policzek, oddał jej płaszcz i kapelusz i powiedział:
     - Słyszałem, słyszałem... Ciągle nie mogłem znaleźÖ wolnej chwili, żeby
do was wpaśÖ. Red w domu?
     -  W domu  - powiedziała  Outa. -  Siedzi tam  u  niego  taki  jeden...
niedługo już sobie pŐjdzie, od dawna siedzi. No wejdźże nareszcie...
     Nunnun przeszedł kilka krokŐw korytarzem i zatrzymał siË przed drzwiami
jadalni.  Stary  siedział przy  stole. Sam.  Fantom,  nieruchomy  i odrobinË
przekrzywiony na bok. RŐżowe  światło  abażuru padało na jego szeroką ciemną
twarz jakby wyrzeźbioną  w  starym drzewie, na zapadniËte, bezzËbne usta, na
oczy  martwe  i bez połysku. Nunnun natychmiast poczuł ten zapach. Wiedział,
że to tylko  gra  wyobraźni, zapach był  tylko  przez  pierwsze dni, a potem
doszczËtnie znikał,  ale Richard Nunnun  czuł  go jakby  pamiËcią  - duszny,
ciËżki zapach rozkopanej ziemi.
     -  Albo  lepiej chodźmy do kuchni - pośpiesznie  zaproponowala Guta.  -
RobiË właśnie kolacjË, to przy okazji sobie pogadamy.
     - Oczywiście - powiedział Nunnun ochoczo. - Tak dawno ciË nie widziałem
i jeszcze nie zapomniałaś, co zwykłem pijaÖ przed kolacją?
     Przeszli do  kuchni.  Guta od razu otworzyła  lodŐwkË, a  Nunnun usiadł
przy stole  i  rozejrzał siË. Jak zawsze  było  tu  bardzo  czysto, wszystko
lśniło, nad garnuszkami kłËbiła siË para. Kuchenka była nowa, pŐłautomat, to
znaczy, że w domu nie brakowało pieniËdzy.
     - No jak tam Red? - zapytał Nunnun.
     - Tak jak  zawsze -  odparła  Guta. - W wiËzieniu  schudł, ale  już siË
odjadł.
     - Rudy?
     - Jeszcze jak!
     - Zły?
     - Jasne! On już taki bËdzie do śmierci. Postawiła przed nim szklaneczkË
"Krwawej Mary" - przezroczysta warstwa rosyjskiej wŐdki zawisła nad krążkiem
soku pomidorowego.
     - Nie za dużo? - zapytała.
     - W sam raz. - Nunnun wlał w siebie "Krwawą Mary". Pomyślał, że po  raz
pierwszy tego dnia wypił coś przyzwoitego. - Tego mi brakowało - powiedział.
     - A  u ciebie  wszystko w porządku? - zapytała  Guta. - Tak  długo  nie
przychodziłeś,
     dlaczego?
     - PrzeklËte interesy -  odparł  Nunnun.  - Co  najmniej raz w  tygodniu
zamierzałem wpaśÖ  albo  chociaż zadzwoniÖ, ale  najpierw musiałem jechaÖ do
Rexopolis, potem  wybuchł jeden  taki  skandal,  potem  ktoś  mi mŐwi:  "Red
wrŐcił" - dobra, myślË, nie bËdË im przeszkadzaÖ... Jednym słowem nie mogłem
jakoś wyrwaÖ siË z  tego kołowrotu.  Czasem zadajË  sobie pytanie,  po  jaką
cholerË  tak harujemy? Dla forsy? Ale  po  jakiego diabła nam te  pieniądze,
jeżeli nie robimy nic innego tylko harujemy, żeby je zarobiÖ?
     Guta szczeknËła pokrywkami, wziËła z pŐłki  paczkË papierosŐw i usiadła
na  wprost  Nunnuna.  Oczy  miała  spuszczone.  Nunnun  spiesznie  wyciągnął
zapalniczkË, podał jej ogieÓ i znowu, po raz drugi w życiu, zobaczył, że jej
drżą palce, tak jak  wtedy, kiedy Reda właśnie  skazano i  Nunnun przyszedł,
żeby  daÖ jej  pieniądze - w pierwszym okresie  dosłownie  umierała z glodu,
żadne  ścierwo  w  kamienicy  nie chciało jej pożyczyÖ grosza. Potem  w domu
pojawiły siË pieniądze i to, należy przypuszaÖ  bardzo znaczne, Nunnun nawet
domyślał  siË  skąd, ale  w  dalszym  ciągu przychodził, przynosił  Mariszce
słodycze i zabawki, po  całych  wieczorach pił z Guta kawË i razem planowali
szczËśliwą  i  spokojną  przyszłośÖ  Reda,  a  nastËpnie,  nasłuchawszy  siË
opowiadaÓ Guty, Nunnun  szedł  do sąsiadŐw i prŐbował ich uspokoiÖ, usiłował
im tłumaczyÖ, namawiał, wreszcie groził tracąc cierpliwośÖ: "Przecież Rudy w
koÓcu wrŐci i wtedy kości wam połamie" - nic nie pomagało.
     - A co z twoją dziewczyną? - zapytała Guta.
     - Z ktŐrą?
     - No z tą, z ktŐrą wtedy przyszedłeś... taka jasnowłosa...
     -  To ma byÖ moja dziewczyna? To moja  stenografistką. Wyszła za mąż  i
zwolniła siË z pracy.
     -  Powinieneś siË ożeniÖ, Dick  - powiedziała Guta. - Chcesz, znajdË ci
narzeczoną. Nunnun  chciał  odpowiedzieÖ jak zwykle: Niech no tylko Mariszka
podrośnie... ale  na szczËście ugryzł  siË w  jËzyk. Bardzo źle to by  teraz
zabrzmiało.
     - Potrzebna mi jest stenografistka. a nie żona -  powiedział mrukliwie.
-  najlepiej  rzuÖ swojego  rudego  diabla  i  zostaÓ  moją  stenografistka.
Przecież świetnie stenografowałaś. Stary Harris do  dzisiaj nie może o tobie
zapomnieÖ.
     - Ja myślË - powiedziała Guta. - Obie rËce sobie o niego posiniaczyłam.
     - Do tego stopnia? - Nunnun udał ogromne  zdziwienie.  - W starym piecu
diabeł pali!
     - O Boże! - powiedziała Guta. - Przecież  on  mi przejśÖ nie dawał!  Ja
tylko jednego siË bałam, żeby siË Red przypadkiem nie dowiedział.
     Bezszelestnie  weszła Mariszka.  Pojawiła  siË w drzwiach, spojrzała na
garnki,  na Richarda, potem  podeszła  do  matki i  przytuliła siË do  niej,
odwracając twarz.
     - No jak tam, Mariszka? - raźno powiedział Nunnun. - Chcesz czekoladkË?
     Wsadził dwa palce do kiszonki kamizelki i wyjął czekoladowy samochodzik
w celofanie i chciał go daÖ dziewczynce. Mariszka nie drgnËła. Guta  zabrała
mu czekoladkË i położyła na stole. Jej wargi nagle zbielały.
     -  Wiesz,  Guta  -  nadal  raźno  ciągnął  Nunnun.  -  Mam  zamiar  siË
przeprowadziÖ.  Zbrzydło  mi  mieszkanie w  hotelu. Po  pierwsze  daleko  od
instytutu...
     - Ona  już prawie nic nie  rozumie  -  cicho powiedziała Guta i  Nunnun
urwał w pŐł zdania, wziął w  obie dłonie szklaneczkË  i bezmyślnie zaczał ją
obracaÖ w palcach.
     - Nie pytasz jak  widzË, co u  nas słychaÖ - mŐwiła dalej Guta - i masz
racjË.  Ale przecież jesteś naszym  starym przyjacielem, Dick,  i przed tobą
nie mamy co ukrywaÖ. Zresztą, czy to można ukryÖ.
     - Byliście z nią u lekarza? - zapyta! Nunnun nie podnosząc oczu.
     - Tak. Oni nic tu nie mogą poradziÖ. A jeden powiedział - zamilkła.
     Nunnun rŐwnież milczał. Nie  było tu  o czym mŐwiÖ ani nawet  i myśleÖ,
ale nagle poraziła go straszna myśl - to jest  Inwazja. Nie piknik na skraju
drogi, nie  prŐba  nawiązania kontaktu  - tylko Inwazja.  Oni  nie mogą  nas
zmieniÖ, ale przenikają w ciała naszych dzieci i zmieniają je  na swŐj obraz
i podobieÓstwo. Przeszedł go dreszcz, ale  od razu przypomniał sobie, że już
gdzieś  czytał  o czymś  podobnym, jakiś pocket-book w kolorowej plastykowej
okładce i od tego wspomnienia zrobiło mu siË  lżej na  sercu. WymyśliÖ można
wszystko, czego dusza zapragnie. A to, co zostało wymyślone,  nigdy naprawdË
siË nie zdarza.
     -  A  jeden  powiedział,  że  ona już  nie jest człowiekiem - przerwała
milczenie Guta.
     - Zawracanie głowy - głucho powiedział Nunnun.
     - ZwrŐÖ  siË do  prawdziwego specjalisty. Idź  do Jamesa  Catterfielda.
Chcesz, porozmawiam z nim. ZałatwiË, żeby ciË przyjął...
     -  Myślisz  o Rzeźniku? -  zaśmiała  siË nerwowo. - Nie  trzeba,  Dick,
dziËkujË ci. To  właśnie on tak powiedział. Taki już widocznie  przypadł nam
los.
     Kiedy Nunnun  odważył siË podnieśÖ oczy,  Mariszki już nie było. a Guta
siedziała bez ruchu,  usta  miała  rozchylone, oczy  puste i  na papierosie,
ktŐry trzymała w  palcach, wyrŐsł długi słupek szarego popiołu. Wtedy Nunnun
popchnął ku niej szklankË i powiedział:
     - ZrŐb mi jeszcze  jedną porcjË, dziewczyno... i sobie rŐwnież. A potem
wypijemy.
     PopiŐł  spadł, Guta  poszukała  oczami,  gdzie  wyrzuciÖ  niedopałek  i
wrzuciła go do zlewozmywaka.
     -  Za co? - zapytała. - Tego  właśnie  nie  rozumiem! Co  myśmy takiego
zrobili? Pomimo wszystko nie jesteśmy najgorszymi ludźmi w tym mieście...
     Nunnun pomyślał, że Guta  teraz siË rozpłacze,  ale ona nie zapłakała -
otworzyła lodŐwkË, wyjËła wŐdkË i sok, i zdjËła z pŐłki drugą szklankË.
     - A  jednak nie traÖ  nadziei - powiedział Nunnun. - Na świecie  nie ma
niczego takiego, czego nie można naprawiÖ i możesz mi wierzyÖ, ja mam bardzo
duże możliwości. I zrobiË wszystko, co bËdzie w mojej mocy...
     Teraz  sam  wierzył w  to,  co mŐwił,  i już w  głowie  robił  przegląd
nazwisk, znajomości,  miast, i już mu siË wydawało, że gdzieś coś  słyszał o
podobnych wypadkach i że chyba wszystko dobrze siË skoÓczyło,  tylko  trzeba
sobie przypomnieÖ, gdzie to było i kto leczył, ale akurat  wtedy przypomniał
sobie,  po  co właściwie  tu przyszedł, przypomniał sobie Herr  Lemchena,  a
także po co zaprzyjaźnił  siË  z  Gutą  i wtedy  odechciało mu siË  myśleÖ o
czymkolwiek,  odegnał  od siebie wszelkie  sensowne myśli, usiadł wygodniej,
rozluźnił miËśnie i już tylko czekał, kiedy mu dadzą coś do wypicia.
     W tej właśnie chwili usłyszał z korytarza szurające kroki, stukot kul i
odrażający,   szczegŐlnie   w  tym  momencie,   głos  ścierwnika  Barbridgea
powiedział nosowo:
     - Ej, Rudy! A twoja Guta widocznie ma gościa -  kapelusz wisi... Ja bym
na twoim miejscu tego tak nie zostawił...
     I głos Reda:
     - Uważaj na protezy, Ścierwnik. I zatrzaśnij dziŐb. Tu są  drzwi, żebyś
czasem nie zbłądził, ja mam zamiar zjeśÖ jeszcze dziś kolacjË.
     I Barbridge: - Tfu, już nawet zażartowaÖ nie wolno!
     I Red:
     -  DosyÖ  siË  już nażartowałeś.  Wystarczy.  Spływaj,  spływaj, na  co
czekasz!
     SzczËknął zamek i  głosy stały siË  cichsze,  widocznie obaj  wyszli na
schody.  Barbridge coś  powiedział pŐłgłosem i  Red  mu odpowiedział: "DosyÖ
tego, nie mam z tobą o czym gadaÖ!" Znowu mamrotanie Barbridgea i ostry głos
Reda:  "Powiedziałem  dosyÖ!" TrzasnËły drzwi,  zastukały  szybkie  kroki  w
przedpokoju i w progu kuchni  ukazał siË Red Shoehart.  Nunnun wstał na jego
powitanie i obaj mocno uścisnËli sobie dłonie.
     - Wiedziałem,  że to ty - powiedział Red obrzucając Nunnuna spojrzeniem
bystrych,  zielonkawych  oczu.  - Uu, aleś  siË spasł, grubasie! nieźle  ciË
tuczą w  naszych barach! Oho! WidzË, że wesoło spËdzacie czas! Guta, zrŐb  i
dla mnie porcjË, muszË was doganiaÖ...
     - PrawdË  mŐwiąc jeszcześmy  dobrze nie  zaczËli - powiedział Nunnun. -
Właściwie dopiero zabieraliśmy siË do roboty. Przed tobą trudno uciec!
     Red zaśmiał siË ostro i uderzył Nunnuna piËścią w ramiË.
     - Zaraz siË okaże, kto kogo dogoni i kto kogo przegoni. Ja, bracie, dwa
lata siedziałem o suchym  pysku. Żeby ciebie dogoniÖ,  musiałbym chyba wypiÖ
cysternË... Chodźmy,  chodźmy, nie bËdziemy siedzieÖ w kuchni! Guta, co z tą
kolacją...
     Dał nurka do lodŐwki i wyprostował siË, trzymając w każdej rËce po dwie
butelki z rŐżnymi nalepkami.
     - Zabawimy siË! - oznajmił.  - Wydajemy  przyjËcie na cześÖ najlepszego
przyjaciela, Richarda  Nunnuna, ktŐry nie opuszcza swoich w biedzie! Chociaż
nie przynosi mu to żadnego pożytku. Ech, szkoda, że nie ma Szuwaksa...
     - A to  zadzwoÓ do niego  -  zaproponował Nunnun. Red  pokrËcił ognisto
rudą głową.
