Arkadij i Borys Strugaccy. Piknik na Skraju Drogi
Trzeba tworzyÖ dobro ze zła bo nie ma nic innego, z czego by można Je
tworzyÖ.
Robert Fenn Warren
Fragmenty wywiadu, ktŐry przeprowadził specjalny korespondent Radia
Harmont z
doktorem WALENTINEM PILLMANEM, w związku z przyznaniem temu ostatniemu
Nagrody Nobla w dziedzinie fizyki za 19... rok
- ... Zapewne pana pierwszym poważnym odkryciem było odkrycie tak
zwanego radiantu Pillmana?
- Nie sądzË. Radiant Pillmana to ani pierwsze, ani poważne, ani, ściśle
mŐwiąc, odkrycie. I w dodatku niezupełnie moje.
- Pan chyba żartuje, panie doktorze. Radiant Pillmana - te dwa słowa
zna każdy uczeÓ szkoły podstawowej.
- Nic dziwnego. Radiant Pillmana pierwszy odkrył właśnie uczeÓ,
niestety nie pamiËtam jego nazwiska, niech pan zajrzy do "Historii
Lądowania" Stetsona, tam pan znajdzie wszystkie szczegŐły. Radiant został
odkryty przez ucznia, wspŐłrzËdne opublikował po raz pierwszy student, a nie
wiadomo dlaczego ochrzczono radiant moim nazwiskiem.
- Tak, z odkryciami zdarzają siË zdumiewające historie. Czy nie mŐgłby
pan wyjaśniÖ naszym słuchaczom, panie doktorze...
- Niech pan posłucha, drogi rodaku. Radiant Pillmana to niezmiernie
prosta rzecz. ProszË sobie wyobraziÖ, że wprowadził pan w ruch obrotowy
ogromny globus, a potem zaczął pan do niego strzelaÖ z rewolweru. Dziurki na
globusie ulożą siË w pewną określoną krzywą. Cała istota tego, co pan nazywa
moim pierwszym poważnym odkryciem, zawiera siË w prostym fakcie - wszystkie
Strefy Lądowania - a jest ich sześÖ - rozmieszczone są
na powierzchni naszej planety tak. Jakby ktoś sześciokrotnie strzelił
do Ziemi z pistoletu umieszczonego na linii Ziemia - Deneb. Deneb - to alfa
gwiazdozbioru
ŁabËdzia, a punkt na nieboskłonie, z ktŐrego, by tak rzec, strzelano -
nazywamy właśnie radiantem Pillmana.
- DziËkujË w imieniu słuchaczy, panie doktorze. Drodzy słuchacze!
Nareszcie ktoś nam sensownie wyjaśnił, co to takiego radiant Pillmana! Ale a
propos, panie doktorze, wczoraj upłynËło dokładnie trzynaście lat od dnia
Lądowania. ByÖ może, zechce pan w związku z tym powiedzieÖ kilka słŐw swoim
rodakom?
- A co konkretnie ich interesuje? Niech pan pamiËta, że nie było mnie
wŐwczas w Harmont...
- Tym bardziej chcielibyśmy usłyszeÖ, co pan pomyślał, kiedy siË
okazało, że paÓskie rodzinne miasto stało siË obiektem inwazji obcej
supercywilizacji...
- MŐwiąc szczerze w pierwszej chwili pomyślałem, że to kaczka... Trudno
było sobie wyobraziÖ, że w naszym starym, małym miasteczku wydarzyło siË coś
podobnego. Odyby to była Gobi, Nowa Funlandia - ale Harmont!
- Jednakże w koÓcu musiał pan uwierzyÖ.
- Istotnie, w koÓcu musiałem.
- No i co było dalej?
- Nagle przyszło mi do głowy, że zarŐwno Harmont, jak i pozostałe piËÖ
Stref Lądowania... przepraszam, wtedy wiedziano tylko o czterech... że
wszystkie one tworzą określoną krzywą. Obliczyłem wspŐłrzËdne radiantu i
posłałem je do "Nature".
- I w najmniejszym stopniu nie zaniepokoił pana los rodzinnego miasta?
- Widzi pan, wtedy już wierzyłem w fakt Lądowania, ale jednak w żaden
sposŐb nie byłem w stanie uwierzyÖ panicznym korespondencjom o płonących
dzielnicach, o potworach, ktŐre szczegŐlnie chËtnie pożerały starcŐw i
dzieci, o krwawych walkach miËdzy nieśmiertelnymi przybyszami z Kosmosu, a
nader śmiertelnymi, ale nieodmiennie bohaterskimi pancernymi dywizjami Jego
KrŐlewskiej Mości...
- Miał pan słusznośÖ. PamiËtam, że koledzy dziennikarze nieźle wtedy
narozrabiali... PowrŐÖmy jednak do nauki. Odkrycie radiantu Pillmana było
paÓskim pierwszym, ale, jak sądzË, nie ostatnim wkładem w naszą wiedzË o
Lądowaniu.
- Pierwszym i ostatnim.
- Ale bez wątpienia śledzi pan uważnie stan miËdzynarodowych badaÓ w
Strefach Lądowania...
- Tak... niekiedy przeglądam "Biuletyn".
- Ma pan na myśli "Biuletyn MiËdzynarodowego Instytutu Cywilizacji
Pozaziemskiej"?
- Tak.
- A wiËc co zdaniem pana należy uznaÖ za najważniejsze odkrycie
ostatnich trzynastu lat?
- Sam fakt Lądowania.
- Przepraszam?
- Sam fakt Lądowania stanowi najważniejsze odkrycie nie tylko na
przestrzeni ostatnich trzynastu lat, ale w całej historii ludzkości. Nie
jest takie ważne, kim oni byli, skąd i po co przybyli, dlaczego tak krŐtko
gościli u nas i co siË z nimi stalo pŐźniej. Najważniejsze, że teraz
ludzkośÖ z całą pewnością wie, że nie jest samotna we Wszechświecie. Obawiam
siË, że Instytutowi Cywilizacji Pozaziemskich już nigdy wiËcej nie uda siË
dokonaÖ rŐwnie fundamentalnego odkrycia.
- To wszystko jest ogromnie interesujące, panie doktorze, ale prawdË
mŐwiąc miałem na myśli odkrycia w dziedzinie techniki. Odkrycia, ktŐre
mogłaby wykorzystaÖ nasza ziemska nauka i technika. Przecież wielu wybitnych
uczonych uważa, że materiały znajdujące siË w Strefach Lądowania mogą
zmieniÖ cały bieg naszej historii.
- No cŐż, ja nie należË do zwolennikŐw tego punktu widzenia. A jeżeli
chodzi o konkretne znaleziska, to przykro mi, ale nie jestem specjalistą.
- Jednak od dwŐch lat jest pan konsultantem Komisji OFIZ, zajmującej
siË całokształtem spraw związanych z Lądowaniem...
- To prawda. Ale ja nie mam nic wspŐlnego z badaniami cywilizacji
pozaziemskich. W Komisji, wspŐlnie z innymi kolegami, reprezentujemy
miËdzynarodowe środowisko naukowe, kontrolując wykonanie rezolucji ONZ w
sprawie eksterytorialności Stref Lądowania. Brutalnie mŐwiąc, pilnujemy,
żeby wszystkim, co znajduje siË w Strefach, dysponował wyłącznie
MiËdzynarodowy Instytut.
- Czyżby na te pozaziemskie cuda jeszcze ktoś miał apetyt?
- Tak.
- Zapewne ma pan na myśli stalkerŐw?
- Nawet nie wiem, co to takiego.
- Tak u nas, w Harmont, nazywają zuchwalcŐw, ktŐrzy na własne ryzyko
przekradają siË do Strefy i wynoszą stamtąd wszystko, co im wpadnie w rËce.
To nowy, nie znany dotychczas fach.
- Rozumiem. Nie, to nie leży w naszej kompetencji.
- Jasne! Tymi sprawami zajmuje siË policja. Ale ogromnie chcielibyśmy
wiedzieÖ, co właściwie leży w paÓskiej kompetencji, panie doktorze?
- Wiadomo, że istnieje stały przemyt przedmiotŐw ze Stref Lądowania.
Materiały dostają siË w rËce nieodpowiedzialnych jednostek oraz całych
organizacji. Nas, uczonych i członkŐw Komisji, interesują rezultaty tego
przemytu.
- Czy nie mŐgłby pan wypowiedzieÖ siË bardziej konkretnie?
- Wie pan, lepiej porozmawiajmy o sztuce. Czy naprawdË paÓskich
słuchaczy nie interesuje moja opinia o niezrŐwnanej Qwendy Muller?
- Ależ oczywiście! Ale najpierw może skoÓczymy z nauką. Czy pan jako
uczony, nie ma czasem ochoty zająÖ siË tymi pozaziemskimi cudami?
- Jak by to panu powiedzieÖ... Prawdopodobnie.
- A wiËc niewykluczone, że pewnego piËknego dnia mieszkaÓcy Harmont
zobaczą swego sławnego rodaka na ulicach miasta?
- Niewykluczone.
lat 23, kawaler. Laborant MiËdzynarodowego Instytutu Cywilizacji
Pozaziemskich, Filia w Harmont
Poprzedniego dnia wieczorem stoimy sobie z nim w przechowalni.
Wystarczy zrzuciÖ Kombinezony i można iśÖ w miasto, zajrzeÖ do "Barge" i
wypiÖ coś stosownego dla wzmocnienia duszy i ciała. Ja stojË ot, tak sobie,
podpieram ścianË, swoje zrobiłem i już trzymam w pogotowiu papierosa, paliÖ
mi siË chce wściekle - od dwŐch godzin nie miałem papierosa w ustach. A on
jakoś nie może rozstaÖ siË ze swoimi skarbami. Załadował jeden sejf,
zamknął, opieczËtował, teraz załadowuje drugi: zdejmuje z transportera
"pustaki", ogląda każdy ze wszystkich stron (a ciËżkie są ścierwa jak
wielkie nieszczËście, każdy waży sześÖ i pŐł kilo) i starannie ustawia na
pŐłkach.
Okropnie długo już wojuje z tymi "pustakami" i moim skromnym zdaniem
bez żadnego pożytku dla ludzkości. Na jego miejscu ja bym już dawno olał
sprawË i za te same pieniądze zająłbym siË czymś innym. Chociaż z drugiej
strony, jeśli siË zastanowiÖ, taki "pustak" rzeczywiście jest niezmiernie
zagadkowy, i można powiedzieÖ - szemrany. Ile to ja siË ich nadźwigałem, a
wszystko jedno, za każdym razem jak je zobaczË, od nowa nie mogË siË
nadziwiÖ. Dwie miedziane okrągłe płytki wielkości spodeczka, grube na piËÖ
milimetrŐw, odległośÖ miËdzy płytkami czterysta milimetrŐw, i oprŐcz tej
odległości niczego miËdzy płytkami nie ma. Można tam wsadziÖ rËkË, można i
głowË, jeżeli kompletnie zgłupiałeś ze zdziwienia - pustka, pustka,
powietrze. Pomimo to coś miedzy nimi oczywiście byÖ musi, siła jakaś, tak ja
to rozumiem, ponieważ ani ścisnąÖ tych płytek, ani rozerwaÖ nikomu siË
jeszcze nie udało.
No chłopaki, trudno opisaÖ coś podobnego komuś, kto tego nie widział.
Jakoś to zbyt proste, szczegŐlnie jeśli siË dobrze przyjrzeÖ i uwierzyÖ
wreszcie własnym oczom. To zupełnie tak samo, jakby komuś opisywaÖ szklankË,
albo nie daj Boże kieliszek - tylko palcami wodzisz i klniesz w poczuciu
absolutnej bezsilności. Dobra, zakładamy, żeście wszystko zrozumieli, a
jeżeli ktoś nie zrozumiał, niech weźmie "Biuletyn" naszego instytutu - w
każdym numerze znajdzie artykuły o "pustakach" z fotografiami...
Jednym słowem Kirył już prawie od roku wojuje z tymi "pustakami".
Jestem u niego od samego początku i skarz mnie BŐg, jeżeli rozumiem, czego
on siË po nich spodziewa, zresztą, jeśli mam byÖ szczery, nadmiernie nie
wysilam swego umysłu. Niech najpierw on sam zrozumie, niech sam rozwiąże tË
łamigłŐwkË, a wtedy, byÖ może, posłucham, co bËdzie miał do powiedzenia. Na
razie natomiast jasne jest dla mnie jedno - Kirył musi za wszelką cenË
chociaż jednego "pustaka" wypatroszyÖ, nadgryźÖ kwasami, zgnieśÖ pod prasą,
stopiÖ w piecu. I wtedy wszystko stanie siË dla niego jasne, zdobËdzie sławË
i chwałË, a cała światowa nauka zapłacze z zachwytu rzewnymi łzami. Ale
chwilowo, o ile siË orientujË, do tego bardzo jeszcze daleko. Niczego do tej
pory nie osiągnął, uszarpał siË tylko nieprzytomnie, pozieleniał nawet,
zrobił siË milczący, wygląda jak chory pies i chyba oczy mu łzawią. Gdyby to
był ktoś inny, zaprowadziłbym go na wŐdkË, a potem na dziwki, żeby go
rozruszały, a rano znowu na wŐdkË i znowu na dziwki, tylko inne, i po
tygodniu czułby siË jak świeżo narodzony - uszy do gŐry, gËba od ucha do
ucha. Tylko, że nie dla Kiryła takie lekarstwo - nawet proponowaÖ nie warto.
A wiËc stoimy, znaczy siË, w przechowalni, patrzË na Kiryła, widzË, co
siË z nim dzieje, jakie ma zapadniËte oczy, i tak mi siË go żal robi, że nie
macie pojËcia. I właśnie wtedy zdecydowałem. To znaczy nie tyle nawet
zdecydowałem, tylko jakby mnie ktoś pociągnął za jËzyk.
- Słuchaj - mŐwiË - Kirył...
A Kirył właśnie stoi i trzyma w rËku ostatniego "pustaka" i wpatruje
siË w niego jakby chciał wleźÖ do środka.
- Słuchaj - mŐwiË - Kiryłl A gdybyś miał pełnego "pustaka", to co?
- Pełny "pustak"? - powtarza i marszczy brwi, jakbym z nim nagle zaczął
rozmawiaÖ po chiÓsku.
- No tak - mŐwiË. - Ta twoja hydromagnetyczna pułapka, jak jej tam...
obiekt 77-b. Tylko z jakimś niebieskawym paskudztwem w środku.
WidzË, że zaczyna do niego docieraÖ. PodniŐsł na mnie oczy, przymrużył
powieki i widzË, że gdzieś tam, za psimi łzami pojawia siË jakiś przebłysk
rozumu, jak on sam uwielbia siË wyrażaÖ.
- Poczekaj - mŐwi. - Jak to pełny? Taki sam jak ten, tylko pełny?
- Aha.
- Gdzie?
Nareszcie. Dotarło. Nadstawił uszu. gËba od ucha do ucha.
- Chodź - mŐwiË - zapalimy.
Kirył żywo wepchnął "pustaka" do sejfu, zatrzasnął drzwiczki,
przekrËcił klucz trzy i pŐł raza i poszliśmy z powrotem do laboratorium. Za
zwyczajnego "pustaka" Ernest daje czterysta na rËkË, a za pełnego - ja bym z
niego, sukinsyna, siedem skŐr zdarł, ale możecie mi wierzyÖ albo nie, wtedy
nawet o tym nie pomyślałem, bo mŐj Kirył, jakby mu kto w kieszeÓ napluł
biegnie po dwa schodki na gŐrË, nawet zapaliÖ człowiekowi nie da. Jednym
słowem, wszystko mu opowiedziałem - Jak wygląda, gdzie leży i jak siË do
niego najłatwiej dostaÖ. Kirył od razu wyciągnął plan, znalazł ten garaż,
zaznaczył go palcem, spojrzał na mnie i, rzecz jasna, od razu wszystko
zrozumiał, zresztą niewiele tu było do rozumienia!
- Ach, ty! - mŐwi i uśmiecha siË. - Ho cŐż, trzeba iśÖ, najlepiej od
razu jutro rano. O dziewiątej zamŐwiË przepustki i "kalosz", a o dziesiątej
zmŐwimy paciorek i pŐjdziemy. Co ty na to?
- Można - odpowiadam. - A kto na trzeciego?
- A po co trzeci?
- E, nie - mŐwiË - to nie piknik z dziewczynami. A jeśli coś ci siË
stanie? To jest Strefa - mŐwiË
- porządek musi byÖ.
Kirył lekko siË uśmiechnął, wzruszył ramionami.
- Jak sobie chcesz! Ty siË lepiej na tym znasz. Pewnie że lepiej!
Kirył, rzecz jasna, przejawiał troskË o człowieka, to znaczy pomyślał o mnie
- obejdziemy siË bez trzeciego, pojedziemy we dwŐjkË, cisza, spokŐj, i ja
bËdË czysty jak kryształ. Tylko że dobrze wiem - ludzie z instytutu we
dwŐjkË do Strefy nie chodzą. U nich jest taki obyczaj: dwaj robią, co do
nich należy, trzeci zaś siË przygląda, a kiedy go potem zapytają - opowie.
- Gdyby to ode mnie zależało, wziąłbym Austina - mŐwi Kirył. - Ale ty
siË pewnie nie zgodzisz. A może jednak?
- Nie - mŐwiË. - Tylko nie Austina. Austina weźmiesz innym razem.
Austin to niezły chłopak, strach i odwaga są w nim wymieszane w
odpowiednich proporcjach, ale moim zdaniem jest już trefny. Kiryłowi tego
nie wytłumaczysz, ale ja takie rzeczy widzË - wyobraził sobie, że StrefË zna
i że już wszystko jest w niej dla niego jasne
- a to znaczy, że niedługo bËdziemy mieli znajomy pogrzeb. No i na
zdrowie. Tylko że ja nie reflektujË. - No dobrze - mŐwi Kirył - A Tender?
Tender to jego drugi laborant. Niczego sobie chłop.
Spokojny.
- TrochË za stary - mŐwiË. - A poza tym ma dzieci...
- To nic. On już chodził do Strefy.
- Dobrze - mŐwiË. - niech bËdzie Tender... Jednym słowem zostawiłem
Kiryła siedzącego nad planem, a sam poszedłem prościutko do "Barge", bo żreÖ
mi siË chciało nieprzytomnie, a i w gardle mi zaschło.
Dobra. PrzychodzË nastËpnego dnia jak zwykle o dziewiątej, pokazujË
przepustkË, a na portierni dyżuruje ten sam tyczkowaty sierżant, ktŐrego w
zeszłym roku nieźle obsłużyłem, kiedy po pijaku zaczął siË dowalaÖ do Guty.
- CześÖ - mŐwi do mnie. - Ciebie - mŐwi - Rudy, szukają po całym
instytucie... W tym momencie przerywam mu grzecznie.
- Dla ciebie nie jestem żaden Rudy - mŐwiË. - I nie staraj siË mi
podlizaÖ, szwedzka kłonico.
- Na miłośÖ boską. Rudy! - mŐwi sierżant zdumiony. - Przecież wszyscy
tak ciË nazywają.
Przed Strefą zawsze jestem roztrzËsiony i jeszcze trzeźwy na dodatek -
złapałem go za pas i ze wszystkimi szczegŐłami opowiedziałem mu, kim jest i
dlaczego matka go zrodziła. On splunął, zwrŐcił mi przepustkË i już bez tych
wszystkich czułości mŐwi:
- Obywatel Red Shoehart ma niezwłocznie stawiÖ siË u kapitana Herzoga.
Pełnomocnika do Spraw BezpieczeÓstwa.
- O właśnie - mŐwiË - to co innego. Ucz siË, sierżancie, a zostaniesz
lejtnantem.
A sam myślË: co to znowu? Czego też może chcieÖ ode mnie kapitan Herzog
w godzinach pracy? Dobra, idË siË stawiÖ. Kapitan ma gabinet na trzecim
piËtrze, luksusowy gabinet, i kraty w oknach jak na policji. Sam Willy
siedzi za swoim biurkiem, pyka fajkË i uprawia biurokracjË za pomocą maszyny
do pisania, a w kącie grzebie w stalowym sejfie jakiś sierżancina, nowy
chyba, nie znam go. W naszym instytucie tych sierżantŐw jest wiËcej niż w
przeciËtnej dywizji i wszyscy tacy dorodni, krew z mlekiem - do Strefy nie
muszą chodziÖ, a na wszelkie zmartwienia naszego świata plują z trzeciego
piËtra.
- DzieÓ dobry - mŐwiË. - Pan mnie wzywał? Willy patrzy na mnie jak na
ropuchË, odsuwa
maszynË, kładzie przed sobą grubą tekturową teczkË i zaczyna przeglądaÖ
papiery.
- Red Shoehart? - pyta.
- We własnej osobie - odpowiadam, a śmiaÖ mi siË chce, że ledwie mogË
wytrzymaÖ. Taki nerwowy chichot mną trzËsie.
- Od jak dawna pracujecie w instytucie?
- Dwa lata, trzeci rok właściwie.
- Stan cywilny?
- Samotny - odpowiadam. - Sierota. Na to kapitan odwraca siË do swojego
sierżanta i rozkazuje mu surowym głosem:
- Sierżancie Lummer, proszË iśÖ do archiwum i przynieśÖ akta sprawy
numer sto piËÖdziesiąt.
Sierżant zasalutował i zniknął, a Willy zamknął teczkË i tak posËpnie
pyta:
- Znowu to samo?
- Co znowu?
- Sam dobrze wiesz. MowË materiały przyszły w twojej sprawie. Tak,
myślË.
- A skąd te materiały?
Willy zasËpił siË i ze złością zaczął tłuc swoją fajką o popielniczkË.
- To nie twoja rzecz - mŐwi. - Ostrzegam ciË, bo znamy siË nie od
dzisiaj - rzuÖ to wszystko i to raz na zawsze. Jak ciË drugi raz złapią,
sześcioma miesiącami siË nie wymigasz. A z Instytutu wylecisz natychmiast i
to na wieki wiekŐw, rozumiesz?
- Rozumiem - mŐwiË - to akurat rozumiem dobrze, nie rozumiem tylko, co
za ścierwo na mnie doniosło...
Ale kapitan znowu patrzy na mnie ołowianym spojrzeniem, pogwizduje
pustą fajką i grzebie w swoich papierach. To znaczy, że wrŐcił sierżant
Lummer z aktami sprawy numer sto piËÖdziesiąt.
- DziËkujË, Shoehart - mŐwi kapitan Willy Herzog o przezwisku Tucznik.
- To wszystko, co chciałem usłyszeÖ.
No a ja poszedłem do szatni, przebrałem siË w kombinezon, zapaliłem,
przez cały czas myślË - skąd ten swąd? Jeżeli z instytutu, to przecież lipa,
nikt tu o mnie nic nie wie i wiedzieÖ nie może. A jeżeli przyszedł papier z
policji... to o czym oni mogą tam wiedzieÖ, prŐcz moich starych spraw? A
może Ścierwnik wpadł? To bydlË, żeby samemu siË wykrËciÖ, rodzoną matkË
sprzeda. Ale przecież i Ścierwnik nic o mnie teraz nie wie. Myślałem,
myślałem, nic mądrego nie wymyśliłem i postanowiłem nie zawracaÖ sobie
głowy! Ostatni raz byłem w Strefie nocą trzy miesiące temu, prawie cały
towar już opyliłem i prawie wszystkie pieniądze wydałem, teraz mogą mnie
łapaÖ do sądnego dnia. Ale kiedy już szedłem po schodach na gŐrË, nagle
spłynËło na mnie olśnienie, i to takie, że wrŐciłem do szatni, usiadłem i
znowu zapaliłem. Wychodziło na to, że do Strefy dzisiaj iśÖ nie mogË, i to
pod żadnym pozorem. Ani jutro nie mogË, ani pojutrze. Wychodziło na to, że
gliny znowu mnie mają na oku, że nie zapomnieli o mnie, a jeżeli nawet
zapomnieli, to ktoś im właśnie przypomniał. Obecnie to już zresztą nieważne,
kto mianowicie. Każdy stalker, jeżeli tylko nie upadł na głowË, wie, że go
śledzą. Teraz muszË siedzieÖ cicho w najciemniejszym kącie, jaki uda mi siË
znaleźÖ. Jaka znowu Strefa? Ja tam nawet z przepustką od ilu już miesiËcy
nie byłem! Czego siË czepiacie uczciwego laboranta?
Obmyśliłem to wszystko i nawet jakby pewną ulgË uczułem, że nie muszË
dzisiaj iśÖ do Strefy. Tylko
jakby o tym możliwie delikatnie zawiadomiÖ Kiryła? Powiedziałem mu
wprost:
- Do Strefy nie idË. Jakie bËdą dalsze polecenia?
Na te słowa Kirył oczywiście wybałuszył na mnie oczy. Potem widocznie
dotarło do niego, bo wziął mnie za łokieÖ, zaprowadził do swojego
gabineciku, posadził przy swoim biurku, a sam usiadł obok na parapecie.
Zapaliliśmy. Milczymy, nastËpnie Kirył pyta mnie ostrożnie:
- Czy coś siË stało. Red? No i co ja mam powiedzieÖ.
- Nie - mŐwiË - nic siË nie stało. A wiesz, przerżnąłem wczoraj w
pokera dwadzieścia zielonych - ten Nunnun gra jak stary...
- Poczekaj - mŐwi Kirył. - Ty co, rozmyśliłeś siË?
Aż stËknąłem z wysiłku.
- Nie mogË - mŐwiË do niego, a sam aż zËby zaciskam. - Nie mogË,
rozumiesz? Przed chwilą wezwał mnie do siebie Herzog.
Kirył oklapł. Znowu wyglądał jak pŐłtora nieszczËścia, i znowu miał
oczy chorego pudla. Westchnął tak jakoś spazmatycznie, zapalił nowego
papierosa od starego niedopałka i mŐwi cicho:
- Możesz mi wierzyÖ. Red, że ja nikomu słowa nie powiedziałem.
- Daj spokŐj - mŐwiË. - To nie o ciebie chodzi.
- Ja nawet Tenderowi jeszcze nie powiedziałem. Wypisałem mu przepustkË
i nawet nie zapytałem go, czy pŐjdzie z nami, czy nie...
Ja milczË, siedzË i palË. I śmiaÖ mi siË chce i płakaÖ, nic biedak nie
rozumie.
- A czego chciał od ciebie Herzog?
- Nic specjalnego - mŐwiË. - Ktoś na mnie doniŐsł i to wszystko.
Popatrzył na mnie jakoś dziwnie, zeskoczył z parapetu i zaczął chodziÖ
po swoim gabineciku tam i z powrotem. Kirył biega po gabinecie, a ja siedzË,
dmucham dymem i milczË, głupio mi, że tak idiotycznie to wszystko wyszło
- ślicznie go wyleczyłem z melancholii, szkoda gadaÖ. A czyja to wina?
Wyłącznie moja. Pokazałem dziecku czekoladkË, a czekoladka jest schowana w
zaczarowanej skrzyni, a skrzyni pilnuje zły czarodziej... W tym momencie
Kirył przestaje biegaÖ, staje obok mnie, patrzy gdzieś w bok, widaÖ, że mu
głupio, i pyta:
- Słuchaj, Red, a ile może kosztowaÖ taki pełny "pustak"?
Z początku nie zrozumiałem, z początku pomyślałem, że on liczy na
kupienie gdzieś takiego "pustaka", tylko że gdzie tam coś podobnego kupisz,
byÖ może jeden jedyny na całym świecie stoi w tamtym garażu, zresztą tak czy
tak, pieniËdzy by mu nie starczyło, skąd u niego pieniądze - zagraniczny
specjalista i to jeszcze z Rosji. A potem raptem jakby we mnie piorun
strzelił - to znaczy że on, draÓ, myśli, że ja dla forsy?! Ach ty, myślË,
sukinsynu, za kogo ty mnie bierzesz?! Już nawet usta otworzyłem, żeby mu to
wszystko powiedzieÖ. I zająknąłem siË. Bo co innego, mŐwiąc otwarcie, miał o
mnie myśleÖ? Stalker to stalker, nie ma co robiÖ błËkitnych oczu, pokażcie
mu tylko forsË, za forsË stalker własnym życiem zahandluje. Tak to właśnie
teraz wygląda, że wczoraj zarzuciłem przynËtË, a dzisiaj zabieram mu ją
sprzed nosa, cenË podbijam. Aż mi jËzyk stanął kołkiem od tych myśli, a
Kirył patrzy na mnie badawczo, oczu ze mnie nie spuszcza i widzË w tych
oczach nawet nie pogardË, a jakby nawet jakieś zrozumienie. I wtedy
spokojnie mu wszystko wytłumaczyłem.
- Do garażu - mŐwiË - jeszcze nikt z przepustką nie chodził. Droga do
niego nie jest jeszcze oznakowana, wiesz o tym. Teraz pomyśl, wracamy
stamtąd i twŐj Tender zaczyna wszystkim opowiadaÖ, jak to zasunËliśmy prosto
do garażu, zabraliśmy co trzeba i z powrotem do domu. Jakbyśmy skoczyli do
sklepu naprzeciwko. I dla każdego bËdzie jasne -
mŐwiË - że z gŐry wiedzieliśmy, dokąd i po co idziemy. A to znaczy, że
ktoś nam dał cynk. A już kto z nas trzech - komentarze chyba zbyteczne.
Rozumiesz, czym to dla mnie pachnie?
SkoÓczyłem swoje przemŐwienie, spojrzeliśmy sobie głËboko w oczy i
milczymy. Potem nagle Kirył klasnął w rËce, zatarł dłonie i niby raźno
oznajmia:
- No cŐż, jak nie to nie. Rozumiem ciË. Red, i nie potËpiam. PŐjdË sam.
A nuż wszystko dobrze siË skoÓczy... nie pierwszy raz.
Rozłożył plan na parapecie oparł siË o niego łokciami, przygarbił, i
cała jego dziarskośÖ z miejsca wyparowała. SłyszË, jak mruczy do siebie:
- Sto dwadzieścia metrŐw... nawet sto dwadzieścia dwa... i jeszcze w
samym garażu... Nie, nie wezmË Tendera. Jak myślisz. Red może nie warto braÖ
Tendera? Jak by nie było, ma dwoje dzieci...
- Samego ciË nie puszczą - mŐwiË.
- Wypuszczą - mruczy - znam wszystkich sierżantŐw... i lejtnantŐw też
znam... nie podobają mi siË te ciËżarŐwki! Trzynaście lat pod gołym niebem i
ciągle jak nowe... Dwadzieścia krokŐw dalej cysterna - zardzewiała, dziurawa
jak sito, a one jakby prosto z fabryki... Och, ta Strefa!
UniŐsł głowË znad planu i zapatrzył siË w okno. I ja też spojrzałem w
okno. Szyby w naszych oknach są grube, solidne, a za szybą Strefa - matula,
oto ona, dwa kroki stąd, z dwunastego piËtra widaÖ ją jak na dłoni...
Tak popatrzeÖ na nią - niby ziemia jak ziemia. SłoÓce ją ogrzewa tak,
jak ogrzewa całą resztË ziemi i niby nic siË nie zmieniło, niby wszystko
wygląda tak samo, jak trzynaście lat temu. Gdyby nieboszczyk tatuś
popatrzył, toby nic specjalnego nie zauważył, może tylko by zapytał,
dlaczego fabryka nie dymi. strajkują czy co? Stożkowate hałdy żŐłtej ziemi,
nagrzewnice blikują na słoÓcu, szyny, szyny, szyny, na szynach lokomotywa,
za nią wagoniki, platformy...
Przemysłowy krajobraz, jednym słowem. Tylko ludzi nie ma. Ani żywych,
ani martwych. A oto i garaż widaÖ
- długa szara gąsienica, brama na oścież, na parkingu stoją ciËżarŐwki.
Trzynaście lat stoją i nic siË z nimi nie dzieje. To Kirył bystrze zauważył
- głŐwka pracuje. Nie daj Boże miËdzy dwa samochody siË pchaÖ, samochody
trzeba z daleka obchodziÖ... tam jest jedna taka szczelinka w asfalcie,
jeśli oczywiście od tamtego czasu cierniem nie zarosła... Sto dwadzieścia
metrŐw - odkąd on liczy? A, chyba od ostatniego znaku. Słusznie, stamtąd
wiËcej nie bËdzie. Brawo okularnicy, nie na darmo chleb jedzą... Patrzcie,
oznakowali drogË do samego wysypiska, i to jak chytrze! O, tu jest
rozpadlina, w ktŐrej Zgnilec znalazł wieczny spoczynek, wszystkiego dwa
metry od ich drogi... A przecież ostrzegał wtedy Kosmaty Zgnilca
- trzymaj siË, idioto, z daleka od dołŐw, bo nie bËdzie czego do trumny
włożyÖ... I miał świËtą racjË, nawet żadna trumna nie była potrzebna...
Kiedy idziesz do Strefy, to sobie zakonotuj: z towarem wrŐciłeś - cud boski,
z życiem uszedłeś - daj na mszË, kula patrolu - fart, a cała reszta - jak
los zdarzy.
Spojrzałem na Kiryła i widzË, że mnie spod oka obserwuje. I twarz ma
taką, że w tym momencie wszystkie moje mocne postanowienia diabli wziËli. A
niech ich wszystkich, myślË, szlag trafi, co właściwie mogą mi zrobiÖ? Kirył
już w ogŐle mŐgł nic nie mŐwiÖ, ale powiedział.
- Shoehart - mŐwi. - Z oficjalnych, podkreślam, z oficjalnych źrŐdeł
otrzymałem informacjË, że zbadanie garażu może przynieśÖ nauce ogromną
korzyśÖ. W związku z tym powstał projekt wyprawy do garażu. PremiË
gwarantujË. - I uśmiecha siË, jakby wygrał sto tysiËcy.
- A z jakich to oficjalnych źrŐdeł pochodzi ta informacja? - pytam i
też uśmiecham siË jak idiota.
- Z poufnych źrŐdeł - odpowiada. - Ale panu mogË powiedzieÖ... -
przestał siË uśmiechaÖ i zasËpił siË. - Powiedzmy od doktora Douglasa.
- Aha - mŐwiË - od doktora Douglasa... A od ktŐrego to Douglasa?
- Od Sama Douglasa - odpowiada sucho. - Od tego, ktŐry zginął w
ubiegłym roku.
Aż mnie dreszcz przeszedł. A żeby ciË! Kto przed wyjściem mŐwi o takich
rzeczach? Możesz tym okularnikom kołki na głowie ciosaÖ - nic do nich nie
dociera... Złamałem niedopałek w popielniczce i mŐwiË:
- Dobra. Gdzie twŐj Tender? Długo jeszcze bËdziemy na niego czekaÖ?
Jednym słowem na ten temat wiËcej nie rozmawialiśmy. Kirył zadzwonił na
bazË transportową, zamŐwił "latający kalosz", a ja wziąłem plan, żeby
zobaczyÖ, co oni tam narysowali. Zupelnie nieźle narysowali, w normie. Na
podstawie fotografii z lotu ptaka, w dużym powiËkszeniu. WidaÖ nawet bieżnik
na oponie, ktŐra leży pod bramą garażu. Ech, ile by każdy stalker dał za
taki plan... a zresztą, na jaką cholerË zda siË plan po nocy, kiedy
pokazujesz gwiazdom zadek i własnych rąk nie możesz zobaczyÖ.
A tymczasem objawił siË i Tender. Czerwony, zadyszany. CŐrka mu
zachorowała, musiał lecieÖ po lekarza, no a my uraczyliśmy go radosną
wiadomością - idziemy do Strefy. Z początku nawet o sapaniu zapomniał,
biedactwo. "Jak to do Strefy? - mŐwi - Dlaczego właśnie ja?" Jednakże kiedy
usłyszał o podwŐjnej premii i o tym, że Red Shoehart rŐwnież idzie,
oprzytomniał i znowu zaczął sapaÖ.
Jednym słowem zeszliśmy we trŐjkË do "buduaru". Kirrył poleciał po
przepustki, pokazaliśmy je jeszcze jednemu sierżantowi, a ten sierżant wydał
nam skafandry. Trzeba przyznaÖ, że to wyjątkowo pożyteczny wynalazek. Gdyby
go tak jeszcze przefarbowaÖ z czerwonego na jakiś inny bardziej odpowiedni
kolor.
Każdy stalker wyłoży za taki skafander piËÖset zielonych bez zmrużenia
oka. Już dawno przysiągłem sobie, że stanË na uszach i gwizdnË chociażby
jeden. Ma pierwszy rzut oka niby nic specjalnego, skafander jak dla nurka i
hełm jak dla nurka, z przodu przezroczysty. Może nawet nie jak u nurka, a
raczej jak u lotnika w samolotach naddżwiËkowych albo jak u kosmonauty.
Lekki, wygodny, nigdzie nie ciśnie i nie pocisz siË w nim z gorąca. W takim
skafandrze można iśÖ choÖby w ogieÓ i też żaden gaz do środka nie
przeniknie, nawet kula. jak mŐwią, go nie przebije. Oczywiście i ogieÓ, i
jakiś tam iperyt, i kula karabinowa - to wszystko jest nasze, ziemskie,
ludzkie. W Strefie niczego takiego nie ma, w Strefie nie tego trzeba siË
baÖ. Zresztą, co tu gadaÖ, i w tych skafandrach ludzie też giną jak muchy.
Inna sprawa, że bez skafandrŐw może byłoby jeszcze gorzej. Od "ognistego
puchu" na przykład skafandry zabezpieczają na sto procent, i od pluniËÖ
"diabelskiej kapusty"... no,
dobra.
Wleźliśmy w skafandry, przesypałem mutry z woreczka do bocznej kieszeni
i przemaszerowaliśmy przez cały teren instytutu do wyjścia w StrefË. Taki
jest u nich obyczaj! niech widzą - oto żołnierze nauki idą składaÖ swoje
życie na ołtarzu wiedzy, ludzkości i Ducha ŚwiËtego, amen. I rzeczywiście we
wszystkich oknach aż do czternastego piËtra stoją, wspŐłczują, tylko jeszcze
brakuje powiewających chusteczek i orkiestry.
- RŐwnaj krok - mŐwiË do Tendera. - Kałdun wciągnij, nieszczËsny
łamago! WdziËczna ludzkośÖ nie zapomni o tobie!
Spojrzał na mnie i widzË, że mu nie w głowie żarty. I słusznie - jakie
tam żarty! Ale kiedy idziesz do Strefy, to już jedno z dwojga: albo płakaÖ,
albo siË śmiaÖ, a ja jeszcze nigdy w życiu nie płakałem. Spojrzałem na
Kiryła. nie powiem, trzyma siË nieźle, tylko wargami porusza, jakby siË
modlił.
- Modlisz siË? - pytam. - MŐdl siË - mŐwiË - mŐdl! Im dalej w StrefË,
tym bliżej do nieba...
- Co? - pyta, bo nie dosłyszał.
- MŐdl sie! - krzyczË. - StalkerŐw wpuszczają do nieba bez kolejki!
Wtedy Kirył siË uśmiechnął i poklepał mnie po plecach, niby - nie bŐj
siË nic, ze mną nie zginiesz, a w ogŐle raz kozie śmierÖ. Zabawny facet, jak
Boga kocham.
Oddaliśmy przepustki ostatniemu sierżantowi. Tym razem w drodze wyjątku
okazał siË lejtnantem, znam go zresztą, jego ojciec handluje w Rexopolu
nagrobkami. "Latający kalosz" już na nas czeka, chłopcy z bazy podstawili go
pod samą wartowniË. Wszystko już jest na miejscu - i "pogotowie ratunkowe",
i straż pożarna, i nasza waleczna gwardia, nieustraszeni ratownicy, kupa
spasionych darmozjadŐw ze swym helikopterem. PatrzeÖ na nich nie mogË!
Wleźliśmy do "kalosza", Kirył usiadł przy sterach i mŐwi do mnie:
- No, Red, obejmuj dowodzenie.
Bez zbËdnego pośpiechu rozpiąłem zamek błyskawiczny na piersi, wyjąłem
zza pazuchy manierkË, golnąłem jak należy, zakrËciłem zakrËtkË i schowałem
manierkË z powrotem. Bez tego nie potrafiË. KtŐry to już raz idË do Strefy,
a bez tego nie mogË. Tamci dwaj patrzą na mnie, czekają.
- A wiËc tak - mŐwiË. - Wam nie proponujË, dlatego że idziemy razem
pierwszy raz i nie wiem, jak na was działa alkohol. Regulamin bËdzie taki:
wszystko, co powiem, wykonywaÖ natychmiast i bez gadania. Jeżeli ktoś zagapi
siË albo zacznie jakieś tam pytania zadawaÖ - bËdË prał czym popadnie, za co
z gŐry przepraszam, na przykład tobie, panie Tender, powiem: staÓ na rËkach
i idź naprzŐd. I w tejże chwili pan Tender musi zadrzeÖ swoją ciËżką dupË do
gŐry i robiÖ, co mu kazano. A nie posłuchasz, to, byÖ może, swojej chorej
cŐreczki nigdy wiËcej w życiu nie zobaczysz. Rozumiesz? Ale już ja siË
zatroszczË, żebyś ją zobaczył.
- Ty, Red, tylko nie zapomnij powiedzieÖ - chrypi Tender, a już jest
cały czerwony, widzË, jak siË poci i wargi mu kłapią. - Ja nie tylko na
rËkach, na zËbach pŐjdË, gdzie każesz, nie jestem nowicjuszem, wiesz o tym.
- Dla mnie obaj jesteście nowicjusze - mŐwiË - a powiedzieÖ nie
zapomnË, spokojna głowa. Aha, umiesz prowadziÖ "kalosz"?
- Umie - odpowiada Kirył - dobrze prowadzi.
- Jak dobrze, to dobrze - mŐwiË. - W takim razie - z Bogiem! OpuściÖ
przyłbice! Mała naprzŐd, ściśle według znakŐw, wysokośÖ trzy metry. Przy
dwudziestym siŐdmym słupku - przystanek.
"Kalosz" wystartował i Kirył na wysokości trzech metrŐw dał "mała
naprzŐd", a ja nieznacznie odwrŐciłem głowË i leciutko dmuchnąłem przez lewe
ramiË. WidzË - gwardziści - ratownicy wsiedli do swojego helikoptera,
strażacy z szacunkiem stanËli na bacznośÖ, lejtnant w drzwiach wartowni
salutuje nam, idiota nieszczËsny - a nad nimi wszystkimi wisi wielki plakat,
już dobrze wypłowiały: "Serdecznie witamy, szanowni Przybysze"! Tender już
zebrał siË w sobie, żeby im wszystkim pomachaÖ rËką na pożegnanie, ale ja mu
tak przysunąłem piËścią w bok, że od razu zapomniał o swoich
arystokratycznych manierach. Ja Ci pokażË, durniu, pożegnaÓ mu siË
zachciało!
PopłynËliśmy.
Po lewej mieliśmy instytut, po prawej Kwartał Zadżumionych i
posuwaliśmy siË od znaku do znaku, samym środkiem ulicy. Och, dawno Już nikt
po tej ulicy nie jeździł ani nie chodził! Asfalt popËkał, pËkniËcia zarosty
trawą, ale to jeszcze była nasza, zwykła trawa, ludzka i normalna. A tam, na
chodniku, po lewej rËce, rosły już czarne ciernie, i po tych cierniach było
widaÖ, jak precyzyjnie Strefa sama siebie wyznacza - czarne zarośla przy
samej jezdni, jakby kto nożem uciął nie, jednak ci przybysze to byli
przyzwoici faceci, narozrabiali paskudnie, to prawda, ale sami wyznaczyli
sobie granicË. Przecież nawet "ognisty puch" na naszą stronË ze Strefy nie
leci, chociaż, zdawałoby siË, wiatr go nosi we wszystkie strony...
Domy w Kwartale Zadżumionych są oblazłe, martwe, ale szyby w oknach
prawie wszËdzie ocalały, tylko zarosły brudem i dlatego wyglądają jak
oślepłe. Ale nocą, kiedy czołgasz siË tamtËdy, widaÖ dobrze światełka w
mieszkaniach, jakby ktoś palił suchy spirytus. Takie niebieskawe jËzyki
płomyczkŐw. To "czarci pudding" zieje z piwnic. Ale jeżeli patrzeÖ ot tak -
bloki jak bloki, wymagają, rzecz jasna, remontu, ale nic nadzwyczajnego,
tylko ludzi nie widaÖ. W tym domu z czerwonej cegły mieszkał, nawiasem
mŐwiąc, nasz nauczyciel rachunkŐw o dźwiËcznym przezwisku Przecinek. Był
koszmarnym nudziarzem i w życiu mu siË nie powiodło, druga żona odeszła od
niego przed samym Lądowaniem, a cŐrka miała bielmo na jednym oku, pamiËtam,
że dokuczaliśmy jej bez miłosierdzia. Kiedy siË zaczËła panika. Przecinek ze
wszystkimi z tego kwartału w samych gaciach biegł aż do mostu - dziesiËÖ
kilometrŐw bez zatrzymywania. Potem długo chorował, skŐra mu zlazła i
paznokcie. Wszyscy, ktŐrzy mieszkali w Kwartale, no powiedzmy, prawie
wszyscy, identycznie chorowali i dlatego teraz tak siË właśnie nazywa -
Kwartał Zadżumionych. niektŐrzy umarli, ale przeważnie starsi, i to też nie
wszyscy. Ja na przykład myślË, że oni umarli przede wszystkim ze strachu, a
nie z powodu choroby. To było straszne. Kto mieszkał w tym kwartale, ten
chorował. A w tamtych trzech - ludzie ślepli. Teraz te kwartały tak właśnie
siË nazywają - Pierwszy Ociemniały, Drugi Ociemniały... Ślepli zresztą nie
do koÓca, a tylko tak trochË, coś w rodzaju kurzej ślepoty. Co ciekawe,
opowiadają, że nie oślepli od jakiegoś błysku czy wybuchu, chociaż mŐwią, że
wybuchy też były, ale od strasznego łoskotu. Zagrzmiało, mŐwią, z taką siłą,
że od razu nas oślepiło. Lekarze tłumaczą im, jak komu dobremu - to
niemożliwe, przypomnicie sobie dobrze! Nie, uparli siË, to był wyjątkowo
silny grzmot i od niego wlaśnie oślepliśmy. A żeby było śmieszniej, nikt
prŐcz nich żadnego grzmotu nie słyszał.
Tak. wygląda tu, jakby nic siË nie stało. O, tam stoi szklany kiosk,
caluteÓki. Dziecinny wŐzek w bramie, nawet pościel zdaje siË, jest jeszcze
czysta... Tylko te anteny zarosły jakimiś wiechciami na podobieÓstwo
morskiej trawy. Okularnicy na tË trawË dawno zËby sobie ostrzą. CiekawośÖ,
rozumiecie, co to za trawa - nigdzie indziej czegoś podobnego nie ma, tylko
w Kwartale Zadżumionych i tylko na antenach. A co najważniejsze - tuż obok
instytutu, pod samymi oknami. W zeszłym roku wpadli na świetny pomysł, z
helikoptera opuścili kotwiczkË na stalowej linie, zaczepili jeden wiecheÖ.
Tylko pociągnËli, nagle psz-sz-sz! Patrzymy - antena dymi, kotwiczka dymi i
lina też dymi, i to zdrowo. I dymi siË to wszystko nie normalnie, tylko z
takim jakimś jadowitym sykiem - wypisz, wymaluj grzechotnik. No a pilot,
chociaż lejtnant, szybko pokapował, co i jak, rzucił linË, a sam dał dËba...
O, tam właśnie wisi ta lina, prawie do samej ziemi zwisa i cała trawą
zarosła... I tak powolutku, powolutku dopłynËliśmy do koÓca ulicy, do
zakrËtu. Kirył spojrzał na mnie - skrËcaÖ? Machnąłem mu rËką
- na pierwszym biegu! Nasz "kalosz" skrËcił i wolniutko popłynął nad
ostatnimi metrami ludzkiej ziemi. Trotuar zbliża siË, zbliża i już cieÓ
naszego "kalosza" padł na czarne ciemiË... Koniec. To już Strefa! I od razu
mrŐz po skŐrze... Za każdym razem tak mnie trzËsie i do tej pory nie wiem,
czy to Strefa mnie tak wita, czy nerwy stalkera wysiadają. Za każdym razem
obiecujË sobie, że jak wrŐcË, to zapytam, czy z innymi dzieje siË podobnie,
i za każdym razem zapominam.
No dobra, pełzniemy sobie wolniutko nad byłymi ogrŐdkami, silnik pod
stopami huczy rŐwno, spokojnie - no, myślË, on ma najmniej powodŐw do
niepokoju. I w tej właśnie chwili mŐj Tender nie wytrzymał. Nie zdążyliśmy
nawet dotrzeÖ do pierwszego słupka, jak nagle zaczął gadaÖ. Ho tak, jak
zwykle żŐłtodzioby gadają w Strefie - ząb na ząb facetowi nie trafia, serce
zamiera, człowiek nie wie, co siË z nim dzieje, wstydzi siË okropnie i nie
może siË opanowaÖ. Moim zdaniem to coś w rodzaju kataru: choÖ siË powieś, z
nosa leje siË i leje. Czego to oni nie wygadują! To jeden z drugim zacznie
siË zachwycaÖ krajobrazem, to zacznie wykładaÖ swoje teorie na temat
przybyszŐw albo w ogŐle truje coś bez sensu i już nie jest w stanie siË
zatrzymaÖ, tak jak teraz Tender o swoim nowym garniturze. Ile za niego
zaplacił i jaka cienka wełna, i jak mu krawiec guziki zmieniał...
- Zamknij siË - mŐwiË.
Tender popatrzył na mnie baranim wzrokiem, bezgłośnie poruszył wargami,
i znowu: ile jedwabiu poszło na podszewkË. A ogrŐdki już siË koÓczą, pod
nami gliniaste pole, gdzie dawniej było wysypisko śmieci, i czujË, jakby
jakiś wiaterek powiał. Przed chwilą żadnego wiatru nie było, a teraz nagle
powiało, kurz siË unosi i zdaje mi siË, że coś słyszË.
- Milcz, ścierwo - mŐwiË do Tendera. nie, w żaden sposŐb nie może
przestaÖ. Teraz znowu o włosiance zaczyna, no jeżeli tak, to przepraszam.
- StŐj - mŐwiË do Kiryła.
Kirył natychmiast hamuje. Zuch, ma szybki refleks. BiorË Tendera za
ramiË, obracam go do siebie i z całej siły w przyłbicË. Rąbnął, biedak nosem
w szybË, oczy zamknął i zamilkł. I jak tylko zamilkł, usłyszałem: tr-r-r...
tr-r-r... tr-r-r... Kirył popatrzył na mnie, zacisnął szczËki, wyszczerzył
zËby. PokazujË mu rËką, stŐj, stŐj, na miłośÖ boską, nie ruszaj siË. Ale
przecież on też słyszy to trzeszczenie i jak każdego nowicjusza natychmiast
korci go, żeby coś robiÖ, żeby działaÖ. "Tylny bieg?" - szepce. Rozpaczliwie
krËcË głową, potrząsam piËścią przed samym jego hełmem - uspokŐj siË, do
cholery. Ech, mamo kochana, z tymi nowymi nie wiadomo co począÖ, czy na pole
uważaÖ, czy na nich. I w tym momencie zapomniałem o wszystkim. Nad kupą
wiekowych śmieci, nad potłuczonym szkłem, nad strzËpami starych szmat
zafalowało takie jakieś drżenie, migotanie takie, no prawie tak, jak drga
gorące powietrze latem nad pokrytym blachą dachem, przepełzło przez
wzniesienie i szło, szło, prosto na nas, tuż obok słupka, nad drogą
zatrzymało siË, postało z pŐł sekundy - czy może mi siË tak tylko wydało - i
pociągnËło w pole, za krzaki, za zgniłe parkany, tam, na cmentarz starych
samochodŐw.
Niech ich diabli wezmą, okularnikŐw! Musieli długo myśleÖ, żeby
wyznaczyÖ drogË wprost nad wykopem! A ja też jestem dobry. Gdzie miałem
oczy, kiedy zachwycałem siË ich kretyÓską mapą?
- Teraz mała naprzŐd - mŐwiË do Kiryła.
- A co to było?
- Diabeł go tam wie! Było i nie ma, i Bogu dziËki. A ty siË zamknij,
jeżeli ciË mogË o coś prosiÖ. Teraz nie jesteś człowiekiem, rozumiesz? Teraz
jesteś maszyną, moim sterem...
Tu siË tropnąłem, że i u mnie chyba zaczyna siË słowny katar.
- DosyÖ tego - mŐwiË. - Ani słowa wiËcej. KrŐlestwo za jeden łyk. Do
chrzanu te wszystkie skafandry, tyle wam powiem. Bez skafandra dziËki Bogu,
parË lat przeżyłem i mam nadziejË przeżyÖ drugie tyle, a bez solidnego łyku
czegoś mocniejszego w takiej chwili... No, trudno!
Wietrzyk jakby ucichł, nic podejrzanego nie słychaÖ, tylko silnik huczy
tak monotonnie, spokojnie. A dookoła słonce, a dookoła upał... odblaski
światła... wszystko jakby szło normalnie, słupki na dole przepływają jeden
za drugim. Tender milczy, Kirył milczy, wyrabiają siË chłopcy, nie martwcie
siË, kochani, w Strefie też można żyÖ przy odrobinie wprawy. A oto i słupek
z numerem dwadzieścia siedem - żelazny prËt, a na nim czerwone koło z dwŐjką
i siŐdemką. Kirył spojrzał na mnie, skinąłem mu glową i nasz "kalosz"
stanął.
Wszystko do tej pory to było małe piwo. Teraz nic, tylko spokŐj.
ŚpieszyÖ siË nie mamy dokąd, wiatru nie ma, widocznośÖ dobra, wszystko jak
na dłoni. WidaÖ wykop, w ktŐrym Zgnilec znalazł zasłużony spoczynek - coś
kolorowego jakby tam leży, może to jego łachy. Parszywy był typ. Panie,
zmiłuj siË nad jego grzeszną duszą, chciwy, głupi, niechlujny, tylko takich
Ścierwnik Barbridge widzi na kilometr i zgarnia pod swoje skrzydła... a w
ogŐle to Strefa nie pyta, dobry jesteś czy zly, i wychodzi na to, że trzeba
ci podziËkowaÖ, Zgnilec, głupi byłeś, nawet twego prawdziwego imienia nikt
nie pamiËta, a mądrym ludziom pokazałeś drogË... Tak. Oczywiście najlepiej
byłoby teraz dotrzeÖ do asfaltu. Asfalt jest rŐwny, gładki, wszystko na nim
widaÖ i tam jest ta znajoma szczelina. Tylko że bardzo mi siË nie podobają
te pagŐreczki! Odyby lecieÖ prosto nad asfaltem, trzeba by przejśÖ jak raz
nad nimi. Widzisz je, stoją, zapraszają. Nie, moje drogie, miËdzy wami ja
nie przejdË. Drugie przykazanie stalkera - albo z lewej, albo z prawej musi
byÖ czysto co najmniej na sto krokŐw. A nad tym lewym pagŐreczkiem
przelecieÖ można... Co prawda nie wiem, co tam za nim siË kryje. Na ich
planie, jak sobie przypominam, niczego nie było. Ale kto wierzy planom?
- Słuchaj, Red - szepcze Kirył. - Może skoczymy, co? Na dwadzieścia
metrŐw w gŐrË, potem od razu w dŐł i już jesteśmy nad garażem, no?
- Milcz, durniu - mŐwiË. - Nie przeszkadzaj, siedź cicho.
W gŐrË mu siË zachciało. A jak ci przysunie tam na wysokości dwudziestu
metrŐw? Mokra plama zostanie. Albo nagle objawi siË "łysica" - wtedy nawet
plamy nikt z mikroskopem nie wypatrzy. Och, ci ryzykanci, niecierpliwią siË,
widzicie, skakaÖ mu siË zachciało... Jednym słowem, jak iśÖ do pagŐrka -
wiadomo, a przy nim zatrzymamy siË i zobaczymy, co dalej. Wsadziłem rËkË do
kieszeni, wyciągnąlem garśÖ muterek. Pokazałem je Kiryłowi i mŐwiË:
- PamiËtasz bajkË o Tomciu Paluchu? Czytałeś ją w szkole? No to teraz
wszystko bËdzie na odwrŐt. Patrz! - rzuciłem pierwszą muterkË, niedaleko
rzuciłem, jak należy, mniej wiËcej na dziesiËÖ metrŐw. Muterka poleciała
normalnie. - Widziałeś?
- No? - mŐwi.
- Nie "no", tylko pytam, czy widziałeś?
- Widziałem.
- Teraz najwolniej jak potrafisz, prowadź "kalosz" prosto do muterki i
na dwa kroki przed nią zatrzymaj siË. Zrozumiałeś?
- Zrozumiałem. Szukasz stref wzmożonej grawitacji?
- Czego trzeba, tego szukam. Poczekaj, rzucË jeszcze jedną. Patrz,
gdzie upadnie, i oczu z niej wiËcej nie spuszczaj.
Rzuciłem jeszcze jedną mutrË. Oczywiście też poleciała normalnie i
upadła obok pierwszej.
- Jedziemy - powiedziałem.
"Kalosz" ruszył. Twarz Kiryła stała siË spokojna i jasna. Widocznie już
zrozumiał. Ci okularnicy wszyscy są tacy sami. Dla nich najważniejsze -
wymyśleÖ nazwË. PŐki nazwy nie wymyśli, aż litośÖ bierze patrzeÖ na takiego,
wygląda jak kto głupi. no a jak wymyśli! Jakąś tam wzmożoną grawitacjË - od
razu spływa na niego spokŐj i zaraz lżej mu żyÖ na świecie.
Przelecieliśmy nad pierwszą mutrą, nad drugą i trzecią. Tender wzdycha,
przestËpuje z nogi na nogË i co chwila ziewa ze zdenerwowania, z takim psim
skomleniem - kiepsko siË czuje, biedak. Nie szkodzi, to mu tylko na zdrowie
wyjdzie. PiËÖ kilo co najmniej dzisiaj zrzuci, to lepsze od najlepszej
diety... Rzuciłem czwartą mutrË. Jakoś nie tak poleciała. Nie umiem
wytłumaczyÖ, na czym to polega, ale czujË, że coś tu nie tak, i natychmiast
łaps Kiryła za rËkË.
- StŐj - powiadam - i ani kroku dalej. A sam wziąłem piątą i rzuciłem
ją wyżej i dalej. Jest zaraza! Oto ona, "łysica" I Mutra w gŐrË poleciała
normalnie, w dŐł też prawie normalnie, ale w połowie drogi jakby ją ktoś w
bok szarpnął, i to tak szarpnął, że wbiła siË w glinË i znikła nam z oczu.
- Widziałeś? - pytam szeptem.
- Tylko w kinie widziałem - mŐwi Kirył i tak siË wychylił do przodu, że
tylko patrzeÖ, jak z "kalosza" wypadnie. - RzuÖ jeszcze jedną, co?
RËce mi opadły. Jedną? Czy tu jedna wystarczy? Ech, ci uczeni!... No
dobra, rzuciłem jeszcze osiem muterek, pŐki "łysicy" nie oznaczyłem.
Uczciwie mŐwiąc starczyłoby i siedem, ale jedną specjalnie dla Kiryła
rzuciłem, w sam środek - niech siË napatrzy na swoją grawitacjË. PlasnËła
mutra w glinË, jakby to nie była mutra tylko stukilowy odważnik. PlasnËła i
tylko dziurka w glinie po niej została. Kirył aż cmoknął ze szczËścia.
- No dobrze - mŐwiË - zabawiliśmy siË i wystarczy. Teraz patrz. Rzucam
tam, gdzie bËdziemy lecieÖ, i nie spuszaj z niej oczu.
KrŐtko mŐwiąc objechaliśmy "łysicË" i znaleźliśmy siË nad pagŐrkiem.
Właściwie pagŐrek był mały, jakby kot napaskudził, i do dzisiaj w ogŐle go
nie zauważałem. Tak... Wisimy nad pagŐrkiem, do asfaltu jak rËką siËgnąÖ, ze
dwadzieścia krokŐw. Miejsce czyściutkie, każdą trawkË widaÖ, każde
pËkniËcie. Wydawałoby siË, o co chodzi? Rzucaj mutrË i z Bogiem.
Nie mogË rzuciÖ mutry.
Sam nie rozumiem, co siË ze mną dzieje, ale w żaden sposŐb nie mogË siË
zdecydowaÖ, żeby ją rzuciÖ.
- Co z tobą? - pyta Kirył. - Dlaczego stoimy?
- Poczekaj - mŐwiË. - I zamknij twarz, na miłośÖ boską. Zaraz, myślË,
zaraz rzucË muterkË, przelecimy sobie spokojnie, jak po maśle przejdziemy,
nawet trawka nie drgnie - pŐł minuty i jesteśmy nad asfaltem... I nagle
spociłem siË jak ruda mysz! Aż mi oczy zalało i już wiem, żadnej mutry tam
nie rzucË. Na lewo, proszË bardzo, choÖby dwie. Chociaż tamtËdy dalej jakieś
kamyki widaÖ niezbyt przyjemne, ale tam mogË rzucaÖ mutrË, a prosto przed
siebie
- za nic. I rzuciłem muterkË w lewo. Kirył nic nie powiedzial,
podprowadził "kalosz" do mutry i dopiero wtedy popatrzył na mnie. Wyglądałem
chyba paskudnie, bo zaraz odwrŐcił oczy.
- To nic - mŐwiË do niego - prosta droga nie zawsze prowadzi do celu. -
I rzuciłem na asfalt ostatnią mutrË.
Dalej już było łatwiej. Znalazłem swoją szczelinË. Była czyściutka,
żadnym dranstwem nie zarosła, moja najmilsza, koloru nie zmieniła. Patrzyłem
na nią i promieniałem ze szczËścia. I doprowadziła nas ta szczelina do bramy
garażu lepiej niż wszelkie znaki.
Poleciłem Kiryłowi, żeby zszedł na wysokośÖ pŐłtora metra, położyłem
siË na brzuchu i zacząłem patrzyÖ w otwartą bramË garażu. Na początku, ze
słoÓca, nic nie było widaÖ - ciemno choÖ oko wykol, potem wzrok przywykł i
widzË, że w garażu od tamtego czasu jakby siË nic nie zmieniło. Wywrotka jak
stała na kanale, tak stoi, caluteÓka, bez dziur, bez plamki i na cementowej
podłodze też wszystko jak przedtem, pewnie dlatego, że w kanale mało zebrało
siË "czarciego puddingu" i od tamtej pory ani razu nie wykipiał. Jedno mi
siË tylko nie spodobało - w samym koÓcu garażu, tam gdzie stoją kanistry,
coś siË srebrzy. Poprzednim razem tego nie było. No, trudno, srebrzy siË, to
siË srebrzy, nie bËdziemy przecież z tego powodu wracaÖ! A i srebrzy siË,
nie tak, żeby mocno, tylko odrobinkË i tak spokojnie, powiedziałbym, nawet
sympatycznie... Wstałem, otrzepałem skafander i rozejrzałem siË dookoła. Tam
na parkingu stoją ciËżarŐwki, rzeczywiście jak nowe - od tamtego czasu,
kiedy tu byłem ostatni raz według mnie zrobiły siË jeszcze nowsze, za to
cysterna zupełnie biedaczka zardzewiała, niedługo siË rozsypie. A tam leży
opona, ta, ktŐrą widaÖ na ich planie...
Nie spodobała mi siË ta opona. CieÓ rzuca, jakiś taki nienormalny.
SłoÓce nam świeci w plecy, a cieÓ pada w naszą stronË. No dobra, do opony
daleko. Właściwie wygląda wszystko nieźle, można pracowaÖ. Tylko co siË tam
srebrzy? A może mi siË tylko zwidziało? Teraz warto by zapaliÖ, usiąśÖ na
chwilË, pomyśleÖ spokojnie - dlaczego właściwie srebrzy siË tylko nad
kanistrami, a dalej już siË nie srebrzy... dlaczego taki dziwny cieÓ od tej
opony... Ścierwnik Barbridge coś opowiadał o cieniach, coś cudacznego, ale
niegroźnego... Z cieniami tu rŐżnie bywa. Ale co siË tam tak srebrzy? No
wypisz, wymaluj, jak pajËczyna na drzewach w lesie. Jakiż to pająk ją
uprządł? Och, ani razu jeszcze nie widzialem w Strefie pajączkŐw, czy innych
bożych krŐwek. I co najgorsze, "pustak" leży jak raz tam, dwa kroki od
kanistrŐw. Powinienem od razu wtedy go zabraÖ, nie miałbym teraz kłopotŐw.
Ale to ścierwo jest okropnie ciËżkie - udźwignąÖ go mogłem, ale potem targaÖ
toto na plecach i to jeszcze po nocy, i jeszcze na czworakach... a kto
"pustakŐw" nigdy nie dźwigał, niech sprŐbuje. RŐwnie wygodnie można pud wody
nieśÖ bez wiader... A wiËc iśÖ, czy co? Golnąłbym sobie teraz... OdwrŐciłem
siË do Tendera i mŐwiË:
- Teraz my z Kiryłem pŐjdziemy do garażu. Ty zostaniesz tu jako
kierowca. Steru bez mojego rozkazu nie waż siË tknąÖ, cokolwiek by siË
działo, nawet gdyby ziemia siË pod tobą rozstąpiła. Jeżeli stchŐrzysz - na
tamtym świecie ciË odnajdË.
Poważnie skinął mi głową - za nic, znaczy, nie stchŐrzË. Nos ma jak
pomidor, zdrowo mu przysunąłem... no cŐż, spuściłem ostrożnie awaryjne liny,
popatrzyłem jeszcze raz na to srebrne migotanie, machnąłem rËką Kiryłowi i
zacząłem schodziÖ. Stanąłem na asfalcie i czekam, pŐki Kirył nie zejdzie z
drugiej strony.
- Spokojnie. - mŐwiË - nie spiesz siË. Bez zbËdnego zamieszania.
Stoimy na asfalcie. "Kalosz" kołysze siË obok nas, liny szurają pod
stopniami. Tender wychylił łeb przez porËcze, patrzy na nas, a w oczach ma
rozpacz. Trzeba iśÖ. MŐwiË do Kiryła:
- Masz iśÖ za mną, krok w krok, dwa kroki z tyłu, patrz mi w plecy i
uważaj.
I ruszyłem. Stanąłem w progu, rozejrzałem siË. A jednak o ileż łatwiej
pracowaÖ w dzieÓ niż w nocy! PamiËtam, jak leżałem na tym samym progu.
Ciemno jak w brzuchu u Murzyna, z kanału "czarci pudding" wysuwa jËzyki,
błËkitne jak płomyki spirytusu, i jak na złośÖ niczego nie rozjaśnia,
jeszcze ciemniej siË wydaje od tych jËzykŐw. A teraz - żyÖ nie umieraÖ! Oczy
przywykłe do mroku, wszystko jak na dłoni, nawet kurz widaÖ w
najciemniejszych kątach. I rzeczywiście coś tam błyszczy, jakieś srebrzyste
nici ciągną siË od kanistrŐw do sufitu - bardzo podobne do pajËczyny. Może
to zresztą pajËczyna, ale lepiej siË trzymaÖ od niej z daleka. I wtedy
sknociłem sprawË. Powinienem Kiryła postawiÖ obok siebie, poczekaÖ aż jego
oczy przywykną do ciemności i pokazaÖ mu tË pajËczynË, palcem pokazaÖ. A ja
przywykłem pracowaÖ samotnie - sam już oswoiłem siË z mrokiem, a o Kiryle
nie pomyślałem. Przekroczyłem prŐg i prosto do kanistrŐw. Przykucnąłem nad
"pustakiem", pajËczyny na nim jakby nie widaÖ. Wziąłem za jeden koniec i
mŐwiË do Kiryła:
- Bierz, tylko nie upuśÖ, ciËżki jak cholera. Podniosłem oczy i aż mi
dech zaparło - słowa nie mogË wydusiÖ. ChcË krzyknąÖ: stŐj, ani kroku! - i
nie mogË. Chyba zresztą i tak bym nie zdążył, zbyt szybko to wszystko
poszło. Kirył przeskakuje przez "pustaka", odwraca siË tyłem do kanistrŐw i
całymi plecami w te srebrne nici. Ja tylko oczy zamknąłem. Wszystko we mnie
zamarło, nic nie słyszË, słyszË tylko, jak rwie siË ta pajËczyna. Z takim
słabym cichym trzaskiem, jakby pËkała zwyczajna pajËczyna, tylko oczywiście
głośniej. SiedzË w kucki z zamkniËtymi oczami, ani rąk, ani nŐg nie czujË, a
Kirył mŐwi:
- No co, bierzemy go?