     - Tam, gdzie on teraz jest, jeszcze nie założyli telefonu. No, chodźmy,
chodźmy... Pierwszy wszedł do pokoju i rąbnął butelkami o stŐł.
     -  Zabawimy  siË, tato - powiedział do nieruchomego starca.  -  To jest
Richard Nunnun, nasz przyjaciel Dick, a to mŐj tata, Shoehart - senior...

     Richard  Nunnun  skurczył  siË   wewnËtrznie  w   mały  twardy  kłËbek,
rozciągnął wargi od ucha  do ucha, pomachał w powietrzu dłonią  i powiedział
do nieboszczyka:
     - Bardzo mi miło, mister Shoehart. Co u pana słychaÖ? My siË już znamy.
Red -  powiedział do Shoeharta Juniora,  ktŐry  penetrował barek.  - Już raz
widzieliśmy siË, co prawda przelotnie...
     - Siadaj  - powiedział  do  niego  Red wskazując na  krzesło na  wprost
starca. - Jeżeli chcesz  z nim rozmawiaÖ, mŐw głośniej. On  ni  cholery  nie
słyszy.
     Rozstawił kieliszki, szybko otworzył butelki i powiedział do Nunnuna:
     - Rozlewaj. Ojcu niedużo, na samo dno... Nunnun  nalewał bez pośpiechu.
Stary siedział w poprzedniej  pozie i patrzył w ścianË, nie zareagował kiedy
Nunnun  podsunął mu kieliszek. A  Nunnun już siË oswoił z  nową sytuacją. To
była gra, gra straszna i żałosna. Rozpoczął ją Red, a on, Nunnun, właśnie do
niej przystąpiÖ tak jak robił przez całe życie, rozgrywając cudze  partie  i
straszne, i żałosne, i haniebne, i dziwaczne, i znacznie groźniejsze niż ta.
Red podniŐsł swŐj  kieliszek i  powiedział: "No to  w drogË?" - i Nunnun jak
najnaturalniej spojrzał na  starego,  a  Red  niecierpliwie  stukając  swoim
kieliszkiem o kieliszek Dicka powiedział: "W drogË, w drogË... nie martw siË
o  niego,  tato nie  da  sobie  krzywdy  zrobiÖ..." -  i wtedy Nunnun rŐwnie
naturalnie kiwnął głową i obaj wypili.
     Red, błyskając  oczami,  zaczął  mŐwiÖ  tym  samym podnieconym  i nieco
sztucznym głosem :
     - Koniec, bracie! WiËcej mnie wiËzienie nie zobaczy. Gdybyś ty wiedział
jak dobrze jest w domu! Forsa jest, ja już sobie fajny cottage upatrzyłem, z
ogrodem,  nie  gorszy  niż  Ścierwnika...  Wiesz,  że chciałem  wyemigrowaÖ,
jeszcze w wiËzieniu postanowiłem. Po jaką cholerË  mam  siedzieÖ do  usranej
śmierci w tym zapowietrzonym mieście? niech to wszystko, myślË, jasny piorun
strzeli. Wracam -- moje uszanowanie, zabronili  emigrowaÖ! Co to - przez  te
dwa lata okazało siË, że jesteśmy zadżumieni?
     Red  mŐwił i mŐwił, a  Nunnun kiwał głową,  popijał  whisky, wtrącał na
znak poparcia wspŐłczujące przekleÓstwa, zadawał retoryczne pytania, a potem
zaczął wypytywaÖ o cottage -  co to za cottage, gdzie, za ile? Nawet  zaczął
siË spieraÖ  z  Redem,  twierdził, że  cottage  jest  drogi,  w  niedogodnym
miejscu,  wyjął  notes  i  przewracając kartki podawał  adresy  opuszczonych
domkŐw,  ktŐre właściciele  oddadzą  za  bezcen, a remont  bËdzie  kosztował
grosze, szczegŐlnie jeśli złożyÖ prośbË o zezwolenie  na emigracjË, otrzymaÖ
odmowË i zażądaÖ rekompensaty.
     -  Ty,  jak  widzË,  przerzuciłeś  siË  na  handel  nieruchomościami  -
powiedział Red.
     -  A  ja wszystkim po trochu handlujË - odparł Nunnun i  zrobił perskie
oko.
     - Wiem, wiem, nasłuchałem siË o twoich aferach z burdelami!
     Nunnun zrobił wielkie oczy, położył palec na ustach i spojrzał w stronË
kuchni.
     - Co tam, wszyscy o tym wiedzą - powiedział Red.
     - Pieniądze nie śmierdzą, teraz już wiem o tym  z całą pewnością... Ale
żeś ty wziął Gnata na zarządzającego -  myślałem, że pËknË ze śmiechu, kiedy
siË  o tym  dowiedziałem.  Wpuściłeś  lisa do  kurnika...  Przecież  on jest
stukniËty, ja go znam od małego!
     W  tym momencie stary  powoli,  mechanicznym ruchem, niby ogromna kukła
uniŐsł rËkË z kolana i z drewnianym stukotem upuścił ją na stŐł, obok  swego
kieliszka.  RËka  była  ciemna,  z  niebieskim  połyskiem,  skurczone  palce
upodobnialy ją do kurzej łapy. Red zamilkł i spojrzał na ojca. W jego twarzy
coś drgnËło i Nunnun  ze  zdumieniem zauważył na  tej piegowatej, drapieżnej
fizjonomii najprawdziwszą,
     miłośÖ.
     - Niech tata pije na zdrowie - serdecznie powiedział Red. - Ta odrobina
tacie nie  zaszkodzi...  - Nic siË nie bŐj - powiedział pŐłgłosem do Nunnuna
mrugając porozumiewawczo. - On sobie z kieliszkiem poradzi, bądź spokojny...
     Patrząc  na  niego  Nunnun  przypomniał  sobie,  co siË  działo,  kiedy
laboranci Boyda przyszli tutaj po tego  nieboszczyka. LaborantŐw było dwŐch,
silni chłopcy  bez  przesądŐw, wysportowani  itp., towarzyszył  im lekarz ze
szpitala  miejskiego,  a z nim dwaj sanitariusze, potËżni faceci, przyuczeni
do  dźwigania  noszy  i uspokajania szaleÓcŐw.  PŐźniej  jeden  z laborantŐw
opowiadał,  że "ten  rudzielec"  z początku jakby nie rozumiał, o co chodzi,
wpuścił  ich  do  mieszkania,  pozwolił  obejrzeÖ  ojca  i  zapewne  starego
spokojnie by zabrano,  ponieważ  Red prawdopodobnie  uznał, że tatusia  chcą
wziąÖ do szpitala na badania.  Ale te  bałwany sanitariusze, ktŐrzy w czasie
wstËpnych rokowaÓ sterczeli w przedpokoju i gapili siË na GutË, myjącą okna,
kiedy  ich wezwano, zabrali  siË  do starego  jak  do  zapluskwionej kanapy,
najpierw  go  wlekli po ziemi, a potem w ogŐle upuścili  na podłogË. Red siË
wściekł  i  tu  dorwał  siË do  głosu kretyn  lekarz  i  zaczął  szczegŐłowo
objaśniaÖ dokąd, po co i w jakim celu. Red słuchał go minutË, albo i dwie, a
potem  nagle   bez  żadnego  uprzedzenia  eksplodował  jak  bomba  wodorowa.
Laborant, ktŐry to opowiadał, sam nie pamiËta, w jaki sposŐb znalazł  siË na
ulicy.  Rudy diabeł zrzucił ze schodŐw wszystkich piËciu, przy czym  żadnemu
nie pozwolił  odejśÖ  dobrowolnie  na własnych nogach. Wszyscy, według  słŐw
laboranta, wylatywali z bramy jak  kule z armaty.  Dwaj zostali nieprzytomni
na chodniku, a pozostałych trzech  Red  ścigał przez  cztery  przecznice, po
czym wrŐcił do samochodu, ktŐrym przyjechali,  i wybił w nim wszystkie szyby
- szofera w wozie już nie było, uciekł pieszo w przeciwnym kierunku.
     - Tu,  w  jednym  barze,  dali mi przepis na nowy koktajl  -  mŐwił Red
rozlewając whisky. - Nazywa  siË "czarci pudding",  zrobiË ci  potem,  kiedy
zjemy.  To, bracie,  taka  bomba, że na pusty żołądek  piÖ  jej  nie można -
człowiek  ryzykuje życie, po jednej porcji  nie  możesz ruszyÖ ani rËką, ani
nogą...  Jak tam  sobie chcesz,  Dick,  ale  ja  clË dzisiaj ugoszczË według
pierwszej kategorii, słowo dajË. Przypomnimy sobie dawne dobre czasy, jak to
kiedyś  w "Barge"...  Biedny Ernest  ciągle jeszcze  siedzi, wiesz? - wypił,
otarł usta wierzchem  dłoni i zapytał niedbale: - A co słychaÖ w instytucie?
Za "czarci  pudding"  jeszcze siË nie  wziËli?  Ja, widzisz, obecnie  jestem
trochË do tyłu, jeśli chodzi o ostatnie osiągniËcia naukowe...
     Nunnun od  razu  zrozumiał, dlaczego Red zaczyna rozmowË  na ten temat.
Załamał rËce i pozwiedział:
     - Coś ty, stary! Nie słyszałeś, jaki numer wyszedł z  tym "puddingiem"?
Słyszałeś o  laboratoriach  Carryguna?  To taki  prywatny sklepik... A wiËc,
dostali skądś porcjË "puddiningu"...
     Opowiedział o  katastrofie, o straszliwym skandalu, o tym, że  śledztwo
nic nie  dało - skąd wziął siË "pudding" nie wiadomo do dziś.  A Red sluchał
niby nieuważnie, potem dolał whisky do szklanek i powiedział:
     - Dobrze im tak, kanaliom, żeby ich piekło pochłonËło...
     Wypili  we  dwŐjkË.  Red spojrzał  na  ojca, znowu  w jego  twarzy  coś
drgnËło,  wyciągnął  rËkË, przysunął szklankË bliżej do skurczonych palcŐw i
palce siË nagle zwarły obejmując dno szklaneczki.
     -  Tak szybciej pŐjdzie - powiedział Red - Guta! - wrzasnął - długo nas
bËdziesz  morzyÖ  głodem?  To na  twoją  cześÖ  tak  siË  stara  -  wyjaśnił
Nunnunowi. -  Na  pewno robi twoją  ulubioną  sałatkË ze ślimakami, dawno je
kupiła, sam widziałem. No  a w ogŐle,  co słychaÖ w instytucie? Znaleźli coś
nowego?  MŐwią, że teraz  tam u was nic, tylko automaty, szkoda że pożytek z
nich niewielki.
     Nunnun zaczął  opowiadaÖ plotki  z Instytutu i kiedy mŐwił,  przy stole
obok starego bezszelestnie pojawiła siË Mariszka,  postała chwilË położywszy
na  stole kosmate łapki i  nagle absolutnie dziecinnym ruchem przytuliła siË
do nieboszczyka i położyła mu głowË na  ramieniu.  I Nunnun, nie przerywając
opowiadania,  pomyślał  patrząc na  te dwa upiorne płody  Strefy: O Boże, co
jeszcze?  Co jeszcze trzeba z nami  zrobiÖ,  żeby nas wreszcie ruszyło?  Czy
nawet tego za mało?  -  Wiedział, że za mało. Wiedział, że miliardy  ludzi o
niczym nie wiedzą i o niczym wiedzieÖ nie chcą, a jeżeli nawet siË dowiedzą,
to przez dziesiËÖ minut bËdą wstrząśniËci, a potem wrŐcą do swoich spraw, bo
po okrËgach swoich wraca siË wiatr. UrżnË siË, pomyślał w ostatecznej furii.
Do diabła z Barbridgeem, do diabła z Lemchenem... do diabła z tą przez  Boga
przeklËtą rodziną, do diabła! UrżnË siË.
     - Co tak  na nich patrzysz? - cicho zapytał  Red - nie  bŐj siË, to jej
nie zaszkodzi, nawet przeciwnie - mŐwią, że oni dobrze robią na zdrowie.
     -  Tak.  wiem - powiedział  Nunnun i jednym haustem wysuszył  szklankË.
Weszła Guta, rzeczowo poleciła Redowi rozstawiÖ talerze i postawiła na stole
wielką  srebrną  miskË  z ulubioną sałatką Munna. I  w tym momencie  stary -
jakby ktoś nagle sobie  przypomniał,  że trzeba pociągnąÖ za nitki  - jednym
ruchem uniŐsł szklankË do rozwierających siË ust.
     -  No, moi kochani -  powiedział  Red  z  zachwytem w  głosie  -  teraz
zabawimy siË na dwadzieścia cztery fajerki!



     Przez noc w dolinie siË ochłodziło, a o świcie zrobiło siË wrËcz zimno.
Szli   nasypem   kolejowym,  stąpając  po   zbutwiałych  podkładach   miËdzy
zardzewiałymi  szynami,  i Red  widział,  jak  na  skŐrzanej  kurtce  Artura
Barbridge'a błyskają  kropelki  zgËstniałej mgły. Chłopiec maszerował lekko,
wesoło, jakby nie miał za sobą mËczącej nocy,  nerwowego napiËcia, po ktŐrym
do  tej  chwili  drżał każdy miËsieÓ  ciała, dwŐch upiornych  godzin,  ktŐre
spËdzili w mËczącym pŐłśnie na szczycie łysego pagŐrka, przytuleni do siebie
dla  rozgrzewki, przeskakując  strumieÓ  "zielonki"  opływającej  wzgŐrze  i
znikającej w rowie.
     Po obu stronach nasypu leżała gËsta mgła. Od czasu do czasu wpełzała na
szyny ciËżkimi, szarymi płatami i wtedy szli po kolana  unurzani w kłËbiącej
siË z wolna wacie.  Pachniało mokrą rdzą, a z błota po prawej stronie nasypu
ciągnËło stËchlizną. WokŐł nie było widaÖ nic oprŐcz mgły, ale Red wiedział,
że po  obu  stronach  rozpościera siË  pagŐrkowata kamienista  rŐwnina, a za
rŐwniną,  we  mgle kryją  siË  gŐry. I jeszcze  wiedział,  że kiedy wzejdzie
słoÓce i  mgła  opadnie  rosą,  powinien zobaczyÖ gdzieś  po  lewej szkielet
roztrzaskanego śmigłowca, a przed sobą sznur wagonikŐw,  i że  właśnie wtedy
zacznie siË prawdziwa robota.
     Nie zatrzymując siË  Red wsunął dłoÓ miËdzy ramiona i plecak, podrzucił
plecak wyżej, żeby  krawËdź  butli z  helem nie wrzynała mu siË w krËgosłup.