- Bierzemy - mŐwiË.
Podnieśliśmy "pustaka" i niesiemy do wyjścia, bokiem idziemy. CiËżkie
ścierwo, nawet we dwŐch niełatwo go targaÖ. Wyszliśmy na słoneczko i stoimy
przy "kaloszu". Tender już do nas łapy wyciąga.
- No - mŐwi Kirył - raz, dwa...
- Nie - mŐwiË - poczekaj. Na początek go postawimy. Postawiliśmy.
- OdwrŐÖ siË - mŐwiË - plecami. OdwrŐcił siË bez słowa. Ja patrzË - na
plecach nic nie ma. Z tej i z tamtej strony go oglądam - nic nie widzË.
Wtedy odwracam siË i patrzË na kanistry. Tam też niczego nie ma.
- Słuchaj - mŐwiË do Kiryła, ale patrzË ciągle na kanistry. - Widziałeś
tË pajËczynË?
- Jaką pajËczynË? Gdzie?
- Dobra - mŐwiË. - Żebyśmy tylko zdrowi byli. A sam myślË: to siË
dopiero okaże.
- No co - mŐwiË. - Ładujemy?
Władowaliśmy "pustaka" do "kalosza", postawiliśmy go na sztorc, żeby
siË nie turlał, stoi teraz sobie jak aniołeczek, czyściutki, nowiutki, w
miedzi słoneczko siË odbija i niebieskawe pasma mgliście bełtają siË miËdzy
dyskami. I teraz widaÖ, że to nie "pustak", a coś w rodzaju naczynia,
szklanego słoika z niebieskim syropem. Podziwialiśmy go przez chwilË, potem
wdrapaliśmy siË do "kalosza" i bez zbËdnych słŐw - w powrotną drogË.
Dobrze tym uczonym! Po pierwsze, pracują w dzieÓ. A po drugie, ciËżko
im tylko wtedy, kiedy idą do Strefy, a ze Strefy "kalosz" sam wraca - jest
na nim zainstalowana taka aparatura, kursograf, czy jak mu tam, ktŐry
prowadzi "kalosz" dokładnie tym samym kursem, jakim szedł poprzednio.
Płyniemy z powrotem i powtarzamy wszystkie manewry, przystajemy, powisimy
chwilË
- i dalej nad wszystkimi moimi mutrami przechodzimy, moglibyśmy zbieraÖ
je z powrotem do woreczka.
Moi chłopcy oczywiście od razu odzyskali humor. KrËcą głowami na cały
regulator, prawie wszystek strach z nich wyparował - została tylko ciekawośÖ
i radośÖ, że wszystko tak dobrze siË skoÓczyło. ZaczËli gadaÖ. Tender macha
rËkami i grozi, że jak tylko zje obiad, natychmiast wraca do Strefy znakowaÖ
drogË do garażu, a Kirył wziął mnie za rËkaw i zaczął mi coś opowiadaÖ o tej
swojej wzmożonej grawitacji, to znaczy o "łysicy". No, nie od razu co
prawda, ale jednak ich usadziłem. Tak spokojniutko opowiedziałem im, ilu
idiotŐw skoÓczyło fatalnie w powrotnej drodze na skutek własnej głupoty.
Milczcie, mŐwiË, i uważnie rozglądajcie siË dookoła, bo inaczej stanie siË z
wami to, co siË stało z Lyndonem - Kruszynką. Poskutkowało. Mawet, nie
zapytali, co siË właściwie stało z Lyndonem - Kruszynką. Płyniemy w ciszy, a
ja myślË tylko o jednym: jak bËdË odkrËcaÖ manierkË, na rŐżne sposoby
wyobrażam sobie pierwszy łyk, a przed oczyma coraz to mi błyska srebrna
pąjËczynka. KrŐtko mŐwiąc, wydostaliśmy siË ze Strefy, zapËdzili nas razem z
"kaloszem" do odwszalni, czyli, wyrażając siË naukowym jËzykiem, do hangaru
sanitarnego. Szorowali nas do upojenia, napromieniowywali jakimś
paskudztwem, obsypywali czymś i znowu płukali, potem wysuszyli i
powiedzieli: jesteście wolni, koledzy! Tender z Kiryłem wytaszczyli
"pustaka". Zleciały siË nieprzebrane tłumy, żeby siË napatrzeÖ, i co
charakterystyczne - wszyscy tylko patrzą, wydają z siebie entuzjastyczne
okrzyki, ale żeby pomŐc zmËczonym ludziom dźwigaÖ - na to nie było
odważnych... Dobra, mnie to wszystko nie obchodzi. Mnie już teraz nic nie
obchodzi...
Ściągnąłem z siebie skafander, rzuciłem na podłogË - sierżanci sprzątną
- a sam prosto pod prysznic, bo cały mokry byłem od stŐp do głŐw. Zamknąłem
siË w kabinie, wyciągnąłem manierkË, odkrËciłem i przyssałem siË do niej jak
pijawka. SiedzË na ławeczce, w kolanach miËkko, w głowie pusto i ciągnË
gorzałkË. Jak wodË. ŻyjË. Zlitowała siË Strefa. Wypuściła, wiedźma. Zaraza
najmilsza. Podła. ŻyjË. Te żŐłtodzioby nigdy tego nie zrozumieją, nikt prŐcz
stalkera tego nie zrozumie. I łzy spływają mi po twarzy ni to od wody, ni to
sam nie wiem od czego. Wydoiłem manierkË do dna, sam jestem mokry, a
manierka sucha. Oczywiście jak zwykle zabrakło jeszcze jednego ostatniego
łyczka. To nic, to jest do naprawienia. Teraz wszystko jest do naprawienia.
ŻyjË. Zapaliłem papierosa, siedzË. CzujË, jak powoli siË uspokajam.
Przypomniałem sobie o premii. W naszym instytucie zorganizowano to na sto
dwa. ChoÖby w tej chwili mogË iśÖ po swoją kopertË. A może sami przyniosą,
prosto tutaj.
Powolutku zacząłem siË rozbieraÖ. Zdjąłem zegarek, patrzË: byliśmy w
Strefie piËÖ godzin z minutami, moi paÓstwo! PiËÖ godzin. Aż mi siË słabo
zrobiło. Koledzy, w Strefie czas nie istnieje. PiËÖ godzin... A właściwie,
jeżeli siË dobrze zastanowiÖ, to co to jest dla stalkera piËÖ godzin? nawet
mŐwiÖ nie warto. A dwanaście godzin nie łaska? A dwie doby nie łaska? Nie
zdążyłeś przez noc, leżysz cały dzieÓ w Strefie z mordą przy ziemi i nawet
już siË nie modlisz, tylko majaczysz i sam nie wiesz, żyjesz jeszcze czy już
jesteś trupem. A nastËpnej nocy zrobisz co do ciebie należy, jesteś z
towarem na granicy, a tam czekają patrole z karabinami maszynowymi, ścierwa,
ktŐre ciË nienawidzą, wcale nie chcą clË aresztowaÖ, to dla nich żaden
interes, boją siË śmiertelnie, że jesteś skażony, chcą ciË za wszelką cenË
rozwaliÖ i mają wszystkie atuty, możesz potem długo udowadniaÖ, że ciË
bezprawnie zastrzelili. A to znaczy, że znowu z mordą przy ziemi modlisz siË
do świtu, a potem do zmierzchu, a towar leży obok ciebie i nawet nie wiesz,
czy zwyczajnie sobie leży, czy ciË powoli zabija. Albo jak Kosmaty Icchok -
utknął o świcie w pustym polu miedzy dwoma wykopami - ani w prawo, ani w
lewo. Dwie godziny udawał nieboszczyka. Bogu dziËki uwierzyli i wreszcie
zostawili go w spokoju. Widziałem Icchoka potem, nie ten sam człowiek, nawet
go nie poznałem...
Wytarłem łzy i puściłem wodË. Myłem siË długo. Gorącą, potem zimną,
potem znowu gorącą. Cały kawał mydła wymydliłem. W koÓcu mi zbrzydło.
Zamknąłem prysznic, i słyszË - ktoś siË dobija do drzwi i głosem Kiryła
wrzeszczy wesoło:
- Ej, stalker, wyłaź! Forsa ante portas! O forsie zawsze miło słyszeÖ.
Otworzyłem drzwi, Kirył stoi goły, w samych kąpielŐwkach, wesoły, bez śladu
melancholii i podaje mi kopertË.
- Trzymaj - mŐwi - to od wdziËcznej ludzkości.
- Kicham na twoją ludzkośÖ! Ile tu jest?
- W drodze wyjątku, za bohaterską postawË w obliczu niebezpieczeÓstwa -
dwie pensje!
Tak. Można wytrzymaÖ. Gdyby mi tu za każdego "pustaka" płacili po dwie
pensje, dawno posłałbym Ernesta do wszystkich diabłŐw.
- No i co, jesteś zadowolony? - pyta Kirył, a promienieje jaśniej
słoÓca.
- Owszem - mŐwiË. - A ty? Kir nie odpowiedział. Objął mnie za szyjË,
przycisnął do swojej spoconej piersi, odepchnął i zniknął w swojej kabinie.
- Ej! - krzyczË za Kiryłem. - A co z Tenderem? Gacie pierze?
- Chyba żartujesz! Tendera opadli korespondenci. Żebyś zobaczył, jaki
jest nadËty... Teraz im kompetentnie referuje...
- Jak - powiadam - referuje?
- Kompetentnie.
- Dobra - mŐwiË - sir. nastËpnym razem zaopatrzË siË w słownik wyrazŐw
obcych, sir. - I w tym momencie jakby mnie prąd poraził. - Poczekaj. Kirył
- mŐwiË. - Wyjdź no na chwilË.
- Kiedy jestem już goły odpowiada.
- Nie szkodzi, nie jestem babą.
No wiËc wyszedł. Wziąłem go za ramiona, odwrŐciłem plecami, do siebie,
nie, przywidziało mi siË. Plecy ma czyste. Tylko zaschniËte strużki potu, a
skŐra jak skŐra.
- Czego ty chcesz od moich plecŐw? - pyta Kirył. Dałem mu lekkiego
kopniaka, uciekłem do swojej kabiny, zamknąłem siË. Nerwy, cholera by je
wziËła. Tam mi siË zwidywało, tu mi siË zwiduje... Miech to jasny piorun
spali!... SpijË siË dzisiaj jak świnia, nieźle byłoby oskubaÖ Richarda. To
jest myśli gra, ścierwo, jak stary... Z najlepszą kartą nic mu nie można
zrobiÖ. Już nawet karty znaczyłem i na inne rŐżne sposoby prŐbowałem, no i
ucho...
- Kirył! - krzyczË. - BËdziesz dzisiaj w "Barge"
- Nie w "Barge", a w "Barszczu", ile razy mam ci powtarzaÖ?
- PrzestaÓ! napisane jest "Barge", to ma byÖ "Barge". Lepiej nie
wprowadzaj u nas swoich porządkŐw. WiËc przyjdziesz, czy nie? nieźle byłoby
ograÖ Richarda...
- Och, nie wiem. Red, jak to bËdzie. Ty przecież nie masz najmniejszego
pojËcia, cośmy przywieźli...
- A ty masz pojËcie?
- Też nie mam. Co prawda, to prawda. Ale teraz po pierwsze, wiadomo, do
czego te "pustaki" służyły. A po drugie, jeśli potwierdzi siË jedna moja
teoria... napiszË artykuł i poświËcË go tobie osobiście - Redowi
Shoehartowi, honorowemu stalkerowi, z wyrazami wdziËczności i uwielbienia.
- I wtedy mnie wsadzą do pudła. Minimum dwa lata.
- Za to wejdziesz do historii nauki. TË sztuczkË tak właśnie nazwiemy:
"puszka Shoeharta". To brzmi dumnie, prawda?
Tak sobie gadaliśmy, a ja siË tymczasem ubrałem, wsadziłem pustą
manierkË do kieszeni, przeliczyłem gotŐwkË i poszedłem sobie.
- Wszystkiego najlepszego, nadziejo światowej nauki...
Nie odpowiedział. Bardzo głośno szumiała woda. PatrzË, a w korytarzu
pan Tender we własnej postaci, czerwony i nadËty niczym ropucha. WokŐł niego
- tłumy, i pracownicy, i korespondenci, i nawet dwaj sierżanci siË
przyplątali (prosto z obiadu, jeszcze w zËbach dłubią), a Tender nic, tylko
gada. "Ta technika, ktŐrą dysponujemy - truje - daje prawie stuprocentową
gwarancjË bezpieczeÓstwa i osiągniËcia zaplanowanych rezultatŐw..." W tym
momencie zobaczył mnie i nieco przywiądł - uśmiecha siË macha do mnie rËką.
No, myślË, trzeba wiaÖ. Wystartowałem, ale niestety za pŐźno. SłyszË, gonią
mnie.
- Panie Shoehart! Panie Shoehart! Dwa słowa o garażu!
- Odmawiam komentarza - mŐwiË i przechodzË w kłus. Ale diabła tam
uciekniesz przed nimi. Jeden z mikrofonem zabiega drogË z lewej, drugi z
aparatem fotograficznym - z prawej.
- Dosłownie jedno zdanie! Czy zauważył pan w garażu coś niezwykłego?
- Nie mam nic do powiedzenia! - mŐwiË i staram siË kłusowaÖ plecami do
obiektywu. - Garaż jak garaż...
- DziËkujË panu. Co pan sądzi o turboplatformach?
- Są cudowne - mŐwiË i ostrożnie przymierzam siË do toalety.
- Co pan myśli o celach Lądowania?
- Miech siË pan zwrŐci do uczonych - mŐwiË i już jestem za drzwiami.
Pukają. Wtedy mŐwiË przez drzwi:
- Dobrze panom radzË, zapytajcie pana Tendera, dlaczego ma nos jak
pomidor. Pan Tender milczy z wrodzonej skromności, a to była nasza
najwspanialsza przygoda.
Ależ zrobili stumetrŐwkË korytarzem! Złoty medal gwarantowany. Jak Boga
kocham. Poczekałem minutË - cicho. Wyjrzałem - nie ma nikogo. No i poszedłem
sobie, pogwizdując. Zszedłem do portierni, pokazałem tyczkowatemu
przepustkË, patrzË, a on mi salutuje. Jako bohaterowi dnia, rzecz jasna.
- Spocznij - mŐwiË. - Jestem z was zadowolony, sierżancie.
Wyszczerzył zËby, jakby mu sam generał pożyczył stŐwË.
- Brawo, Rudy - mŐwi. - Jestem dumny - mŐwi - że mam takich znajomych.
- Co - mŐwiË - bËdziesz teraz miał o czym opowiadaÖ dziewczynom w
swojej Szwecji?
- Pytanie! - mŐwi. - Żadna mi siË nie oprze! Jak siË mu przyjrzeÖ, to
zupełnie przyzwoity chłopak. Jeśli mam byÖ szczery, nie lubiË takich
rumianych i rosłych facetŐw. Dziewczyny latają za nimi jak wściekłe,
właściwie dlaczego? nie o wzrost przecież chodzi. SłoÓce świeci, na ulicy
bezludnie. I nagle zapragnąłem teraz, natychmiast, zobaczyÖ GutË. Po prostu.
PopatrzeÖ na nią, potrzymaÖ za rËkË. Po Strefie tylko to jedno pozostaje
człowiekowi - potrzymaÖ dziewczynË za rËkË. SzczegŐlnie kiedy sobie
przypomnË te wszystkie plotki o dzieciach stalkerŐw - te dzieci wyglądają...
Tak, co tu myśleÖ o Gucie, teraz na początek przydałaby siË butelka czegoś
mocniejszego, i to jako program minimum, a dalej siË zobaczy. Minąłem
parking i już niedaleko granica Strefy. Stoją dwa samochody patrolowe. Stoją
w całej swej krasie, żŐłte, rozłożyste, z reflektorami i karabinami
maszynowymi, dranie, no i rzecz jasna obok bohaterowie w błËkitnych hełmach,
całą ulicË zakorkowali, przepchnąÖ siË nie można. IdË, oczy spuściłem,
lepiej, żebym teraz ich nie widział, lepiej, żebym w ogŐle na nich nie
patrzył, zwłaszcza w dzieÓ - są tam miËdzy nimi dwa, trzy typki i bojË siË,
że mi siË teraz napatoczą, straszna chryja wyniknie, jeśli mi siË napatoczą.
Mieli szczËście, przysiËgam na Boga, że Kirył mnie ściągnął do instytutu, bo
tych drani wtedy właśnie szukałem i rËka by mi nie zadrżała.
Przedzieram siË przez ten tłum bokiem, już siË prawie przedarłem, kiedy
nagle słyszË: "Ej, stalker!" No, mnie to nie dotyczy, idË sobie dalej,
wyciągam z paczki papierosa. Ktoś mnie dogania z tyłu i łapie za rËkaw.
Strzasnąłem tË rËkË z siebie, odwracam głowË i bardzo grzecznie pytam: - Po
kiego diabła pan siË czepiasz?
- Poczekaj, stalker - mŐwi tamten. - Dwa pytania.
Podniosłem oczy - kapitan Quarterblood. Stary znajomy. Wysechł na wiŐr,
zżŐłkł.
- A - mŐwiË - wszystkiego najlepszego, panie kapitanie. Jak tam
wątroba?
- Ty mnie nie zagaduj - mŐwi kapitan gniewnie i świdruje mnie
spojrzeniem na wylot. - Lepiej mi powiedz, dlaczego nie zatrzymujesz siË,
kiedy ciË wołają?
I już dwa błËkitne hełmy stoją za jego plecami, łapy na kaburach, oczu
nie widaÖ tylko szczËki chodzą pod hełmami. I gdzie w tej ich Kanadzie
takich wygrzebują? Na zarybek ich do nas przysyłają, czy co? W dzieÓ w ogŐle
siË nie bojË patroli, ale zrewidowaÖ kanalie mogą, a to mi bardzo nie na
rËkË w tej chwili.
- A czy to mnie pan wolał, panie kapitanie? - mŐwiË. - Słyszałem, że
jakiegoś stalkera.
- A ty, jak siË okazuje, już nie jesteś stalkerem?
- Od czasu, jak z paÓskiej lekkiej rËki odsiedziałem swoje - skoÓczyłem
z tym. Na amen. DziËki panu, panie kapitanie, otworzyły mi siË wtedy oczy.
Gdyby nie pan...
- Co robiłeś koło Strefy?
- Jak to co? Przecież pracujË w instytucie. Już ze dwa lata.
I żeby zakoÓczyÖ tË niemiłą rozmowË, wyjmujË swoją legitymacjË i
okazujË ją kapitanowi. Quarterblood wziął moją legitymacjË, przekartkował,
każdy stempelek, każdą stroniczkË dosłownie obwąchał, omal nie oblizał.
Zwraca mi legitymacjË, zadowolony niewypowiedzianie, oczy mu płoną, nawet
porŐżowiał.
- Przepraszam ciË - mŐwi - Shoehart. Tego siË nie spodziewałem. To
znaczy, że nienadaremnie słuchałeś moich rad. No cŐż, bardzo siË cieszË.
Chcesz, możesz mi wierzyÖ lub nie, ale już wtedy przypuszczałem, że jeszcze
bËdą z ciebie ludzie. Nie mogłem dopuściÖ do siebie myśli, że taki chłopak
jak ty...
I zaczËło siË. No, myślË sobie, wyleczyłem jeszcze jednego melancholika
na swoje nieszczËście, a sam oczywiście słucham, oczy spuściłem, potakujË,
rozkładam rËce i nawet, o ile pamiËtam, tak nieśmiało, noskiem buta rysujË
esy floresy na trotuarze. BojŐwkarze za plecami kapitana posłuchali czas
jakiś, zemdliło ich widaÖ, bo patrzË, pomaszerowali w weselsze miejsce. A
kapitan teraz mi o radosnych perspektywach opowiada - nauka to wielka rzecz,
na naukË, okazuje siË, nigdy nie jest za pŐźno. Pan BŐg powiada, lubi i ceni
uczciwą pracË
- no i w ogŐle drËtwa mowa w najlepszym gatunku, ta sama, ktŐrą nas co
niedziela raczył w wiËzieniu nasz ojciec duchowny. A ja mam taką ochotË
wypiÖ, że aż mnie skrËca. To nic, myślË. Red, to nic, bracie, i to też
musisz znieśÖ. Cierp, Red, tak trzeba! Długo on tego tempa nie wytrzyma, już
dostał zadyszki... wtedy na moje szczËście zaczął trąbiÖ jeden z samochodŐw
patrolowych. Kapitan Quarterblood obejrzał siË, odkaszlnął z niezadowoleniem
i wyciąga do mnie rËkË.
- No cŐż - mŐwi - cieszË siË, że poznałem uczciwego człowieka. Reda
Shoeharta. Z przyjemnością wypiłbym z tobą butelczynË na cześÖ naszej nowej
znajomości. WŐdki wprawdzie nie mogË piÖ, lekarz mi zakazał, ale na piwo
chËtnie bym z tobą poszedł. Tylko sam widzisz - służba! Ale nic straconego -
mŐwi - na pewno siË jeszcze spotkamy.
Nie daj Boże, myślË. Ale rËkË mu ściskam, nadal siË czerwieniË i szuram
nŐżką - wszystko jak pan kapitan lubi. Potem Quarterblood poszedł sobie
nareszcie, a ja lotem strzały do "Barge".
W "Barge" o tej porze jest pusto. Ernest stoi za ladą baru, przeciera
kieliszki i ogląda je pod światło. To zdumiewające, nawiasem mŐwiąc,
zjawisko - gdzie i kiedy byś nie przyszedł, wiecznie ci barmani przecierają
kieliszki, jakby akurat od tego zależało zbawienie ich duszy. Tak właśnie
bËdzie stał choÖby cały dzieÓ - weźmie kieliszek, przymrŐży oczy, spojrzy
pod światło, chuchnie na szkło i zaczyna trzeÖ. Wyciera, wyciera, znowu
spojrzy, tym razem dla odmiany od spodu, i znowu...
- CześÖ Ernie! - mŐwiË. - Nie mËcz go dłużej, bo przetrzesz na wylot!
Spojrzał na mnie przez kieliszek, wymamrotał coś głosem brzuchomŐwcy i
bez zbËdnych słŐw nalał mi na cztery palce. Wdrapałem siË na stołek
pociągnąłem, zmrużyłem oczy, potrząsnąłem głową i powtŐrzyłem zabieg. Mruczy
lodŐwka, szafa grającą trilka cichutko. Ernest posapuje w kolejny kieliszek
- cisza, spokŐj... Dopiłem, postawiłem szklaneczkË na ladzie i Ernest w
mgnieniu oka nalewa mi ponownie.
- Ho co, już cl lepiej? - burczy. - Przyszedłeś do siebie?
- Ty lepiej pilnuj swoich kieliszkŐw - mŐwiË. - A wiesz był jeden taki,
też tak tarł, tarł i wywołał złego ducha. Potem żył sobie jak pączek w
maśle.
- Znałeś go? - pyta Ernie z niedowierzaniem.
- A był tu jeden taki barman - opowiadam. - Jeszcze przed tobą.
- No i co?
- Ano nic. Jak myślisz, dlaczego oni tu przylecieli? Wszystko dlatego,
że tamten bez przerwy tarł i tarł... Jak sądzisz, kto do nas przyleciał?
- A idź ty - mŐwi Ernie z uznaniem.
Potem poszedł do kuchni i wrŐcił z talerzem - przyniŐsł opiekane
parŐwki.
Postawił przede mną talerz, podsunął keczup, a sam ponownie zabrał siË
do kieliszkŐw.
Ernest zna siË na swojej robocie. Ma bezbłËdne wyczucie, od razu widzi,
że stalker wrŐcił ze Strefy, że towar bËdzie i Ernie wie, czego stalkerowi w
takiej chwili potrzeba. To swŐj chłop ten Ernie! DobroczyÓca.
Zjadłem parŐwki, zapaliłem i zacząłem obliczaÖ, ile też Ernie na nas
zarabia. Jakie ceny płacą za towar w Europie tego nie wiem, ale tak kątem
ucha słyszałem, że na przykład za "pustaka" dają tam około dwa i pŐł
tysiąca, a Ernie płaci wszystkiego czterysta. Za "bateryjkË" można tam
wyciągnąÖ co najmniej setkË, a my dostajemy w najlepszym razie dwie dychy.
Da pewno z całą resztą sprawa wygląda podobnie. Co prawda przeszmuglowanie
towaru do Europy rŐwnież coś niecoś musi kosztowaÖ. Temu w łapË, tamtemu w
łapË, komendant stacji też jest na pewno na ich utrzymaniu... Tak że jeśli
siË zastanowiÖ, Ernest nie tak wiele wyciąga - około piËÖdziesiËciu procent,
nie wiËcej, jeżeli wpadnie, to dziesiËÖ lat katorgi ma jak w banku...
W tym momencie moje bogobojne rozważania przerywa jakiś ugrzeczniony
typek, nawet nie usłyszałem, kiedy wszedł. Wykwitł obok mojego prawego
łokcia i pyta:
- Czy można?
- Co za pytanie! - mŐwiË. - Oczywiście!
Taki nieduży, szczuplutki, z zadartym noskiem i w czarnej muszce.
Jakbym go gdzieś widział, ale gdzie - pojËcia nie mam. Włazi na stołek obok
mnie i mŐwi do Ernesta:
- PoproszË whisky! - I od razu do mnie:
- Przepraszam, ale my siË chyba znamy. Pan pracuje w Instytucie
MiËdzynarodowym, prawda?
- Tak - mŐwiË - A pan?
Typek zrËcznie wyciąga z kieszeni wizytŐwkË i kładzie przede mną.
Czytam: "Alois Machno, agent Biura Emigracyjnego". Oczywiście, że go znam.
Czepia siË ludzi, żeby wyjeżdżali z miasta. Widzicie ich, nas i tak ledwie
połowa została w Harmont, a oni chcą, żebyśmy wszyscy siË wynieśli.
Odsunąłem wizytŐwkË paznokciem.
- Nie - mŐwiË - serdeczne dziËki. To nie dla mnie. MarzË, wie pan, żeby
moje kości spoczËły w ojczystej ziemi.
- A dlaczego? - pyta z ożywieniem. - ProszË mi wybaczyÖ niedyskrecjË,
ale co pana tu trzyma?
Już siË rozpËdziłem, żeby mu powiedzieÖ, co mnie tu trzyma.
- Głupie pytanie! - odpowiadam. Słodkie wspomnienia dzieciÓstwa.
Pierwszy pocałunek w miejskim parku. Tatuś, mamusia. Jak pierwszy raz
urżnąłem siË w trupa w tym oto barze. Drogi sercu komisariat policji... - Tu
wyjmujË z kieszeni zasmarkaną chusteczkË i ocieram oczy - nie - mŐwiË. - Za
nic!
Alois pośmiał siË, wypił łyczek whisky i z zadumą powiada:
- Nie mogË zrozumieÖ was, mieszkaÓcŐw Harmont. Życie w mieście jest
bardzo ciËżkie. Władza należy do armii. Zaopatrzenie paskudne. Pod bokiem
Strefa, żyjecie jak na wulkanie. W każdej chwili może wybuchnąÖ epidemia
albo coś jeszcze gorszego. Jeszcze rozumiem starszych ludzi. Na stare lata
trudno siË ruszyÖ z miejsca. Ale pan... Ile pan ma lat? Dwadzieścia dwa,
dwadzieścia trzy, nie wiËcej... niechże pan zrozumie, że nasze biuro jest
organizacją filantropijną, nasza działalnośÖ nie przynosi nam żadnego zysku.
Po prostu chcemy, żeby ludzie opuścili to przeklËte miasto i zaczËli żyÖ
normalnie. Przecież dajemy pewną sumË na początek, zapewniamy pracË na nowym
miejscu... młodym, takim jak pan, umożliwiamy naukË... Nie, nie rozumiem!
- A co? - pytam - nikt nie chce wyjeżdżaÖ?
- Nie tak znowu, żeby nikt... niektŐrzy dają siË namŐwiÖ, zwłaszcza
jeżeli moją rodziny. Ale młodzież i starcy... No co was trzyma w Harmont? To
przecież dziura, prowincja...
Teraz pokazalem mu na co mnie staÖ.
- Panie Machnol - mŐwiË. - Ma pan świËtą racjË. Nasze miasteczko to
dziura. Zawsze dziurą było i dziurą pozostało. Tylko że obecnie - mŐwiË - to
dziura w przyszłośÖ. Przez tË dziurË my napompujemy wasz parszywy świat
takimi rzeczami, że wszystko siË zmieni. Życie stanie siË inne, lepsze, i
każdy bËdzie miał wszystko, czego mu trzeba. Podoba siË panu taka dziura?
Przez tË dziurË płynie wiedza. A kiedy już bËdziemy wiedzieli, co należy i
wszyscy bËdą bogaci, polecimy do gwiazd i gdzie tylko zechcemy. Teraz już
pan wie, co to za dziura...
W tym momencie przerwałem, ponieważ zauważyłem, że Ernest patrzy na
mnie z ogromnym zdumieniem, i zrobiło mi siË głupio. W ogŐle nie lubiË
powtarzaÖ cudzych słŐw, nawet jeżeli dajmy na to podobają mi siË. Tym
bardziej, że wychodzi mi to jakoś koślawo. Kiedy opowiada Kirył, człowiek
słucha z otwartą gËbą. A ja niby mŐwiË to samo, a efekt jest zupełnie inny.
Może dlatego, że Kirył nigdy Ernestowi na ladË towaru nie wykładał. No i
dobrze...
Tu mŐj Ernest połapał siË i szybko nalał mi tak na sześÖ palcŐw od razu
- opamiËtaj siË chłopcze, co siË z tobą dzisiaj dzieje? A ostronosy pan
Machno znowu delikatnie pociągnął swoją whisky i mŐwi:
- Tak, oczywiście... Wieczne akumulatory, "błËkitne panaceum"... Ale
czy pan naprawdË wierzy, że stanie siË tak, jak pan powiedział?
- To nie paÓski interes, w co ja wierzË naprawdË a w co na niby
- mŐwiË. - MŐwiłem panu o mieszkaÓcach miasta. A o sobie powiem tak:
czego ja mam szukaÖ w tej waszej Europie? Waszej śmiertelnej nudy? Cały
dzieÓ mam oraÖ jak głupi, a wieczorem patrzeÖ w telewizor?
- No, niekoniecznie trzeba zaraz do Europy...
- A tam - mŐwiË - wszËdzie to samo, a na Antarktydzie jeszcze w dodatku
zimno.
I co najdziwniejsze: mŐwiłem do niego i ze wszystkich sił wierzyłem w
to, co mŐwiË. I nasza Strefa, wiedźma przeklËta, zaraza morowa, w tym
momencie była mi sto razy milsza niż ich wszystkie Europy i Afryki. A
przecież nawet jeszcze nie byłem pijany, po prostu wyobraziłem sobie przez
sekundË, jak wracam z pracy doszczËtnie wypompowany, w tłumie podobnych mi
kretynŐw, jak w tym ich metro gniotą mnie, depczą mi po nogach, jak mi
wszystko obrzydło i jak już nic mi siË nie chce.
- A co pan na to? - zwraca siË ostronosy do Ernesta.
- Ja mam swŐj byznes - wyniośle odpowiada Brnie. - nie jestem byle kim!
Ja wszystkie swoje pieniądze włożyłem w ten bar. Do mnie czasami nawet sam
komendant zagląda, generał, jasne? Z jakiej racji mam stąd wyjeżdżaÖ?
Pan Alois Machno zaczął mu coś wyjaśniaÖ przy pomocy liczb, ale ja już
nie słuchałem. Golnąłem sobie zdrowo, wygrzebałem z kieszeni garśÖ bilonu,
zlazłem ze stołka i na początek uruchomiłem na cały regulator grającą szafË.
Jest tam taka jedna piosenka "Nie wracaj, jeżeli nie jesteś pewien". Bardzo
dobrze na mnie wpływa po Strefie... No wiËc szafa grzmi i zawodzi, a ja
zabrałem swoją szklaneczkË i poszedłem w kąt, wyrŐwnaÖ stare rachunki z
"jednorËkim bandytą", no i czas jak ptak poleciał... Przepuszczam ostatni
bilon, a tu pojawiają siË pod gościnnym dachem baru Richard Nunnun z
Szuwaksem. Szuwaks już chodzi na rzËsach, przewraca oczami i szuka, komu by
daÖ w mordË. A Richard Nunnun czule trzyma go pod ramiË i odwraca jego uwagË
dowcipami. PiËkna para! Szuwaks, chłop jak byk, czarny jak noc, kËdzierzawy,
łapy do kolan, a Dick maleÓki, zażywny i rŐżowy, wcielenie bogobojności,
brak mu tylko aureoli.
- O! - krzyczy Dick na mŐj widok. - I Red tu jestl Chodź do nas. Red!
- Słusznie! - ryczy Szuwaks. - W całym tym mieście jest tylko dwŐch
ludzi: Red i ja! Wszyscy inni to wieprze, dzieci szatana. Red! Ty też
służysz szatanowi, ale jednak jesteś człowiekiem...
PodchodzË do nich ze swoja szklanką. Szuwaks łapie mnie za kurtkË,
sadza przy stoliku i mŐwi:
- Siadaj, Rudy! Siadaj, sługo szatana! Kocham ciË. BËdziemy opłakiwaÖ
grzechy ludzkości. Gorzko opłakiwaÖ!
- Zapłaczemy - mŐwiË. - Łykniemy sobie grzesznych łez.
- ZaprawdË powiadam wam - prorokuje Szuwaks. - ZaprawdË osiodłany już
jest koÓ blady, a jeździec jego już trzyma nogË na strzemieniu. I daremne są
modły tych, co siË zaprzedali szatanowi. Ostaną siË tylko ci, ktŐrzy wydali
mu wojnË. Wy, synowie człowieczy, skuszeni przez szatana, szataÓskimi
igrający cackami, szataÓskich skarbŐw złaknieni - do was mŐwiË, o ślepi!
OpamiËtajcie siË, bydlaki, pŐki czas! Podepczcie błyskotki szataÓskie! - Tu
zamilkł nagle, jakby zapomniał, co ma byÖ dalej. - A czy mi tu dadzą
wreszcie czegoś do picia? - zapytał nagle zupełnie innym głosem. - Cudzie ja
właściwie jestem?... Wiesz, Rudy, znowu mnie pogonili z roboty. Od
agitatorŐw mnie wyzwali. Ja im tłumaczË - opamiËtajcie siË ślepcy, sami
lecicie w przepaśÖ i innych ślepcŐw ciągniËcie za sobą! Śmieją siË. No wiËc
dałem w mordË kierownikowi i poszedłem sobie. Teraz mnie posadzą. I za co?
WrŐcił Dick, postawił na stoliku butelkË.
- Dzisiaj ja płacË! - krzyknąłem do Ernesta. Dick spojrzał na mnie
zezem.
- Wszystko legalnie - mŐwiË. - BËdziemy moją premiË przepijaÖ.
- Byliście w Strefie? - pyta Dick. - Przynieśliście coś ciekawego?
- Pełnego "pustaka" - mŐwiË. - Złożyliśmy go na ołtarzu nauki, nalejesz
nam wreszcie, czy nie?
- "Pustaka" - buczy z goryczą Szuwaks. - Dla jakiegoś "pustaka"
ryzykowałeś życiem! Uszedłeś z życiem, ale przez ciebie pojawił siË na
świecie jeszcze jeden diabelski przedmiot... A skąd możesz wiedzieÖ. Rudy,
ile grzechŐw i nieszczËśÖ...
- Przymknij siË. Szuwaks - mŐwiË do niego surowo. - Pij i raduj siË, że
wrŐciłem żywy. Za mŐj fart, chłopcy!
Dobrze nam siË piło za mŐj fart. Szuwaks całkiem siË rozkleił, siedzi i
płacze, z oczu mu kapie jak z zepsutego kranu. To nic, znam go dobrze. Musi
przejśÖ przez takie stadium - zalewa siË łzami i wrzeszczy, że Strefa to
dzieło szatana i że nic z niej nie wolno wynosiÖ, a co już wyniesiono,
trzeba odnieśÖ z powrotem i żyÖ tak, jakby Strefy w ogŐle nie było. Że niby
co szataÓskie - szatanowi. Bardzo lubiË Szuwaksa. W ogŐle lubiË dziwakŐw.
Kiedy Szuwaks jest przy forsie, skupuje od wszystkich towar, nie targuje
siË, płaci, ile żądają, a potem w nocy targa wszystko z powrotem do Strefy i
tam zakopuje... Ależ szlocha. Boże kochany! Ale to nic, on jeszcze pokaże,
co potrafi.
- A jak wygląda taki pełny "pustak"? - pyta Dick. - Zwyczajne "pustaki"
widziałem, ale pełne? Co to właściwie takiego? Pierwszy raz słyszË.
Wytłumaczyłem, Dick pokiwał głową i nawet cmoknął parË razy.
- Tak - mŐwi - to ciekawe. To - mŐwi - coś nowego. A z kim byłeś? Z
Rosjaninem?
- Tak - odpowiadam. - Z Kiryłem i z Tenderem. Wiesz, z tym naszym
laborantem.
- Uszarpałeś siË pewnie z nimi...
- Nic podobnego. Chłopcy trzymali siË zupełnie przyzwoicie. SzczegŐlnie
Kirył. Urodzony stalker - mŐwiË. - Gdyby miał trochË wiËcej doświadczenia i
pozbył siË tej swojej dziecinnej niecierpliwości, mŐgłbym z nim co dzieÓ
chodziÖ do Strefy.
- I po co? - pyta Dick z pijackim śmieszkiem.
- UspokŐj siË - mŐwiË. - Żarty żartami...
- Wiem - mŐwi. - Żarty żartami, a za takie gadanie można zarobiÖ w
ucho. Możesz uważaÖ, że jestem twoim dłużnikiem...
- Komu trzeba daÖ w ucho? - ocknął siË Szuwaks. - Gdzie on jest?
Złapaliśmy go za rËce i z trudem posadziśmy na krześle. Dick wetknął mu
w zËby papierosa i podsunął zapalniczkË. Uspokoił siË. A tymczasem tłok robi
siË coraz wiËkszy. Bar już oblepiony, prawie wszystkie stoliki zajËte.
Ernest zwołał swoje dziewczyny. Biegają, roznoszą, co komu trzeba - jednym
piwo, innym koktajle, jeszcze innym czystą. PatrzË i jakoś mi siË zdaje, że
w mieście widaÖ coraz wiËcej nowych twarzy, i to głŐwnie jacyś smarkacze w
kolorowych szalikach do ziemi. Powiedziałem o tym Dickowi. Dick potwierdził.
- No a jakże inaczej - mŐwi. - Zaczyna siË wielki sezon budowlany.
Kładą już fundamenty pod trzy nowe budynki dla instytutu, a oprŐcz tego
planują budowË wielkiego muru wokŐł Strefy - od cmentarza do starego ranczo.
KoÓczą siË dobre czasy dla stalkerŐw...
- A kiedy czasy były dobre dla stalkerŐw? - pytam. A sam myślË: masz
babo placek, a to co znowu? Koniec, teraz już siË nie zarobi. CŐż, może to i
lepiej, mniejsza pokusa. BËdË chodziÖ do Strefy w dzieÓ, jak przystało na
porządnego człowieka. Forsa wprawdzie już nie taka, ale za to o ileż
bezpieczniej
- "kalosz", skafandry i tak dalej, i patrole mogą ciË pocałowaÖ... ŻyÖ
bËdË z pensji, a piÖ za premie. I taka straszna chandra mnie napadła! Znowu
liczyÖ każdy grosz - na to mogË sobie pozwoliÖ, na tamto już nie mogË, na
każdą szmatkË dla Guty odkładaj pieniądze do skarbonki, do baru nie
zaglądaj, kino jest taÓsze... Wszystko szare, nudne, szare dnie, szare
noce...
Tak sobie siedzË i myślË a Dick buczy mi nad uchem:
- Wczoraj w hotelu wpadłem wieczorem do baru, żeby wypiÖ na sen coś
mocniejszego. PatrzË - siedzą jacyś nieznani faceci, nie spodobali mi siË od
pierwszej chwili. Przysiada siË jeden taki do mnie i zaczyna rozmowË z
daleka, daje do zrozumienia, że mnie zna, wie, kim jestem i gdzie pracujË,
że gotŐw jest dobrze zapłaciÖ za pewne przysługi...
- Szpicel - mŐwiË, niezbyt mnie to zainteresowało, niejednego szpicla
widziałem w życiu i słyszałem niejedną rozmowË o przysługach.
- Nie, mŐj miły, to nie był szpicel. Lepiej posłuchaj. ChwilË z nim
pogadałem, ostrożnie, rzecz jasna, udałem takiego skromnego przygłupka.
Interesują go pewne przedmioty w Strefie i to nie byle śmiecie, ale raczej
rzeczy wartościowe. Na akumulatory, "świerzby", "czarne bryzgi" i podobną
biżuteriË nie reflektuje. A o tym, na co reflektuje, wspomniał raczej
aluzyjnie.
- WiËc o co mu chodzi? - pytam.
- O "czarci pudding", o ile dobrze zrozumiałem - mŐwi Dick i jakoś
dziwnie na mnie patrzy.
- Ach, "czarci pudding" jest mu potrzebny! - mŐwiË. - A "lampa śmierci"
przypadkiem nie jest mu potrzebna?
- Też go o to zapytałem.
- No i?
- Wyobraź sobie, potrzebna.
- Tak? - mŐwiË. - No, Jeśli tak, niech sobie sam przyniesie. To
przecież drobnostka! "Czarciego puddingu" pełne piwnice, tylko braÖ wiadro i
ładowaÖ. Pogrzeb na koszt własny.
Dick milczy, patrzy na mnie spode łba i nawet siË nie uśmiecha. Co u
diabła, chce mnie wynająÖ, czy co? I dopiero w tym momencie do mnie dotarło.
- Poczekaj - mŐwiË. - A kto to mŐgł byÖ? Z "puddingiem" nawet w
Instytucie nie wolno robiÖ doświadczeÓ...
- Słusznie - mŐwi Dick bez pośpiechu i patrzy na mnie bez przerwy. -
Doświadczenia stanowiące potencjalne niebezpieczeÓstwo dla ludzkości. Teraz
już rozumiesz, kto to był?
Nadal nie rozumiałem.
- Przybysze z Kosmosu? - pytam. Dick roześmiał siË, poklepał mnie po
ramieniu i mŐwi:
- PijË za twoje zdrowie, o świËta naiwności!
- Zgoda - mŐwiË, ale krew mnie zalewa. Znalazł sobie naiwnego,
sukinsyn! - Ej! - mŐwiË. - Szuwaks! DosyÖ tego spania, lepiej napij siË z
nami.
Nie, Szuwaks nie bËdzie pił. Szuwaks śpi. Położył swŐj czarny łeb na
czarnym stoliku i śpi, rËce zwiesił do podłogi. Wypiliśmy z Dickiem bez
Szuwaksa.
- No dobra - mŐwiË. - Może jestem naiwny, a może nie jestem, ale na
tego typa doniŐsłbym gdzie należy. Mało kto kocha policjË tak, jak ja, ale
sam bym poszedł i doniŐsł.
- Aha - mŐwi Dick. - A na policji zadaliby ci pytanie: A dlaczego
właściwie ten typ zwrŐcił siË akurat do ciebie ze swoją propozycją? No?
PokrËciłem głową.
- Wszystko jedno. Ty tłusty wieprzu, trzeci rok jesteś w mieście, ani
razu w Strefie nie byłeś, "czarci pudding" widziałeś tylko w kinie, ale
gdybyś tak zobaczył w naturze co on potrafi zrobiÖ z człowiekiem... To, mŐj
kochany, straszna rzecz, nie trzeba jej wynosiÖ ze Strefy... Wiesz sam
dobrze - stalkerzy to ludzie brutalni, sumienia mają niezbyt delikatne, ale
na coś takiego nawet nieboszczyk Zgnilec by nie poszedł. Ścierwnik Barbridge
też na to nie pŐjdzie... Nawet bojË siË pomyśleÖ, komu i po co może byÖ
potrzebny "czarci pudding".
- No cŐż - mŐwi Dick - masz zupełną racjË. Tylko ja, rozumiesz,
okropnie nie mam ochoty, żeby pewnego piËknego poranka znaleziono mnie w
łŐżeczku i stwierdzono, że zginąłem śmiercią samobŐjczą, nie jestem
stalkerem, ale rŐwnież jestem trzeźwym i brutalnym człowiekiem i życie mi
siË raczej podoba. ŻyjË już od dośÖ dawna i, widzisz, przywykłem...
W tym momencie Ernest krzyknął od baru:
- Panie Nunnun! Telefon do pana!
- O psiakrew - mŐwi Dick z nienawiścią w głosie. - Pewnie znowu
reklamacja. WszËdzie znajdą. Przepraszam ciË, Red.
Wstaje i idzie do telefonu. A ja zostajË z Szuwaksem i z butelką, i
ponieważ z Szuwaksa nie ma żadnego pożytku, bardzo troskliwie opiekujË siË
butelką. Diabli by wziËli tË StrefË, nigdzie nie ma przed nią ucieczki.
Gdzie byś nie poszedł, z kim byś nie mŐwił - Strefa, Strefa, Strefa...
Dobrze Kiryłowi gadaÖ, że dziËki Strefie zapanuje wieczny pokŐj i nieziemska
szczËśliwośÖ. Kirył to fajny chłopak, nikt go głupim nie nazwie, przeciwnie,
głowË ma, że daj Boże każdemu, ale przecież nie ma zielonego pojËcia o
życiu. On nawet wyobraziÖ sobie nie może, ile wszelakiego draÓstwa krËci siË
koło Strefy. Teraz na przykład "czarci pudding" komuś jest koniecznie
potrzebny. Ten Szuwaks chociaż i pijanica, chociaż ma fioła na tle
religijnym, ale czasami, kiedy człowiek dobrze siË zastanowi, rzeczywiście
przychodzi mu do głowy - może naprawdË należy zostawiÖ szatanowi co
szataÓskie?
Nie rusz gŐwna...
W tym momencie na krześle Dicka siada jakiś smarkacz w kolorowym
szaliku.
- Czy pan Shoehart? - pyta.
- No? - mŐwiË.
- Nazywam siË Kreon - mŐwi. - Jestem z Malty.
- No - mŐwiË - i co słychaÖ na Malcie?
- Na Malcie dobrze słychaÖ, ale ja nie o tym chciałem z panem mŐwiÖ.
Przysłał mnie Ernest.
Tak, myślË. To jednak bydlak ten Ernest. Ani krzty litości, ani
odrobiny sumienia. Siedzi przede mną chłopiec - smagły, schludny, wesoły,
pewnie jeszcze ani razu siË nie golił, jeszcze ani razu nie całował
dziewczyny, a Ernestowi to zwisa, on tylko o jednym myśli: żeby jak
najwiËcej ludzi zagoniÖ do Strefy, a jak jeden na trzech wrŐci z towarem -
też bËdzie dobrze...
- No i jak siË czuje nasz dobry stary Ernest? - pytam. Kreon obejrzał
siË na bar i mŐwi:
- Moim zdaniem nieźle. ChËtnie bym siË z nim zamienił.
- A ja nie - mŐwiË. - Napijesz siË?
- DziËkujË, nie pijË.
- No to zapal - mŐwiË.
- Przepraszam pana, ale nie palË rŐwnież.
- Niech CiË diabli - mŐwiË - WiËc po co ci w takim razie pieniądze?
Poczerwieniał, przestał siË uśmiechaÖ i cicho tak odpowiada:
- Chyba to jest tylko moja sprawa, prawda, panie Shoehart?
- Co racja, to racja - mŐwiË i nalewam sobie na cztery palce. W głowie
mi, należy zaznaczyÖ, już trochË szumi i ciało przenika taka przyjemna
słabośÖ, wypuściła mnie wreszcie Strefa. - Teraz jestem pijany - mŐwiË. -
Jak widzisz, bawiË siË. Chodziłem do Strefy, wrŐciłem żywy i z forsą. To
nieczËsto bywa żeby żywy, i już niezmiernie rzadko, żeby z forsą. A wiËc na
razie odłŐżmy poważne rozmowy na kiedy indziej...
Tu Kreon zrywa siË z krzesła, mŐwi "przepraszam", okazuje siË, że Dick
wrŐcił. Stoi obok swojego krzesła i po jego twarzy widzË, że coś siË stało.
- No - mŐwiË - znowu twoje komory prŐżniowe są nieszczelne?
- Tak - mŐwi Dick. - Znowu.
Siada, nalewa sobie, dolewa mnie i widzË ja, że nie w reklamacji rzecz.
Na reklamacje, powiedzmy to sobie wprost, Dick pluje z trzeciego piËtra, nie
na głupiego trafili!
- Wypijmy - mŐwi - Red. - I nie czekając na mnie wypija haustem całą
swoją porcjË i nalewa nową. - Ty wiesz - mŐwi - umarł Kirył Fanow.
W zamroczeniu nie od razu go zrozumiałem. Ktoś tam umarł, no to umarł.
- No cŐż - mŐwiË - wypijmy za spokŐj jego duszy...
Dick spojrzał na mnie, oczy mu siË zrobiły okrągłe jak spodki, i
dopiero wtedy poczułem jakby mi ktoś wymierzył cios w żołądek. PamiËtam, że
wstałem, oparłem siË o blat i patrzË na Dicka z gŐry na dŐł.
- Kirył?! - A przed oczami mam srebrną pajËczynË, znowu słyszË, jak ona
rwie siË i trzeszczy. I przez to okropne trzeszczenie głos Dicka dochodzi do
mnie jak z drugiego pokoju.
- Zawał serca. Znaleźli go nagiego pod prysznicem, nikt nic nie
rozumie. Pytali o ciebie, powiedziałem, że z tobą wszystko w porządku...
- A co tu jest do rozumienia? - mŐwiË. - Strefa...
- Usiądź, Red - mŐwi Dick. - Usiądź i napij siË.
- Strefa... - powtarzam i nie mogË przestaÖ. - Strefa... Strefa...
Niczego nie widzË dokoła oprŐcz tej srebrnej pajËczyny. Cały bar
zaplątał siË w pajËczynË, ludzie poruszają siË, pajËczyna cichutko
potrzaskuje kiedy ktoś siË o nią oprze. A w samym środku stoi MaltaÓczyk,
twarz ma dziecinną, zdziwioną - nic nie pojmuje.
- Chłopcze - mŐwiË do niego serdecznie. - Ile chcesz pieniËdzy? Tysiąc
wystarczy? Na! Bierz, bierz! - wpycham mu pieniądze i już krzyczË: - Idź do
Ernesta i powiedz mu, że jest łajdakiem i kanalią, nie bŐj siË, powiedz mu!
Przecież to tchŐrz! Powiedz mu i natychmiast idź na dworzec, kup sobie bilet
i wracaj na swoją MaltË! Nigdzie siË nie zatrzymuj po drodze, jedź prosto do
domu!
Nie pamiËtam, co tam jeszcze krzyczałem. PamiËtam, jak znalazłem siË
przed ladą baru, Ernest postawił przede mną szklaneczkË na orzeźwienie i
pyta:
- Zdaje siË, że jesteś dzisiaj przy forsie?
- Tak - mŐwiË - przy forsie...
- To może dług mi zwrŐcisz? Jak raz jutro miałbym na podatki.
Teraz dopiero widzË - ściskam w piËści paczkË banknotŐw. PatrzË na tË
zieloną trawË i mamroczË:
- Okazuje siË, nie wziął Kreon MaltaÓski... Z charakterem, okazuje
siË... No, a cała reszta - los tak chciał.
- Co z tobą - pyta mŐj przyjaciel Ernie. - Przesadziłeś kapkË?
- Nie - mŐwiË. - Ze mną - mŐwiË - wszystko w najlepszym porządku.
ChoÖby w tej chwili mogË iśÖ pod prysznic.
- Poszedłbyś lepiej do domu - mŐwi mŐj przyjaciel Ernie. - Jednak
trochË przesadziłeś.
- Kirył umarł - mŐwiË mu.
- KtŐry to Kirył? Ten jednorËki?
- Sam jesteś jednorËki, bydlaku - mŐwiË mu. - Z tysiąca takich jak ty
nie zrobią jednego Kiryła. Ścierwo cuchnące - mŐwiË. - Handlarz. Śmiercią
handlujesz, kanalio. Kupiłeś nas wszystkich za zielone... Chcesz, zaraz twŐj
parszywy stragan rozwalË w drobny mak?
Ledwie zdążyłem zamachnąÖ siË jak trzeba, kiedy już mnie łapią i gdzieś
ciągną. A ja już nic nie kombinujË i kombinowaÖ nie mogË. Coś krzyczË,
wyrywam siË, kogoś kopiË, potem oprzytomniałem - siedzË w toalecie cały
mokry, morda rozbita. PatrzË w lustro i nie poznajË sam siebie, jeden
policzek mi drga, nigdy przedtem czegoś takiego nie było. A na sali hałas,
coś trzeszczy, talerze lecą na podłogË, dziewczyny piszczą i słyszË -
Szuwaks ryczy niczym grizzly:
- Żałujcie za grzechy, dranie! Gdzie jest Rudy? Coście zrobili z Rudym,
szataÓskie pomiotła? I wyje policyjna syrena.
Kiedy tylko zawyła, spłynËło na mnie olśnienie. Wszystko już wiem,
wszystko pamiËtam. I nic we mnie nie zostalo - tylko lodowata furia. Tak,
myślË, ja ci tu zaraz urządzË zabawË! Ja ci pokażË, co potrafi stalker,
ścierwo! Wyciągnąłem z kieszeni na klucze "świerzba", nowiutki, jeszcze ani
razu nie używany, parË razy zgniotłem go palcami, żeby siË rozgrzał,
uchyliłem drzwi do sali i ostrożnie wrzuciłem go do spluwaczki. A sam
otworzyłem okno - i na ulicË. Miałem, rzecz jasna, ogromną ochotË zobaczyÖ,
co z tego wyjdzie, ale musiałem zwiewaÖ jak najszybciej. Ja bardzo źle
znoszË "świerzby", od razu mi leci krew z nosa.
Przebiegiem przez podwŐrko i słyszË - "świerzb" już działa, najpierw
zawyły i zaszczekały wszystkie psy w całej okolicy, zawsze pierwsze czują
"świerzb". Potem ktoś wrzasnął w knajpie - aż mnie uszy zabolały, chociaż
byłem daleko. Wyobraziłem sobie, jak tam publika zaczËła szaleÖ. Jeden wpada
w melancholiË, drugi dostaje ataku szału, trzeci ze strachu nie wie, gdzie
uciekaÖ... To straszna rzecz "świerzb". Teraz Ernest nieprËdko zbierze pełen
bar gości. On, gnida, rzecz jasna, domyśla siË, kto go tak urządził, tylko
że ja na to gwiżdżË. Koniec. Nie ma już wiËcej stalkera Reda. Ja już mam
dośÖ. Nie chcË ani sam szukaÖ śmierci, ani innych dam na to namawiaÖ, nie
miałeś
racji, Kirył, kochany chłopcze. Nie gniewaj siË, ale wygląda na to, że
to nie ty, ale Szuwaks ma słusznośÖ. Nie mają czego ludzie szukaÖ w Strefie,
nie przyniesie nam Strefa szczËścia.
Przelazłem przez płot i powolutku ruszyłem do domu. GryzË wargi, chce
mi siË płakaÖ i nie mogË. Przede mną pustka. Przede mną nie ma nic.
Monotonny smutek. Kirył, mŐj jedyny przyjacielu, jak mogliśmy dopuściÖ do
tego? Rysowałeś przede mną perspektywy, opowiadałeś o nowym, wspaniałym
świecie... a teraz co? Ktoś zapłacze po tobie w dalekiej Rosji, a ja nawet
zapłakaÖ nie mogË. Przecież to ja, głupie bydle, jestem wszystkiemu winien,
właśnie ja, a nikt inny! Jak ja, kretyn nieszczËsny, śmiałem go wprowadziÖ
do garażu, kiedy jego oczy jeszcze nie przywykły do ciemności? Całe życie
żyłem jak wilk, całe życie tylko o sobie myślałem... I nagle postanowiłem
pokazaÖ, jaki jestem szlachetny, postanowiłem uszËśliwiÖ człowieka. Po
diabła mu w ogŐle powiedziałem o tym "pustaku"? I jak tylko sobie o tym
przypomniałem, tak mnie coś ścisnËło za gardło, że nic - tylko rzeczywiście
zawyÖ jak wilk. I chyba naprawdË zawyłem, ludzie jakby zaczËli ustËpowaÖ mi
z drogi, a potem nagle zrobiło mi siË lżej - patrzË, idzie Guta. Idzie mi na
spotkanie, moja dziewczyna, moja prześliczna, idzie, stąpa swoimi cudownymi
nogami, spŐdniczka kołysze siË nad kolanami, ze wszystkich bram gapią siË na
nią, a ona idzie prościutko, nie patrzy na nikogo i nie wiem dlaczego, ale
od razu wiedziałem, że szuka właśnie mnie.
- Serwus - mŐwiË - Guta. Dokąd idziesz? Guta spojrzała na mnie i w
ciągu sekundy zobaczyła wszystko: i mordË rozbitą, i mokrą kurtkË, i
posiniaczone rËce, ale nic na ten temat nie powiedziała, tylko mŐwi:
- CześÖ, Red. A ja właśnie ciË szukam.
- Wiem - mŐwiË. - Chodźmy do mnie. Guta milczy, odwrŐciła siË i patrzy
w bok. Ach, jak piËknie osadzona jest jej głowa, a jaka szyja - jak u młodej
narowistej klaczy, już pokornej swemu jeźdźcowi. Potem mŐwi:
- Ja nie wiem. Red. Może już wcale nie bËdziesz chciał siË ze mną
spotykaÖ?
Jakby mi ktoś kamieÓ położył na sercu. Co jeszcze? Ale tak spokojnie do
niej mŐwiË:
- Nie bardzo ciË rozumiem, Guta. Wybacz mi, ale ja dzisiaj jestem
trochË tego i może z tego powodu słabo kombinujË... Dlaczego miałbym nie
chcieÖ spotykaÖ siË z tobą?
BiorË ją pod rËkË, idziemy niespiesznie w stronË mojego domu i wszyscy,
ktŐrzy dopiero co gapili siË na nią, szybko odwracają mordy. Ja na tej ulicy
całe życie mieszkam, i Rudego Reda wszyscy tu pierwszorzËdnie znają. A kto
nie zna, ten bardzo szybko pozna.
- Matka mŐwi, żebym zrobiła skrobankË - nagle odzywa siË Guta.
- A ja nie chcË.
Uszedłem jeszcze kilka krokŐw, zanim zrozumiałem, a Guta mŐwi dalej:
- Nie chcË żadnej skrobanki, chcË mieÖ z tobą dziecko. A ty - jak tam
sobie życzysz. Możesz siË wynosiÖ na wszystkie cztery strony świata, ja ciË
nie trzymam.
Słucham, jak ona sama siebie podkrËca, jak siË rozpala, słucham i
powolutku bałwaniejË. Nic w miarË rozsądnego nie przychodzi mi do głowy.
Tylko jak refren chodzi mi w kŐłko po głowie - o jednego człowieka mniej, o
jednego człowieka wiËcej.
- Ona mi tłumaczy - mŐwi Guta - że to dziecko stalkera i niby po co mam
wydawaÖ na świat potwora... ona mŐwi, to przecież kryminalista, nie bËdziesz
miała rodziny, ani nic. Dzisiaj jest na wolności, mŐwi, a jutro w wiËzieniu.
Tylko że mnie to nic nie obchodzi, jestem na wszystko przygotowana. I sama
też mogË zostaÖ, dam sobie radË. Sama urodzË, sama wychowam, sama zrobiË z
niego człowieka. ObejdË siË bez ciebie. Tylko ty siË do mnie wiËcej nie
zbliżaj, bo na prŐg nie wpuszczË.
- Guta - mŐwiË - dziewczyno moja! Poczekaj choÖ chwileczkË...
- I nie mogË, jakiś śmiech mnie ogarnia, nerwowy. Idiotyczny. -
JaskŐłeczko moja, dlaczego mnie chcesz przepËdziÖ, powiedz mi?
ChichoczË jak ostatni kretyn, a ona stanËła, przytuliła siË do mojej
piersi i szlocha.
- Co my teraz zrobimy. Red? - mŐwi moja dziewczyna przez łzy.
- Co teraz zrobimy?
lat 28, żonaty, bez określonego
zajËcia
Red Shoehart leżał za kamiennym nagrobkiem i patrzył na drogË odsuwając
sprzed oczu gałązkË jarzËbiny. Reflektory samochodu patrolowego przecinały
cmentarz i od czasu do czasu smagały Reda po oczach - wtedy mrużył powieki i
wstrzymywał oddech.
MinËły już dwie godziny, a na drodze nie zaszły żadne zmiany.
Monotonnie, pracując na jałowym biegu, warczał silnik samochodu, trzy
reflektory miotały siË po cmentarzu, po przekrzywionych zardzewiałych
krzyżach, po opuszczonych grobach, po bujnie rozrośniËtych krzewach
jarzËbiny, po płaskiej ścianie trzymetrowego muru, ktŐry z lewej strony
koÓczył siË jak uciËty. Policjanci z patrolu bali siË Strefy. A tu, obok
cmentarza, nawet lËkali siË strzelaÖ. Czasem Reda dobiegały przygłuszone
głosy, czasami widział, jak z samochodu wylatywał ogienek niedopałka, jak
toczył siË po szosie i gubił maleÓkie czerwone iskierki. Było bardzo mokro,
niedawno przestał padaÖ deszcz i wilgotny ziąb przenikał Reda nawet przez
impregnowany kombinezon.
Ostrożnie puścił gałązkË, odwrŐcił głowË i zaczął nadsłuchiwaÖ. Gdzieś
z prawej strony, niezbyt daleko, ale i nie blisko, na cmentarzu był ktoś
jeszcze. Zaszeleściły liście i nawet chyba obsypała siË ziemia, a potem z
nieglośnym stukniËciem upadło coś ciËżkiego i twardego. Red ostrożnie
czołgał siË tyłem wtulony w mokrą trawË. Znowu nad głową przeleciało światło
reflektora. Red zamarł, śledząc bezszelestny promieÓ, i wydało mu siË, że
miËdzy krzyżami, na grobie, siedzi nieruchomo człowiek ubrany na czarno.
Siedzi, nie kryjąc siË, oparty plecami o marmurowy obelisk i białą twarz z
czarnymi jamami oczu zwrŐcił w stronË Reda. W rzeczywistości Red nie widział
i w ciągu dziesiątej czËści sekundy nie mŐgł zobaczyÖ tych wszystkich
szczegŐłŐw, ale wiedział dokładnie, jak to powinno wyglądaÖ. Odpełzł jeszcze
o kilka krokŐw dalej, wymacał w zanadrzu manierkË, wyciągnął i jeszcze przez
jakiś czas poleżał spokojnie tuląc do policzka ciepły metal, nastËpnie, nie
wypuszając manierki, poczołgał siË dalej. WiËcej już nie nadsłuchiwał i nie
rozglądał siË.
W sztachetach była dziura i tuż przy samej dziurze na płaszczu
przesyconym ołowiem leżał Barbridge. Nadal leżał na plecach, oburącz
odciągał kołnierz swetra i cichutko, boleśnie sapał - sapanie chwilami
przechodziło w jËk. Red usiadł obok i odkrËcił manierkË. Potem ostrożnie
wsunął rËkË pod głowË Barbridge'a, wyczuwając całą dłonią lepką od potu,
gorącą łysinË, i przysunął manierkË do warg starego. Było ciemno, ale w
słabych poblaskach reflektorŐw Red widział szczecinË na jego policzkach.
Barbridge chciwie wypił kilka łykŐw i zaraz poruszył siË niespokojnie
obmacując worek z towarem.
- WrŐciłeś - wykrztusił. - Dobry chłopak... Rudy... nie zostawisz
starego... żeby zdychał...
Red odrzucił głowË do tyłu i zdrowo pociągnął z manierki.
- Stoi zaraza - powiedział - jak przymurowany.
- To... nie przypadek... - wystËkał Barbridge. MŐwił urywanie, na
wydechu - Ktoś doniŐsł. Czekają.
- Możliwe - powiedział Red. - Chcesz sobie jeszcze golnąÖ?
- Nie. Na razie wystarczy. Nie zostawiaj mnie. nie zostawisz - bËdË
żył. Wtedy nie pożałujesz, nie zostawisz mnie. Rudy?
Red nie odpowiedział. Patrzył w stronË szosy, na błËkitne błyski
reflektorŐw. Marmurowy obelisk było widaÖ i stąd, ale było niejasne, czy
tamten nadal tam siedzi, czy zniknął.
- Słuchaj mnie. Rudy. nie gadam na wiatr, nie pożałujesz. Wiesz,
dlaczego stary Barbridge żyje do dziś? Wiesz? Bob Małpolud nie wrŐcił.
Bankier Faraon zginął - nic z niego nie zostało. Jaki to był stalker! A
jednak zginął. Zgnilec tak samo. Okularnik Herman. Callagan. FetË Krosta.
Wszyscy. Ja jeden zostałem. A wiesz, dlaczego?
- Zawsze byłeś draniem - powiedział Red nie odrywając oczu od szosy. -
Ścierwnik.
- Byłem draniem. To prawda. Inaczej nie można. Ale przecież wszyscy
byli tacy sami. Faraon. Zgnilec. A tylko ja żyjË. Wiesz, dlaczego?
- Wiem - powiedział Red, żeby siË odczepiÖ.
- Łżesz. Nie wiesz. Słyszałeś o Złotej Kuli?
- Słyszałem.
- Bajka, myślisz?
- Przestałbyś lepiej gadaÖ - poradził Red. - Przecież tracisz siły.
- To nic. Ty mnie wyniesiesz. Tyle razy chodziliśmy razem! Czy mŐgłbyś
mnie zostawiÖ? Ja ciebie przecież znam od takiego. Od małego. I twego ojca
znałem.
Red milczał. Okropnie chciało mu siË paliÖ, wyciągnął papierosa,
wykruszył tytoÓ i powąchał, nie pomogło.
- Musisz mnie stąd wynieśÖ - powiedział Barbridge. - To przez ciebie
wpadłem. To ty nie chciałeś, żeby MaltaÓczyk z nami poszedł.
MaltaÓczyk bardzo siË napierał, żeby iśÖ z nimi. Cały wieczŐr im
stawiał, proponował dobry zastaw, przysiËgał, że zdobËdzie skafander, i
Barbridge, ktŐry siedział obok Maltanczyka, osłaniając twarz ciËżką
pomarszczoną dtonią, rozpaczliwie mrugał do Reda - zgŐdź siË, zrobimy dobry
interes. ByÖ może właśnie dlatego Red powiedział wtedy "nie".
- Przez własną chciwośÖ wpadłeś - powiedział Red. - Ja z tym nie mam
nic wspŐlnego, i zamknij siË nareszcie.
Przez jakiś czas Barbridge tylko stËkał. Znowu wetknął palce pod
kołnierz i jeszcze dalej odchylił głowË.
- Bierz cały towar. Red - wystËkał - tylko mnie nie zostawiaj.
Red spojrzał na zegarek. Do świtu było już bardzo niedaleko, a samochŐd
patrolowy nie odjeżdżał. Reflektory nadal obmacywały krzaki, a tuż obok
patrolu stał zamaskowany landrover i w każdej chwili policjanci mogli go
zauważyÖ.
- Złota Kula - powiedział Barbridge. - Znalazłem ją. Ile bajek wokŐł
niej potem narosło! Sam też niemało opowiadałem! Że podobno każde życzenie
spełnia. Każde, dobre sobie! Gdyby tak było, dawno by mnie tu nie było.
Mieszkałbym sobie w Europie i spałbym na forsie.
Red spojrzał na niego z gŐry. W błËkitnawych błyskach odrzucona do tyłu
twarz Barbridge'a wydawała siË martwa. Ale jego szkliste, wytrzeszczone oczy
bez przerwy śledziły Reda.
- Zamiast wiecznej młodości - gŐwno. Zamiast forsy, to samo. Ale
zdrowie - co to, to tak. I dzieci mam udane. I żyjË. W najśmielszych snach
nie zobaczysz tego, co ja przeszedłem, i żyjË - oblizał wargi. - Ja ja tylko
o to proszË. O życie. I o zdrowie. I żeby dzieci...
- Stul pysk, na Boga - powiedział wreszcie Red. - Zupełnie jak baba.
Jeśli dam radË, to ciË wyniosË. Twojej Diny mi szkoda, zginiesz - pŐjdzie
dziewczyna na ulicË...