CiËżki  sukinsyn.  Jak  ja  bËdË  siË z  nim czołgał?  PŐłtora kilometra  na
brzuchu...  Dobra,  nie  tnij, stalker,  wiedziałeś, na co  idziesz. PiËÖset
tysiËcy czeka ciË na koÓcu  tej  drogi, możesz siË  trochË  wysiliÖ. PiËÖset
tysiËcy,  niczego  sobie kawał grosza,  co?  Niech  zdechnË.  Jeśli im oddam
taniej  niż  za  piËÖset  tysiËcy.  I  jeżeli  dam ścierwnikowi  wiËcej  niż
trzydzieści kawałkŐw. A gŐwniarzowi... gŐwniarzowi nie  dam nic. Jeśli stary
łajdak chociaż w połowie powiedział prawdË, to gŐwniarz nic nie dostanie.
     Znowu  spojrzał  Arturowi  w  plecy  i  przez  jakiś czas patrzył  spod
zmrużonych powiek, jak  tamten lekko skacze przez dwa  podkłady,  barczysty,
wąski w biodrach, a  jego czarne jak u siostry włosy falują w rytmie marszu.
Sam siË wprosił,  posËpnie  pomyślał Red. Sam. Dlaczego mu tak strasznie  na
tym zależało? Aż dygotał cały i łzy miał w oczach... "niech pan mnie weźmie,
mister  Shoehart! RŐżni ludzie mi proponowali, ale ja  chcË  tylko  z panem,
tamci  są  do  niczego! Ojciec... Ale  przecież  on  teraz  nie  może!"  Red
wysiłkiem woli odepchnął od siebie to  wspomnienie. Ale chciał o tym myśleÖ,
to było wstrËtne i byÖ może dlatego zaczął myśleÖ  o siostrze Artura, o tym,
jak  on,  Red, z tą Diną i trzeźwy  spał, i pijany spał, i jakie  to było za
każdym razem  rozczarowanie. Wprost  nie do wiary - dziewczyna jak złoto,  z
taką by siË tylko kochaÖ i kochaÖ, a kiedy przychodzi  co do czego - Iluzja,
nieżywa  kukła, a  nie kobieta.  Tak jak  te guziki  na  matczynej bluzce  -
bursztynowe, pŐłprzeźroczyste, złotawe, aż  siË pragnie wziąÖ  je  do  ust i
ssaÖ w oczekiwaniu jakiejś niezwykłej słodyczy... I pamiËta - brał je do ust
i  ssał,  i  po  stokroÖ  przeżywał  straszne  rozczarowanie,  i po  stokroÖ
zapominał  o  tym  rozczarowaniu -  może nawet nie tyle  zapominał,  ile nie
chciał wierzyÖ własnej pamiËci, kiedy je tylko znowu zobaczył.
     A  może to papachen  mi  go podesłał, pomyślał, nie przypadkiem  dźwiga
taką armatË w tylnej kieszeni... Nie, raczej wątpliwe, Ścierwnik  mnie  zna.
Ścierwnik  wie, że ze  mną nie ma  żartŐw, i  wie, jaki  jestem  w  Strefie.
Przesadzam. Nie  on pierwszy mnie prosił, nie on pierwszy zalewał siË łzami,
inni nawet klËkali przede mną... A spluwy wszyscy ze sobą targają, kiedy idą
pierwszy raz.  Pierwszy  i ostatni  raz. Czy naprawdË ostatni?  Oj, ostatni,
chłopcze. Oto jak siË rzeczy mają, Ścierwniku
     - po  raz  ostatni. Tak, papachen, gdybyś wiedział  o projektach  twego
syna,  protezami  byś  skŐrË  wygarbował  syneczkowi twojemu  wymodlonemu  w
Strefie... Raptem poczuł, że coś pojawiło siË przed nimi. I to niedaleko - w
odległości trzydziestu
     - czterdziestu metrŐw.
     - StŐj - powiedział do Artura.
     Chłopiec posłusznie zamarł  w miejscu. Refleks  miał dobry:  zastygł  w
mgnieniu oka  z podniesioną nogą, a nastËpnie powoli i ostrożnie  opuścił ją
na ziemiË.  Red  zrŐwnał  siË  z nim  i stanął. Koleina prowadziła w  dŐł  i
całkowicie ginËła we  mgle.  I właśnie tam, we  mgle,  coś trwało.  To  było
wielkie i nieruchome ale  niegroźne. Red ostrożnie wciągnął nosem powietrze.
Tak. Niegroźne.
     -  NaprzŐd  - powiedział niegłośno. Odczekał,  aż Artur  zrobi pierwszy
krok i ruszył za nim. Kątem oka widział twarz Artura, jego klasyczny profil,
gładką skŐrË policzka i stanowcze, zaciśniËte wargi pod cieniutkim wąsikiem.
     Zanurzali  siË  we  mgle, najpierw  po pas, potem po  szyjË,  i po paru
sekundach zamajaczyła przed nimi ukośna bryła wagonika.
     - DośÖ - powiedział Red  i zaczął zdejmowaÖ plecak. - Siadaj tam, gdzie
stoisz. Przerwa na papierosa.
     Artur  pomŐgł   mu  zdjąÖ  plecak,  a  potem  usiedli  obok  siebie  na
zardzewiałej szynie. Red otworzył jedną z kieszeni plecaka, wyjął zawiniątko
z jedzeniem i termos z  kawą, a pŐki Artur  odwijal papier i układał kanapki
na  plecaku wydostał zza pazuchy manierkË,  otworzył  ją i przymykając  oczy
wypił kilka łykŐw.
     -  Napijesz siË? - zaproponował  wycierając  dłonią szyjkË manierki.  -
Nabierzesz odwagi... Artur pokrËcił głową, dotkniËty.
     - Nie  muszË nabieraÖ odwagi, mister Shoehart. Wolałbym kawË, jeśli pan
pozwoli. Bardzo tu wilgotno, prawda?
     - Wilgotno  - potwierdził Red. Schował manierkË, wybrał sobie kanapkË i
zaczął jeśÖ. - Kiedy mgła opadnie, zobaczysz, jakie tu błota dookoła. Kiedyś
w tych miejscach komarŐw było zatrzËsienie...
     Umilkł i  nalał sobie kawy. Kawa była  gorąca, słodka i aromatyczna,  i
nawet przyjemniej było teraz ją piÖ niż alkohol.  Pachniała domem, Gutą i to
nie po prostu Gutą, ale Gutą w szlafroku, prosto ze snu, ze  śladem poduszki
na policzku, niepotrzebnie siË w to wdałem, pomyślał Red. PiËÖset tysiËcy...
A na cholerË mi piËÖset tysiËcy? KnajpË mam  zamiar kupiÖ, czy co? Pieniądze
są potrzebne, żeby o nich  nie  myśleÖ,  jak  słusznie  powiedział Dick. Dom
jest,  ogrŐdek  jest, bez  pracy  w  Harmont nie  zostanË...  napuścił  mnie
Ścierwnik, menda plugawa, na wodË, napuścił jak dziecko...
     - Mister Shoehart - powiedział nagle Artur uciekając spojrzeniem. - Czy
pan naprawdË wierzy, że ta kulka spełnia życzenia?
     - Zawracanie głowy! - powiedział nieuważnie Red i zamarł ze szklaneczką
przy ustach. - A ty skąd wiesz, po co idziemy.
     Artur roześmiał siË z zażenowaniem, wsadził rozcapierzoną dłoÓ w kruczą
czuprynË i powiedział:
     - Domyślilem siË!...  Już  nie pamiËtam, co konkretnie podsunËło mi  tË
myśl... Ale po pierwsze, poprzednio ojciec bez przerwy nudził o Złotej Kuli,
a ostatnio nagle przestał, za to ciągle chodził do pana, a ja  przecież wiem
- wcale nie jesteście przyjaciŐłmi,  co by tam ojciec nie mŐwił. OprŐcz tego
zrobił  siË  ostatnio jakiś  taki dziwny...  - Artur znowu  siË  roześmiał i
pokrËcił   głową   coś   sobie  przypominając.  -  A  ostatecznie   wszystko
zrozumiałem, kiedy  na tym pustkowiu  wyprŐbowaliście sterowiec... - Klepnął
dłonią  po  plecaku, w ktŐrym  leżał  ciasno zwiniËty pokrowiec  sterowca. -
Uczciwie  siË przyznajË, że was wtedy wyśledziłem,  a kiedy zobaczyłem,  jak
podnosicie  w  powietrze  worek kamieni,  wszystko stało siË dla mnie jasne.
Według mnie oprŐcz Złotej Kuli w Strefie nic ciËżkiego  już nie  zostało.  -
Ugryzł kanapkË i  w  zamyśleniu  powiedział z pełnymi  ustami: -  Tylko  nie
rozumiem, jak ją pan przyczepi, przecież na pewno jest idealnie gładka...
     Red cały  czas patrzył  na  niego znad szklaneczki i myślał, jak bardzo
niepodobni są  do  siebie ojciec  i syn. Inni ludzie. Inna twarz, inny głos,
inna dusza. Ścierwnik ma głos ochrypły, lizusowski, jakiś taki  padalcowaty.
Ale kiedy mŐwił o  niej, to  mŐwił  pierwszorzËdnie.  nie  można go było nie
słuchaÖ.  "Rudy - mŐwił wtedy przechylając siË przez stŐł. - Przecież  tylko
my dwaj  zostaliśmy i  na nas dwŐch dwie nogi, i obie  twoje... Kto, jak nie
ty? To byÖ może najcenniejsze ze wszystkiego, co jest w Strefie! Komu to siË
ma dostaÖ? Tym okularnikom z ich maszynami? Przecież to ja ją znalazłem, ja!
Ilu naszych po drodze poległo! A ja znalazłem! Trzymałem dla siebie. I teraz
też  bym nikomu nie  oddał,  ale rËce  mam za krŐtkie... Tylko ty możesz tam
iśÖ. Ilu to ja  młokosŐw uczyłem, całą szkołË dla nich, rozumiesz, założyłem
- i nic, nie ten  materiał. No dobra,  nie wierzysz mi, nie  wierzysz  - nie
trzeba.  Forsa  dla  ciebie.  Dasz  mi,  ile  sam  zechcesz,  wiem,  że  nie
skrzywdzisz... A ja może  nogi odzyskam. Odzyskam nogi, czy ty to rozumiesz?
Strefa mi nogi zabrała, może Strefa mi je zwrŐci?"

     - Co? - zapytał Red ocknąwszy siË.
     - Pytałem, czy mogË zapaliÖ, mister Shoehart.
     - Tak - powiedział Red. - Pal, pal... Ja też zapalË.
     Duszkiem  dopił kawË,  wyją! papierosa  i ugniatając go  wpatrzył siË w
rzedniejącą mgle. StukniËty, pomyślał.  Wariat, nŐg siË kanalii zachciało...
parszywej gnidzie...
     Po tych wszystkich  rozmowach zostawał  w duszy  jakiś  osad i nie było
zupełnie  jasne, jaki mianowicie. I z  biegiem  czasu nie ulatniał siË, lecz
przeciwnie   -  gËstniał   i  gËstniał.   Nie  wiadomo,  co  to  było,   ale
przeszkadzało, jakby czymś  siË zaraził od  Ścierwnika,  ale nie  plugastwem
jakimś, nawet odwrotnie... siłą może? nie, nie siłą. Czym w takim  razie? No
dobra, powiedział  sobie. ZrŐbmy tak -  załŐżmy, że nie dotarłem tutaj.  Już
siË zdecydowałem, spakowałem plecak i  wtedy  coś siË  stało...  zapudłowali
mnie, powiedzmy. Źle byłoby? Z całą pewnością źle. Dlaczego źle? Z pieniËdzy
nici? Nie, nie chodzi o pieniądze... Że bezcenny skarb dostanie siË łobuzom,
Chrypom rŐżnym i Suchym? To  prawda, w tym coś jest. Jakoś głupio. Ale co mi
do tego? Tak czy inaczej, w koÓcu właśnie im siË wszystko dostanie.
     -  Br-r-r...  -  Artur  wzdrygnął  siË.  -  Przenika do  kości.  Mister
Shoehart, może mi pan teraz da czegoś mocniejszego?
     Red w milczeniu  wyciągnął manierkË i  dał Arturowi. A przecież nie  od
razu siË zgodziłem, nagle pomyślał. Ze dwadzieścia razy posyłałem Ścierwnika
do wszystkich diabłŐw, a  za dwudziestym pierwszym jednak siË zgodziłem. Już
dłużej nie mogłem. Zupełnie nie mogłem. I ostatnia nasza rozmowa była krŐtka
i rzeczowa. "CześÖ, Rudy. Przyniosłem ci mapË. Może rzucisz na nią okiem?" A
ja spojrzałem mu w twarz i widzË, że oczy ma jak dwa wezbrane wrzody - żŐłte
z czarną kropką, i wtedy powiedziałem: "Dobra". I to wszystko.  PamiËtam, że
byłem wtedy pijany, cały tydzieÓ piłem,  paskudnie mi było na duszy... A, do
diabła,  czy  to nie wszystko jedno? Poszedłem.  Po co ja w tym  babrzË  jak
patykiem w gŐwnie! Strach mnie obleciał czy co?
     Wzdrygnął  siË.  Przeciągłe, żałośliwe  skrzypienie  dobiegło z  gËstej
mgły. Red  zerwał siË i  natychmiast jak podrzucony sprËżyną stanął  na nogi
Artur.  Ale już znowu było cicho i tylko spod  ich nŐg z szelestem spadał  z
nasypu drobny żwir.
     -  To  chyba  grunt  osiadł  -  niepewnie,  z trudem  wymawiając  słowa
wyszeptał Artur -- Wagonetki z urobkiem... stoją od tak dawna...
     Red  patrzył wprost przed siebie i  nic nie widział. Przypomniał sobie.
To  było w  nocy.  Obudził  go  taki  sam dźwiËk  -  przeciągły  i  żałosny,
zamierający jak w sennym koszmarze. Tylko  że to nie  był sen. To  zawodziła
Mariszka na swoim łŐżku pod oknem, a z drugiego koÓca  mieszkania odpowiadał
jej zachłyśniËtym bulgotem ojciec, rŐwnie przeciągle i skrzypiąco. I tak siË
nawoływali i  nawoływali w ciemnościach -  minËło  jedno stulecie,  a  potem
nastËpne stulecie... Guta też siË obudziła, wziËła Reda za rËkË, poczuł, jak
jej ramiË z miejsca stało siË mokre, i tak leżeli wieleset lat i słuchali, a
kiedy Mariszka zamilkła i usnËła,  odczekał chwilË, potem wstał, poszedł  do
kuchni i wypił pŐł butelki koniaku. Od tej nocy zaczął piÖ.