- Dina... - wychrypiał Barbridge. - Moja cŐreczka. Taka śliczna.
Rozpieszczałem moje dzieci, niczego im nie odmawiałem. Zmarnują siË. MŐj
Archie. Ty przecież go znasz. Rudy. Czy widziałeś kiedyś lepsze dzieci?
- Powiedziałem: jak dam radË. to ciË wyciągnË.
- Nie - z uporem powiedział Barbridge. - Ty mnie wyniesiesz, czy dasz
radË, czy nie. Złota Kula. Chcesz, powiem ci gdzie ona jest.
- No to powiedz.
Barbridge jËknął i poruszył siË.
- Moje nogi... - wystËkał. - Pomacaj, jak one tam...
Red wyciągnął rËkË i przesunął dłonią po nogach od kolan w dŐł.
- Kości... - chrypiał Barbridge. - Czy są tam jeszcze kości?
- Są, są - skłamał Red. - Nie krËÖ siË. A naprawdË można było wymacaÖ
tylko kolano niżej, do samych stŐp nogi były jak z gumy - można je było
zawiązaÖ na supeł.
- Kłamiesz przecież - powiedział Barbridge. - Po co kłamiesz? Co to ja
dziecko jestem, nigdy tego nie widziałem?
- Kolana są całe - powiedział Red.
- Pewnie znowu łżesz - beznadziejnie powiedział Barbridge. - No trudno.
Tylko mnie wynieś. Wszystko ci oddam. Wszystko ci opowiem...
Jeszcze mŐwił, jeszcze coś obiecywał, ale Red już go nie słuchał.
Patrzył na szosË. Reflektory nie biegały teraz po krzakach, zamarły
skrzyżowane na tamtym obelisku z marmuru i w jasnej błËkitnej mgle Red
wyraźnie zauważył zgarbioną czarną sylwetkË wËdrującą wśrŐd krzyży. Ta
sylwetka szła jakby na oślep, wprost na reflektory. Red widział jak wpadła
na ogromny krzyż, odskoczyła, znowu uderzyła o krzyż, dopiero wtedy skrËciła
i ruszyła dalej wyciągając przed siebie długie rËce z rozczapierzonymi
palcami. Potem nagle znikła, jakby siË zapadła pod ziemiË i po kilku
sekundach pojawiła siË znowu bardziej na prawo i dalej, maszerując z jakimś
niepojËtym, nieludzkim uporem jak mechanizm puszczony w ruch.
I raptem reflektory zgasły. ZgrzytnËła skrzynka biegŐw, zaryczała dziko
silnik, za krzakami mignËło niebieskie i czerwone światła postojowe,
samochŐd patrolowy ruszył błyskawicznie nabierając szybkości popËdził w
stronË miasta i zniknął za murem. Red z trudem przełknął ślinË i rozpiął
zamek błyskawiczny w kombinezonie.
- Chyba odjechali... - gorączkowo mamrotał Barbridge. - No, Rudy...
Szybciej, szybciej! - zaczął siË wierciÖ, pomacał rËką dookoła, złapał worek
z towarem i sprŐbował wstaÖ - no prËdzej, na co czekasz!
Red ciągle patrzył w stronË szosy. Teraz panowała tam ciemnośÖ i nic
nie było widaÖ, ale przecież gdzieś musiał byÖ tamten - maszerował jak
nakrËcona lalka, potykał siË, przewracał, uderzał o krzyże, zaplątywał siË w
krzakach.
- Dobra - powiedzial Red na głos. - Idziemy. PodniŐsł Barbridge'a.
Stary jak kleszczami ścisnął go lewą rËką za szyjË i Red nie mając siły,
żeby wstaÖ, na czworakach powlŐkł go przez dziurË w ogrodzeniu chwytając
rËkami mokrą trawË.
- NaprzŐd, naprzŐd...- chrypiał Barbridge. - Nie martw siË, trzymam
towar, nie zgubiË go... naprzŐd!
Ścieżka była znajoma, ale trawa mokra i śliska, gałËzie jarzËbiny biły
po twarzy, opasły Barbridge był nieludzko ciËżki, niby nieboszczyk, worek z
towarem brzËczał, stukał i bez przerwy o coś zaczepiał i jeszcze straszno
było natknąÖ siË na tamtego, ktŐry byÖ może ciągle jeszcze błąkał siË tu w
ciemnościach.
Kiedy siË wydostali na szosË, było jeszcze ciemno, ale czuło siË. że
świt już blisko. W lasku po tamtej stronie szosy, sennie i niepewnie
zaszczebiotały ptaki, a nad czarnymi domami dalekiego przedmieścia mrok już
zgranatowiał i powiało stamtąd chłodnym, wilgotnym powietrzem. Red położył
Barbridge'a na poboczu, rozejrzał siË i jak wielki czarny pająk przebiegł
przez drogË. Szybko znalazł Landrovera, zgarnął z maski i karoserii
maskujące gałËzie, siadł za kierownicą i ostrożnie, nie zapalając świateł,
wyjechał na asfalt. Barbridge siedział, w jednej rËce trzymał worek z
towarem, drugą obmacywał nogi.
- Szybko! - wychrypiał. - Śpiesz sie. Kolana jeszcze są, jeszcze mam
całe kolana... Żeby chociaż kolana uratowaÖ!
Red dźwignął go i zgrzytając zËbami z wysiłku wwalił go do samochodu.
Barbridge z łoskotem opadł na tylne siedzenie i jËknął. Worka jednak nie
wypuścił. Red podniŐsł z ziemi impregnowany ołowiem płaszcz i rzucił na
starego. Barbridge'owi udało siË przytargaÖ rŐwnież płaszcz.
Red wziął latarkË i przeszedł poboczem wypatrując śladŐw. ŚladŐw
właściwie nie było. Wyjeżdżając na szosË Landrover przygniŐtł wysoką, gËstą
trawË, ale ta trawa powinna po paru godzinach wrŐciÖ do poprzedniego stanu.
W miejscu gdzie stał samochŐd patrolu, leżało na ziemi mnŐstwo
niedopałkŐw. Red przypomniał sobie, że od dawna chce mu siË paliÖ, wyciągnął
papierosa i zapalił, chociaż najbardziej na świecie pragnął wskoczyÖ do
samochodu i pËdziÖ, pËdziÖ, żeby znaleźÖ siË jak najdalej od tego miejsca.
Ale tego właśnie zrobiÖ nie było wolno. Należało postËpowaÖ powoli i
rozważnie.
- Co ty wyprawiasz? - płaczliwie zapytał Barbridge z samochodu. - Wody
nie wylałeś, wszystkie wËdki suche... Na co czekasz? Chowaj towar!
- Stul pysk, ty!... - powiedział Red. - Nie przeszkadzaj! - zaciągnął
siË papierosem. - Wjedziemy do miasta od południowej strony.
- Jak to od południowej? Co takiego? Przez ciebie stracË kolana,
Łajdaku! Kolana!
Red po raz ostatni zaciągnął siË papierosem i schował go do pudełka od
zapałek.
- Zamknij mordË, Ścierwnik - powiedział. - Prosto przez miasto nie
możemy jechaÖ. Trzy posterunki, chociaż jeden musi nas zatrzymaÖ.
- No to co?
- Zobaczą twoje kulasy i koniec z nami.
- Jakie kulasy? Głuszyliśmy ryby, nogi mi poharatało i nie ma o czym
gadaÖ!
- A jeżeli ktoś pomaca?
- Pomaca... tak zawyjË, że na całe życie odechce mu siË macania.
Ale Red już podjął decyzjË. PodniŐsł przednie siedzenie samochodu,
świecąc latarką otworzył skrytkË i powiedział:
- Dawaj towar.
Bak pod siedzeniem był fałszywy. Red zabrał worek i wepchnął go do
środka nasłuchując, jak w worku cos dźwiËczy i postukuje.
- Nie wolno mi ryzykowaÖ - mruknął. - Nie mam prawa.
Założył pokrywË na miejsce, nasypał na wierzch trochË śmieci, zarzucił
szmatami i opuścił siedzenie. Barbridge stËkał, pojËkiwał, żałośliwie
domagał siË pośpiechu, znowu obiecywał Złotą KulË. Wiercił siË bez przerwy
na siedzeniu, z lËkiem wpatrując siË w jaśniejący mrok. Red nie zwracał na
niego uwagi. Rozerwał napełniony wodą plastykowy worek z rybami, wodË wylał
na wËdki leżące na podłodze samochodu, a skaczące ryby wrzucił do
brezentowej torby. Plastykowy worek zwinął i wsadził do kieszeni
kombinezonu. Teraz wszystko było w porządku - wËdkarze wracali z niezbyt
udanego połowu. Red usiadł przy kierownicy i samochŐd ruszył.
Do samego zakrËtu jechał bez świateł. Po lewej stronie ciągnął siË
potËżny trzymetrowy mur otaczający StrefË, a z prawej były krzaki, rzadkie
zagajniki, porzucone wille z zabitymi oknami i liszajami na ścianach. Red
dobrze widział w ciemności, zresztą ciemnośÖ nie była już taka gËsta, a
oprŐcz tego wiedział z gŐry, co i kiedy zobaczy. Dlatego kiedy przed
samochodem pojawiła siË rytmicznie maszerująca postaÖ, nawet nie zwolnił.
Tamten wËdrował prosto środkiem szosy - i jak oni wszyscy szedł do miasta.
Red wyprzedził go, prowadząc samochŐd lewą stroną i wyprzedziwszy, jeszcze
mocniej przycisnął pedał gazu.
- Matko Boska! - wymamrotał z tyłu Barbridge. - Rudy, widziałeś?
- Tak - powiedział Red.
- O Boże!... Tego nam jeszcze brakowało! - mamrotał Barbridge i nagle
zaczął głośno odmawiaÖ modlitwË.
- Zamknij siË! - ostro powiedział Red. ZakrËt powinien byÖ gdzieś
tutaj. Red zwolnił, wpatrując siË w szereg pochylonych domkŐw i płotŐw po
prawej. Stary transformator... podparty słup... sprŐchniały mostek nad
przydrożnym rowem... Red skrËcił kierownicË. SamochŐd podrzuciło na
wybojach.
- Dokąd? - dziko zawył Barbridge. - Przez ciebie nogi stracË, bydlaku!
Red na sekundË odwrŐcił siË i z całej siły uderzył starego w twarz, aż
dłoÓ podrapała mu ostra szczecina. Barbridge zakrztusił siË i zamilkł.
SamochŐd podskakiwał, koła co chwila buksowały w świeżym błocie. Red zapalił
światła. Biały, niespokojny blask oświetlił zarośniËte trawą stare koleiny,
ogromne kałuże, krzywe gnijące parkany po obu stronach. Barbridge płakał
chlipiąc i pociągając nosem, niczego już nie obiecywał, tylko żalił siË i
odgrażał, ale bardzo cicho i niewyraźnie, tak że Red słyszał tylko oddzielne
słowa. Coś tam było o nogach, o kolanach, o ukochanym Archie... Potem
ucichł.
Osiedle leżało tuż przy zachodnich przedmieściach miasta. Kiedyś były
tu letniska, ogrody, sady owocowe, letnie rezydencje miejskich notablŐw i
fabrycznej administracji. Zielono, wesoło, malutkie jeziorka, czyściutkie
piaszczyste plaże, przejrzyste brzozowe zagajniki, stawy, w ktŐrych hodowano
karpie. Fabryczny zaduch i fabryczny gryzący dym nigdy tu nie docierały,
podobnie jak i miejska kanalizacja. Teraz wszystko to stało porzucone,
niszczejące. Zobaczyli tylko jeden zamieszkany dom - żŐłto świeciło
zasłoniËte firanką okienko, na sznurkach wisiała zmoczona deszczem bielizna
i olbrzymi pies, zachłystując siË wściekłością, wybiegł na drogË i przez
jakiś czas pËdził za samochodem w bryzgach błota tryskającego spod kŐł.
Red ostrożnie przejechał przez jeszcze jeden stary pochylony mostek i
kiedy zobaczył przed sobą wyjazd na SzosË Zachodnią, zatrzymał samochŐd i
zgasił silnik. Potem wyszedł na drogË, nawet nie spojrzawszy na Barbridge'a,
ruszył przed siebie z rËkami w kieszeniach wilgotnego kombinezonu. Zrobiło
siË zupełnie widno. WokŐł było mokro, cicho i sennie. Red zbliżył siË do
szosy i ostrożnie wyjrzał zza krzakŐw. Policyjna wartownia była stąd
doskonale widoczna - maleÓki domek na kŐłkach i trzy oświetlone okienka,
samochŐd patrolowy stał na poboczu szosy pusty. Przez jakiś czas Red stał i
patrzył. Na wartowni nic siË nie działo
- najwidoczniej policjanci, zmËczeni i zmarzniËci, teraz grzali siË w
domku - drzemali z papierosami przylepionymi do dolnej wargi. "Dranie" -
cicho powiedział Red. Wymacał w kieszeni kastet, wsunął palce w owalne
otwory, zacisnął w piËści zimne żelazo i ciągle tak samo przygarbiony, nie
wyjmując z kieszeni rąk, zawrŐcił. Landrover, lekko pochylony, stał w
krzakach. Miejsce było odludne, zapuszczone, nikt tu zapewne nie zaglądał od
co najmniej dziesiËciu lat.
Kiedy Red podszedł do samochodu, Barbridge uniŐsł siË i spojrzał na
niego otwierając usta. Wyglądał teraz nawet jeszcze starzej niż zwykle -
pomarszczony, łysy zarośniËty niechlujną szczeciną, zËby rzadkie i zepsute.
Czas jakiś wpatrywali siË w siebie i nagle Barbridge powiedział niewyraźnie:
- Dam ci mapË... wszystkie pułapki... Sam znajdziesz, nie pożałujesz.
Red słuchał go stojąc bez ruchu, potem rozwarł palce, wypuścił kastet i
powiedział:
- Dobra. Twoje zadanie: masz leżeÖ nieprzytomny, zrozumiano? JËcz i nie
daj siË dotknąÖ.
Siadł przy kierownicy, zapalił silnik i samochŐd ruszył.
I wszystko poszło jak z płatka, nikt nie wyszedł z przyczepy, kiedy
landrover, posłuszny znakom drogowym, powoli przejechał obok wartowni, a
nastËpnie wciąż zwiËkszając i zwiËkszając szybkośÖ popËdził do miasta przez
południowe przedmieścia. Była szŐsta rano, na ulicach pusto, asfalt czarny i
mokiy, automatyczne światła sieroce i niepotrzebnie mrugają na
skrzyżowaniach. MinËli piekarniË z wysokimi, jasno oświetlonymi oknami i
Reda owionął ciepły i niebywale smakowity zapach.
- ŻreÖ mi siË chce - powiedział Red, rozluźniając zdrËtwiałe od
napiËcia miËśnie, i przeciągnął siË wpierając dłonie w kierownicË.
- Co? - z przerażeniem zapytał Barbridge.
- MŐwiË, że mi siË żreÖ chce... Ty dokąd? Do domu czy prosto do
Rzeźnika?
- Do Rzeźnika, do Rzeźnika gazuj! - pospiesznie zamamrotał Barbridge,
pochylił siË do przodu i gorączkowym oddechem ział Redowi w plecy. - Prosto
do niego! Jedź szybko! Należy mi siË od niego jeszcze siedemset... Ale
szybciej, szybciej, czego wleczesz siË jak mucha w smole! - nagle zaczął
kląÖ bezsilnie i paskudnie, wstrËtnymi, brudnymi słowami, zapluwąjąc siË,
zachlystując i dławiąc atakami kaszlu.
Red nie odzywał siË, nie miał ani czasu, ani siły na uspokajanie
rozszalałego Ścierwnika, należało możliwie szybko z tym wszystkim skoÓczyÖ i
chociaż godzinË, chociaż pŐł godziny pospaÖ przed spotkaniem w "Metropolu".
SkrËcił w UlicË Szesnastą, przejechał dwa kwartały i zatrzymał samochŐd
przed szarą piËtrową willą.
Otworzył mu sam Rzeźnik. Widocznie dopiero wstał i szedł do łazienki.
Ukazał siË we wspaniałym szlafroku, a w rËku dzierżył szklankË ze sztuczną
szczËką. Włosy miał rozkudłane, pod oczami ciemne napuchniËte worki.
- O! - powiedział. - To ty. Rudy? Co powiesz?
- WłŐż zËby i jedziemy - powiedział Rudy.
- Aha - odparł Rzeźnik i zapraszająco ruchem głowy wskazał hall, a sam
człapiąc perskimi pantoflami zdumiewająco szybko podążył do łazienki.
- Kto? - zapytał stamtąd.
- Barbridge - odpowiedział Red.
- Co?
- Nogi.
W łazience poleciała z kranu woda, rozległo siË parskanie, coś upadło i
potoczyło siË po kamiennej posadzce. Red zmËczonym ruchem usiadł w fotelu
wyjął papierosa, zapalił i rozejrzał siË dookoła. Tak, hall był niczego
sobie. Rzeźnik nie żałował pieniËdzy. Był bardzo doświadczonym i bardzo
modnym chirurgiem, znakomitością nie tylko miasta, ale i całego stanu, a ze
stalkerami związał siË rzecz jasna, nie dla pieniËdzy. On rŐwnież brał swoją
dolË ze Strefy - brał w naturze, w rŐżnych przedmiotach, ktŐre stosował w
swojej praktyce lekarskiej, brał w wiedzy, ktŐrą zdobywał lecząc
okaleczonych stalkerŐw i studiując przy tym rŐżne nie znane do tej pory
choroby i deformacje ludzkiego organizmu, brał w sławie, sławie pierwszego
na świecie lekarza - specjalisty od pozaziemskich chorŐb mieszkaÓcŐw Ziemi.
Pieniądze zresztą rŐwnież brał z niemałą ochotą.
- A konkretnie: co z nogami? - zapytał Rzeźnik wychodząc z łazienki z
ogromnym rËcznikiem przewieszonym przez ramiË. Skrajem tego rËcznika
ostrożnie wycierał swe długie, nerwowe palce.
- Wlazł w "pudding" - powiedział Red. Rzeźnik gwizdnął.
- A wiËc mamy z głowy Barbridge'a - mruknął. - Szkoda, bo wybitny był
stalker.
- To drobiazg - powiedział Red rozsiadając siË w fotelu. - Ty mu
zrobisz protezy i Barbridge na protezach jeszcze nam po Strefie bËdzie
kuśtykał.
- No dobrze - powiedział Rzeźnik. Na jego twarzy już malowała siË
profesjonalna rzeczowośÖ. - Poczekaj, zaraz siË ubiorË.
Kiedy siË ubierał, kiedy gdzieś dzwonił - zapewne do swojej kliniki,
żeby wszystko przygotowali do operacji - Red nieruchomo leżał w fotelu i
palił. Tylko raz siË poruszył, żeby wyciągnąÖ manierkË. Pił malutkimi
łykami, ponieważ w manierce zostało już tylko trochË na dnie, i starał siË o
niczym nie myśleÖ. Po prostu czekał.
Potem razem poszli do samochodu. Red usiadł przy kierownicy. Rzeźnik
obok niego i od razu przechylił siË przez oparcie i zaczął obmacywaÖ nogi
Barbridge'a. Barbridge, cichy teraz i nastroszony, mamrotał coś żałośnie,
obiecywał ozłociÖ, bez przerwy wspominał dzieci i nieboszczkË żonË, błagał,
żeby mu uratowaÖ przynajmniej kolana. Kiedy podjechali pod klinikË, Rzeźnik
zaklął nie widząc przed bramą sanitariuszy, jeszcze w biegu wyskoczył z
samochodu i zniknął za drzwiami. Red znowu zapalił, a Barbridge nagle
powiedział zupełnie wyraźnie i dobitnie, jakby już całkowicie oprzytomniał.
- Chciałeś mnie zabiÖ. Ja ci to zapamiËtam.
- Ale przecież nie zabiłem - obojËtnie powiedział Red.
- Tak, nie zabiłeś... - Barbridge przez moment milczał. - To ci rŐwnież
zapamiËtam.
- ZapamiËtaj, zapamiËtaj - powiedział Red. - Ty byś mnie oczywiście nie
zabił, skądże znowu... - odwrŐcił siË i popatrzył na starego. Barbridge
niepewnie krzywił usta poruszając wyschłymi wargami. - Ty byś mnie po prostu
tam zostawił
- powiedział Red. - Porzuciłbyś mnie w Strefie i koÓce w wodË. Tak jak
Okularnika.
- Okularnik sam skonał - ponuro zaprzeczył Barbridge. - Bez mojej
pomocy. Przykuło go.
- Kanalia - powiedział obojËtnie Red i odwrŐcił siË. - Ścierwnik.
Z bramy wyskoczyli zaspani, rozkudlani sanitariusze i rozkładając w
biegu nosze pocwałowali do samochodu. Red, od czasu do czasu zaciągając siË
papierosem, patrzył, z jaką wprawą wydobyli Barbridge'a z samochodu, ułożyli
na noszach i wnieśli do kliniki. Barbridge leżał nieruchomo, rËce skrzyżował
na piersi i zobojËtniały na wszystko patrzył w niebo. Jego ogromne stopy,
przeżarte "puddingiem", były dziwnie nienaturalnie wykrËcone. To był ostatni
ze starych stalkerŐw, ostatni z tych, ktŐrzy rozpoczËli polowanie na
pozaziemskie skarby od razu po Lądowaniu, kiedy Strefy, jeszcze nie nazywano
Strefą, kiedy jeszcze nie było instytutŐw naukowych, ani muru, ani sił
policyjnych ONZ, kiedy miasto sparaliżowała groza, a świat chichotał z
powodu nowej kaczki dziennikarskiej. Red miał wtedy dziesiËÖ lat, a
Barbridge był silnym i zrËcznym mËżczyzną - uwielbiał picie na cudzy
rachunek, bŐjki i obmacywanie po kątach niedostatecznie spostrzegawczych
dziewcząt. Własne dzieci doszczËtnie go wtedy nie interesowały, ale nËdzną
szują był już wŐwczas, bo kiedy wypił, z jakąś obrzydliwą satysfakcją
katował swoją żonË - hałaśliwie, pedantycznie, żeby wszyscy widzieli, i
wreszcie zatłukł ją na śmierÖ.
Red zawrŐcił i nie zwracając uwagi na światła, szczËkając klaksonem na
przechodniŐw, ścinając zakrËty pojechał prosto do domu.
Zahamował przed garażem, a kiedy wysiadł z samochodu zobaczył
administratora, ktŐry szedł mu na spotkanie od strony skweru. Jak zwykle
administrator był w fatalnym humorze i jego wymiËta twarzyczka z
opuchniËtymi oczkami wyrażała skrajne obrzydzenie, jakby stąpał nie po
ziemi, a po kupie nawozu.
- DzieÓ dobry - powiedział grzecznie Red. Administrator zatrzymał siË
na dwa kroki przed Redem i pokazał palcem za siebie.
- To paÓska robota? - zapytał niewyraźnie. Było widaÖ, że to jego
pierwsze słowa od wczoraj.
- O czym pan mŐwi?
- Ta huśtawka... To pan ją postawił?
- Ja.
- W jakim celu?
Red nie odpowiedział, poszedł do bramy garażu i zaczął ją otwieraÖ.
Administrator ruszył za nim i stanął za jego plecami.
- Pytam, w jakim celu postawił pan tË huśtawkË? Kto pana prosił?
- Moja cŐrka prosiła - odpowiedział Red bardzo spokojnie. Właśnie
odmykał bramË.
- Ja tu nie pytam o paÓską cŐrkË! - Administrator podniŐsł głos. - O
paÓskiej cŐrce bËdziemy rozmawiaÖ oddzielnie. Pytam, kto panu pozwolił?
Jakim prawem pan siË rządzi na skwerze?
Red odwrŐcił siË i stał przez chwilË nieruchomo, uważnie wpatrując siË
w blady pożyłkowany nos. Administrator zrobił krok do tylu i odezwał siË o
ton niżej:
- Balkonu pan też nie odmalował. Ile razy już panu...
- Nadaremnie siË pan stara - powiedział Red. - Ja siË i tak nie
wyprowadzË.
WrŐcił do samochodu i zapalił silnik. Polożył dłonie na kierownicy i
dopiero teraz zauważył, jak zbielały mu kostki palcŐw. Wtedy wysiadł i już
nie starając siË opanowaÖ powiedział:
- Ale jeżeli, pomimo wszystko, bËdË musiał siË wyprowadziÖ, to już
dzisiaj zamŐw sobie miejsce na cmentarzu, gnido.
Wprowadził samochŐd do garażu, zapalił światlo i zamknął bramË. Potem
wydobył z fałszywego zbiornika na benzynË worek z towarem, doprowadził
samochŐd do porządku, worek włożył do starego koszyka, na worku położył
wËdki, jeszcze wilgotne, oblepione trawą i liśÖmi a na wierzch wysypał
śniËte ryby, ktŐre Barbridge kupił wczoraj w jakimś sklepiku na
przedmieściu. Potem raz jeszcze obejrzał samochŐd ze wszystkich stron, po
prostu z przyzwyczajenia. Do tylnego prawego światła przylepił siË
spłaszczony papieros. Red oderwał go - papieros był szwedzki. Red pomyślał
chwilË i wsadził go do pudełka od zapałek. W pudełku już były trzy
niedopałki.
Na schodach nie spotkał nikogo. Stanął przed swoimi drzwiami i drzwi
otwarły siË, zanim zdążył siËgnąÖ po klucz. Wszedł bokiem, trzymając pod
pachą ciËżki kosz, i otuliło go znajome ciepło i znajome zapachy własnego
mieszkania, a Guta objËła go za szyjË i zamarła bez ruchu, kryjąc twarz na
jego piersi, nawet przez kombinezon i grubą koszulË czuł, jak gwałtownie
bije jej serce. Red nie przeszkadzał jej - cierpliwie stał i czekał, aż Guta
siË uspokoi, chociaż właśnie w tej chwili poczuł, jak strasznie jest
zmËczony i wyprany z sił.
- Już w porządku... - powiedziała wreszcie niskim, nieco ochrypłym
głosem, puściła go, zapaliła światło w przedpokoju, a sama nie odwracając
głowy poszła do kuchni. - Zaraz zrobiË ci kawË... - powiedziała już zza
drzwi.
- Przyniosłem ryby - powiedział Red umyślnie, rześkim głosem. - Usmaż
je, tylko wszystkie od razu głodny jestem, że nie masz pojËcia!
Guta wrŐciła kryjąc twarz w rozpuszczonych włosach. Red postawił kosz
na podłodze, pomŐgł jej wyjąÖ siatkË z rybami i razem zanieśli siatkË z
rybami do kuchni i wrzucili ryby do zlewozmywaka.
- Idź, wykąp siË - powiedziala Guta - zanim skoÓczysz, wszystko bËdzie
gotowe.
- Jak tam Mariszka? - zapytał Red siadając i zdejmując buty.
- Gadała przez cały wieczŐr - odparła Guta. - Z trudem zagoniłam ją do
łŐżka. Bez przerwy marudziła - gdzie tata i gdzie tata? nic, tylko dawaj jej
tatË...
Zwinnie i bezszelestnie poruszała siË w kuchni, krzepka, zgrabna. Już
kipiała woda w rondelku i leciały łuski spod noża, skwierczał olej na
ogromnej patelni i wspaniale pachniało świeżą kawą.
Red wstał, na bosaka poszedł do przedpokoju, zabrał koszyk i zaniŐsł go
do komŐrki. Potem zajrzał do sypialni. Mariszka spała spokojnie, kołdra
leżała na podłodze, koszulka zawiniËta aż pod szyjË i mała widoczna była jak
na dłoni - maleÓkie, senne zwierzątko. Red nie wytrzymał, pogłaskał ją po
plecach zarośniËtych ciepłym złocistym futerkiem l po raz tysiËczny zdumiał
siË, jakie to futerko jest długie i jedwabiste. Miał ogromną ochotË wziąÖ
MariszkË na rËce, ale bał siË ją obudziÖ, zresztą był brudny jak czort,
przesiąkniËty Strefą i śmiercią. WrŐcił do kuchni, usiadł przy stole i
powiedział:
- Nalej mi filiżankË kawy. UmyjË siË pŐźniej.
Na stole leżała popołudniowa poczta, cały plik gazet:
"Harmont Hews", tygodnik "Kulturysta", "Playboy" - dużo tego przyszło
-- i gruby, w szarej oprawie "Biuletyn MiËdzynarodowego Instytutu
Cywilizacji Pozaziemskich" nr 56. Red wziął z rąk Guty filiżankË parującej
kawy i przysunął sobie "Biuletyn". Jakieś hieroglify, znaczki, rysunki
techniczne... Na zdjËciach znane przedmioty w dziwacznych ujËciach. Jeszcze
jeden pośmiertny artykuł Kiryła Panowa "O pewnej niezwykłej własności
pułapek magnetycznych typu 77-b". nazwisko "Fanow" obwiedzione czarną ramką,
a na dole drobnym drukiem wyjaśnienie: "Doktor Kirył FanŐw, ZSSR, zmarł
tragicznie
w czasie przeprowadzania eksperymentu w kwietniu 19.. roku". Red rzucił
"Biuletyn", wypił trochË kawy parząc sobie gardło i zapytał:
- Przyszedł ktoś wczoraj?
- Szuwaks przyszedł - powiedziała Guta po krŐciutkiej pauzie. Stała
przy kuchence
i patrzyła na Reda. - Był zalany w trupa, wiËc go spławiłam.
- A co na to Mariszka?
- Oczywiście nie chciała go wypuściÖ. ZaczËła nawet płakaÖ. Ale
powiedziałam jej,
że wujek Szuwaks źle siË czuje, na to ona z całkowitym zrozumieniem
odpowiada:
"Wujek Szuwaks znowu siË urżnął".
Red uśmiechnął siË i łyknął kawy. Potem zapytał:
- A jak sąsiedzi?
I tym razem Guta odezwała siË dopiero po krŐciutkiej przerwie.
- Jak zwykle - odparła wreszcie.
- Dobrze nie chcesz, to nie mŐw.
- A tam! - powiedziała i z obrzydzeniem machnËła rËką. - Dzisiaj znowu
puka ten babsztyl z dołu. Ślepia wytrzeszczyła, z pyska toczy pianË.
Dlaczego w nocy piłujemy coś w łazience?
- Zaraza - powiedział Red przez zËby. - Słuchaj, a może rzeczywiście
siË wyprowadzimy? Kupimy sobie domek gdzieś na przedmieściu, gdzie nie ma
nikogo, jakąś opuszczoną willË, co ty na to?
- A Mariszka?
- O Boże - powiedział Red. - Czy doprawdy my we dwoje nie zdołamy
sprawiÖ, żeby czuła siË szczËśliwa? Guta pokrËciła głową.
- Ona lubi dzieci. I dzieci ją też lubią. Przecież one nie są winne,
że...
- Tak - powiedział Red. - One rzeczywiście nie są winne...
- Zostawmy to! - powiedziała Guta. - Ktoś do ciebie dzwonił.
Powiedziałam, że pojechałeś na ryby. Red odstawił filiżankË i wstał.
- No dobra - powiedział. - Jednak pŐjdË siË umyÖ. Mam jeszcze mnŐstwo
spraw do załatwienia.
Zamknął siË w łazience, wrzucił ubranie do pojemnika na brudy, a
kastet, resztË muterek, papierosy i inne drobiazgi położył na pŐłkË.
Długo krËcił siË pod gorącym jak wrzątek natryskiem, stËkając i
rozcierając ciało szorstką gąbką, aż skŐra zrobiła siË purpurowa, potem
zakrËcił prysznic usiadł na brzegu wanny i zapalił. W rurach śpiewała woda,
w kuchni Guta brzËczała pokrywkami garnkŐw. Zapachniało smażoną rybą, potem
Guta zapukała do drzwi łazienki i podała mu czystą bieliznË.
- Pospiesz siË - powiedziała. - Ryba wystygnie. Red uśmiechnął siË:
wrŐciła już do rŐwnowagi i znowu zaczËła komenderowaÖ. Ubrał siË, to znaczy
naciągnął podkoszulek i kąpielŐwki, i w takim stroju wrŐcił do kuchni.
- Teraz można coś zjeśÖ - powiedział siadając,
- Wrzuciłeś bieliznË do pojemnika? - zapytała Outa.
- Aha - wymamrotał z pełnymi ustami. - Wspaniała rybka!
- Wodą zalałeś?
- Niee... Przepraszam, sir, to siË wiËcej nie powtŐrzy, sir. UspokŐj
siË, jeszcze zdążysz, posiedź chwilË! - złapał ją za rËkË i sprŐbował
posadziÖ sobie na kolanach, ale Guta wywinËła siË i usiadła na krześle z
drugiej strony.
- Nie podoba ci siË mąż - powiedział Red, znowu zapychając sobie usta.
- Lekceważysz go, jak siË okazuje.
- Jaki tam z ciebie mąż - powiedziała Guta. - Pusty worek, a nie mąż.
Trzeba ciË dopiero nabiÖ, jak siennik.
- A może jednak? - powiedział Red. - Przecież zdarzają siË cuda na
świecie!
- Jakoś nie pamiËtam, żeby zdarzył siË tobie taki cud. Może napijesz
siË czegoś? Red niezdecydowanie bawił siË widelcem.
- Raczej nie - powiedział. Spojrzał na zegarek i wstał.
- Zaraz wychodzË. Przygotuj mi wyjściowy garnitur. Według kategorii
"S", Krawat, koszula...
Z rozkoszą człapiąc czystymi, bosymi stopami po chłodnej podłodze
poszedł do komŐrki i zamknął drzwi na zasuwË. Potem włożył gumowy fartuch,
wcisnął długie do łokcia gumowe rËkawice i wyłożył na stŐł to, co było w
worku. Dwa "pustaki". Pudełko z "agrafkami". DziewiËÖ "bateryjek". Trzy
"bransolety". I jedno jakieś kŐłko " też coś w rodzaju "bransolety", ale z
białego metalu, wiËksze o średnicy około trzydziestu milimetrŐw. Szesnaście
sztuk "czarnych bryzg" zawiniËtych w plastyk. Dwie "gąbki" wielkości piËści,
znakomicie zachowane. Trzy "świerzby". Słoik "gazowanej gliny". W worku
został jeszcze ciËżki porcelanowy kontener, starannie opakowany w szklaną
watË, ale Red zostawił go w spokoju. Wyjął papierosy, zapalił i zapatrzył
siË w leżące na stole przedmioty.