     - Ziemia - mŐwił Artur. - Z upływem  czasu, wie  pan, ziemia osiada. Na
skutek erozji, wilgoci, w ogŐle z wielu przyczyn.
     Red spojrzał  na pobladłą  twarz Artura i  na  powrŐt usiadł.  Papieros
gdzieś znikł  z  jego  palcŐw, zapalił nowego. Artur  postał jeszcze moment,
lËkliwie krËcąc głową, potem też usiadł i powiedział cicho:
     - Opowiadają podobno, że w  Strefie ktoś mieszka.  Tak słyszałem. Jacyś
ludzie, nie przybysze z  Kosmosu, a właśnie ludzie. Jakoby Lądowanie zastało
ich  tutaj  i oni siË przystosowali...  a może na  skutek mutacji.  Czy  pan
słyszał o tym, mister Shoehart?
     -  Tak  - powiedział  Red. -  Ale  to  nie  tutaj,  tylko w  gŐrach, na
pŐłnocnym zachodzie. Jakieś pastuchy.
     Teraz  Już wiem,  czym on mnie zaraził,  myślał. Swoim szaleÓstwem mnie
zaraził.  Oto  dlaczego  tu  przyszedłem.  Oto  czego  tu  szukam...  Powoli
wypełniło go jakieś dziwne i zupełnie nowe uczucie. Zdawał  sobie sprawË, że
tak  naprawdË to uczucie  nie Jest nowe, że już od  dawna  siedziało  w  nim
gdzieś  głËboko,  ale  teraz  dopiero zdał  sobie z niego sprawË i  wszystko
znalazło siË  na właściwym miejscu. I to, co  przedtem wydawało siË głupotą,
majaczeniem  oszalałego  starca, obrŐciło  siË  obecnie  w  jedyną nadziejË.
Jedyny  sens  życia,  ponieważ  dopiero teraz  zrozumiał  --  jedno,  co  mu
pozostało  na świecie, jedyne, czym żył  ostatnie miesiące, to była nadzieja
na cud. On,  bałwan,  dureÓ, odpychał  od  siebie  tË  nadziejË,  deptał ją,
wyszydzał  i topił w wŐdce,  ponieważ  właśnie do tego  był  przyzwyczajony,
ponieważ nigdy w życiu, od dziecka, nie liczył na nikogo, tylko na siebie, i
ponieważ od dziecka to liczenie na  siebie wyrażało siË  w ilości banknotŐw,
ktŐre udawało mu siË wyrwaÖ,  wyszarpaÖ z otaczającego go obojËtnego chaosu.
Tak było zawsze i tak trwałoby dalej, gdyby koniec koÓcŐw nie znalazł siË na
takim dnie, z ktŐrego nie podźwigną go żadne pieniądze, a liczenie na siebie
stało siË  ostatecznym  absurdem. A teraz  ta nadzieja  -  już nie  nadzieja
nawet, a pewnośÖ cudu  -  wypełniła go bez reszty, teraz  nie  rozumiał, jak
mŐgł  żyÖ  do  tej  pory w  tym  makabrycznym  mroku  bez promyka światła...
Roześmiał siË i trącił Artura w ramiË.
     -  Jak myślisz, stalker -  powiedział - jeszcze trochË pożyjemy  sobie,
co?
     Artur spojrzał  na  Reda  zdziwiony  i uśmiechnął siË niepewnie.  A Red
zgniŐtł pergamin po kanapkach, rzucił  go pod wagonik, po czym ułożył siË na
plecaku i podparł łokciem.
     -   No   dobrze  -  powiedział.  -   PrzypuśÖmy,   że   ta  Złota  Kula
rzeczywiście... Czego byś sobie życzył?
     - To znaczy, że pan jednak wierzy? - szybko zapytał Artur.
     - To nieważne, wierzË czy nie wierzË. Ty mi odpowiedz na pytanie.
     Nieoczekiwanie naprawdË go zainteresowało, o co może prosiÖ  Złotą KulË
taki  chłopak,  jeszcze   smarkacz,   wczorajszy  licealista.   I  z  wesołą
ciekawością obserwował, jak Artur chmurzy czoło, szarpie wąsiki, to  podnosi
na niego oczy, to znowu je opuszcza.
     -  No, oczywiście, nogi  dla ojca... - powiedział wreszcie. - I żeby  w
domu było wszystko dobrze...
     - Łżesz, łżesz - powiedział dobrodusznie Red. - Ty, bracie, zapamiËtaj:
Złota Kula wypełnia tylko najskrytsze życzenia, tylko takie, ktŐre muszą siË
spełniÖ, bo inaczej nie ma już po co żyÖ!
     Artur Barbridge  zaczerwienił siË, znowu podniŐsł oczy  na Reda i zaraz
je  opuścił, i zupełnie  spurpurowiał, aż  mu  łzy  stanËły  w  oczach.  Red
przyglądał mu siË z uśmieszkiem.
     -  Wszystko  jasne  - powiedział nieomal czule. -  Dobra,  to nie  moja
rzecz. Zatrzymaj to  dla siebie...  - I tu przypomniał sobie o pistolecie  i
pomyślał, że  pŐki jest  jeszcze czas, należy  uwzglËdniÖ wszystko, co można
uwzglËdniÖ. - Co ty tam masz w tylnej kieszeni? - zapytał niedbale.
     - Pistolet - burknął Artur i zagryzł wargi.
     - Po co ci pistolet?
     - Żeby strzelaÖ! - odparł z wyzwaniem.
     -  PrzestaÓ, przestaÓ  - powiedział surowo Red i usiadł prosto. - Dawaj
to. W Strefie nie ma do kogo strzelaÖ. Oddaj go.
     Artur chciał coś powiedzieÖ, ale zmilczał, siËgnął za siebie, wyciągnął
wojskowego kolta i  podał go Redowi trzymając za lufË. Red wziął pistolet za
ciepłą rËkojeśÖ, podrzucił go do gŐry, złapał i zapytał:
     - Masz przy  sobie chusteczkË? Daj,  to go  zawinË... Wziął  od  Artura
chusteczkË do nosa,  czyściutką,  pachnącą wodą kolonską, zawinął pistolet i
położył na podkładzie.
     -  Niech sobie  tu na razie poleży - wyjaśnił. -  Da BŐg, bËdziemy tËdy
wracaÖ,  to zabierzemy.  Może naprawdË,  kiedy  spotkamy patrol,  trzeba siË
bËdzie ostrzeliwaÖ... Chociaż w takiej sytuacji ostrzeliwaÖ siË, bracie...
     Artur ponownym ruchem pokrËcił głową.
     - Nie po  to go wziąłem - powiedział niezadowolony.  - Tam  jest  tylko
jedna kula. Żeby, jeśli tak jak z ojcem...
     - To ta-ak... - przeciągle powiedział Red patrząc mu prosto w twarz.  -
No, jeśli o to chodzi, możesz byÖ spokojny. Jeśli  tak, jak  z ojcem, to już
do tego miejsca ciË doniosË. ObiecujË... Patrz, świta!
     Mgła rzedła w oczach. Na nasypie już jej w ogŐle nie było, a na dole, w
oddali, mleczna mgiełka rozpraszła siË i topniała, wyrastały z niej okrągłe,
szczeciniaste szczyty wzgŐrz i gdzieniegdzie miËdzy wzgŐrzami było już widaÖ
pomarszczoną  powierzchniË  bagien,  pokrytych  rzadką  wątłą  łoziną,  a na
horyzoncie, za wzgŐrzami, zapłonËły  pomaraÓczowo  łaÓcuchy gŐr -  niebo nad
gŐrami było jasne i błËkitne. Artur obejrzał siË  przez ramiË i wydał okrzyk
zachwytu. Red obejrzał siË rŐwnież. Na wschodzie gŐry wydawały siË czarne, a
nad nimi mieniła siË, płonËła szmaragdowa łuna - zielona  zorza  Strefy. Red
wstał i rozpinając pasek zapytał:
     - Nie masz  zamiaru sobie ulżyÖ? Jak tam sobie  chcesz,  ale  pamiËtaj,
pŐźniej nie bËdzie ani gdzie, ani kiedy...
     Poszedł za wagonik, kucnął na nasypie i postËkując patrzył, jak  szybko
gaśnie, przerasta  rŐżowością zielona zorza i jak  pomaraÓczowa pajda słoÓca
wypełza zza gŐr. Od razu od wzgŐrz popłynËły liliowe cienie - wszystko stało
siË  ostre, wypukłe,  każdy  szczegŐł  był widoczny jak  na  dłoni  i jakieś
dwieście  metrŐw  przed  sobą  zobaczył  Red  helikopter.  Helikopter  spadł
widocznie  w  samo  centrum  "łysicy"  i jego kadłub spłaszczyło  w blaszany
naleśnik,  tylko  ogon ocalał - lekko wygiËty sterczał teraz  czarnym hakiem
nad  rŐwniną  miËdzy wzgŐrzami.  I śmigło też ocalało  -  głośno  skrzypiało
kołysząc  siË na  łagodnym wietrze.  To musiała byÖ potËżna  "łysica", nawet
solidnego pożaru  nie  było  i  na  sprasowanym kadłubie  wyraźnie  widniało
czerwono   -   niebieskie  godło   rozpoznawcze  lotnictwa  wojskowego  Jego
KrŐlewskiej Mości, godło, ktŐrego Red nie widział już  od tylu lat, że nawet
jakby zapomniał, jak ono wygląda.
     Potem  Red wrŐcił do plecaka, wyjął  mapË i rozłożył  ją  na skawalonej
bryle rudy w  wagoniku.  Samej kopalni  nie  było  stąd widaÖ, zasłaniało ją
wzgŐrze z czarnym, osmalonym drzewem na szczycie. To wzgŐrze należało obejśÖ
z prawej strony, kotliną miËdzy nim a sąsiednim pagŐrkiem, ktŐry rŐwnież był
stąd widoczny - nagle wzniesienie pokryte burym kamienistym żwirem.
     Wszystko siË zgadzało, ale Red nie był zadawolony.  Wieloletni instynkt
stalkera  kategorycznie  protestował przeciwko samej myśli  - nonsensownej i
sprzecznej z naturą - żeby wytyczaÖ szlak miËdzy dwoma wzniesieniami. Dobra,
pomyślał, pŐźniej  siË okaże, na miejscu siË  zobaczy.  Droga do tej kotliny
prowadziła przez błoto,  rŐwniną, ktŐra stąd  wydawała siË  bezpieczna,  ale
przyjrzawszy  siË  uważniej  Red  dostrzegł  miËdzy  suchymi  kupkami  jakąś
ciemnoszarą  plamË. Spojrzał na mapË. Tam był narysowany krzyżyk  i napisane
koślawymi  literami  "Cwajnos".  Czerwone  kropki  omijały  krzyżyk z prawej
strony. Przezwisko  było jakby znajome, ale  kto to był ten Cwajnos,  jak on
wyglądał. Red  nie  mŐgł  sobie przypomnieÖ,  nie wiadomo dlaczego  pamiËtał
tylko to: zadymiona sala "Barge", ogromne czerwone łapy ściskające szklanki,
grzmot śmiechu, rozwarte zŐłtozËbne paszcze - fantastyczne  stado  tytanŐw i
gigantŐw przy wodopoju, Jedno z najżywszych wspomnieÓ dzieciÓstwa
     -  pierwsze spotkanie  z "Barge". Co  ja wtedy  przyniosłem? Zdaje siË,
"pustaka".  Prosto  ze  Strefy, mokry, głodny, nieprzytomny,  z  workiem  na
ramieniu władowałem siË  do  knajpy i rzuciłem worek na ladË przed Ernestem,
wściekle szczerząc  zËby przetrzymałem  salwË  szyderstw,  doczekałem siË aż
Ernest, wtedy jeszcze  młody, obowiązkowo w muszce  - wyliczy mi te  zielone
papierki...  Nie,  wtedy  przecież  nie  było  zielonych,  były  jeszcze  te
kwadratowe,  krŐlewskie,  z  jakąś pŐłgołą  dziwką w płaszczu  i  wianku  na
głowie... doczekałem siË, schowałem  forsË do kieszeni i niespodziewanie dla
siebie  samego capnąłem  z  lady ciËżki kufel i z całej siły  rąbnąłem nim w
najbliższą rechoczącą paszczË... Red uśmiechnął siË i pomyślał -  a może  to
właśnie był Cwajnos?
     - A czy miËdzy wzgŐrzami można,  mister Shoehart?  - zapytał  pŐłgłosem
Artur. Stał obok i też patrzył na mapË.
     -  Zobaczymy na  miejscu - odparł Red. Wciąż patrzył na mapË. Na  mapie
były jeszcze dwa  krzyżyki:  jeden  na zboczu  wzgŐrza  z drzewem,  drugi na
kamienistym osypisku. Pudel i Okularnik. Droga prowadziła dołem miËdzy nimi.
- Zobaczymy na miejscu - powtŐrzył i schował mapË do kieszeni.
     Spojrzał na Artura i zapytał:
     - Jak  tam  stolec?  -  I nie czekając  na  odpowiedź  polecił: - PomŐż
założyÖ  plecak...  PŐjdziemy  jak  poprzednio  -  powiedział,   potrząsając
plecakiem i poprawiając rzemienie. - Idziesz przede mną,  tak, żebym ciË ani
na chwilË nie  stracił z oczu.  Nie oglądaj siË,  ale nadstawiaj  uszu.  MŐj
rozkaz jest prawem.

     PamiËtaj, że trzeba bËdzie długo czołgaÖ siË na  brzuchu,  nie waż  siË
baÖ  błota, na jedno słowo,  morda w błoto,  bez gadania... I kurtkË zapnij.
Jesteś gotŐw?
     - GotŐw - powiedział Artur głucho. Zdrowo  siË denerwował.  Rumieniec z
twarzy znikł, jakby go nigdy nie było.
     -  Kierunek...  tam - Red ostro machnął  dłonią  w  stronË najbliższego
wzgŐrza, sto krokŐw od nasypu. - Jasne? Ruszaj.
     Artur  konwulsyjnie  westchnął,  przekroczył   szynË  i  bokiem  zaczął
schodziÖ z nasypu. Żwir sypał siË z szelestem.
     - Spokojnie, spokojnie - powiedział Red. - Nie ma siË dokąd śpieszyÖ.
     Ostrożnie  zaczął schodziÖ za Arturem, automatycznie rŐwnoważąc inercjË
ciËżkiego plecaka  miËśniami nŐg. Kątem  oka  jednak śledził Artura. Boi siË
chłopak, myślał. I ma racjË, że siË boi.  Chyba przeczuwa. Jeżeli ma takiego
nosa  jak ojciec, to powinien przeczuwaÖ... Gdybyś ty wiedział,  Ścierwniku,
na  co  ci przyjdzie. Gdybyś  ty  wiedział, Ścierwniku.  że  tym  razem  ciË
usłucham.  "A  tËdy. Rudy,  sam  nie przejdziesz.  Chcesz  czy  nie  chcesz,
bËdziesz  musiał  zabraÖ  kogoś  ze  sobą. MogË ktŐregoś ze swoich odstąpiÖ,
ktŐrego nie żal..." namŐwiłeś mnie, stary draniu.