Potem wysunął szufladË, wziął arkusz papieru, ogryzek ołŐwka i
liczydło. Zagryzając papierosa w kąciku warg i mrużąc oczy od dymu, pisał
cyfrË za cyfrą, w trzech słupkach, a nastËpnie pierwsze dwa podsumował. Sumy
okazały siË poważne. Red zdusił niedopałek w popielniczce, ostrożnie
otworzył pudełko i wysypał "agrafki" na papier. W elektrycznym świetle
"agrafki" mieniły siË granatowo i tylko z rzadka tryskały czystymi kolorami
tËczy - żŐłtym, czerwonym, zielonym. Red wziął jedną "agrafkË" i ostrożnie,
żeby siË nie ukłuÖ, zacisnął ją miedzy palcem wskazującym a kciukiem. Potem
zgasił światło i odczekał chwilË przywykając do ciemności. Ale "agrafka"
milczała. Odłożył ją na bok, znalazł po ciemku nastËpną i rŐwnież zacisnął
ją w palcach, nic. Zacisnął palce silniej, ryzykując ukłucie, i "agrafka"
przemŐwiła - przebiegały wzdłuż niej słabe, czerwone błyski, po czym nagle
zastąpiły je rzadsze, zielone. Kilka sekund Red podziwiał zagadkową grË
światełek, ktŐra, jak dowiedział siË z "Biuletynu", z całą pewnością coś
oznaczała, byÖ może nawet coś bardzo ważnego, epokowego, pŐźniej położył
"agrafkË" oddzielnie i wziął w palce nastËpną.
"Agrafek" było siedemdziesiąt trzy, z tego dwanaście mŐwiło, a reszta
milczała. One też powinny przemŐwiÖ, ale do tego potrzebna była specjalna
maszyna wielkości stołu, same palce nie wystarczały. Red znowu zapalił
światło i do poprzednich liczb dopisał jeszcze dwie. I dopiero wtedy
zdecydował siË.
Wsadził obie rËce do worka i wstrzymując oddech wydobył i położył na
stole miËkki pakunek. Przez jakiś czas w zadumie, pocierając wierzchem dłoni
podbrŐdek, patrzył na to, co przed nim leżało. Potem jednak wziął ołŐwek,
pokrËcił nim w niezgrabnych gumowych palcach i znowu odłożył. Wyjął jeszcze
jednego papierosa i patrząc na paczkË wypalił go w całości.
- Po jakiego diabła! - powiedział głośno i stanowczym ruchem włożył
zawiniątko z powrotem do worka. - DosyÖ tego. Wystarczy.
Szybko zsypał "agrafki" z powrotem do pudełka i wstał. Czas było iśÖ.
Zapewne z pŐł godziny można by pospaÖ, żeby mieÖ świeższą głowË, ale z
drugiej strony znacznie lepiej zjawiÖ siË na miejscu wcześniej i sprawdziÖ
jak i co. Zdjął rËkawice, odwiesił fartuch i nie gasząc światła wyszedł z
komŐrki.
Garnitur leżał już na łŐżku i Red zaczął siË ubieraÖ.Wiązał przed
lustrem krawat, kiedy za jego plecami cichutko skrzypnËły deski podłogi,
rozległo siË zawziËte sapanie i Red zrobił posËpną minË, aby powstrzymaÖ
uśmiech.
- Uu! - zadźwiËczał tuż obok cienki głosik i coś złapało Reda za nogË.
- Ach! - zawołał Red i udał omdlenie padając na łŐżko.
Mariszka z piskiem i śmiechem natychmiast wdrapała siË na ojca. Deptała
po nim, ciągnËła za włosy i zasypywała mnŐstwem wiadomości. Willy sąsiadŐw
oderwał lalce nogË. Na drugim piËtrze pojawił siË kotek, cały biały, tylko
oczy ma czerwone - widocznie nie słuchał mamy i chodził do Strefy. Na
kolacjË była kasza z konfiturami. Wujek Szuwaks znowu siË urżnął i
zachorował, nawet płakał. Dlaczego ryby nie toną chociaż są w wodzie?
Dlaczego mama nie spała w nocy? Dlaczego palcŐw jest piËÖ, rËce dwie, a nos
tylko jeden?... Red ostrożnie tulił pełzające po nim ciepłe stworzenie,
wpatrywał siË w ogromne, ciemne, pozbawione białek oczy, przyciskał twarz do
pyzatego, zarośniËtego złotym jedwabistym puchem policzka i powtarzał:
- Mariszka... Mariszka... Moje śmieszne stworzonko...
Potem nad uchem ostro zadzwonił telefon. Red wyciągnął rËkË i podniŐsł
słuchawkË.
- Słucham. Telefon milczał.
- Halo! - powiedział Red. - Halo!
Nikt nie odpowiedział. Potem w słuchawce szczËknËło i rozległy siË
krŐtkie sygnały. Wtedy Red wstał, postawił MariszkË na podłodze i nie
słuchając jej dłużej włożył spodnie i marynarkË. Mariszka trzepała bez
wytchnienia, ale Red tylko uśmiechał siË z roztargnieniem kątem ust, wiËc w
koÓcu doczekał siË oświadczenia, że tata połknął jËzyk i zakąsił zËbami, po
czym zostawiano go w spokoju.
Red wrŐcił do komŐrki, schował do teczki wszystko, to co leżało na
stole, wstąpił do łazienki po kastet, znowu wrŐcił do komŐrki, wziął teczkË
do jednej rËki, koszyk z workiem do drugiej, wyszedł, pedantycznie zamknął
drzwi komŐrki i krzyknął w stronË Guty:
"WychodzË!"
- Kiedy wrŐcisz? - zapytała Guta wychodząc z kuchni. Uczesała siË już i
umalowała. Zamiast szlafroka miała na sobie sukienkË, ulubioną sukienkË
Reda, jaskrawoniebieską, z głËbokim dekoltem.
- ZadzwoniË - powiedział patrząc na nią. Potem podszedł, pochylił siË i
pocałował ją w dekolt.
- Idź już - cicho powiedziała Guta.
- A ja? A mnie? - zaszczebiotala Mariszka wciskając siË miËdzy nich.
Trzeba było pochyliÖ siË jeszcze niżej. Guta patrzyła na Reda
nieruchomymi oczami.
- Wszystko w porządku - powiedział Red. - Nie martw siË. ZadzwoniË.
Na podeście schodŐw, piËtro niżej. Red zobaczył tËgiego mËżczyznË w
pasiastej piżamie, ktŐry majstrował przy zamku swoich drzwi. Z ciemnego
wnËtrza mieszkania ciągnËło ciepłym, kwaśnym zaduchem. Red zatrzymał siË i
powiedział:
- DzieÓ dobry.
TËgi mËżczyzna strachliwie spojrzał na Reda przez opasłe ramiË i coś
odburknął.
- PaÓska małżonka przychodziła do nas w nocy - powiedział Red. -
Skarżyła siË, że coś piłujemy. To jakieś nieporozumienie.
- Co mi do tego? - warknął mËżczyzna w piżamie.
- Żona robiła wczoraj pranie - ciągnął Red. - Jeżeli przeszkadzaliśmy
paÓstwu, to przepraszam.
- Ja nic nie mŐwiłem - powiedział mËżczyzna w piżamie. - ProszË...
- W takim razie bardzo siË cieszË - powiedział Red.
Zszedł na dŐł, wstąpił do garażu, koszyk z workiem postawił w kącie,
zasłonił starym siedzeniem z samochodu i wyszedł na ulicË.
Miał niedaleko - dwa kwartały do placu, potem przez park i jeszcze
jeden kwartał do Centralnego bulwaru. Przed "Metropolem" jak zwykle
błyszczał chromem i lakierem rŐżnobarwny szereg samochodŐw, służba hotelowa
w malinowych liberiach wnosiła walizki, jacyś solidni zagraniczni goście
rozmawiali w grupach po dwŐch i trzech na marmurowych schodach, Ömiąc
cygara. Red postanowił chwilowo tam nie wchodziÖ. Usiadł pod markizą
maleÓkiej kawiarenki po drugiej stronie ulicy, poprosił o kawË i zapalił.
Dwa kroki od niego siedziało trzech oficerŐw z miËdzynarodowej policji. Byli
po cywilnemu i w milczeniu, spiesznie pochłaniali opiekane parŐwki i pili
ciemne piwo z wysokich szklanych kufli. Po drugiej stronie, o dziesiËÖ
krokŐw dalej, jakiś sierżant gniewnie pożerał smażone ziemniaki - widelec
trzymał w zaciśniËtej piËści, niebieski hełm leżał do gŐry nogami na
podłodze, pas z kaburą wisiał na oparciu krzesła, wiËcej nikogo w kawiarni
nie było. Kelnerka, nie znana Redowi kobieta w średnim wieku, stała pod
ścianą i od czasu do czasu ziewała, wytwornie zasłaniając usta dłonią. Była
za dwadzieścia dziewiąta.
Red zobaczył, jak przełykając ostatnie kËsy i wciskając na głowË miËkki
kapelusz wychodzi z hotelu Richard Nunnun. Dziarsko sturlał siË ze stopni -
świeżo wykąpany, malutki, pulchniutki, rŐżowy, taki okropnie zadowolony i
przekonany, że nadchodzący dzieÓ nie przyniesie mu żadnych kłopotŐw.
Pomachał komuś rËką, przerzucił przez prawe ramiË zwiniËty płaszcz i
podszedł do swego peugeota.
Peugeot Dicka był rŐwnież pulchniutki, nieduży, świeżo umyty i też
jakby absolutnie pewny, że żadne nieprzyjemności mu nie grożą.
Red zasłaniając siË dłonią patrzył, jak Nunnun, zaaferowany i rzeczowy,
sadowi siË za kierownicą, jak coś przekłada z przedniego siedzenia na tylne,
podnosi coś z podłogi, poprawia boczne lusterko. Wreszcie peugeot parsknął
błËkitnym dymkiem, pisnął na jakiegoś Afrykanina w burnusie i dziarsko
wytoczył siË na ulicË. Można było przypuściÖ z dużą dozą prawdopodobieÓstwa,
że Nunnun wybierał siË do instytutu, a to znaczyło, że bËdzie musiał
objechaÖ fontannË i przejechaÖ obok kawiarni. Na to, żeby wstaÖ i wyjśÖ,
było już za pŐźno i dlatego Red tylko jeszcze szczelniej zasłonił twarz
dłonią i zgarbił siË nad swoją filiżanką. Jednakże nic nie pomogło. Peugeot
zapiszczał mu nad samym uchem, zgrzytnËły hamulce i rześki głos Nunnuna
zawołał:
- Hej! Shoehart! Red!
Klnąc w myśli Red podniŐsł głowË, Nunnun już szedł do niego, z daleka
wyciągając rËkË. Promienia! życzliwością.
- Co tu robisz tak wcześnie? - zapytał podchodząc. nie, dziËkujË,
Madame - rzucił kelnerce. - Nie bËdË nic zamawiał... - i znowu do Reda - Sto
lat ciË nie widziałem. Gdzie przepadasz? Co robisz?
- Nic szczegŐlnego... - niechËtnie powiedział Red. - Tak... rŐżne
głupstwa.
Red obserwował jak Nunnun ze zwykłym dla niego zaaferowaniem i
starannością sadowi siË na krześle vis a vis niego, pulchnymi rączkami
odsuwa wazonik z serwetkami w jedną stronË, a talerzyk po kanapkach w drugą,
słuchał jego życzliwej paplaniny.
- Nie powiem, żebyś wyglądał kwitnąco, nie dosypiasz, czy co? Wiesz,
ostatnio też siË zdrowo uszarpałem z tą całą automatyzacją, ale żeby aż nie
spaÖ? O nie, bracie, sen jest dla mnie najważniejszy, żeby nawet wszystkie
automaty diabli wziËli... - nagle siË rozejrzał. - Pardon, a może ty na
kogoś czekasz? Nie przeszkadzam ci?
- Nie... - ospale powiedział Red. - Miałem po prostu trochË czasu i
pomyślałem, że dobrze byłoby siË napiÖ kawy.
- No, ja ciË długo nie zatrzymam - powiedział Dick i spojrzał na
zegarek. - Słuchał, Red, daj spokŐj tym swoim głupstwom i wracaj do
instytutu. Przecież wiesz, że tam ciË przyjmą w każdej chwili. Chcesz, to
znowu bËdziesz pracował z Rosjaninem, niedawno przyjechał.
Red pokrËcił głową.
- Nie - powiedział. - Drugi Kirył jeszcze siË nie urodził... Zresztą,
nie mam co teraz robiÖ w waszym Instytucie... Teraz wszystko już jest
zautomatyzowane, do Strefy chodzą roboty, stąd wniosek, że premie też
dostają roboty... A te grosze, ktŐre płacicie laborantom... ja wiËcej wydajË
na papierosy.
- Daj spokŐj, wszystko można załatwiÖ - powiedział Nunnun.
- A ja nie lubiË, jak mi załatwiają - powiedział Red. - Od urodzenia
sam sobie wszystko załatwiałem i nadal zamierzam.
- Strasznie dumny siË zrobiłeś - z naganą, powiedział Nunnun.
- Jaki tam dumny. Po prostu nie lubiË siË liczyÖ z forsą, i to
wszystko.
- No cŐż, może masz racje - z roztargnieniem powiedzial Dick. ObojËtnie
spojrzał na teczkË Reda leżącą obok na krześle, przetarł palcem srebrną
tabliczkË, z wygrawerowaną cyrylicą. - Słusznie, pieniądze są, potrzebne
człowiekowi po to, żeby o nich nie myśleÖ... Kirył ci podarował? - zapytał
wskazując na teczkË.
- Dostałem w spadku po nim - powiedział Red. - Coś ostatnio jakoś ciË,
nie widaÖ w "Barge", dlaczego?
- UmŐwmy siË, że to raczej ciebie nie widaÖ - odparł Nunnun. - Bo ja
prawie codziennie jem tam obiad, tu w "Metropolu" za każdy kotlet każą sobie
płaciÖ bajoÓskie sumy... Słuchaj - powiedział nagle. - Jak ty jesteś z
forsą?
- Chcesz ode mnie pożyczyÖ? - zapytał Red.
- WrËcz przeciwnie.
- Aha, to znaczy, że proponujesz mi pożyczkË...
- Jest robota do zrobienia - powiedział Nunnun.
- O Boże! - powiedział Red. - I ty także!
- A kto jeszcze? - natychmiast zapytał Nunnun.
- W ogŐle dużo was takich... pracodawcŐw.
Nunnun, jakby go dopiero teraz
zrozumiał, roześmiał siË.
- Ależ nie, tu nie chodzi o twoją głŐwną specjalnośÖ...
- A o czyją?
Nunnun znowu spojrzał na zegarek.
- Słuchaj - powiedział wstając. - Przyjdź dziś w porze obiadowej do
"Barge", tak gdzieś około drugiej. Porozmawiamy.
- Na drugą mogË nie zdążyÖ - powiedział Red.
- W takim razie wieczorem, o szŐstej. Stoi?
- Zobaczymy - powiedział Red i też spojrzał na zegarek. Była za piËÖ
dziewiąta.
Nunnun skinął dłonią i potoczył siË do swego Peugota. Red odprowadził
go spojrzeniem, zawołał kelnera, poprosił o "Lucky Strike", zapłacił,
niespiesznie przeszedł jezdniË i wszedł do hotelu. SłoÓce przypiekało już
mocno, ulicË szybko wypełniał wilgotny zaduch i Red poczuł, jak go pieką
powieki. Mocno zmrużył oczy, żałując, że nie starczyło czasu na chociaż
godzinË snu przed ważnym spotkaniem. I w tym właśnie momencie to na niego
naszło.
Nic podobnego nigdy mu siË nie przytrafiło poza Strefą, a i w Strefie
zdarzyło siË zaledwie dwa lub trzy razy. Jakby nagle znalazł siË w innym
świËcie. Miliony zapachŐw jednocześnie natarły na niego - ostre, słodkie,
metaliczne, czułe, niebezpieczne, trwożne ogromne jak domy, mikroskopijne
jak pyłki, ciËżkie jak kamienie, subtelne i skomplikowane jak mechanizm
zegarka. Powietrze stwardniało, wykrystalizowały siË w nim krawËdzie,
płaszczyzny, kąty, jakby przestrzeÓ wypełniały ogromne, szorstkie kule,
śliskie ostrosłupy, gigantyczne graniaste kryształy i przez to wszystko
trzeba było siË przedzieraÖ, jak w majakach sennych przez ciemny zagracony
antykwariat, pełen staroświeckich, cudacznych mebli. Trwało to ułamek
sekundy. Red otworzył oczy i wszystko zniknËło. To nie był odmienny świat -
to świat znany, codzienny, zwrŐcił siË ku Redowi inną, nie znaną stroną,
zwrŐcił siË na mgnienie, a potem znowu szczelnie siË zatrzasnął, zanim Red
zdołał cokolwiek zrozumieÖ...
Nad uchem warknął zirytowany klakson. Red przyśpieszył kroku, pŐźniej
pobiegł i zatrzymał siË dopiero pod samym "Metropolem". Serce biło mu
nieprzytomnie. Postawił teczkË na asfalcie, pospiesznie rozerwał paczkË
papierosŐw i zapalił. Zaciągał siË głËboko i ciËżko dyszał, jakby przed
chwilą stoczył walkË. Dyżurny policjant zatrzymał siË obok Reda i troskliwie
zapytał:
- Czy potrzebuje pan pomocy?
- N-nie - wydusił z siebie Red i zakasłał - Duszno...
- Może odprowadziÖ pana?
Red schylił siË po teczkË.
- Nie - powiedział. - Już wszystko w porządku. DziËkujË, przyjacielu.
Szybko pomaszerował do bramy hotelu i wszedł po stopniach do hallu.
Panował tu pŐłmrok i chłŐd. Powinien posiedzieÖ chwilË w jednym z tych
wielkich, skŐrzanych foteli, wysapaÖ siË, uspokoiÖ, ale już i tak siË
spŐźnił. Pozwolił sobie tylko na dopalenie do koÓca papierosa, obserwując
spod przymkniËtych powiek ludzi krążących po hallu. Suchy już tu był - z
niezadowoloną miną przerzucał pisma w kiosku. Red rzucił niedopałek do
popielniczki i wsiadł do windy.
Nie zdążył zamknąÖ drzwi, a tuż za nim wcisnËli siË do windy: jakiś
grubas z astmatyczną zadyszką, mocno naperfumowana paniusia z ponurym
dziesiËciolatklem, ktŐry żuł czekoladË, i potËżna, źle ogolona starucha.
Reda wepchniËto w kąt, musiał zamknąÖ oczy, żeby nie widzieÖ chłopca,
ktŐremu po brodzie spływała czekoladowa ślina, choÖ twarz miał świeżą i
czystą i nie widzieÖ jego matki, ktŐrej zwiËdły biust zdobił sznur "czarnych
bryzg" oprawnych w srebro, nie widzieÖ wytrzeszczonych sklerotycznych białek
grubasa i przerażających brodawek na obrzmiałej mordzie staruchy. Grubas
sprŐbował zapaliÖ, ale starucha natychmiast przywołała go do porządku i
nËkała aż do czwartego piËtra, na ktŐrym wysiadła, grubas jednak zapalił z
taką miną, jakby wywalczył dla siebie prawa obywatelskie i niezwłocznie
zakrztusił siË, zasapał, chrypiąc, świszcząc, zwijając wargi jak wielbłąd i
trącając Reda w bok wystającym łokciem...
Red wysiadł na siŐdmym piËtrze i żeby chociaż trochË siË rozładowaÖ,
głośno i wyraźnie powiedział:
- W duszË, w twoją mordË nieogolona raszplo, stara ropucho, cuchnącym,
śmierdzącym kaloszem przez Boga przeklËta, razem z twoim gŐwniarzem
zasmarkanym, w czekoladzie...
Potem ruszył miËkkim chodnikiem wzdłuż korytarza, oświetlonego
przytulnym światłem ukrytych lamp. Pachniało tu drogim tytoniem, francuskimi
perfumami, lśniącą skŐrą pËkatych portfeli, kosztownymi dziewczynami, po
piËÖset za jedną noc, masywnymi złotymi papierośnicami - całą szumowiną,
wstrËtną naroślą, ktŐra wyrosła na Strefie, ssała StrefË, pasożytowała i
żerowała na Strefie, obrastała sadłem i wszystko jej zwisało, a w
szczegŐlności to, co nastąpi potem, kiedy już siË nażre i opije do syta i
kiedy wszystko, co jest wewnątrz Strefy zostanie wydobyte na zewnątrz i
zadomowi siË na naszej planecie. Red bez pukania otworzył drzwi apartamentu
numer osiemset siedemdziesiąt cztery.
Chrypa siedział na stole przy oknie i oprawiał cygaro. Był jeszcze w
piżamie, rzadkie włosy miał wilgotne, ale starannie zaczesane z
przedziałkiem, a jego niezdrowo nalana twarz była gładko ogolona.
- Aha - odezwał siË nie podnosząc oczu. - PunktualnośÖ jest
grzecznością krŐlŐw. Witaj mŐj chłopcze.
Poradził sobie wreszcie z koniuszkiem cygara, w obu dłoniach uniŐsł je
na wysokośÖ wąsŐw, po czym przejechał nosem wzdłuż cygara.
- A gdzie nasz stary, dobry Barbridge? - zapytał i podniŐsł powieki.
Oczy miał przejrzyste, błËkitne i anielskie.
Red postawił teczkË na kanapie, usiadł i wyjął papierosy.
- Barbridge nie przyjdzie - powiedział.
- Stary, dobry Barbridge - powtŐrzył Chrypa, ujął cygaro w dwa palce i
ostrożnie podniŐsł je do ust. - Starego Barbridge'a zawiodły nerwy...
Bez przerwy patrzył na Reda czystymi błËkitnymi oczami i nie mrugał.
Chrypa nigdy nie mrugał. Drzwi uchyliły siË i do pokoju wszedł Suchy.
- Kim był ten człowiek, z ktŐrym pan rozmawiał? - zapytał od progu.
- A, dzieÓ dobry - życzliwie powiedział Red, strząsając popiŐł na
podłogË.
Suchy wepchnął rËce w kieszenie i szeroko stąpając ogromnymi,
skrzywionymi do wewnątrz stopami stanął przed Redem.
- Uprzedzaliśmy sto razy - powiedział z wyrzutem. - Żadnych kontaktŐw
przed spotkaniem. A co pan robi?
- MŐwiË, dzieÓ dobry - powiedział Red. - A pan?
Chrypa roześmiał siË, a Suchy powiedział z irytacją:
- DzieÓ dobry, dzieÓ dobry... - przestał świdrowaÖ Reda pełnym wyrzutu
spojrzeniem i zwalił siË na kanapË. - Nie wolno tego robiÖ - powiedział. -
Nie wolno! Rozumie pan?
- W takim razie wyznaczajcie spotkania tam, gdzie nie mam znajomych -
powiedział Red.
- Chłopiec ma racjË - zauważył Chrypa. - Popełniliśmy błąd. Kto to był?
- Richard Nunnun - wyjaśnił Red. - Jest przedstawicielem kilku firm
dostarczających aparaturË dla instytutu. Mieszka w tym hotelu.
- Widzisz, jakie to proste! - powiedział Chrypa do Suchego. Wziął ze
stołu olbrzymią, zapalniczkË, w kształcie Posągu Wolności, popatrzył na nią
z powątpiewaniem i odstawił z powrotem.
- A gdzie Barbridge? - już zupełnie życzliwie zapytał Suchy.
- SkoÓczył siË Barbridge - powiedział Red. Tamci dwaj wymienili szybkie
spojrzenia.
- PokŐj jego duszy - powiedział podejrzliwie Suchy. - Czy też może
aresztowano go?
Red przez chwilË nie odpowiadał, powoli dopalał papierosa, nastËpnie
rzucił niedopałek na podłogË i powiedział:
- Nie bŐjcie siË, wszystko gra. Barbridge jest w szpitalu.
- To siË u pana nazywa, że wszystko gra! - powiedział nerwowo Suchy,
zerwał siË, z kanapy i podszedł do okna. - W ktŐrym szpitalu?
- Nie bŐjcie siË - powtŐrzyl Red. - W tym co trzeba. Załatwiajmy nasze
sprawy, ja chcË siË wreszcie wyspaÖ.
- A konkretnie, w ktŐrym szpitalu? - już z rozdrażnieniem zapytał
Suchy.
- Już siË rozpËdziłem, żeby wam powiedzieÖ - odparł Red. Wziął z
podłogi teczkË.
- BËdziemy dziś załatwiaÖ interesy, czy nie?
- Wszystko załatwimy, mŐj chłopcze - rześko powiedział Chrypa,
Z nieoczekiwaną lekkością zeskoczył na podłogË, szybko przysunął do
kanapy niski stolik. Jednym ruchem zgarnął na podłogË stos pism, usiadł
naprzeciw i wparł w kolana rŐżowe włochate rËce.
- Niech pan pokaże towar - powiedział. Red otworzył teczkË, wyjął spis
z cenami i położył na stoliku przed Chrypą. Chrypa spojrzał i paznokciem
odsunął spis na bok. Suchy stanął z tylu i wgapił siË w kartkË ponad
ramieniem wspŐlnika.
- To jest rachunek - powiedział Red.
- WidzË - odezwał siË Chrypa. - Niech pan pokaże towar!
- Forsa - powiedział Red.
- Co to za "pierścieÓ"? - podejrzliwie zapytał Suchy, pokazując palcem
listË, ponad ramieniem Chrypy.
Red milczał. Trzymał na kolanach otwartą teczkË i uporczywie patrzył w
błËkitne, anielskie oczka. Chrypa wreszcie siË uśmiechnął.
- I za co ja ciË tak lubiË, mŐj chłopcze - zagruchał jak synogarlica. -
A mŐwią, że miłośÖ od pierwszego wejrzenia nie istnieje! - westchnął
teatralnie. - Phil przyjacielu, jak to siË nazywa w ich jËzyku? Wydaj mu
szmal, odżałuj zielonych... i podaj mi wreszcie ognia! Przecież widzisz... -
pomachał cygarem, ktŐre ciągle jeszcze zaciskał w dwŐch palcach.
Suchy Phil wymamrotał coś niewyraźnie, rzucił Chrypie zapałki, a sam
wyszedł do sąsiedniego pokoju przez drzwi zasłoniËte portierą. Było słychaÖ,
jak z kimś tam rozmawia niewyraźnie i z irytacja, coś jakby na temat kota w
worku, a Chrypa zapalając wreszcie swoje cygaro, ciągle wpatrywał siË w Reda
z martwym uśmiechem na cienkich wargach, jakby siË nad czymś głËboko
zastanawiał. Red oparł brodË na teczce i też patrzył tamtemu w twarz
starając siË nie mrugaÖ, chociaż powieki paliły go jak ogniem, a oczy
zaczynały łzawiÖ. Potem wrŐcił Suchy i rzucił na stolik dwie paczki
banknotŐw w banderolach i bardzo nadËty usiadł obok Reda. Red leniwie
siËgnął po pieniądze, ale Chrypa zatrzymał go gestem, zerwał banderole i
schował je do kieszeni piżamy.
- Teraz bardzo proszË - powiedział. Red wziął pieniądze i nie licząc
wepchnął je do wewnËtrznych kieszeni marynarki, nastËpnie przystąpił do
wykładania towaru. Robił to powoli, umożliwiając tamtym dwŐm obejrzenie
wszystkiego i porŐwnanie wszystkiego ze spisem każdego przedmiotu
oddzielnie. W pokoju było cicho, tylko ciËżko dyszał Chrypa i jeszcze za
portierą coś cicho dźwiËknËło - jakby łyżeczka o krawËdź szklanki.
Kiedy w koÓcu Red zamknął teczkË i zatrzasnął zamek, Chrypa poniŐsł na
niego oczy i zapytał:
- No a co z najważniejszym?
- Nic - odpowiedział Red. I po chwili milczenia dodał: - Na razie.
- Podoba mi siË to "na razie" - czule powiedział Chrypa. - A tobie,
Phil?
- Niejasno pan stawia sprawË - powiedział zrzËdnie Suchy Phil. -
Powstaje pytanie, dlaczego niejasno?
- Bo to już taki mŐj fach: ciemne interesy - powiedział Red. - Niełatwy
mamy fach, panowie.
- No dobrze - powiedział Chrypa. - A gdzie aparat fotograficzny?
- O do diabła! - zmieszał siË Red. Potarł palcami policzek czując, jak
siË czerwieni. - Moja, wina - powiedział. - Na śmierÖ zapomniałem.
- Tam? - zapytał Chrypa robiąc nieokreślony ruch cygarem.
- Nie pamiËtam... Pewnie tam... - Red zamknął oczy i opadł na oparcie
kanapy. - Nie. Nic nie pamiËtam.
- Szkoda - powiedział Chrypa. - Ale czy pan przynajmniej widział tË
rzecz?
- Ależ skąd - z niechËcią powiedział Red. - Przecież właśnie o to
chodzi. Nawet nie doszliśmy do nagrzewnic. Barbridge wpakował siË w
"pudding" i natychmiast musiałem zwinąÖ żagle. Może pan byÖ pewien, że
gdybym zobaczył, tobym nie zapomniał.
- Hugh, spŐjrz no tylko! - przerażonym szeptem powiedział nagle Suchy.
- Co to może byÖ? Siedział, wyciągając przed siebie wskazujący palec prawej
dłoni. Dookoła palca wirował ten właśnie pierścieÓ z białego metalu i Suchy
wpatrywał siË w pierścieÓ wytrzeszczając oczy.
- On siË nie zatrzymuje! - głośno powiedział Suchy patrząc okrągłymi
oczami to na pierścieÓ, to na ChrypË.
- Co to znaczy: nie zatrzymuje siË? - ostrożnie zapytał Chrypa i
odrobinË siË odsunął.
- Włożyłem go na palec, raz zakrËciłem - tak sobie... a on już minutË
krËci siË bez przerwy!
Suchy nagle zerwał siË z kanapy i trzymając palec przed sobą pobiegł za
portierË. PierścieÓ srebrzyście połyskując wirował przed nim jak śmigło
samolotu.
- Co za cudactwo pan nam przyniŐsł? - zapytał Chrypa.
- A diabli go wiedzą! - odparł Red. - Sam do tej pory nie wiedziałem.
Gdybym wiedział, przyniŐsłbym wiËcej.
Chrypa przez jakiś czas patrzył na Reda, potem wstał i rŐwnież znikł za
portierą... Zaszemrały tam głosy. Red wyciągnąl papierosa, zapalił, podniŐsł
z podłogi jakiś magazyn i zaczął go bez zainteresowania przeglądaÖ. W
magazynie była nieprzebrana mnogośÖ cudnej urody dziewcząt, ale nie wiadomo
dlaczego Reda mdliło na ich widok. Rzucił magazyn i poszukał wzrokiem czegoś
do wypicia, nastËpnie wyjął z wewnËtrznej kieszeni paczkË banknotŐw i
przeliczył je. Wszystko było w porządku, ale żeby nie zasnąÖ, przeliczył
rŐwnież nastËpną paczkË. Kiedy ją chował do kieszeni, wrŐcił Chrypa.
- Masz szczËście, mŐj chłopcze - oznajmił znowu siadając naprzeciw
Reda. - Czy wiesz co to takiego perpetuum mobile?
- Nie powiedział Red. - W naszej szkole tego nie przerabiano.
- I na zdrowie - powiedział Chiypa. Wyjął jeszcze jeden zwitek
banknotŐw. - To jest cena pierwszego egzemplarza - oświadczył zdejmując
banderolË. - Za każdy nastËpny egzemplarz paÓskiego "pierścienia" otrzyma
pan dwie takie paczki. ZapamiËtałeś chłopcze? Dwie paczki. Ale pod
warunkiem, że nikt, oprŐcz nas tu obecnych, nigdy niczego o tych
pierścieniach siË nie dowie. Umowa stoi?
Red w milczeniu wsadził pieniądze do kieszeni i wstał.
- IdË - powiedział - Gdzie i kiedy nastËpnym razem? Chrypa rŐwnież
wstał.
- Ktoś do pana zadzwoni - powiedział. - Niech pan oczekuje telefonu w
każdy piątek od dziewiątej do dziewiątej trzydzieści rano. Otrzyma pan
pozdrowienia od Phila Hugha i wtedy umŐwi siË pan na spotkanie.
Red skinął głową i ruszył do drzwi. Chrypa poszedł za nim i położył mu
rËkË na ramieniu.
- Chciałbym, żeby mnie pan dobrze zrozumiał - powiedział. - Wszystko to
jest bardzo miłe, pożyteczne itd... a "pierścieÓ" to doprawdy urocza
zabaweczka, ale w pierwszym rzËdzie potrzebne nam są dwie rzeczy -
fotografie i napełniony kontener. Kiedy pan zwrŐci nasz aparat fotograficzny
ze zdjËciami i nasz kontener, ale nie pusty, tylko pełny, już nigdy wiËcej
nie bËdzie pan musiał chodziÖ do Strefy...
Red poruszył ramieniem, zrzucił dłoÓ tamtego, otworzył drzwi i wyszedł,
nie odwracając siË szedł miËkkim chodnikiem i przez cały czas czuł na karku
błËkitne, nieruchome spojrzenie anielskich oczu. Nie czekając na windË,
zszedł z siŐdmego piËtra na dŐł.
Kiedy wyszedł z "Metropolii", wziął taksŐwkË i pojechał na drugi koniec
miasta. Kierowca trafił siË nieznajomy, z tych niedawno przybyłych,
pryszczaty chłopiec z wielkim nosem; jeden z wielu, ktŐrzy ostatnimi laty
tłumnie walili do Harmont w poszukiwaniu niebywałych przygŐd,
nieprzeliczonych bogactw, światowej sławy i jakiejś osobliwej religii.
Tłumnie przyjeżdżali i zostawali szoferami taksŐwek, kelnerkami, robotnikami
na budowie, wykidajłami - nieudolni, chciwi, udrËczeni niejasnymi
pragnieniami, zawistni, niezadowoleni ze wszystkiego na świecie,
rozczarowani i przekonani najgłËbiej, że i tym razem znowu ich oszukano.
Połowa, po kilkumiesiËcznej poniewierce, przeklinając wszystko i wszystkich
powracała do domŐw, niosąc swe wielkie rozczarowanie do wszystkich krajŐw
świata: nieliczni, ktŐrych można by policzyÖ na palcach, zostawali
stalkerami i szybko ginËli, za szybko, żeby cokolwiek pojąÖ, niektŐrym udało
siË dostaÖ pracË w instytucie, tym najzdolniejszym i wykształconym, zdatnym
chociażby do pracy preparatora, a pozostali - wszystkie bez wyjątku wieczory
spËdzali w knajpach, urządzali bŐjki z powodu rŐżnicy poglądŐw, z powodu
dziewczyn i zwyczajnie bez powodu, kiedy siË popili. Od czasu do czasu
organizowali marsze z wrËczaniem jakichś petycji, jakieś demonstracje
protestu, jakieś strajki, siedzące, stojące i nawet leżące i doprowadzali do
białej furii miejską policjË, komendanturË i rdzennych mieszkaÓcŐw Harmont,
ale im wiËcej uplywało czasu, tym gruntowniej pokornieli, uspokajali siË i
coraz chËtniej zapominali, po co siË tu znaleźli.
Od pryszczatego szofera na kilometr niosło gorzałą, oczy miał czerwone
jak krŐlik, ale był niezwykle podniecony i z miejsca zaczął opowiadaÖ
Redowi, jak dziś rano na ich ulicy pojawił siË nieboszczyk z cmentarza.
Przyszedł wiËc do swojego domu, a dom przecież od ilu to już lat
zamkniËty, wszyscy siË wyprowadzili - i wdowa po nim, to znaczy stara, i
cŐrka z mËżem, i wnuki. A ten, jak opowiadają sąsiedzi, umarł jeszcze przed
Lądowaniem, a teraz -- patrzcie paÓstwo - nagle wraca! ParË razy obszedł dom
w kolko, poskrobał w drzwi, potem usiadł pod płotem i siedzi. Ludzi siË
zbiegło - cała dzielnica - patrzą, a podejśÖ, rzecz jasna, każdy siË boi.
PŐźniej siË domyślili, wyłamali drzwi w jego domu, żeby mŐgł wejśÖ. I co pan
myśli? Wstał, wszedł i zamknął za sobą drzwi. Musiałem lecieÖ do pracy i nie
wiem, czym siË tam skoÓczyło, wiem tylko, że mieli zamiar dzwoniÖ do
instytutu, żeby go od nas zabrali do wszystkich diabłŐw.
- Stop - powiedział Red. - Tu siË zatrzymaj. Pogrzebał w kieszeni, ale
nie znalazł drobnych i musiał rozmieniÖ nowy banknot. Potem chwilË postał
przed bramą, poczekał, aż taksŐwka odjedzie. Cottage Ścierwnika był nie
najgorszy - jednopiËtrowy, przeszklony, sala bilardowa, zadbany ogrŐdek,
oranżeria i biała altanka wśrŐd jabłoni. A wokŐł tego wszystkiego żelazne
kute sztachety pomalowane olejną farbą na zielono. Red kilkakrotnie nacisnął
guziczek dzwonka, drzwi z lekkim skrzypieniem otworzyły siË i Red bez
pośpiechu poszedł ścieżką, wśrŐd rŐżanych krzewŐw. Na ganku stał już Suseł -
pokrËcony, czarno - purpurowy dygoczący z namiËtnej chËci usłużenia. Z
niecierpliwości odwrŐcił siË bokiem, zwiesił ze stopnia jedną, rozpaczliwie
szukającą oparcia nogË, znalazł je, zaczął opuszczaÖ na niższy stopieÓ drugą
nogË, i ciągle machał, machał Redowi zdrową rËką - czekaj, czekaj, ja
zaraz...
- Ej, Rudy! - zawołał z ogrodu kobiecy głos. Red odwrŐcił głowË i
zobaczył wśrŐd zieleni obok białego ażurowego dachu altanki smagłe nagie
ramiona, jaskrawoczerwone usta i kiwającą dłoÓ. Skinął Susłowi, zszedł ze
ścieżki i ruszył wprost przez krzaki rŐż po miËkkiej zielonej trawie w
stronË altanki.
Na trawie leżala wielka czerwona mata, a na macie siedziała ze
szklanką, w dłoni Dina Barbridge w prawie niedostrzegalnym kostiumie
kąpielowym, obok poniewierała siË książka w jaskrawej okładce, a w zasiËgu
rËki, pod krzakiem, w cieniu stało błyszczące wiaderko z lodem, z ktŐrego
sterczała wąska, smukła szyjka butelki.
- CześÖ, Rudy! - powiedziała Dina i zrobiła powitalny ruch szklanką. -
A gdzie papachen? Czyżby znowu siË zasypał?
Red podszedł, rËce z teczką założył do tyłu i spojrzał na dziewczynË z
gŐry. Tak, wspaniałe dzieci wymodlił sobie w Strefie Ścierwnik. Dina była
atłasowa, cudownie złota, bez jednej skazy, bez jednej zbytecznej fałdki -
sto piËÖdziesiąt funtŐw wabiącego ciała i jeszcze szmaragdowe, świetliste
oczy, i jeszcze ogromne wilgotne usta, i rŐwniutkie białe zËby, i jeszcze
krucze, lśniące w słoÓcu włosy, niedbale rzucone na jedno ramiË i błyski
słoÓca przebiegające z jej ramion na brzuch i biodra, zostawiając cieÓ
miËdzy prawie nagimi piersiami. Red wpatrywał siË w nią, a Dina spoglądała
na niego z dołu, uśmiechając siË ze zrozumieniem, a potem uniosła szklankË i
wypiła kilka łykŐw.
- Masz ochotË? - zapytała oblizując wargi. Odczekała dokładnie tyle
czasu, ile należało, żeby dwuznacznośÖ pytania dotarła do Reda, i wyciągnËła
do niego szklankË.
Red odwrŐcił siË, poszukał wzrokiem, dostrzegł stojący w cieniu
szezlong i wyciągnął siË na nim.
- Barbridge jest w szpitalu - powiedział. - BËdą mu amputowaÖ nogi.
Dina z tym samym uśmiechem patrzyła na Reda jednym okiem, drugie
zasłaniała gËsta fala włosŐw spadająca na ramiË, i tylko jej uśmiech
znieruchomiał - cukierkowy grymas na śniadej twarzy. Potem machinalnie
pokołysała szklanką, jakby słuchała stukania lodu o szkło, i zapytała:
- Obie nogi?
- Obie. Może do kolan, a może wyżej. Dina postawiła szklankË i
odgarnËła z twarzy włosy. Już siË nie uśmiechała.
- Szkoda - powiedziała. - To znaczy, że ty...
Właśnie jej, Dinie, Red mŐgłby szczegŐłowo opowiedzieÖ, jak to wszystko
siË stało i jak to było. Zapewne mŐgłby jej nawet opowiedzieÖ, jak wracał do
samochodu trzymając w pogotowiu kastet i jak Barbridge prosił o litośÖ,
nawet nie dla siebie, a dla dzieci, dla niej i dla Arenie, i jak obiecywał
Złotą KulË. MŐgłby, ale nie zrobił tego. W milczeniu siËgnął do marynarki,
wyciągnął paczkË banknotŐw i rzucił ją na czerwoną matË. Banknoty upadły
tËczowym wachlarzem tuż przy smukłych, długich nogach Diny. Dina machinalnie
podniosła kilka banknotŐw, przyjrzała siË im, tak jakby je widziała po raz
pierwszy w życiu i stwierdziła, że są niezbyt interesujące.
- A wiËc to jest ostatnia wypłata - powiedziała. Red wychylił siË z
szezlonga, dosiËgnął wiaderka, wciągnął butelkË i spojrzał na nalepkË. Z
ciemnego szkła kapała woda i Red odsunął rËkË z butelką, żeby nie poplamiÖ
spodni. Nie przepadał za drogą whisky, ale teraz można było napiÖ siË i tej.
I już przymierzył siË, żeby golnąÖ prosto z butelki, ale powstrzymały go
niewyraźne, protestujące dźwiËki za plecami. Obejrzał siË i zobaczył, że
przez trawnik, ze straszliwym trudem przestawiając krzywe nogi, śpieszy
Suseł, w obu rËkach trzymając wysoką szklankË z przezroczystym płynem. Z
gorliwości pot spływał mu strumieniem po purpurowo - czarnej twarzy, nalane
krwią oczy prawie wylazły z orbit, a kiedy dostrzegał, że Red patrzy na
niego, nieomal z rozpaczą wyciągnął ku niemu szklankË i znowu ni to
zabeczał, ni to zaskomlił, szeroko i bezsilnie rozwierając bezzËbne usta.
- Czekam, czekam - uspokoił go Red i włożył z powrotem butelkË do
kubełka.
Susel wreszcie dokuśtykał, podał Redowi szklankË i z nieśmiałą
poufałością poklepał go po ramieniu haczykowatą dłonią.
- DziËkujË, Dickson - powiedział poważnie Red. - To jest akurat to,
czego mi właśnie potrzeba. Jak zwykle znalazłeś siË na poziomie, Dickson.
I pŐki Suseł, zachwycony i zażenowany, potrząsał głową i spazmatycznie
uderzał zdrową rËką w biodro, Red uroczyście uniŐsł szklankË, skłonił siË i
jednym haustem wypił połowË. Potem spojrzał na DinË.
- Chcesz? - zapytał pokazując jej szklankË. Dziewczyna nie
odpowiedziała. Składała banknot na pŐł, potem jeszcze na pŐł i jeszcze raz
na pŐł.
- Daj spokŐj - powiedział Red. - Nie zginiecie. TwŐj ojczulek...
Przerwała mu.
- A wiËc tyś go wyciągnął - powiedziała, nie pytała, stwierdziła fakt.
- Dygowałeś go, nieszczËsny idioto, przez całą StrefË, biedny kretynie, na
własnym grzbiecie ciągnąłeś tË kanaliË, bałwanie. Taką okazjË przegapiłeś...
Red patrzył na nią, zapomniawszy o szklance, a Dina wstała i szła.
stąpając po rozrzuconych banknotach, aż podeszła do Reda i wtedy stanËła
przed nim, zaciśniËte piËści oparła na biodrach i swoim wspaniałym ciałem,
pachnącym perfumami i słodkim potem, zasłoniła Redowi cały świat.
- Właśnie w ten sposŐb on was wszystkich, idiotŐw, dookoła palca... po
waszych kościach, po waszych bezmŐzgich głowach... Poczekaj, poczekaj, on
jeszcze o kulach bËdzie taÓczył na waszych grobach, on wam jeszcze pokaże
braterską miłośÖ i miłosierdzie! - Dina już prawie krzyczała. - Złotą KulË
ci obiecywał, prawda? MapË, pułapki, prawda? Bałwan! - Kretyn! Po twojej
mordzie piegowatej widzË, że obiecywał...
Poczekaj, on ci jeszcze pokaże mapË, wieczny odpoczynek racz daÖ Panie,
duszy rudego idioty Reda Shoeharta...
Wtedy Red wstał bez pośpiechu, odwinął siË i uderzył ją w twarz. Dina
umilkła w pŐł słowa, osunËła siË jak podciËta na trawË i schowała twarz w
dłoniach.
- Rudy... idiota... - powiedziała niewyraźnie. - Taką okazjË wypuściłeś
z rąk... taką okazjË...
Red patrząc na nią dopił to, co zostało, i nie odwracając siË wetknął
szklankË Susłowi. Nie było wiËcej o czym mŐwiÖ. Dobre dzieci wymodlił sobie
Ścierwnik Barbridge w Strefie! Kochające i troskliwe!
Wyszedł na ulicË, złapał taksŐwkË i kazał jechaÖ do "Barge". Pora była
koÓczyÖ interesy, spaÖ siË chciało wściekle, przed oczami wszystko płynËło.
W koÓcu jednak zasnął, całym ciałem opierając siË na teczce, i obudził
siË dopiero wtedy, kiedy szofer potrząsnął go za ramiË.
- Jesteśmy na miejscu...
- Gdzie? - spytał zaspany rozglądając siË. - Przecież kazałem do
banku...
- O nie, mister - wyszczerzył zËby kierowca. - Pan kazał do "Barge".
Jesteśmy pod "Barge".
- Dobrze - powiedział Red. - Coś mi siË przyśniło...
Zapłacił i wysiadł z trudem przestawiając zdrËtwiałe nogi. SłoÓce już
nagrzało asfalt i było bardzo gorąco. Red poczuł, że cały jest mokry, w
ustach miał niesmak, oczy łzawiły. Zanim wszedł, rozejrzał siË dookoła.
Ulica przed "Barge", jak zwykle o tej porze, była pusta. Lokale naprzeciw
były jeszcze nieczynne, zresztą i "Barge" był prawdË mŐwiąc zamkniËty, ale
Ernest trwał już na posterunku " przecierał szklanki i ponuro obserwował zza
lady trzech facetŐw, ktŐrzy chlali piwo przy narożnym stoliku. Z pozostałych
stolikŐw jeszcze nie zdjËto odwrŐconych krzeseł, nieznany Murzyn w białej
kurtce zamiatał szczotką podłogË, a drugi krzątał siË koło skrzynek z piwem
za piecami Ernesta. Red podszedł do lady, położył na niej teczkË i przywitał
siË. Ernest w odpowiedzi wymruczał coś niezbyt życzliwego.
- Daj mi piwa - powiedział Red i spazmatycznie ziewnął.
Ernest rąbnął pustym kuflem o ladË, wyjął z lodŐwki butelkË, otworzył
ją i przechylił nad kuflem. Red, zasłaniając usta dłonią, zapatrzył siË na
jego rËkË. RËka drżała. Szyjka butelki parË razy stuknËła o skraj kufla. Red
spojrzał Ernestowi w twarz. PrzymkniËte ciËżkie powieki, malutkie
wykrzywione wargi i obwisłe grube policzki. Murzyn szurał szczotką pod
samymi nogami Reda, faceci w kącie zapalczywie i gniewnie spierali siË o
wyścigi. Murzyn przy skrzynkach piwa potrącił zadem Ernesta, tak że barman
aż siË zachwiał. Murzyn wymamrotał jakieś usprawiedliwienie. Ernest
zdławionym głosem zapytał:.
- Przyniosłeś?
- Co miałem przynieśÖ? - zapytał Red oglądając siË przez ramiË.
Jeden z facetŐw zwinnie wstał od stolika, poszedł do wyjścia i
zatrzymał siË w drzwiach zapalając papierosa.
- Chodź, porozmawiamy - powiedział Ernest. Murzyn ze szczotką też teraz
stał miËdzy Redem a drzwiami. Taki potËżny Murzyn, podobny do Szuwaksa,
tylko dwa razy szerszy w barach.
- Chodź - powiedział Red i wziął teczkË. Z miejsca odechciało mu siË
spaÖ.
Wszedł za ladË, przecisnął siË obok Murzyna przy skrzynkach piwa.
Murzyn widocznie przytrzasnął sobie palec - ssał paznokieÖ, spode łba
obserwując Reda. Ten był też atletycznie zbudowany, miał złamany nos i
zdeformowane uszy. Ernest wszedł do pokoiku na zapleczu a Red za nim,
ponieważ teraz tamci trzej stali w drzwiach wyjściowych, a Murzyn ze
szczotką znalazł siË przed drzwiami do magazynu.
Na zapleczu Ernest odstąpił na bok i usiadł na krześle pod ścianą, a od
stołu wstał kapitan Quarterblood zżŐłkły i frasobliwy, nie wiadomo skąd
wyszedł ogromny oenzetowiec w nasuniËtym na oczy hełmie i szybko ogromnymi
łapami przejechał po kieszeniach Reda. Przy prawej bocznej kieszeni
zatrzymał siË, wyjął z niej kastet i leciutko popchnął Reda w stronË
kapitana. Red podszedł do stołu i postawił przed kapitanem Quarterbloodem
swoją teczkË.
- Jak tyś mŐgł, ścierwo! - powiedział do Ernesta. Ernest smËtnie uniŐsł
brew i wzruszył ramieniem. Wszystko było jasne. W drzwiach już stali dwaj
uśmiechniËci Murzyni, innych drzwi nie było, a okno było zamkniËte
zabezpieczone od zewnątrz solidną kratą.
Kapitan Quarterblood z wyrazem obrzydzenia na twarzy grzebał w teczce
wykładając na stŐł "pustakŐw" małych - dwie sztuki, "bateryjek" - dziewiËÖ
sztuk, "czarnych bryzg" rŐżnych rozmiarŐw - szesnaście sztuk, owiniËty w
plastyk "gąbek" w idealnym stanie - dwie sztuki, "gazowanej gliny" - jeden
słoik...
- Masz coś jeszcze w kieszeniach? - cicho zapytał kapitan Quarterblood.
- Wykładaj...
- Ścierwa - powiedział Red. - Bydlaki. Wsadził rËkË w zanadrze i rzucił
na stŐł paczkË banknotŐw. Banknoty rozsypały siË na wszystkie strony.
- Oho! - powiedział kapitan Quarterblood. - Nic wiËcej?
- Ścierwa parszywe! - wrzasnął Red, wyszarpnął z kieszeni drugą paczkË
i z rozmachem rzucił sobie pod nogi - Żryjcie! Udławcie sie!
- To niezmiernie interesujące - spokojnie odezwał siË kapitan
Quarterblood. - A teraz podnieś to.
- Obejdzie siË! - odparł Red zakładając rËce do tyłu. - Twoi szpicle
pozbierają. Sam pozbierasz!
- Podnieś pieniądze, stalker - nie podnosząc glosu powiedział kapitan
Quarterblood, wpierając piËści w stoi i podając siË do przodu.
Kilka sekund w milczeniu patrzyli sobie w oczy, a potem Red mamrocząc
przekleÓstwa przykucnął i niechËtnie zaczął zbieraÖ pieniądze. Murzyni z
tyłu zachichotali, a oenzetowiec szyderczo parsknął.
- Lepiej nie parskaj! - powiedział do niego Red. - Jeszcze siË
usmarkasz!
Teraz czołgał siË już na kolanach, zbierając banknoty po jednym i coraz
bliżej przysuwal siË do ciemnego miedzianego, "pierścienia" ktŐry spokojnie
spoczywał w zarośniËtym brudem wgłËbieniu parkietu. Starając siË zająÖ jak
najwygodniejszą pozycjË i wykrzykując bezustannie rynkowe przekleÓstwa
wszystkie, jakie znał, i nowe, pośpiesznie teraz wymyślane, kiedy nadszedł
moment, zamilkł, sprËżył siË, uchwycił pierścieÓ i z całej siły szarpnął go
do gŐry. Pokrywa piwnicy jeszcze nie zdążyła rąbnąÖ o podłogË, kiedy Red
wyciągając przed siebie rËce skoczył głową na dŐł, w stËchłą zimną ciemnośÖ
podziemia.
Upadł na rËce, przekoziołkował przez głowË, zerwał siË na nogi i
pochylony, nic nie widząc, licząc tylko na pamiËÖ i szczËście rzucił siË
przed siebie w wąskie przejście miËdzy sagami skrzynek. Biegnąc szarpał,
rwał te skrzynki słysząc, jak z brzËkiem i łoskotem zawalają przejście za
jego plecami. Ześlizgując siË wbiegł po niewidzialnych schodkach, ciałem
wybił obite zardzewiałą blachą drzwi i znalazł siË w garażu Ernesta. Cały
dygotał, z trudem łapał powietrze przed oczami pływały mu krwawe plamy,
serce ciËżko i boleśnie biło mu w gardle, ale nie zatrzymał siË ani na
sekundË. W mgnieniu oka znalazł siË w odległym kącie i zdzierając sobie
skŐrË z dłoni zaczął rozwalaÖ gŐrË rupieci, pod ktŐra w ścianie garażu
brakowało kilku desek, nastËpnie położył siË na brzuchu i przelazł przez tË
dziurË, słysząc, jak z trzaskiem pËka na nim marynarka. I dopiero na
podwŐrzu, wąskim jak studnia, przysiadł miËdzy pojemnikami na śmiecie, zdjął
marynarkË, zerwał i wyrzucił krawat, szybko dokonał przeglądu swego stroju,
otrzepał spodnie, wyprostował siË, przebiegi przez podwŐrze i dał nura w
niski cuchnący tunel prowadzący na sąsiednie, bliźniacze podwŐrko. Biegnąc
uważnie nadsłuchiwał, ale syreny policyjne na razie jeszcze nie wyły, wiËc
pobiegł co sił w nogach, płosząc uciekające mu z drogi dzieciaki,
przebiegając pod rozwieszoną bielizną, przełażąc przez dziury w zgniłych
parkanach, starając siË jak najszybciej opuściÖ dzielnicË, pŐki kapitan
Quarterblaod nie zdąży jej otoczyÖ. Dobrze znał te miejsca. Na wszystkich
tych podwŐrkach, w piwnicach, opuszczonych pralniach i składach opałowych
bawił siË jeszcze jako chłopiec i wszËdzie tu miał znajomych, a nawet
przyjaciŐł i w innej sytuacji mŐgłby tu bez trudu ukryÖ siË i przesiedzieÖ
choÖby tydzieÓ, ale nie po to "zuchwale uciekał przed aresztowaniem" sprzed
nosa kapitana Quarterblooda, zarabiając tym sposobem dodatkowe dwanaście
miesiËcy.
Miał wyjątkowe szczËście. Ulicą SiŐdmą maszerowała wrzeszcząc i unosząc
tumany kurzu, kolejna demonstracja jakiejś ligi - ze dwustu ludzi tak samo,
a może nawet i bardziej obszarpanych i brudnych jak on sam, zupełnie tak,
jakby wszyscy ci demonstranci dopiero co przedzierali siË przez dziury w
plotach włazili w pojemniki na śmiecie i jeszcze na dodatek spËdził
uprzednio burzliwą noc w składzie wËgla. Wyskoczył z bramy, wmieszał siË w
ciżbË i na ukos, depcząc ludziom po nogach, opËdzając siË od kuksaÓcŐw
przebił siË na drugą stronË ulicy i znowu dał nura w bramË - dokładnie w
momencie, kiedy rozległo siË znajome wstrËtne wycie policyjnych syren i
demonstracja stanËła ściśniËta w harmonijkË. Ale teraz Red był Już w innej
dzielnicy i kapitan Quarterblood nie mŐgł wiedzieÖ w jakiej.
Wszedł do swojego garażu od strony magazynu towarŐw radiotechnicznych i
musiał trochË odczekaÖ - robotnicy ładowali na samochŐd wielkie kartony z
telewizorami. Ukrył siË w suchotniczych krzakach bzu pod ślepą ścianą
sąsiedniego domu, odsapnął troszeczkË i wypalił papierosa. Palił siedząc w
kucki i opierając siË plecami o mur przeciwpożarowy. Od czasu do czasu
przykladał dłoÓ do policzka, starając siË uspokoiÖ nerwowy tik, i myślał,
myślał, myślał, a kiedy samochŐd z robotnikami trąbiąc wyjechał za bramË.
Red roześmiał siË i cicho rzucił mu w ślad:
"DziËkujË wam, chłopaki, powstrzymaliście durnia... miałem czas
pomyśleÖ". Od tej chwili zaczął działaÖ szybko, ale bez zbËdnego pośpiechu,
zrËcznie, według planu, jakby pracował w Strefie.
Dostał siË do garażu przez tajny właz, bezszelestnie zdjął stare
siedzenie, wsadził rËkË do kosza, wyciągnął z worka pakunek i ukrył w
zanadrzu, nastËpnie zdjąl z gwoździa starą zniszczoną skŐrzaną kurtkË,
znalazł w kącie brudną cyklistŐwkË i obiema rËkami nacisnął ją głËboko na
oczy. Przez szpary w drzwiach do mrocznego garażu wpadały wąskie pasma
słonecznego światła pełne świetlistych pyłkŐw, na podwŐrku wesoło i
zadziornie piszczały dzieci i kiedy już zbierał siË do wyjścia, usłyszał
głos cŐreczki. Wtedy przywarł okiem do najwiËkszej szpary i przez chwilË
patrzył, jak Mariszka powiewając dwoma balonikami biega dookoła nowej
huśtawki, a trzy staruchy z robŐtkami na kolanach siedzą obok na ławeczce i
obserwują małą, nieżyczliwie zaciskając wargi. Wymieniają swoje parszywe
uwagi, stare purchawy. A dzieci mają to w nosie - bawią siË z nią jak gdyby
nigdy nic, nie na darmo podlizywał siË im jak umiał - i zjeżdżalniË im
zrobił drewnianą, i dom dla lalek, i huśtawkË... i tË ławkË, na ktŐrej
siedzą teraz stare ropuchy też sam zmajstrował. "No dobra" - powiedział
samymi wargami i oderwał siË od szpary, jeszcze jeden, ostatni raz obejrzał
garaż i ruszył do włazu.
Na południowo - zachodnim przedmieściu, obok opuszczonej stacji
benzynowej, na samym koÓcu ulicy GŐrniczej stała budka telefoniczna. Jeden
Pan BŐg wie, kto z niej teraz korzystał - dookoła wszystkie domy były
opuszczone a dalej na południe rozpościerało siË aż po horyzont miejskie
wysypisko śmieci. Red usiadł w cieniu budki, wprost na gołej ziemi, wsadził
rËkË w szparË pod budką. Wymacał zakurzony natłuszczony papier i rËkojeśÖ
pistoletu zawiniËtego w ten papier. Ocynkowane pudelko z nabojami rŐwnież
było na miejscu, podobnie jak woreczek z "bransoletkami" i stary portfel z
podrobionymi dokumentami - skrytka była w porządku. Wtedy Red zdjął kurtkË i
cyklinŐwkË i wsunął rËkË w zanadrze. Z minutË siedział ważąc na dłoni
porcelanowy pojemnik z nieuchronną, nieubłaganą śmiercią wewnątrz. I wtedy
poczuł jak mu znowu zaczął drgaÖ policzek.
- Shoehart - powiedział nie słysząc własnego głosu. - Co ty robisz,
łajdaku? Ty kanalio, przecież oni tym paskudztwem nas wszystkich załatwią...
- przycisnął palcem drgający policzek, ale nie pomogło. - Gnidy - powiedział
o robotnikach ładujących telewizory. - Musieliście mi wejśÖ w drogË...
wyrzuciłbym to dranstwo z powrotem do Strefy i spokŐj...
W głuchej rozpaczy rozejrzał siË dookoła, nad popËkanym asfaltem drżało
gorące powietrze, posËpnie patrzyły zabite deskami okna, po wysypisku
spacerowały obłoczki kurzu. Był sam.
- Dobra - powiedział stanowczo. - Każdy za siebie i tylko jeden Pan BŐg
za wszystkich. Ja tego i tak nie dożyjË...
Spiesznie, żeby siË znowu nie rozmyśliÖ zawinął pojemnik w cyklistŐwkË,
a cyklistŐwkË opakował w kurtkË. Potem ukląkł oparł siË o budkË i z lekka ją
odchylił. Grube zawiniątko legło w dolku i jeszcze zostało sporo wolnego
miejsca. Red ostrożnie opuścił budkË pokołysał ją, żeby nabrała stabilności,
i wstał otrzepując dłonie.
- Koniec - powiedział. - I nie ma o czym gadaÖ. Wszedł w rozpalony
zaduch budki, wrzucił monetË i wykrËcił numer.
- Guta - powiedział. - Tylko siË nie denerwuj. Znowu wpadłem. -
Usłyszał, jak z trudem wciągnËła powietrze, i pośpiesznie mŐwił dalej. - W
ogŐle mŐwiÖ nie warto, potrzymają mnie sześÖ, gŐra osiem miesiËcy i widzenia
bËdą ci dawali... Jakoś to przeżyjemy. A bez pieniËdzy nie bËdziesz
siedziała, pieniądze ci przyślą... - Guta ciągle milczała. - Jutro
dostaniesz wezwanie do komendantury, tam siË zobaczymy. Przyprowadź
MariszkË.
- Rewizji nie bËdzie? - zapytała głucho.
- A choÖby i była. W domu jest czysto. Nic siË nie martw, uszy do
gŐry... trzymaj siË. WziËłaś sobie na mËża stalkera, teraz nie narzekaj. No,
do jutra... PamiËtaj, że nie dzwoniłem do ciebie. CałujË w nosek.
Gwałtownie odwiesił słuchawkË, z całej siły zmrużył oczy i zacisnął
zËby, aż mu zadzwoniło w uszach. Potem znowu wrzucił monetË i nakrËcił inny
numer.
- Słucham - powiedział Chrypa.
- MŐwi Shoehart - powiedział Red. - ProszË słuchaÖ uważnie i nie
przerywaÖ...
- Shoehart? - bardzo naturalnie zdziwił siË Chrypa. - Jaki Shoehart?
- Nie przerywaÖ, teraz ja mŐwiË! Wpadłem, uciekłem i teraz idË oddaÖ
siË w ich łapy. DostanË dwa i pŐł roku albo trzy. Żona zostaje bez
pieniËdzy. Zabezpieczycie ją. Żeby jej niczego nie brakowało, zrozumiano?
Zrozumiano, pytam?
- ProszË mŐwiÖ dalej - powiedział Chrypa.
- Niedaleko od tego miejsca, gdzieśmy siË pierwszy raz spotkali, stoi
budka telefoniczna. Jest tylko jedna, nie można siË pomyliÖ. Porcelana leży
pod nią. Chcecie, to bierzcie, chcecie - nie bierzcie, ale żeby mojej żonie
niczego nie brakowało. Jeszcze nieraz przyjdzie nam razem pracowaÖ. A jeżeli
wrŐcË i dowiem siË, że gracie ze mną nieczysto... Nie radzË wam graÖ ze mną
nieczysto. Jasne?
- Wszystko zrozumiałem - powiedział Chrypa. - I po niewielkiej pauzie
zapytał: -- Może bËdzie potrzebny adwokat?
- Nie - odpowiedział Red. - Wszystkie pieniądze do ostatniego grosza -
żonie. Czołem.
Odwiesił słuchawkË, rozejrzał siË, głËboko wsadził rËce w kieszenie i
niespiesznie poszedł w gŐrË ulicy GŐrniczej miËdzy pustymi niszczejącymi
domami.
3. RICHARD H. NUNNUN, lat 51
przedstawiciel firm elektronicznych dostarczających aparaturË dla MIPC,
filia w Harmont
Richard H. Nunnun siedział za biurkiem u siebie w gabinecie i rysował
diabełki w wielkim notesie do służbowych notatek. Uśmiechał siË przy tym ze
zrozumieniem, kiwał łysą głową i nie słuchał interesanta. Po prostu czekał
na telefon, a interesant, doktor Pillman, leniwie robił mu wyrzuty. A może
wyobrażał sobie, że mu robi wyrzuty. Czy też za wszelką cenË chciał
koniecznie przekonaÖ siebie samego, że robi Nunnunowi wyrzuty.
- UwzglËdnimy to wszystko - powiedział wreszcie Nunnun, dorysował dla
rŐwnego rachunku dziesiątego diabełka i zamknął notes. - To rzeczywiście
skandal...
Walentin wyciągnął cienką rËkË i starannie strząsnął popiŐł do
popielniczki.
- A co konkretnie zamierzacie uwzglËdniÖ? - zainteresował siË
grzecznie.
- Wszystko, co powiedziałeś - wesoło odparł Nunnun. - Od pierwszego do
ostatniego
słowa.
- A co ja powiedziałem?
- To nieistotne - oświadczył Nunnun. - Cokolwiek było, zostanie
uwzglËdnione.
Walentin (doktor Walentin Pillman, laureat nagrody nobla itd. itp.)
siedział w głËbokim fotelu, malutki, wykwintny pedantyczny, na zamszowej
kurtce - ani plamki, na podciągniËtych spodniach - ani fałdki, oślepiająca
koszula, gładki krawat w najlepszym guście, na wąskich bladych wargach -
jadowity uśmieszek, wielkie ciemne okulary zasłaniają oczy, nad szerokim
niskim czołem - czarne twarde włosy ostrzyżone na jeża.
- Moim zdaniem te fantastyczne sumy, ktŐre ci płacą, to wyrzucone
pieniądze - powiedział. - Ale to jeszcze nie wszystko. Moim zdaniem jesteś
sabotażystą, Dick.
- Sz-sz-sz! - powiedział szeptem Nunnun. - Nie tak głośno, na miłośÖ
boską.
- Doprawdy - mŐwił dalej Walentin. - ObserwujË ciË od dosyÖ dawna, moim
zdaniem ty w ogŐle nie pracujesz...
- Jedną sekundË! - przerwał mu Nunnun i pomachał grubym rŐżowym palcem.
- Jak to nie pracujË? Czy chociaż jedna reklamacja pozostała nie załatwiona?
- Nie wiem - powiedział Walentin i znowu strząsnął popiŐł. - Przychodzi
dobra aparatura i przychodzi zła aparatura. Dobra przychodzi czËściej, a co
ty masz z tym wspŐlnego, nie wiem.
- Gdyby nie ja - wyjaśnił Nunnun - dobra przychodziłaby rzadziej, nie
mŐwiąc o tym, że wy, uczeni, bez przerwy psujecie dobrą aparaturË, a potem
składacie reklamacje i kto was wtedy kryje? Dam ci przykład...
Zadzwonił telefon i Nunnun, z miejsca zapominając o Walentinie, porwał
słuchawkË.
- Mister Nunnun? - zapytała sekretarka. - Znowu pan Lemchen.
- ProszË połączyÖ.
Walentin wstał, odłożył zgasły niedopałek do popielniczki, na znak
pożegnania uniŐsł na wysokośÖ skroni dwa palce i wyszedł - maleÓki,
wyprostowany, zgrabny.
- Mister Nunnun? - rozległ siË w słuchawce znajomy powolny głos.
- Słucham pana.
- Niełatwo zastaÖ pana w biurze, mister Nunnun.
- Nadeszła właśnie nowa partia...
- Tak, wiem już o tym. Mister Nunnun, przyjechałem nie na długo. Jest
kilka spraw, ktŐre koniecznie musimy przedyskutowaÖ osobiście. Mam na myśli
ostatnie kontrakty z Mitsubishi Dentsu. Chodzi o ich stronË prawną.
- Jestem do paÓskich usług.
- W takim razie, jeśli pan nie ma nic przeciwko temu, mniej wiËcej za
pŐł godziny w biurze naszej firmy. Zgoda?
- Zgoda. Za pŐł godziny.
Richard Nunnun odłożył słuchawkË, wstał i zacierając pulchne dłonie
przespacerował siË po gabinecie. Nawet zanucił modny szlagier, ale zaraz
zapiał dyszkantem i zaśmiał siË nad sobą. NastËpnie wziął kapelusz,
przerzucił przez ramiË płaszcz i wszedł do sekretariatu.