     Pierwszy raz  w życiu przystałem na  taką rzecz.  No, trudno, pomyślał.
Może jeszcze wszystko jakoś siË  obejdzie,  nie  jestem jednak Ścierwnikiem,
może coś wymyślË...
     - Stop! - powiedzaiał do Artura.
     Chłopiec  zatrzymał  siË,  stał po  kostki w rdzawej wodzie.  Zanim Red
zszedł, Artur zapadł siË w trzËsawisko po kolana.
     - Widzisz ten kamieÓ? - zapytał Red.  -  Tam, pod zboczem? Trzymaj kurs
na  kamieÓ. Artur ruszył naprzŐd. Red dał siË wyprzedziÖ o dziesiËÖ krokŐw i
poszedł jego śladem. Cmokało  błoto pod nogami. To było martwe trzËsawisko -
ani komarŐw,  ani  żab,  nawet  łozina  zwiËdła i  zgniła. Red automatycznie
rozglądał  siË dookoła, ale  na razie wyglądało na  to, że  wszystko jest  w
porządku. WzgŐrze  zbliżało  siË powoli,  zasłoniło nikle jeszcze słoÓce,  a
potem  całą  wschodnią  czËśÖ nieba.  Przy  kamieniu  Red odwrŐcił  głowË  i
spojrzał  na nasyp.  Nasyp jasno  oświetlało słoÓce,  stało na nim  dziesiËÖ
wagonikŐw,  niektŐre  wykolejone leżały  na  boku  i  w  tym  miejscu  nasyp
pokrywały czerwone  plamy wysypanej rudy. A  dalej, w kierunku  kopalni,  na
pŐłnoc od wagonikŐw, powietrze nad szynami mieniło siË i drgało, od czasu do
czasu  błyskały w nim i gasiy maleÓkie tËcze. Red popatrzył  na to drganie i
splunął resztką śliny.
     - Dalej -  powiedział i Artur zwrŐcił ku niemu twarz pełną napiËcia.  -
Widzisz te szmaty? Nie tam! Bardziej na prawo...
     - Tak - powiedział Artur.
     -  A wiËc to był niejaki Cwajnos. Dawno  temu przestał byÖ czymkolwiek.
Nie słuchał starszych i teraz tam leży specjalnie po to, żeby mądrzejszym od
niego  wskazywaÖ  drogË. Weź  dwa palce  na prawo od  tego  Cwajnosa... Już?
Znalazłeś punkt?  Mniej wiËcej tam, gdzie łozina jest trochË przerzedzona...
Tak trzymaj! Marsz!
     Teraz  szli  rŐwnolegle  do  nasypu. Z  każdym krokiem  wody pod nogami
ubywało i wkrŐtce maszerowali już po suchych  sprËżystych  kËpkach. A według
mapy tu  wszËdzie  ma byÖ błoto, pomyślał  Red. Przestarzała  jest  ta mapa.
Dawno  tu  Barbridge'a  nie  było  i  dlatego  jest  przestarzała.  To  źle.
Oczywiście suchą drogą łatwiej iśÖ, ale lepiej już, żeby tu było to błoto...
Ale maszeruje, pomyślał, patrząc na Artura. Jak po Alei Centralnej.
     Arturowi widocznie wrŐcił dobry nastrŐj, bo szedł teraz długim krokiem.
Jedną rËkË wsadził  do kieszeni, a drugą  wesoło wymachiwał jak na spacerze.
WŐwczas   Red   poszperał   w   kieszeni,   wybrał   mutrË,   mniej   wiËcej
dwudziestogramową, wycelował i trafił  Artura prosto w kark. Chłopak jËknął,
złapał siË za głowË i skurczony runął na suchą trawË. Red zatrzymał  siË nad
nim.
     -  Oto jak tu  bywa, Archie - powiedział  pouczająco. - To nie  aleja w
parku i nie poszedłeś ze mną na poranną przechadzkË.
     Artur powoli wstał. Twarz miał białą jak papier.
     - Wszystko jasne? - zapytał Red. Artur przełknął ślinË i kiwnął głową.
     - No to dobrze.  A nastËpnym  razem  dostaniesz w zËby. Jeżeli bËdziesz
jeszcze żył. Marsz!
     A z  chłopca mŐgłby  byÖ niezły stalker,  pomyślał  Red.  Nazywaliby go
pewnie Archie Cherubin. Był już u nas jeden Cherubin, nazywał siË Dickson, a
teraz wołają go  Suseł. Jedyny  stalker, ktŐry dostał siË  w "wyżymaczkË"  i
żyje.  Miał szczËście.  Ten głupek do tej pory myśli, że  to  Barbridge go z
"wyżymaczki" wyciągnął. A jakże!  Z "wyżymaczki" nikogo siË nie wyciągnie...
Ze Strefy go wytaszczył, to prawda. Zdobył siË Barbridge na taki niesłychany
wyczyn! SprŐbowałby go nie  wytaszczyÖ! Te jego numery wtedy już ostatecznie
wszystkim obrzydły i tym razem chłopcy  wprost go ostrzegli  - sam lepiej  w
ogŐle   nie  wracaj.   A   przecież  właśnie   wtedy  Barbridge'a  przezwali
Ścierwnikiem, przedtem biegał u nas za Perszerona...
     Red poczuł nagle na lewym policzku ledwie dostrzegalny prąd powietrza i
błyskawicznie, nie zdążywszy nawet o niczym pomyśleÖ, krzyknął:
     - StŐj!
     Wyciągnął rËkË w lewo. Prąd powietrza był tam silniejszy. Gdzieś miËdzy
nimi  a torem  kolejowym leżała  "łysica", a może nawet szła samym nasypem -
nie  przypadkiem przecież  wywrŐciły siË  wagoniki.  Artur stał jak wkopany,
nawet siË nie odwrŐcił.
     -  Bardziej  w  prawo  -  rozkazał  Red.  -  Marsz!  Tak,  niezły byłby
stalker... Co jest, do  cholery, żal mi go  czy co? Tego tylko brakowało.  A
czy mnie  ktoś kiedyś żałował? Właściwie to raczej tak. Na przykład Kirył. I
Dick Nunnun. Co prawda Dick to nie tyle mnie żałuje, ile go ciągnie do Guty,
ale  byÖ może i żałuje, przyzwoity człowiek może jedno  z drugim pogodziÖ...
Tylko  ja nikogo nie mogË żałowaÖ. Albo - albo.  Tak sprawa stoi...  Po  raz
pierwszy z całkowitą jasnością zrozumiał - albo ten chłopiec, albo Mariszka.
Jeżeli tylko cud jest  naprawdË możliwy, powiedział jakiś wewnËtrzny glos, i
Red z okrutnym przerażeniem stłumił w sobie ten głos.
     MinËli kupË burych szmat. Z Cwajnosa nic nie zostało, tylko nie opodal,
w zeschłej  trawie leżał  długi zardzewiały kij -  wykrywacz min. W  tamtych
czasach czËsto  używano  wykrywaczy min,  kupowano je po  cichu u wojskowych
intendentŐw.  Liczyli na  te  kije jak na samego Pana Boga, a  potem kolejno
dwŐch stalkerow w ciągu  paru dni zabiły  podziemne wyładowania. I jak nożem
uciął... Ale w koÓcu, ktŐry był ten Cwajnos? Ścierwnik  go tu przyprowadził,
czy  sam przyszedł? I dlaczego tak ich  wszystkich ciągnËło do  tej kopalni?
Dlaczego  nigdy  nic o tym nie słyszałem?... O  do diabla, ależ grzeje! I to
rano, a co bËdzie potem?
     Artur, ktŐry szedł o piËÖ krokŐw przed nim, podniŐsł rËkË i otarł pot z
czoła. Red  spojrzał na słoÓce. SłoÓce stało jeszcze  bardzo nisko. I  nagle
zdał sobie sprawË,  że sucha trawa pod nogami już nie szeleści jak przedtem,
tylko trzeszczy jak  mąka kartoflana, że już nie jest twarda i  kłująca, ale
miËkka i nietrwała - rozsypuje siË pod butami niczym warstwa sadzy. Zobaczył
wyraźnie  odciśniËte  ślady Artura i  rzucił  siË  na  ziemiË  z  okrzykiem:
"padnij!"
     Upadł twarzą w trawË  i trawa  rozsypała siË w pył pod jego policzkiem.
Zazgrzytał ze złości zËbami - taki  niefart! Leżał, starając siË nie ruszaÖ,
ciągle  jeszcze licząc, że może siË jakoś obejdzie, chociaż już wiedział, że
siË nie obejdzie,  że wpadli. Żar  rosł,  atakował, opasywał całe  ciało jak
powijak zmoczony we wrzątku, oczy zalewał pot i Red  z  opŐźnieniem krzyknął
do Artura: "nie ruszaj  sie! Odwagi!" I sam  zebrał całą odwagË, na  jaką go
było  staÖ.  I  wytrzymałby  i  skoÓczyłoby siË  na  strachu,  trochË by siË
zgrzali,  ale  Artur nie  wytrzymał.  Czy  nie usłyszał  okrzyku  Reda,  czy
przeraził siË ponad wszelką miarË, a może przypiekło go raz mocniej niż Reda
-  w każdym razie stracił panowanie nad sobą i  na oślep, z jakimś gardłowym
wrzaskiem popËdził tam, gdzie go pËdził bezmyślny instynkt, do tyłu, właśnie
w stronË, w  ktŐrą w żadnym wypadku  uciekaÖ nie należało. Red ledwie zdążył
unieśÖ siË, oburącz złapaÖ go za nogË i Artur całym ciËżarem runął na ziemiË
wzbijając  chmurË  popiołu, zawył  nienaturalnie wysokim głosem, kopnął Reda
wolną nogą w twarz, zatrząsł siË  w konwulsjach, ale Red sam już nie  bardzo
wiedząc,  co siË z  nim  dzieje z  bŐlu, wgramolił  siË  na  niego  wtulając
poparzoną twarz w skŐrzaną kurtkË i usiłował wdusiÖ, wbiÖ w ziemiË dygoczącą
głowË,  wściekle  kopiąc noskami  butŐw  po  nogach  tamtego,  po ziemi,  po
grzbiecie.  Jak  przez watË  słyszał jËki i rzËżenie  wydobywające siË  spod
niego i własny ochrypły ryk:
     "Leż,  gnido, leż, bo zabijË..." a z  gŐry wciąż  i wciąż  spadała masa
rozżarzonego wËgla i już  płonËło na nim ubranie,  trzeszczała wydymając siË
bąblami i  pËkając skŐra na nogach i bokach, i Red zanurzając czoło w szarym
popiele  i  rozpaczliwie   przyciskając  piersią  głowË   tego   przeklËtego
smarkacza, nie wytrzymał i zawył z całej siły... Nie pamiËtał, kiedy to  siË
skoÓczyło.  Pojął  tylko, że znowu może  oddychaÖ, że powietrze  znowu  jest
powietrzem, a nie rozpalonym gazem spalającym gardło, i zrozumiał, że trzeba
siË  śpieszyÖ, że  trzeba  jak najprËdzej  uciec z tego diabelskiego rusztu,
zanim  znowu  nie spadnie na nich  ogieÓ. Zsunął siË  z Artura, ktŐry  leżał
zupełnie nieruchomo,  zacisnął  jego obie nogi pod  pachą  i pomagając sobie
wolną  rËką poczołgał siË  naprzŐd  nie spuszczając oczu z granicy, za ktŐrą
znowu zaczynała siË trawa,  martwa, sucha, kłująca, ale  prawdziwa zwyczajna
trawa - wydawała mu siË teraz życiodajną oazą. PopiŐł zgrzytał mu  w zËbach,
w  poparzoną  twarz  co  chwila  buchało  żarem, pot  zalewał oczy  - pewnie
dlatego, że nie  miał  już ani brwi,  ani rzËs.  Ciało Artura sunËło za nim,
jakby na  złośÖ  zaczepiając o wszystko  kurtką,  palił  spieczony zadek,  a
plecak  przy  każdym ruchu uderzał w poparzony kark.  Obolały i zaczadziały,
Red pomyślał z  przerażeniem, że za mocno siË  poparzył i że teraz  już  nie
dojdzie  do celu.  Z tego strachu jeszcze silniej  zaczął pracowaÖ swobodnym
łokciem  i  kolanami  i  wypluwając  z  zaschniËtego gardła  najstraszliwsze
przekleÓstwa,  jakie  mu  przychodzily  do głowy,  nagle  z  jakąś  obłąkaną
radością  przypomniał sobie, że ma jeszcze w zanadrzu prawie pełną manierkË,
najmilszą, najwierniejszą,  ona  jedna nie  zdradzi, nie  sprzeda, aby tylko
dopełznąÖ  jeszcze trochË, jeszcze  kawałeczek, no postaraj siË Red, jeszcze
trochË  Rudy,  w Boga, w  matkË, pod  trzydziestoma  pierzynami, na Biegunie
PŐłnocnym, Ścierwojada w duszË...
     Potem  długo  leżał zanurzywszy  twarz  i rËce  w zimną rdzawą  wodË, z
rozkoszą  wdychając  cuchnący,  zgniły chłŐd. Sto lat mŐgłby  tak leżeÖ, ale
zmusił siË do wstania, klËcząc zrzucił plecak, na  czworakach dowlŐkł siË do
Artura, ktŐry ciągle jeszcze nieruchomo leżał trzydzieści krokŐw od błota, i
przewrŐcił go na plecy. Tak, to był kiedyś ładny chłopiec. Teraz ta urodziwa
buzia  przypominała  szaroczarną  maskË  z popiołu i  spiekłej krwi, i przez
kilka sekund Red z tËpym zainteresowaniem wpatrywał siË w podłużne bruzdy na
tej masce  -  ślady grud i kamykŐw.  Potem  wstał,  ujął Artura pod pachy  i
przyciągnął go do wody. Artur  dyszał ochryple i od  czasu do  czasu jËczał.
Red wrzucił go twarzą w najwiËkszą kałużË, sam upadł obok, znowu przeżywając
rozkosz  mokrej  lodowatej  pieszczoty.  Artur  poruszył  siË,   zabulgotał,
podciągnął  pod  siebie  rËce  i uniŐsł glowË.  Oczy miał wytrzeszczone. Nie
rozumiał,  co siË z nim  dzieje i chciwie łapał  ustami powietrze  plując  i
kaszląc. Potem jego wzrok oprzytomniał i zatrzymał siË na Redzie.