- Dziecino - powiedział do sekretarki - biegnË do klientŐw, niech pani
przejmie dowŐdztwo garnizonu, proszË ze wszystkich sił broniÖ twierdzy, a ja
za to przyniosË pani czekoladkË.
Sekretarka rozkwitła. Nunnun posłał jej pocałunek i potoczył siË
korytarzami instytutu. Kilkakrotnie prŐbowano go zatrzymaÖ, ale Nunnun
wykrËcał siË żartami, prosił, aby przetrwaÖ do jego powrotu, dbaÖ o nerki,
stosowaÖ relaks i w koÓcu, myląc pogonie, wytoczył siË z gmachu,
automatycznie machnąwszy złożoną przepustką przed nosem dyżurnego sierżanta.
Mad miastem wisiały niskie chmury, było parno i pierwsze niezdecydowane
krople czarnymi gwiazdkami ciemniały na asfalcie. Nunnun narzucił płaszcz na
głowË, pobiegł truchtem wzdłuż parkingu do swego peugota, wskoczył do wozu,
zerwał z głowy płaszcz i rzucił go na tylne siedzenie. Z bocznej kieszeni
marynarki wyjąl "owaka" w kształcie czarnej gładkiej pałeczki, włożył go do
stacyjki i wielkim palcem wcisnął aż do oporu. Potem chwilË usadawiał siË
wygodnie za kierownicą i nacisnął pedał gazu. Peugeot bezszelestnie wytoczył
siË na środek ulicy i popËdził w stronË bramy.
Deszcz lunął nagle. Jakby w niebie przewrŐcono ceber z wodą. Jezdnia
stała siË śliska i wŐz zarzucało na zakrËtach, Nunnun włączył wycieraczki i
zmniejszył prËdkośÖ. A wiËc raport już dotarł gdzie należy, myślał. Teraz
bËdą mnie chwaliÖ. No cŐż - popieram. LubiË, kiedy mnie chwalą. SzczegŐlnie
kiedy mnie chwali sam Herr Lemchen, ktŐremu to przychodzi z najwyższym
trudem. Dziwna rzecz, dlaczego człowiekowi jest przyjemnie, kiedy go chwalą?
PieniËdzy od tego nie przybywa. Sława? Jaka wśrŐd nas może byÖ sława? "Stał
siË sławny i teraz słyszało o nim trzech ludzi". No, powiedzmy, czterech,
jeżeli liczyÖ Bejlisa. Człowiek jest zabawną istotą. Wygląda na to, że
lubimy pochwałË, jako taką. Jak dzieci - lody. To głupie. Jakże ja mogË
wyrosnąÖ we własnych oczach? CŐż to - nie znam samego siebie? Nie znam
starego, grubego Richarda H. Nunnuna? Ale a propos - co właściwie znaczy
"H"? Ładna historia! I nawet nie ma kogo zapytaÖ... Przecież nie zapytam
Herr Lemchena... Aha, przypomniałem sobie! Herbert. Richard Herbert Nunnun.
Ależ leje!
SkrËcił na Centralny Bulwar i nagle pomyślał - jak siË to miasto
rozrosło w ciągu ostatnich lat! Jakie wieżowce! O, tu stawiają jeszcze
jeden. Co też tu bËdzie? Aha, Lunacenter, najlepszy na świecie jazz i dom
publiczny na tysiąc miejsc, wszystko dla naszego walecznego garnizonu, dla
naszych turystŐw, szczegŐlnie dla tych starszych i dla szlachetnych rycerzy
nauki. A przedmieścia pustoszeją, i trupy wstające z mogił już nie mają
dokąd wracaÖ.
- Tych, co z martwych powstali, nie przyjmie dom stary, dlatego też są
gniewni i smutni bez miary - powiedział raptem głośno. Tak, chciałbym
wiedzieÖ, czym to siË skoÓczy. nawiasem mŐwiąc, dziesiËÖ lat temu wiedziałem
dokładnie, czym siË skoÓczyÖ powinno. Kordon sanitarny. Pas ziemi niczyjej
szerokości piËÖdziesiËciu kilometrŐw. Żołnierze, uczeni i nikogo wiËcej.
Straszny wrzŐd na ciele planety bËdzie hermetycznie izolowany... Głupia
historia, przecież niby wszyscy tak uważali, nie tylko ja. Jakie wygłaszano
przemŐwienia, jakie uchwalono dekrety! A teraz nawet trudno sobie
przypomnieÖ, w jaki sposŐb ta powszechna niezłomna determinacja rozlazła siË
po kościach... Z jednej strony nie sposŐb nie przyznaÖ, a z drugiej strony -
nie sposŐb siË nie zgodziÖ. A zaczËło siË, o ile pamiËtam, wtedy, kiedy
pierwszy stalker wyniŐsł ze Strefy pierwsze "owaki". Bateryjki... Tak, chyba
właśnie od tego siË zaczËło. Zwłaszcza kiedy odkryto, że one mogą siË
rozmnażaÖ. WrzŐd okazał siË tylko czËściowo wrzodem, a może w ogŐle nie
wrzodem, tylko skarbcem... A teraz już nikt nawet nie wie, co to właściwie
takiego - wrzŐd, sezam, pokusa piekielna, puszka Pandory, czort, diabeł...
Każdy z tego korzysta, jak umie. MËczą siË od dwudziestu lat, wsadzili w to
miliardy, a zamiast zorganizowanego rabunku - ucho od śledzia. Każdy robi
swŐj maleÓki biznes, a uczone głowy z poważnymi minami głoszą; - z jednej
strony nie sposŐb nie przyznaÖ, a z drugiej nie sposŐb siË nie zgodziÖ,
ponieważ obiekt taki to a taki, poddany działaniu promieni Roentgena pod
kątem osiemnastu stopni, wypromieniowuje quasi - cieplne elektrony pod kątem
dwudziestu dwu stopni... Do diabła z tym wszystkim! Tak czy inaczej, nie
zdążË zobaczyÖ czym to siË skoÓczy... SamochŐd minął willË Ścierwnika
Barbridgea.
Z powodu ulewnego deszczu we wszystkich oknach paliło siË światło -
było widaÖ, jak na pierwszym piËtrze w pokojach piËknej Diny przesuwają siË
taneczne pary. Albo zaczËli dziś rano, albo w żaden sposŐb nie mogą skoÓczyÖ
od wczorajszego wieczora. Ostatnio taka moda zapanowała w mieście - bawią
siË bez przerwy dniami i nocami. Twardą wychowaliśmy miodzież, niezmordowaną
i upartą w swoich zamierzeniach...
Nunnun zatrzymał wŐz przed niepozornym budynkiem ze skromnym szyldem -
"Biuro prawne Semp-Semp and Caiman". Wyjął ze stacyjki i schował do kieszeni
"owaka", zarzucił znowu na głowË płaszcz, złapał kapelusz i rzucił siË
biegiem do bramy - przemknął po schodach przykrytych wytartym chodnikiem
obok portiera zagłËbionego w gazecie, zastukał obcasami po ciemnym korytarzu
pierwszego piËtra przesyconego specyficznym zapachem, ktŐrego naturË
daremnie prŐbował kiedyś wyjaśniÖ, otworzył drzwi w samym koÓcu korytarza i
wszedł do sekretariatu. Na miejscu sekretarki siedział nieznajomy, smagły
młodzieniec. Był bez marynarki, w białej koszuli, z wysoko podwiniËtymi
rËkawami. Dłubał we wnËtrzu skomplikowanego elektronicznego aparatu, ktŐry
stał na stoliku zamiast maszyny do pisania. Richard Nunnun powiesił płaszcz
na wieszaku, przygładził oburącz resztki włosŐw za uszami i pytająco
spojrzał na młodego człowieka. Tamten skinął głową. Wtedy Nunnun otworzył
drzwi do gabinetu.
Herr Lemchen wstał z wielkiego skŐrzanego fotela, ktŐry stał przy
zasłoniËtym portierą oknie, i wyszedł na spotkanie Nunnuna. Na prostokątnej
generalskiej twarzy Lemchena pojawiły siË zmarszczki oznaczające ni to
życzliwy uśmiech, ni to strapienie z powodu odrażającej aury, lub też, byÖ
może, z trudem opanowywaną chËÖ kichniËcia.
- A wiËc przyszedł pan - powiedział wolno. - ProszË wejśÖ i siË
rozgościÖ.
Nunnun poszukał oczami czegoś do siedzenia, ale nie znalazł niczego
oprŐcz twardego krzesła z twardym oparciem, ukrytego za biurkiem. Wobec tego
przysiadł siË na krawËdzi biurka. Jego radosny nastrŐj z niejasnych przyczyn
zaczął siË ulatniaÖ - nie miał jeszcze pojËcia dlaczego. Znienacka jasno
zrozumiał, że nikt go chwaliÖ nie bËdzie. WrËcz przeciwnie. DzieÓ gniewu,
pomyślał filozoficznie i przygotował siË na najgorsze.
- Może papierosa? - zaproponował Herr Lemchen na powrŐt zasiadając w
fotelu.
- DziËkujË, nie palË.
Herr Lemchen pokiwał głową z taką miną, jakby właśnie potwierdziły siË
jego najgorsze przypuszczenia, oparł łokcie o biurko, zaplŐtł palce i przez
jakiś czas uważnie kontemplował tË konstrukcjË.
- Jak sądzË, problemŐw prawnych firmy "Mitsubishi Dentsu" nie bËdziemy
chwilowo omawiaÖ - powiedział wreszcie.
To był żart. Richard Nunnun uśmiechnął siË z gotowością i powiedział:
- Jak pan sobie życzy.
SiedzieÖ na stole było diabelnie niewygodnie, nogi majtały siË w
powietrzu, krawËdź blatu wpijała siË w siedzenie.
- Z przykrością muszË pana zawiadomiÖ - powiedział pan Lemchen - że
paÓski raport wywołał na gŐrze nadzwyczaj pozytywne wrażenie.
- Hm... - powiedział Nunnun. Zaczyna siË - pomyślał.
- Zamierzano nawet przedstawiÖ pana do odznaczenia - ciągnął Herr
Lemchen. - Ja wszakże zaproponowałem, żeby z tym poczekaÖ. I postąpiłem
słusznie. - Przestał wreszcie kontemplowaÖ konstrukcjË z dziesiËciu palcŐw i
spode łba spojrzał na Nunnuna. - Zapewne zechce siË pan dowiedzieÖ, dlaczego
przejawiłem taką, wydawałoby siË, przesadną ostrożnośÖ.
- Niezawodnie miał pan podstawy ku temu - znudzonym głosem powiedział
Nunnun.
- Owszem, miałem. Co wynikało z paÓskiego raportu? Grupa "Metropol"
zlikwidowana. DziËki paÓskim wysiłkom. Grupa "Zielony Kwiatek" schwytana na
gorącym uczynku i aresztowana w pelnym składzie. Znakomita robota. RŐwnież
paÓska. Grupy "Warr" i "Quasimodo", "WËdrowni Muzykanci" i wszystkie
pozostale, nie pamiËtam ich nazw, uległy samolikwidacJi, ponieważ zdawały
sobie sprawË, że jak nie dziś to jutro zostaną nakryte. Istotnie, tak było
naprawdË, wszystkie te informacje potwierdzają siË z innych źrŐdeł. WrŐg
jest rozgromiony, pan został sam na placu boju. Przeciwnik rejteruje w
panice, ponosząc ogromne straty. Czy słusznie oceniłem sytuacjË?
- W każdym razie - ostrożnie powiedział Nunnun - w ciągu ostatnich
trzech miesiËcy przemyt materiałŐw ze Strefy ustał. Kanał przerzutowy przez
Harmont już nie funkcjonuje... Przynajmniej tak wynika z moich obserwacji -
dodał.
- A wiËc przeciwnik zrejterował, czy nie tak?
- Jeżeli pan nalega na takie sformułowanie... Tak.
- Nie tak! - powiedział Herr Lemchen. - Rzecz w tym, że ten przeciwnik
nigdy nie rejteruje. Wiem o tym z całą pewnością. Przedwczesnym raportem o
zwyciËstwie zademonstrował pan swoją niedojrzałośÖ. I właśnie dlatego
zaproponowałem, aby w tej chwili jeszcze nie wystËpowaÖ z wnioskiem o
odznaczenie pana.
A idź ze ty ze swoimi odznaczeniami, myślał Nunnun kołysząc nogą i
posËpnie patrząc w migające noski pŐłbutŐw. Szympansowi w pobliskim ZOO mogË
wrËczyÖ twoje ordery! Też siË znalazł wychowawca i moralista, ja i bez
ciebie wiem, z kim tu mam do czynienia, nie ma co właziÖ na ambonË. Ja sam
znam dobrze nieprzyjaciela. Powiedz jasno i wyraźnie, gdzie, jak i co
przegapiłem... co ci dranie wymyślili nowego... gdzie, jak i w jaki sposŐb
znaleźli dziurË w sieci... i bez wstËpnych przemŐwieÓ, nie jestem smarkatym
nowicjuszem, mam szŐsty krzyżyk na karku i nie siedzË tu dla twoich
parszywych orderŐw...
- Co pan słyszał o Złotej Kuli? - zapytał nagle Herr Lemchen. O Boże, z
irytacją pomyślał Nunnun. Czego on siË teraz uczepił Złotej Kuli? Niech ciË
diabli. Co za paskudny sposŐb prowadzenia rozmowy...
- Złota Kula jest przedmiotem legendy - zameldował głosem bez wyrazu. -
Mityczna konstrukcja znajdująca siË w Strefie, mająca rzekomo kształt oraz
wygląd złotej kuli i przeznaczona do spełniania ludzkich życzeÓ.
- Dowolnych?
- Według kanonicznego tekstu legendy - dowolnych. Istnieją jednakże
warianty...
- Tak - powiedział Herr Lemchen. - A co pan słyszał o "lampie śmierci"?
- Osiem lat temu - znudzonym głosem zaczął Nunnun - stalker o nazwisku
Stephen Norman, zwany Okularnikiem, wyniŐsł ze Strefy pewien przedmiot,
ktŐry okazał siË o ile można sądziÖ, pewnego rodzaju systemem generatorŐw
promieniowania, śmiertelnego dla ziemskich organizmŐw. Wymieniony Okularnik
proponował ten agregat instytutowi, nie dogadali siË co do ceny. Okularnik
poszedł do Strefy i nie wrŐcił. Gdzie obecnie znajduje siË agregat - nie
wiadomo. Znany panu Hugh z "Metropolu" proponował za ten agregat dowolną
sumË, jaka siË zmieści na czeku.
- To wszystko? - zapytał Herr Lemchen.
- Wszystko - odparł Nunnun. Demonstracyjnie rozglądał siË po pokoju.
PokŐj okazał siË nieciekawy, nie było na co patrzeÖ.
- Tak - powiedział Lemchen. - A co pan słyszał o "raczym oku"?
- O czyim oku?
- O raczym. Rak. Nie wie pan? - Herr Lemchen zastrzygł w powietrzu
dwoma palcami.
- Taki z kleszczami.
- Pierwszy raz słyszË - powiedział Nunnun i zasËpił siË.
- No, a co pan wie o "grzmiących serwetkach"? Nunnun zeskoczył z
biurka, stanął przed Lemchenem i wsadził rËce w kieszenie.
- Nic nie wiem - powiedział. - A pan?
- Niestety, ja rŐwnież nic nie wiem. Ani o "raczym oku", ani o
"grzmiących serwetkach". A tymczasem jedno i drugie istnieje.
- W mojej Strefie? - zapytał Nunnun.
- Ależ niechże pan usiądzie - powiedział Herr Lemchen machając dłonią.
- Nasza rozmowa dopiero siË zaczyna, niech pan usiądzie.
Nunnun obszedł biurko i usiadł na twardym krześle z wysokim oparciem.
Dokąd on zmierza? - myślał gorączkowo. - Co to za nowe historie? Na
pewno znaleźli coś w innych Strefach, a on prŐbuje mnie zaskoczyÖ, głupie
bydlË. Nigdy mnie nie lubił, stary piernik, nie może zapomnieÖ tamtej
fraszki...
- A wiËc bËdziemy kontynuowaÖ nasz maleÓki egzamin - oznajmił Lemchen.
Odchylił portierË i wyjrzał przez okno. - Leje! - zakomunikował. - Bardzo
lubiË. - Puścił zasłonË, rozparł siË w fotelu i patrząc w sufit zapytał: -
Co słychaÖ u starego Barbridge'a?
- Barbridge? - Ścierwnik Barbridge jest pod obserwacją. Kaleka,
niezależny materialnie, nie ma powiązaÓ ze Strefą. Jest właścicielem
czterech barŐw z dancingiem i organizuje pikniki dla oficerŐw garnizonu oraz
turystŐw. CŐrka Dina prowadzi dośÖ niezrŐwnoważony tryb życia. Syn Artur
świeżo ukoÓczył prawniczy college. Herr Lemchen z zadowoleniem pokiwał
głową.
- KrŐtko i jasno - pochwalił. - A co porabia Kreon MaltaÓczyk?
- Jeden z niewielu czynnych stalkerŐw. Był związany z grupą Quasimodo,
teraz za moim pośrednictwem sprzedaje towar Instytutowi. Trzymam go na
wolności - kiedyś ktoś może i złapie przynËtË. Co prawda ostatnio ostro pije
i obawiam siË, że długo nie pociągnie.
- Kontakty z Barbridgem?
- Zaleca siË do Diny. Bez powodzenia.
- Bardzo dobrze - powiedział Herr Lemchen. - A co wiadomo o Rudym
Shoeharcie?
- Miesiąc temu wyszedł z wiËzienia. Materialnie niezależny. PrŐbował
wyemigrowaÖ, ale... Ale w głowie mu teraz Strefa.
- To wszystko?
- Wszystko.
- Niewiele - powiedział pan Lemchen. - A jak wyglądają sprawy Cartera
SzczËściarza?
- Już wiele lat temu przestał byÖ stalkerem. Handluje używanymi
samochodami, a oprŐcz tego ma warsztat, w ktŐrym adaptuje silniki do
"owakŐw". Czworo dzieci, żona umarła rok temu. Teściowa.
Lemchen pokiwał głową
- O kim z weteranŐw zapomniałem? - zapytał dobrodusznie.
- Zapomniał pan o Jonathanie Mywse, przezwisko Kaktus. Teraz jest w
szpitalu, umiera na raka. I zapomniał pan o Szuwaksie...
- Tak, tak. co z Szuwaksem?
- Szuwaks jak to Szuwaks, ciągle ten sam - powiedział Nunnun. - Ma
trzyosobową grupË. Tygodniami znikają w Strefie. Wszystko, co znajdują,
niszczą na miejscu. A jego Stowarzyszenie Wojujących AniołŐw rozleciało siË.
- Dlaczego?
- Jak pan pamiËta, stowarzyszenie skupowało towar i Szuwaks odnosił go
z powrotem do Strefy. Szatanowi, co szataÓskie. Teraz nie ma już czego
skupowaÖ, a poza tym nowy dyrektor filii napuścił na nich policjË.
- Rozumiem - powiedział Herr Lemchen. - No a młodzi?
- CŐż młodzi... Przychodzą i odchodzą. Jest może piËciu, sześciu
chłopcŐw z jakim takim doświadczeniem, ale ostatnio nie mają komu sprzedawaÖ
towaru, wiËc są w kropce. Ja ich powoli oswajam... Mam wszelkie podstawy,
szefie, uznaÖ, że w mojej Strefie stalkerstwo praktycznie siË skoÓczyło.
Starzy odeszli, młodzież nic nie umie, zresztą i prestiż zawodu mocno
podupadł. Konkurentem jest technika, stalker
- automat.
- Tak, tak, słyszałem o tym - powiedział Hen" Lemchen. - Jednakże te
automaty na razie osiągają zbyt nikłe wyniki w stosunku do ilości energii,
ktŐrą pobierają. Czy może siË mylË?
- To kwestia czasu. Już niedługo automaty staną siË opłacalne.
- To znaczy kiedy?
- Za piËÖ, sześÖ lat...
Herr Lemchen znowu pokiwał głową.
- Jeżeli już przy tym jesteśmy, pan zapewne jeszcze nie wie, że
przeciwnik rŐwnież zaczął stosowaÖ automaty.
- W mojej Strefie? - czujnie powtŐrzył Nunnun.
- I w paÓskiej rŐwnież. Mają bazË w Rexopolis, przerzucają maszyny na
helikopterach przez gŐry i WąwŐz Żmij na Jezioro Czarne, u podnŐża szczytu
Boldera...
- Przecież to są peryferie - z niedowierzaniem powiedział Nunnun. - Tam
nic nie ma, co oni mogą tam znaleźÖ?
- Niewiele, bardzo niewiele. Ale znajdują. Zresztą to tylko tak dla
Informacji, pana to nie dotyczy... Zreasumujemy. StalkerŐw - zawodowcŐw w
Harmont już prawie nie ma. Ci, ktŐrzy zostali, od Strefy trzymają siË z
daleka. Młodzież jest zdezorientowana i trwa proces jej oswajania.
Przeciwnik został rozbity, rozproszony, ukryty w swoich barłogach liże rany.
Towaru nie ma, a kiedy siË pojawia, nie znajduje nabywcŐw. Nielegalny
przemyt materiałŐw ze Strefy skoÓczył siË trzy miesiące temu. Czy tak?
Nunnun milczał. Teraz, myślał, teraz mi przysunie. Ale gdzie jest
dziura w mojej sieci? I to spora, o Ile siË znam na medycynie, no prËdzej,
prËdzej, stary parasolu! Nie mËcz człowieka...
- Nie słyszË odpowiedzi - oznajmił Herr Lemchen i przyłożył dłoÓ do
pomarszczonego włochatego ucha.
- Dobra, szefie - ponuro powiedział Nunnun. - Starczy. Już mnie pan
usmażył i ugotował, niech pan podaje na stŐł.
Herr Lemchen wydał z siebie nieokreślone chrząkniËcie.
- Nie ma pan mi nawet nic do powiedzenia - powiedział z nieoczekiwaną
goryczą. -- Gapi siË pan we mnie jak sroka w gnat, a jak ja siË czułem,
kiedy przedwczoraj... - Znienacka przerwał, wstał i powËdrował do sejfu. -
KrŐtko mŐwiąc, przez ostatnie dwa miesiące, tylko według dostËpnych nam
informacji, przeciwnik otrzymał ponad sześÖ tysiËcy jednostek materiału z
rŐżnych Stref. - Zatrzymał siË przy sejfie, pogłaskał jego lakierowany bok i
gwałtownie odwrŐcił siË do Nunnuna. - Niech pan nie żywi iluzji! - wrzasnął.
- Odciski palcŐw Barbridgea! Odciski palcŐw MaltaÓczykal Odciski palcŐw
Nochala Ben Halevi, o ktŐrym pan nawet nie uznał za stosowne wspomnieÖ!
Odciski palcŐw Polipa Herescha i Liliputa Cmygal Tak pan oswaja tutejszą
młodzież? "Bransoletkl", "Igiełki" "Białe wiatraczki"! Mało tego! Jakieś
"racze oczy", jakieś "suche grzechotki", "grzmiące serwetki", niech je
diabli wezmą! - znowu urwał, wrŐcił na fotel, zaplŐtł rËce jak poprzednio i
grzecznie zapytał: - Co pan o tym sądzi, mister Nunnun?
Nunnun wyjął chusteczkË do nosa i wytarł kark i szyjË.
- Nic nie sądzË - wychrypiał uczciwie. - Przepraszam, szefie, ale ja
teraz w ogŐle... Niech trochË oprzytomniejË... Barbridge! Barbridge nie ma
nic wspŐlnego ze Strefą! Znam jego każdy krok! Urządza popijawy i pikniki
nad Jeziorem, zgarnia niezłą forsË i po prostu nie potrzebuje...
Przepraszam, oczywiście gadam głupstwa, ale zapewniam pana, że nie spuściłem
oka z Barbridgea od momentu wyjścia ze szpitala...
- Dłużej nie zatrzymujË pana - powiedział Herr Lemchen. - DajË tydzieÓ
czasu. Ma pan przedstawiÖ swoje wnioski na temat kanałŐw, jakimi materiały
ze Strefy trafiają do rąk Barbridgea... i wszystkich innych. Do widzenia!
Nunnun wstał, niezgrabnie skłonił głowË przed profilem Herr Lemchena i
nadal wycierając chusteczką obficie spoconą szyjË, wyszedł do sekretariatu.
Smagły młodzieniec palił, z zadumą wpatrując siË w rozbebeszoną elektronikË.
Przelotnie spojrzał w stronË Nunnuna - oczy miał puste, zwrŐcone w głąb
siebie. Richard Nunnun byle jak nasadził na głowË kapelusz, złapał pod pachË
płaszcz i wyniŐsł siË do wszystkich diabłŐw. Coś takiego jeszcze nigdy mi
siË nie zdarzyło - myślał chaotycznie. Coś podobnego! Nochal Ben Halevi! Już
nawet przezwiska siË dorobił... Kiedy? Taki smarkacz, wygląda jakby do
trzech nie potrafił zliczyÖ... nie, to nie to, ciągle nie to... Ach, ty
bydle bezmŐzgie, ty Ścierwniku! Tu mnie dopadłeś! Zrobiłeś mnie w konia jak
ostatniego kretyna... Jak to siË stało? Przecież to po prostu nie mogło siË
staÖ! No, identycznie jak wtedy w Singapurze - mordą o ziemiË, głową o
ścianË...
Wsiadł do samochodu i przez jakiś czas nie bardzo wiedząc, na jakim
świecie jest, szukał na desce rozdzielczej kluczyka do stacyjki. Z kapelusza
kapało na kolana wiËc go zdjął i nie patrząc rzucił za siebie. RzËsisty
deszcz zalewał przednią szybË i Richardowi Nunnunowi z niewiadomego powodu
wydało siË, że z tej właśnie przyczyny nie ma zielonego pojËcia, co dalej
począÖ. Kiedy zdał sobie z tego sprawË, z całej siły rąbnął piËścią w swoje
łyse czoło. Ulżyło. Od razu sobie przypomniał, że kluczyka nie ma i byÖ nie
może, a za to w kieszeni leży "owak". Wieczny akumulator. I że choÖbyś miał
pËknąÖ, trzeba go wyjąÖ z kieszeni i wetknąÖ w gniazdko, i wtedy bËdzie
można przynajmniej gdzieś pojechaÖ
- aby dalej od tego domu, od tego okna, przez ktŐre niezawodnie
obserwuje go stara purchawa...
RËka Nunnuna z "owakiem" zamarła w połowie drogi. Tak, wiem
przynajmniej, od kogo trzeba zacząÖ. No i właśnie od niego zacznË. Och, jak
ja od niego zacznË! Nikt nigdy od nikogo tak nie zaczynał, jak ja od niego
zacznË, i to natychmiast. I z taką przyjemnością. Puścił w ruch wycieraczki
i pojechał bulwarem, jeszcze prawie nic przed sobą nie widział, ale już
powoli siË uspokajał. To nic. ChoÖby nawet i tak jak w Singapurze. Koniec
koÓcŐw w Singapurze wszystko siË przecież dobrze skoÓczyło... Też wielka
parada, raz mordą o ziemiË! Mogło byÖ gorzej! Nie mordą i nie o ziemiË, ale
o coś takiego z gwoździami... Dobra, nie bËdziemy siË rozpraszaÖ. Gdzie ten
mŐj zakład? Ni cholery nie widaÖ... Aha jest.
Pora była nie urzËdowa, ale zakład "Minut PiËÖ" płonął światłami niczym
"Metropol". Otrząsając siË jak pies na brzegu, Richard Nunnun wkroczył do
rzËsiście oświetlonego hallu śmierdzącego tytoniem, drogerią i skisłym
szampanem. Stary Bennie, jeszcze bez liberii, siedział przy barku na ukos od
wejścia i coś żarł trzymając w garści widelec. Przed nim, złożywszy wśrŐd
pustych kieliszkŐw swŐj potworny biust siedziała Madame i frasobliwie
patrzyła, jak Bennie siË odżywia. W hallu nawet jeszcze nie posprzątano po
wczorajszym. Kiedy Nunnun wszedł, Madame niezwłocznie zwrŐciła w jego stronË
szeroką otynkowaną twarz, początkowo niezadowoloną, a w sekundË pŐźniej
rozpromienioną zawodowym uśmiechem.
- Ha! - powiedziała basem. - Byłby to sam pan Nunnun? Ma pan ochotË na
dziewczynkË? Bennie obojËtnie żarł dalej, był głuchy jak pieÓ.
- Witaj, staruszko! - powiedział Nunnun zbliżając siË. - Po co mi
dziewczynki, jeżeli widzË prawdziwą kobietË.
Bennie wreszcie zauważył Nunnuna. Straszna maska w purpurowo -
granatowych bliznach wykrzywiła siË z wysiłkiem w powitalnym uśmiechu.
- DzieÓ dobry, szefie! - wychrypiał. - Przyszedł pan siË obsuszyÖ?
Nunnun uśmiechnął siË w odpowiedzi i skinął mu dłonią. Nie lubił
rozmawiaÖ z Bennie - bez przerwy trzeba było krzyczeÖ.
- Gdzie mŐj zarządca, nie wiecie? - zapytał.
- U siebie - odparta Madame. - Jutro trzeba zapłaciÖ podatki.
- Och, te podatki! - Powiedział Nunnun. - No dobra. Madame, proszË mi
przygotowaÖ to, co lubiË, niedługo wrŐcË.
Bezszelestnie stąpając po grubym syntetycznym dywanie przeszedł
korytarzem, minął zasłoniËte portierami gabinety - na ścianie obok każdego
gabinetu wisiała podobizna jakiegoś kwiatka - skrËcił w niewidoczny
korytarzyk i bez pukania otworzył obite skŐrą drzwi.
Gnat Ratiusza siedział przy biurku i studiował w lusterku złowieszczy
pryszcz na nosie. Miał głËboko w dupie jutrzejsze podatki. Przed nim, na
idealnie pustym stole, stał słoiczek z maścią rtËciową i szklanka z
przezroczystym płynem. Gnat Ratiusza podniŐsł na Nunnun przekrwione oczy i
zerwał siË na nogi wypuszczając lusterko, Nunnun bez słowa usiadł w fotelu
naprzeciw, przez jakiś czas w milczeniu obserwował łajdaka i słuchał
niewyraźnego mamrotania na temat przeklËtego deszczu i reumatyzmu. Potem
powiedział:
- Zamknij no drzwi na klucz, pieseczku. Gnat łomocząc plaskostopymi
nożyskami podbiegi do drzwi, szczËknął kluczem i wrŐcił do biurka. Włochatą
bryłą wznosił siË nad Nunnunem, z oddaniem patrząc mu w usta. Nunnun ciągle
jeszcze obserwował go przez zmrużone powieki, nie wiadomo dlaczego właśnie
teraz przypomniał sobie, że Gnat Katiusza naprawdË nazywa siË Rafael. Gnatem
przezwano go za potwornie kościste piËści, nagie, sinoczerwone, wyzierające
z jego gËsto owłosionych rąk jak z mankietŐw. Katiusza zaś nazwał siebie
sam, świËcie przekonany, że jest to tradycyjne imiË wielkich carŐw
mongolskich. Rafael. No cŐż, zaczniemy, Rafaelu.
- Co słychaÖ? - zapytał serdecznie.
- Wszystko w najlepszym porządku, szefie - spiesznie odpowiedział
Rafael - Gnat.
- W sprawie tamtego skandalu byłeś w komendanturze?
- Dałem komu trzeba sto piËÖdziesiąt. Wszyscy są zadowoleni.
- Potrącisz sobie te sto piËÖdziesiąt - powiedział Nunnun. - To twoja
wina, pieseczku. Trzeba było pilnowaÖ. Gnat przybrał nieszczËśliwy wyraz
twarzy i z pokorą rozłożył wielkie łapy.
- W hallu trzeba położyÖ nowy parkiet - powiedział Nunnun.
- Zrobi siË.
Nunnun pomilczał chwilË ściągając wargi.
- Towar? - zapytał zniżając glos.
- TrochË jest - rŐwnież zniżając głos powiedział Gnat.
- Pokaż.
Gnat skoczył do sejfu wyjął paczuszkË położył na biurku przed Nunnunem
i rozpakował. Nunnun jednym palcem pogrzebał w kupce "czarnych bryzg", wziął
do rËki "bransoletkË", obejrzał ją ze wszystkich stron i odłożył z powrotem.
- To wszystko? - zapytał.
- Nie przynoszą - przepraszająco powiedział Gnat.
- Nie przynoszą... - powtŐrzył Nunnun. Starannie przymierzył siË i z
całej siły noskiem buta kopnął Gnata w goleÓ. Gnat jËknął, nawet pochylił
siË, żeby siË złapaÖ za bolące miejsce, ale zrezygnował i natychmiast stanął
na bacznośÖ. Wtedy Nunnun zerwał siË z fotela odepchnął go, złapał Gnata za
kołnierz koszuli i ruszył do niego, kopiąc, przewracając oczami i szepcząc
straszliwe przekleÓstwa. Gnat, stËkając i jËcząc, zadzierał głowË jak
spłoszony koÓ, cofał siË tyłem do chwili, kiedy runął na kanapË.
- Na dwie strony pracujesz, ścierwo? - syczał Nunnun prosto w białe z
przerażenia ślepia. - Ścierwnik kąpie siË w towarze, a ty mi przynosisz
koraliki w papierku?
- zamachnął siË i trzasnął Gnata w twarz, starając siË trafiÖ w pryszcz
na nosie.
- Ja ciË w kryminale zgnojË! Zgnijesz za życia, śmierdzielu... Na chleb
i wodË... Pożałujesz, że ciË matka na świat wydała! - znowu trzasnął piËścią
w pryszcz na nosie. - Skąd Barbridge ma towar? Dlaczego jemu przynoszą, nie
tobie? Kto przynosi? Dlaczego ja o niczym nie wiem? Dla kogo pracujesz,
sukinsynu? Gadaj!
Gnat bezdźwiËcznie otwierał i zamykał usta. Nunnun zostawił go, wrŐcił
na fotel i położył nogi na biurku.
- Jak Boga kocham, szefie... Co znowu! Jaki towar? Ścierwnik nie ma
żadnego towaru. Teraz nikt nie ma towaru...
- Ty co? Masz zamiar spieraÖ siË ze mną? - serdecznie zapytał Nunnun
zdejmując nogi z biurka.
- Ależ skąd szefie... Jak Boga... - spiesznie zaprzeczył