     - Uf-f-f... - powiedział i potrząsnął głową rozpryskując brudną wodË. -
Co to było, mister Shoehart?
     -  To  była śmierÖ -  niewyraźnie powiedział  Red i  zakasłał.  Obmacał
twarz. Bolało, nos spuchł, ale brwi i rzËsy, na przekŐr wszystkiemu, były na
miejscu. I skŐra na rËkach też, tylko  trochË poczerwieniała. Można  sądziÖ,
że  i zadek  nie spalił siË do  kości... Pomacał  - nie,  z pewnością nie do
kości, nawet spodnie są całe. Tak jakby siË oblał wrzątkiem.
     Artur rŐwnież  ostrożnie dotykał palcami  twarzy. Teraz, kiedy straszną
maskË zmyła woda, jego twarz też okazała siË wbrew oczekiwaniom -  nieomal w
porządku. Kilka zadrapaÓ,  siniak na czole, rozciËta dolna warga, a poza tym
można wytrzymaÖ.
     - Nigdy o czymś podobnym nie słyszałem - powiedział Artur i spojrzał za
siebie.
     Red rŐwnież siË odwrŐcił.  Na poszarzałej,  spopielonej trawie  zostało
sporo śladŐw i Red był wstrząśniËty widząc, jak krŐtka, okazuje siË, była ta
straszna droga bez kresu,  niespełna trzydzieści metrŐw od skraju  do skraju
wypalonego pasma.  Ale  z  bŐlu,  oślepiony,  czołgał  siË  jakimiś  dzikimi
zygzakami, jak karaluch po rozpalonej  patelni. Bogu dziËki, że przynajmniej
czołgał siË z grubsza we właściwym kierunku,  a przecież mŐgłby wypełznąÖ na
"łysicË" z  lewej  albo  w  ogŐle zawrŐciÖ... Nie, nie mŐgłbym,  pomyślał  z
wściekłością. Jakiś młokos mŐgłby, ale nie ja, i  gdyby nie  ten dureÓ, to w
ogŐle nic by siË nie stało - osmaliłbym sobie zadek i po krzyku.

     Spojrzał na Artura.  Artur mył  siË parskając i pojËkując, kiedy urażał
bolące miejsca. Red wstał i przygryzając  wargi,  kiedy zesztywniate ubranie
dotykało poparzonej skŐry,  wyszedł  na  suche miejsce  i  pochylił siË  nad
plecakiem. Plecak najbardziej ucierpiał. Wierzchnie kieszenie zwyczajnie siË
spaliły,   buteleczki  w  apteczce  popËkały   z  gorąca  w  cholerË,  i  od
pomarszczonej  plamy  paskudnie  zajeżdżało szpitalem. Red odpiął kieszeÓ  i
zabrał  siË do usuwania resztek szkła  i  plastyku, a wtedy za jego  plecami
odezwał siË Artur.
     - DziËkujË panu, mister Shoehart! Uratował mi pan życie.
     Red nie odpowiedział. Też  pomysł - dziËkowaÖ! Nie miałem  nic lepszego
do roboty, jak ciË ratowaÖ!
     - Sam sobie jestem winien  - powiedział Artur. - Przecież słyszałem, że
pan  mi  kazał leżeÖ, ale  okropnie  siË  przestraszyłem,  a  kiedy  mocniej
przypiekło  - zupełnie  straciłem głowË. Ja siË strasznie bojË  bŐlu, mister
Shoehart...
     - Wstawaj i nie gadaj tyle - powiedział Red nie odwracając głowy. -  To
była jeszcze kaszka z mlekiem... Wstawaj, na co czekasz!
     Sycząc  z bŐlu zarzucił plecak na  poparzone ramiona, zapiął rzemienie.
Miał uczucie,  że  skŐra  na  oparzonych  miejscach  skurczyła siË i pokryła
bolesnymi  zmarszczkami.  Boi siË bŐlu  gŐwniarz!...  Ciebie i  twŐj bŐl!...
Obejrzał  siË.   W  porządku,  z  drogi  nie  zeszli.  Teraz  te  pagŐrki  z
nieboszczykami. Plugawe pagŐrki
     -  stoją, gnidy, sterczą jak pŐłdupki starej  baby i ta kotlinka miËdzy
nimi...   Mimo   woli  wciągnął  nosem  powietrze.  Ach   plugawa  kotlinka,
najprawdziwsze plugastwo. Ścierwo.
     - Widzisz tË kotlinkË miËdzy wzgŐrzami? - zapytał Artura.
     - WidzË.
     - Prosto na nią. Marsz!

     Artur  otarł nos grzbietem dłoni i ruszył naprzŐd człapiąc po kałużach.
Utykał, nie był już taki dziarski  i wyprostowany jak poprzednio - pochyliło
go, szedł teraz ostrożnie i lËkliwie. KtŐry to już bËdzie? Piąty?  SzŐsty? I
teraz powstaje pytanie - po co? Czy to on mŐj brat, czy swat?  Odpowiadam za
niego? Słuchaj no, Rudy, a po coś ty go uratował? O mało sam przez niego nie
odkorkowałeś... Teraz, na  spokojnie, mogË powiedzieÖ  - słusznie  zrobiłem,
nie  mogË siË bez niego  obejśÖ, to mŐj zakładnik za MariszkË, nie człowieka
uratowałem,  ratowałem  swŐj  wykrywacz  min. Wytrych. Ale  wtedy, w  tamtej
strasznej chwili, nawet mi na myśl nie przyszło, żeby go zostawiÖ, chociaż o
wszystkim zapomniałem - i  o  wytrychu zapomniałem,  i o  Mariszce... I co z
tego wynika? Wynika, że w  głËbi duszy jestem przyzwoitym człowiekiem. To mi
Guta ciągle powtarza i nieboszczyk Kirył tak uważał, i Richard bez przerwy o
tym  truje...   Ale  znaleźli  sobie   przyzwoitego  człowieka!  PrzestaÓ  -
powiedział  do samego siebie. Teraz twoja  przyzwoitośÖ tylko psu  na  budË!
najpierw trzeba  pomyśleÖ, a dopiero  potem  braÖ siË za robotË. Żeby  mi to
było pierwszy i ostatni raz, zrozumiano? Przyzwoity.  MuszË go  zachowaÖ dla
"wyżymaczki", pomyślał zimno i jasno. Tu przez wszystko można przejśÖ oprŐcz
"wyżymaczki"
     - StŐj! - powiedział do Artura.
     Kotlinka była  tuż  przed  nimi i Artur już stał, niepewnie  patrząc na
Reda. Dno kotliny pokrywała  tłusto połyskująca  na  słoÓcu żŐłto  - zielona
maź. Powierzchnia bagna lekko parowała, miËdzy pagŐrkami para gËstniała i na
trzydzieści krokŐw nic już  nie było  widaÖ, i ten  smrŐd. Diabli wiedzą, co
tam  gniło w  tym miËsiwie, ale Redowi wydało siË, że  sto tysiËcy rozbitych
cuchnących jaj wylanych na sto tysiËcy  cuchnących  rybich łbŐw  i zdechłych
kotŐw nie może śmierdzieÖ tak, jak śmierdziała ta maź. "Tam bËdzie zapaszek.
Rudy, to ty nie tego... nie spietraj siË".

     Artur wydał z  siebie gardłowy dźwiËk i  odstąpił  do  tylu. Wtedy  Red
otrząsnął siË z  odrËtwienia,  pośpiesznie wydobył  z  kieszeni paczkË  waty
przesączonej dezodorantem, zatkał sobie nos tamponami i podał watË Arturowi.
     - DziËkujË, mister Shoehart - powiedział słabym głosem  Artur. - A  czy
gŐrą jakoś nie da siË, przejśÖ?
     Red w milczeniu wziął go za włosy i wykrËcił głowË, w stronË kupy szmat
na kamienistym wysypisku.
     - To był  Okularnik  - powiedział.  - A na lewym wzgŐrzu,  stąd  go nie
widaÖ - leży Pudel. W identycznym stanie. Zrozumiałeś? NaprzŐd!
     Maź była  ciepła  i  lepka  jak  ropa.  Początkowo  szli  wyprostowani,
zanurzeni po pas, dno pod nogami na szczËście było kamieniste i dosyÖ rŐwne,
ale po  niedługim  czasie Red usłyszał znajome bzyczenie po obu stronach. Na
oświetlonym słoÓcem  pagŐrku  po  lewej nic siË nie dzialo,  a na zboczu  po
prawej, w cieniu, zataÓczyły blade liliowe płomyki.
     - Pochyl siË! - zakomenderował przez zËby i sam siË pochylił. -  Niżej,
idioto! - krzyknął.
     Artur  pochylił  siË przerażony i w tejże sekundzie potËżne wyładowanie
rozdarło  powietrze.  Tuż nad ich  glowmi,  przebiegła  we  wściekłym  taÓcu
rozszczepiona  błyskawica ledwie  widoczna na tle  nieba. Artur przysiadł  i
zanurzył siË po  ramiona. Red czując, że ogłuchł od łoskotu, odwrŐcił glowË,
zobaczył w cieniu na kamienistym zboczu szkarłatną szybko topniejącą plamË i
jednocześnie rozbłysła nastËpna blyskawica.
     - NaprzŐd! naprzŐd! - wrzasnął nie słysząc własnego głosu.
     Teraz  posuwali  siË przykucniËci,  wystawiając na  powierzchniË  tylko
głowy,  przy każdym wyładowaniu Red widział, jak długie  włosy Artura  stają
dËba i czuł, jak tysiące igiełek wbija mu siË w twarz. "NaprzŐd! - powtarzał
monotonnie. - NaprzŐd!" Już  niczego nie słyszał.  Jeden raz Artur  odwrŐcił
siË do  niego profilem i Red zobaczył wytrzeszczone przerażone oko  zezujące
na niego, białe rozdygotane wargi i  zasmarowany zielenią  spocony policzek.
Potem pioruny zaczËły biÖ tak nisko, że musieli zanurzyÖ głowy. Zielony śluz
zalepiał usta, było  trudno oddychaÖ. Łapiąc  ustami powietrze, Red wyrwał z
nosa tampony  i wtedy zauważył,  że  smrŐd  zniknął,  że  powietrze  pachnie
ozonem, a para dookoła jest coraz gËściejsza, a  może tylko pociemniało mu w
oczach i  już  nie widział pagŐrkŐw ani z lewej, ani  z prawej strony -  nie
było widaÖ nic, oprŐcz oblepionej mazią głowy Artura i żŐłtych kłËbŐw gËstej
pary.
     PrzejdË,  przejdË, myślał Red.  nie pierwszy raz,  przecież przez  całe
życie  właśnie  tak, po szyjË w  gŐwnie,  a  nad głową  pioruny,  zawsze tak
było... i skąd tyle  gŐwna?  Tyle  gŐwna... zwariowaÖ  można, tyle  gŐwna  w
jednym  miejscu, chyba  tu spłynËło gŐwno z  całego  świata...  To  wszystko
Ścierwnik,  pomyślał  z  furią.  To  Ścierwnik  tËdy przeszedł,  to  po  nim
zostało... Okularnik leży po prawej. Pudel  po lewej, a wszystko po to, żeby
Ścierwnik mŐgł przejśÖ  miËdzy nimi i  zostawiÖ za sobą, całe swoje gŐwno...
Dobrze ci tak, powiedział do siebie. Kto idzie śladem Ścierwnika, ten zawsze
łyka  gŐwno. Ty co, nie  wiedziałeś o tym?  Tak jest na całym  świecie. Zbyt
wielu  jest ŚcierwnikŐw i  dlatego nie ma już czystego miejsca  na  świecie,
wszystko obsrane... Nunnun jest głupi:  "Ty, Red,  naruszasz rŐwnowagË, masz
naturË wichrzyciela, tobie.  Rudy, bËdzie  źle  w każdym systemie  i w  złym
systemie ci źle,  i  w dobrym  też  ci źle, przez takich  jak ty  nigdy  nie
nastanie KrŐlestwo  Boże na Ziemi..." Co ty tam w ogŐle rozumiesz, grubasie?
Kiedyż  to ja widziałem  dobry  system? Przez  cale  życie  widzË tylko, jak
umierają, Kiryły i Okularnicy, a Ścierwniki przepełzają miËdzy  ich trupami,
po ich trupach, jak robaki, i paskudzą, paskudzą, paskudzą... Poślizgnął siË
na  kamieniu, zanurzył siË z głową,  wypłynął i  tuż  obok  siebie  zobaczył
wytrzeszczone oczy i  ściągniËtą grymasem twarz Artura i na moment zmartwiał
-  wydało mu siË, że pomylił kierunek. Ale nie pomylił kierunku, natychmiast
wiedział, że trzeba iśÖ tam, gdzie z mazi sterczy kawałek czarnego kamienia,
wiedział,  chociaż oprŐcz  tego kawałka kamienia nic nie było widaÖ w żŐłtej
mgle.
     - StŐj! - wrzasnął. - Bardziej na prawo! Na prawo od kamienia!
     I znowu nie usłyszał swojego  głosu. Wtedy dogonił Artura, złapał go za
ramiË i pokazał rËką - na prawo od kamienia, i schyl głowË. Zapłacicie mi za
to, pomyślał.  Przy  kamieniu Artur dał nurka i w tejże chwili z trzaskiem w
czarną  krawËdź  uderzył  piorun,  rozprysnËły  siË w  powietrzu  rozżarzone
okruchy. Zapłacicie  mi  za  to,  powtarzał,  zanurzając siË  z  głową  i ze
wszystkich sił pracując rËkami i  nogami. W uszach echem  odezwało siË  nowe
uderzenie gromu. DuszË z was wytrzËsË za to  wszystko! Pomyślał mimochodem -
a o kogo mi chodzi? nie wiem. Ale ktoś powinien za to zapłaciÖ i  ktoś mi za
to  zapłaci!  Poczekajcie, niech  ja  tylko znajdË  tË  kulË, niech ją tylko
znajdË, ja wam  to  gŐwno w  gardło wepchnË, nie jestem Ścierwnik, ja z wami
pogadam po swojemu...
     Kiedy  wydostali siË na  suche miejsce,  na  rozpalony słoÓcem kamienny
żwir,  otumanieni, wyżËci z  sił, kiedy tak chwiejąc siË podtrzymywali jeden
drugiego,  żeby  nie  upaśÖ. Red  zobaczył oblazły  furgon, ktŐry osiadł  na
osiach. MËtnie  przypomniał  sobie, że  tu  obok tego furgonu można usiąśÖ i
odpocząÖ w cieniu. Dotarli do  cienia. Artur legł na plecy i słabymi palcami
zaczął rozpinaÖ kurtkË, a Red oparł siË plecakiem o ścianË furgonu, byle jak
wytarł dłonie o żwir i siËgnął w zanadrze.
     - Ja też poproszË - powiedział Artur. - I  ja też. mister Shoehart. Red
zdumiał siË  słysząc, jakim donośnym głosem mŐwi ten  chłopiec,  wypił  łyk,
przymknął oczy czując, jak  płomienny oczyszczający strumieÓ przepływa przez
gardło  i  rozpływa siË  w  piersi,  łyknął  jeszcze  raz  i podał  manierkË
Arturowi. SkoÓczone, pomyślał tËpo. Przeszliśmy. Nawet przez to przeszliśmy.
Teraz  -  suma  słownie. Myślicie,  że zapomniałem?  nie, wszystko pamiËtam.
Myślicie, że wam podziËkujË  za to, żeście mnie nie utopili, za to, że żyjË?
Tak wam podziËkujË, że już  siË do koÓca dni swoich nie pozbieracie.  KamieÓ
na kamieniu z tego  nie zostanie.  Teraz ja  o  wszystkim decydujË. Ja,  Red
Shoehart w pełni  świadomości  i  przy zdrowych  zmysłach, bËdË decydowaÖ za
wszystkich.  A  wy, ŚcierwnikI,  gnidy,  przybysze,  quarterbloody, szpicle,
chrypy pod krawatami, w mundurkach, eleganccy, wypielËgnowani, z teczkami, z
mowami, dobroczyÓcy  i  pracodawcy,  z wiecznymi akumulatorami,  z wiecznymi
silnikami, z "łysicami". z kłamliwymi obietnicami
     -  dosyÖ wodziliście mnie za nos, starczy, cale moje  życie wodziliście
mnie za nos, a ja idiota pËkalem z dumy - patrzcie, robiË, co chcË, a wyście
mi  tylko  przytakiwali,  a  sami,  mendy  przeklËte  mrugaliście  jeden  do
drugiego, i wodziliście mnie za nos, ganialiście  jak głupiego, przez gŐwno,
przez wiËzienia, przez knajpy. Starczy! Odpiął pasy plecaka i wziął manierkË
z rąk Artura.
     - Nigdy bym nie pomyślał - mŐwił Artur z łagodnym zdumieniem w głosie -
nawet wyobraziÖ sobie nie mogłem... Wiedziałem oczywiście - śmierÖ, ogieÓ...
ale coś takiego? Jakże my bËdziemy szli z powrotem?
     Red nie słuchał.  To,  co  teraz mŐwił ten człowiek,  nie miało żadnego
znaczenia. I przedtem  nie miało żadnego znaczenia, ale przedtem jeszcze był
człowiekiem. A teraz...  teraz to  po  prostu gadający wytrych,  niech sobie
mŐwi.
     -  Żeby siË tak  umyÖ...  -  Artur  rozglądał siË zatroskany. - Chociaż
opłukaÖ twarz.

     Red spojrzał na niego z roztargnieniem i zobaczył zlepione, skołtunione
włosy,  wysmarowaną obsychającym śluzem  twarz, ślady palcŐw na policzkach i
całego Artura pokrytego warstwą spËkanego błota i  nie czuł ani litości, ani
rozdrażnienia, nie czuł nic.  Gadający  wytrych. OdwrŐcił  oczy.  Przed  nim
rozpościerała  siË,  smËtna  jak  porzucony  plac budowy, rŐwnina,  zasypana
tłuczonym  kamieniem,  przypudrowana białym kurzem,  zalana palącym słoÓcem,
nieznośnie biała, zła, martwa. Stąd było  już  widaÖ odległy skraj kopalni -
rŐwnież oślepiająco biały,  z  tej odległości  wydawał  siË idealnie rŐwny i
prostopadły,  a  bliższy  brzeg  wytyczyły   zwały  wielkich  roztrzaskanych
kamieni, na dŐł  odkrywki schodziło siË w tym  miejscu, gdzie  wśrŐd kamieni
widaÖ było czerwoną plamË  kabiny koparki. To był jedyny punkt orientacyjny,
należało iśÖ prosto na tË plamË i już liczyÖ tylko na szczËście.
     Nagle  Artur  uniŐsł siË, wsunął  rËkË pod  furgon i wyciągnął  stamtąd
zardzewiałą puszkË po konserwach.
     - Niech pan spojrzy, mister Shoehart - powiedział z ożywieniem. - To na
pewno zostawił ojciec... Tam jest jeszcze kilka.
     Red  nie  odpowiedział.  Nie w  porË,  pomyślał  obojËtnie. Lepiej  dla
ciebie, żebyś teraz ojca  nie wspominał, lepiej żebyś pomilczał.  A zresztą,
co za rŐżnica... Wsta! i syknął z bŐlu,  ubranie przykleiło siË do ciała, do
poparzonej skŐry i teraz coś  tam siË  odrywało,  jak bandaż przyschniËty do
rany. Artur też wstał, też zasyczał, stËknął  i boleśnie spojrzał na Reda  -
widaÖ  było,  że  ma  ogromną  ochotË  poskarżyÖ  siË,  ale  nie ma  odwagi.
Powiedział tylko zdławionym głosem:
     - Czy nie mŐgłbym jeszcze trochË siË napiÖ, mister Shoehart?
     Red  schował  manierkË, ktŐrą do  tej  pory trzymał  w rËku, wsadził za
pazuchË i powiedział:
     - Widzisz to czerwone miËdzy kamieniami?

     - WidzË - powiedział Artur i spazmatycznie wciągnął powietrze.
     -  Prosto  na  to  czerwone.  Ruszaj. Artur przeciągnął siË  z  jËkiem,
wyprostował  ramiona,  skrzywił  siË,   jeszcze   raz  rozejrzał  dookoła  i
powiedział:
     - Żeby chociaż trochË siË umyÖ... Wszystko siË lepi...
     Red czekał  w  milczeniu.  Artur  spojrzał  na  niego  bez  nadziei  na
zmiłowanie, kiwnął głową i już miał ruszyÖ, kiedy znowu stanął.
     - Plecak - powiedział. - Pan zapomniał o plecaku, mister Shoehart.
     - Marsz! - rozkazał Red.
     Nie chciało mu siË wyjaśniaÖ, ani kłamaÖ, zresztą po co? I tak pŐjdzie.
Nie ma innego wyjścia. PŐjdzie. I Artur poszedł.  PowlŐkł  siË przygarbiony,
ledwie  przestawiając  nogi, prŐbując  zerwaÖ  z  twarzy mocno  przyschniËtą
skorupË, poszedł maleÓki  teraz, chudy i  żałosny jak mokry bezdomny kociak.
Red ruszył za  nim i  jak tylko wyszedł z cienia, słoÓce poraziło go, musiał
zasłniÖ oczy dłonią żałując, że nie zabrał ciemnych okularŐw.
     Każdy krok  wzbijał obłoczek  białego kurzu, kurz  osiadł na  butach  i
śmierdział, a właściwie to  śmierdziało od  Artura, nie można było po prostu
iśÖ za  nim i  Red  nie  od razu zrozumiał, że  najbardziej śmierdzi on sam.
Zapach był  obrzydliwy,  ale jakby  znajomy  -  tak  właśnie  śmierdziało  w
mieście, kiedy  pŐłnocny  wiatr wdmuchiwał na ulice dym z fabryki. I od ojca
tak  śmierdziało,  kiedy wracał  do  domu,  ogromny,  ponury,  z  czerwonymi
wściekłymi oczami. Wtedy Red chował siË w najdalszym kącie i stamtąd patrzył
ze  strachem,  jak ojciec zdziera z siebie roboczą kurtkË i rzuca matce, jak
ściąga z olbrzymich stŐp zdeptane buty, jak wpycha  je pod wieszak,  a sam w
skarpetkach lepko człapie do łazienki pod prysznic i długo siË tam  chlapie,
klepie  po  mokrym  cielsku,  trzaska  miednicami, coś mamrocze pod nosem, a
potem ryczy na cały dom: "Maria! ZasnËłaś tam?" Trzeba było odczekaÖ, aż siË
umyje i siądzie za  stŐł, na ktŐrym  stoi już Öwiartka, miska z  gËstą zupą,
keczup, trzeba było czekaÖ, pŐki nie obciągnie swojej Öwiartki, nie zje zupy
i dopiero wtedy można było wyjrzeÖ na świat boży, wdrapaÖ siË mu na kolana i
wypytywaÖ,  ktŐrego  majstra  i ktŐrego inżyniera ojciec  dzisiaj  utopił  w
stËżonym kwasie siarkowym...
     Wszystko dookoła  było  rozpalone do białości, mdlilo go ze zmËczenia i
od suchego, okrutnego upału nieludzko bolała poparzona i spËkana skŐra. Miał
uczucie, że jego  ciało  prŐbuje  dokrzyczeÖ siË do  niego przez gorącą mgłË
przenikającą  świadomośÖ,  błagając o  spokŐj, wodË  i  chłŐd.  Wspomnienia,
starte  prawie do szczËtu,  kłËbiły siË  w puchnącym  mŐzgu, krzyżowały siË,
wplatały w  biały  upalny  świat pląsający  przed pŐłprzymkniËtymi  oczami i
wszystkie były gorzkie i cuchnące, i wszystkie wywoływały świerzbiącą litośÖ
lub  nienawiśÖ.  PrŐbował  wtrąciÖ siË  w ten chaos,  starał  siË  wywołaÖ z
przeszlości jakiś radosny miraż,  uczucie czułości, albo rześkości, wyciskał
z  głËbin  pamiËci  świeżą,  roześmianą  twarz  Guty,  jeszcze  dziewczynki,
upragnionej i  nieosiągalnej, i ta twarz  nawet pojawiła  siË na moment, ale
natychmiast  deformowała  siË,  zapływała  czerwoną rdzą, i  przemieniała  w
posËpną, zarośniËtą szorstką,  burą  sierścią  mordkË  Mariszki.  Starał siË
przywołaÖ z pamiËci twarz Kiryła, wspaniałego człowieka, jego szybkie zwinne
ruchy,  jego  śmiech,  jego  głos obiecujący niebywałe  i  cudowne  czasy  i
wydarzenia,  i Kirył pojawiał siË, a potem  ostro błyskała w słoÓcu  srebrna
pajËczyna  i oto  już nie  ma Kiryła  i  Redowi patrzą  w  twarz nieruchome,
anielskie oczka Chrypy i  jego  wielka biała rËka waży  na dłoni porcelanowy
kontener... Jakieś  ciemne  siły  wirujące w  jego świadomości błyskawicznie
łamały ochronną barierË  woli i zatapiały te nieliczne kruszyny dobra, ktŐre
chroniła jego  pamiËÖ,  i już wydawało siË, że niczego  dobrego w  ogŐle nie
było, a tylko te upiorne maski, maski, maski...
     I  ani  przez chwilË  nie  przestawał  byÖ  stalkerem. Nie  myśląc, nie
kojarząc, nie zapamiËtując nawet, odnotowywał instynktownie, że tam na lewo,
w bezpiecznej odległości, nad kupą starych desek stoi "wesoły upiŐr"
     - spokojny,  wyładowany, no i  pies  z  nim taÓcował; a z prawej powiał
słaby  wietrzyk i  po kilku  krokach stała siË widoczna  gładka  jak  lustro
"łysica", wieloogoniasta niby rozgwiazda - daleko, nie ma  siË czego obawiaÖ
-  a w  samym środku "łysicy" leży  ptak,  płaski  jak cieÓ, rzadki wypadek,
ptaki  nad Strefą  na  ogŐł  nie  latają, nie  opodal poniewierają  siË  dwa
porzucone "pustaki"  - pewnie Ścierwnik zostawił wracając, strach okazał siË
silniejszy od chciwości...  Wszystko to widział i wszystko brał  pod uwagË i
wystarczyło, żeby nieszczËsny Artur chociaż na  krok zboczył  z drogi, kiedy
usta Reda same siË otwierały i ostrzegawczy  okrzyk sam wylatywał z  gardła.
Maszyna,  myślał. Zrobiliście ze  mnie  maszynË... A strzaskane kamienie  na
brzegu  kopalni  zbliżały  siË  coraz  bardziej  i już można  było  odrŐżniÖ
cudaczny rysunek rdzy na dachu koparki.
     Głupi jesteś, Barbridge,  myślał Red. Chytry a głupi.  Jak ty mi mogłeś
zaufaÖ? Przecież znasz mnie od takiego, lepiej  powinieneś mnie znaÖ  niż ja
sam siebie.  Zestarzałeś  siË,  oto  gdzie  pies  pogrzebany.  Zgłupiałeś na
starośÖ. Zresztą, całe  życie zadawałeś siË  z  głupcami... Wyobraził  sobie
mordË Ścierwnika,  kiedy  siË  dowiedział,  że  Artur,  jego  Archie,  synek
najukochaÓszy... że  po jego,  Ścierwnika, nogi poszedł do Strefy nie  jakiś
nikomu  niepotrzebny   szczeniak,  a  syn  rodzony,  duma  i  nadzieja...  I
wyobraziwszy  sobie tË mordË  Red  zaśmiał  siË,  a  kiedy Artur spojrzał  z
przerażeniem, nadal śmiejąc siË, machnął mu rËką:
     - Marsz! Marsz! I znowu popełzły przez świadomośÖ

     Jak na ekranie maski,  maski, maski... należało zmieniÖ  wszystko,  nie
jedno życie, nie dwa życia, nie jeden los i nie dwa losy - każdą śrubkË tego
smrodliwego świata należało zmieniÖ...
     Artur  zatrzymał  siË  przed  stromym  zejściem  do  wykopu,  zastygł i
wyciągając długą  szyjË patrzył  na dŐł i  w dal. Red  podszedł do  niego  i
stanął obok. Ale nie spojrzał tam, gdzie patrzył Artur.
     Prosto  spod  nŐg  w głąb odkrywki prowadziła  droga,  wiele  lat  temu
rozjeżdżona gąsienicami i kołami ciËżarŐwek. Ściana wykopu po prawej stronie
była biała i  popËkana od  słoÓca,  a z lewej  na  wpŐł  rozwalona. I  wśrŐd
kamieni  i zwałŐw tłucznia stała przekrzywiona  koparka,  a  jej  opuszczona
łyżka bezsilnie  leżała  na skraju drogi, i jak  należało oczekiwaÖ, niczego
wiËcej  na drodze widaÖ nie było, tylko  przy samej łyżce, z załomŐw zbocza,
zwisały  czarne skrËcone  sople  podobne do grubych  lanych świec, i jeszcze
kurz  był popstrzony mnŐstwem kleksŐw, jakby ktoś kiedyś chlusnął smołą. Oto
wszystko, co z nich zostało, i  nawet nie wiadomo, ilu ich tu było. ByÖ może
każdy kleks  - to  jeden  człowiek, jedno  życzenie  Ścierwnika.  Ten  -  to
ścierwnik zdrowy i cały wydostał siË z piwnicy siŐdmego bloku. Tamten trochË
wiËkszy  -  to Ścierwnik bez przeszkŐd  wyniŐsł ze Strefy "żywy  magnes".  A
tamten  sopel -  to  cudowna,  niepodobna  ani do ojca,  ani  do  matki Dina
Barbridge.  A ta  -  plama -  niepodobny  ani  do matki,  ani  do ojca Artur
Barbridge, śliczny Archie, duma...
     -  Doszliśmy  -  nieprzytomnie  wychrypiał  Artur.  - Mister  Shoehart,
przecież w koÓcu doszliśmy!
     Zaśmiał siË szczËśliwym śmiechem, przykucnął i obiema piËściami z całej
siły  zaczął bËbniÖ po ziemi.  Kołtun na jego głowie podskakiwał śmiesznie i
bezsensownie, leciały  we wszystkie strony kawałeczki  zaschniËtego błota. I
dopiero teraz  Red podniŐsł  oczy i spojrzał na  kulË.  Ostrożnie. Z  pewnym
lËkiem.

     Z  ukrytym strachem, że bËdzie jakaś nie  taka -  że rozczaruje, wywoła
zwątpienie,  strąci  z  obłokŐw, na ktŐre  udało  siË  wspiąÖ,  zachłystując
draÓstwem...
     Nie  była złota,  była  raczej miedziana,  czerwonawa, idealnie gładka,
matowo połyskująca w słoÓcu. Leżała pod  ścianą wykopu,  wygodnie usadowiona
miËdzy  grudami  zwietrzałego urobku  i  nawet  stąd było widaÖ,  jaka  jest
masywna i jak ciËżko przygniotła swoje legowisko.
     Nie było  w niej  nic z rozczarowania  czy  zwątpienia, ale też nic, co
budzi nadziejË, nie  wiadomo dlaczego od razu przychodziło do głowy, że musi
byÖ pusta w środku,  i bardzo gorąca  - rozpalona  słoÓcem. Z  pewnością nie
świeciła  własnym  światłem,  z  pewnością  nie  była w  stanie  wzlatywaÖ w
powietrze i taÓczyÖ, jak to czËsto  czyniła  w  legendach. Leżała tam, gdzie
upadła.  ByÖ  może wypadła  z jakiejś ogromnej kieszeni albo zaturlala  siË,
zgubiła  w  czasie  zabawy  nieznanych gigantŐw  - nikt jej tu nie  ustawił,
leżała porzucona, porzucona dokładnie tak samo, jak te  wszystkie "pustaki",
"bransoletki", bateryjki i reszta śmiecia pozostała po Lądowaniu.
     Ale zarazem coś w niej jednak było. I im dłużej Red na nią patrzył, tym
jaśniej  wiedział,  że patrzeÖ na nią  jest przyjemnie, że  ma siË ochotË do
niej  podejśÖ,  pogłaskaÖ ją, dotknąÖ i nagle, nie wiadomo skąd, przypłynËła
myśl, że zapewne miło jest usiąśÖ obok niej albo jeszcze lepiej oprzeÖ siË o
nią plecami, odrzuciÖ do tyłu głowË, przymknąÖ oczy, rozmyślaÖ, wspominaÖ, a
może po prostu zdrzemnąÖ siË i odpocząÖ.
     Artur poderwał siË na nogi, szarpnął zamki na swojej kurtce, zdarł ją z
siebie i z  rozmachem  rzucił pod  nogi, wzbijając chmurË ciemnego pyłu. Coś
wykrzykiwał, krzywiąc siË  i machając rËkami, potem założył rËce do tyłu i w
zawiłym  taÓcu,  w  podskokach  zbiegł  na  dŐł.  Już  nie patrzył  na Reda,
zapomniał  o  nim,  zapomniał  o  wszystkim  -  śpieszył wypowiedzieÖ  swoje
życzenia, malutkie,  tajemne  życzenia rumieniącego siË  studenta,  chłopca,
ktŐry  jeszcze  nigdy nie  widział  żadnych pieniËdzy  oprŐcz kieszonkowych,
młokosa,  ktŐry jeszcze nigdy w życiu nie widział nagiej dziewczyny, tyle co
na zdjËciach, ktŐrego bito bez litości, jeśli wypił chociaż jeden kieliszek,
ktŐrego wychowywano na  sławnego adwokata, a  w  perspektywie  ministra, a w
najdalszej,  sami rozumiecie - prezydenta... Red, mrużąc  od palącego słoÓca
zaczerwienione powieki, w milczeniu  śledził Artura.  Był zimny  i spokojny,
wiedział, co zaraz siË stanie, wiedział, że nie bËdzie na to patrzeÖ, ale na
razie nie musiał  jeszcze odwracaÖ oczu, wiËc patrzył i nic szczegŐlnego nie
odczuwał, może tylko gdzieś - bardzo, bardzo głËboko  - niespokojnie obudził
siË pewien robak i poruszył kłującym łebkiem.
     A   chłopak  ciągle  jeszcze   schodził  tanecznym  krokiem,  wybijając
nieopisany rytm i biały kurz wybuchał pod jego stopami. Krzyczał coś na cały
głos, bardzo dźwiËcznie i bardzo radośnie,  i bardzo uroczyście jak piosenkË
albo jak zaklËcie
     - i wtedy Red pomyślał, że chyba po raz pierwszy, od czasu jak istnieje
ta kopalnia, ktoś zbiegł na dŐł, jakby śpieszył na  świËto. I początkowo nie
słuchał, co tam wykrzykuje  ten gadający wytrych,  a  potem jakby ktoś w nim
nacisnął włącznik i wtedy usłyszał:
     -  SzczËście  dla  wszystkichl... Za  darmo!... Ile  kto  zapragnie!...
Chodźcie  tu  wszyscy!...  Starczy  dla  wszystkich!...  nikt  nie  odejdzie
pokrzywdzony!... Za darmo!... SzczËście!... Za darmo!...
     A potem nagle  zamilkł, jakby ogromna rËka z rozmachem  wepchnËła  mu w
usta knebel,  i Red zobaczył, jak przezroczysta pustka  przyczajona w cieniu
koparki  schwyciła  chłopca,  rzuciła  w powietrze  i  powoli,  z  wysiłkiem
skrËciła tak, jak  kobiety wyżymają bieliznË po praniu. Red zdążył dostrzec,
jak jeden  zakurzony pŐłbucik ześlizgnął siË  z  drgającej  nogi  i poleciał
wysoko do  gŐry.  Wtedy Red  odwrŐcił siË  i usiadł. GłowË  miał  absolutnie
pustą, bez  jednej myśli - stracił  świadomośÖ istnienia. WokŐł było cicho i
szczegŐlnie cicho było z tyłu za plecami, tam na drodze. Przypomniał sobie o
manierce - bez zwykłej radości, po prostu tak jak o lekarstwie, ktŐre należy
zażyÖ  o  właściwej  porze. Zdjął zakrËtkË i  zaczął  piÖ maleÓkimi  skąpymi
łykami i po raz pierwszy w życiu zapragnął, żeby w manierce zamiast alkoholu
znalazła siË zwyczajna zimna woda...
     Upłynął  czas  jakiś i  w  głowie  zaczËły siË  pojawiaÖ  mniej  wiËcej
sensowne  myśli. Oto wszystko,  myślał  apatycznie. Droga wolna.  Już  teraz
można  by iśÖ, ale oczywiście lepiej poczekaÖ  jeszcze trochË.  "Wyżymaczki"
mają  swoje dziwactwa.  Zresztą  i tak trzeba  pomyśleÖ, niezwykłe zajËcie -
myślenie, i to jest właśnie najwiËksze nieszczËście. Co  to znaczy "myśleÖ"?
MyśleÖ, to znaczy  wykrËciÖ siË,  skombinowaÖ, zaszachrowaÖ, owinąÖ  dookoła
palca, ale tu właśnie to wszystko jest nieprzydatne...
     No  dobra. Mariszka,  ojciec... ZapłaciÖ  im za  wszystko,  zdeptaÖ  na
śmierÖ kanalie, niech żrą gŐwno, jak ja żarłem... nie, to nie to, to nie to.
Rudy... To znaczy oczywiście to, ale co to wszystko znaczy? Czego mi trzeba?
To  przecież  przekleÓstwa  a nie  myśli. Zmartwiał  od jakiegoś  strasznego
przeczucia i  od  razu  zostawiając  na boku  rozstrzygniËcia i rozwiązania,
ktŐre jeszcze  miał  przed sobą, rozkazał sobie bez litości, a wiËc słuchaj,
rudy łajdaku, nie odejdziesz stąd,  pŐki  nie wymyślisz czegoś, co ma sens i
wagË, zdechniesz tu obok tej błyskotki, usmażysz siË, zgnijesz ścierwo,  ale
nie odejdziesz...
     Boże,  gdzież są moje słowa i  moje  myśli? Z rozmachem uderzył  siË na
wpŐł otwartą, piËścią w twarz. Przecież przez całe życie ani  jedna myśl nie
zaświtała  mi w głowie! Poczekaj, przecież kiedyś Kirył mŐwił coś takiego...
Kirył! Gorączkowo szukał we wspomnieniach, wypływały jakieś słowa, znajome i
na wpŐł  nieznajome,  ale to wszystko  było nie to,  dlatego  że  nie  stowa
zostały  po  śmierci  Kiryła  -  zostały  jakieś  niewyraźne obrazy,  bardzo
szlachetne, ale przecież zupelnie nieprawdopodobne...
     PodłośÖ, podłośÖ...  I  nawet  tu  mnie dopadli, bez  jËzyka zostawili,
dranie.  Oprych...  Jak  byłem  oprychem,  oprychem zdechnË...  Tak byÖ  nie
powinno!  Słyszysz?  Żeby  w  przyszłości coś takiego  było  raz  na  zawsze
zabronione!  Czlowiek  rodzi  siË  po  to,  żeby  myśleÖ  (oto  jest  Kirył,
nareszcie!). Tylko że ja w to  nie wierzË, a po co człowiek siË rodzi  - nie
mam  pojËcia.  Urodził siË - no i jest. Każdy siË  przepycha,  jak  potrafi.
Niech wszystkim nam dobrze siË wiedzie, a oni żeby pozdychali. A kto to  my?
A  kto oni?  nic  nie  rozumiem.  Mnie bËdzie  dobrze -  Barbridge'owi  źle,
Barbridge'owi dobrze - Okularnikowi źle,  Chrypie dobrze  - wszystkim  źle i
samemu Chrypie też źle, tylko on dureÓ wyobraża  sobie, że w porË uda mu siË
wywinąÖ... Boże, jaka to straszna kasza! Ja całe życie wojowałem z kapitanem
Quarterbloodem, a on całe życie wojuje  z Chrypą, i ode mnie, jełopa, chciał
tylko jednego - żebym przestał  byÖ stalkerem.  Ale jak ja  mogłem przestaÖ,
kiedy muszË utrzymaÖ  rodzinË? IśÖ do pracy? A ja nie chcË na  was pracowaÖ,
mdli  mnie  od waszej pracy,  możecie  to zrozumieÖ? Jeśli człowiek pracuje,
zawsze pracuje na kogoś, a wtedy nie jest człowiekiem  tylko niewolnikiem, a
ja wszËdzie i zawsze chciałem sam, chciałem  byÖ  sam,  żeby mleÖ wszystkich
gdzieś, razem z ich smutkiem i beznadziejnym żalem...
     Dopił koniak i z całej siły rąbnął  pustą, manierką o ziemiË.  Manierka
podskoczyła,  błysnËła  na słoÓcu  i gdzieś siË poturlała  - od razu  o niej
zapomniał.  Teraz  siedział,  zasłaniając  rËkami  oczy i  prŐbował już  nie
zrozumieÖ, nie  wymyśliÖ, ale  chociażby zobaczyÖ, jak to powinno  wyglądaÖ,
ale  znowu  widział  tylko maski, maski, maski...  banknoty,  butelki,  kupy
szmat, ktŐre kiedyś były ludźmi, kolumny liczb...  Wiedział,  że to wszystko
należy  zniszczyÖ,  ale domyślał siË,  że  nawet  jeżeli to  wszystko bËdzie
zniszczone, to nie  zostanie nic -  tylko  naga i pusta ziemia.  W bezsilnej
rozpaczy zapragnął znowu oprzeÖ siË  o coś plecami i odrzuciÖ do tyłu głowË.
Wstał, machinalnie otrzepał spodnie i zaczął schodziÖ do wykopu.
     SłoÓce paliło, przed oczami latały czerwone plamy, drgało  powietrze na
dnie wykopu i przez to drganie wydawało siË, że kula taÓczy  w  miejscu  jak
boja na falach.  Przeszedł obok  koparki podnosząc wysoko nogi  i zabobonnie
uważając, żeby nie nadepnąÖ na czarne kleksy, potem wiËznąc w piachu powlŐkł
siË  na  ukos przez cały wykop do  taÓczącej  i  mrugającej kuli. Był  zlany
potem, dusił siË z gorąca, a jednocześnie wstrząsały nim zimne dreszcze, jak
po przepiciu, w zËbach skrzypiał kredowy  pył.  I  już  wiËcej nie  prŐbował
myśleÖ.  Tylko  z  rozpaczą  powtarzał jak  modlitwË:  "Jestem  zwierzËciem,
widzisz  przecież, że jestem zwierzËciem. Nie  znam słŐw, nie  nauczono mnie
mŐwiÖ, nie umiem myśleÖ, te kanalie nie dały mi uczyÖ siË myśleÖ. Ale jeżeli
naprawdË jesteś taka... wszechmocna... wszechmogąca...  wszechrozumiejąca...
zdecyduj!  Wejrzyj w moją duszË - ja wiem, w niej  jest  wszystko,  czego ci
trzeba. Musi byÖ!  Przecież nigdy i nikomu nie sprzedałem duszy!  Jest moja,
człowiecza! Sama wydobądź ze mnie  to, czego chcË -  przecież to niemożliwe,
żebym  chciał  zła! Niech wszystko bËdzie przeklËte,  przecież nic nie umiem
wymyśliÖ oprŐcz tych jego słŐw:
     -  SZCZëŚCIE DLA  WSZYSTKICH  ZA  DARMO!  I  NIECH  NIKT  NIë  ODEJDZIE
SKRZYWDZONY!

Last-modified: Thu, 13 Mar 2003 11:04:09 GMT
ďĂĹÎÉÔĹ ÜÔĎÔ ÔĹËÓÔ: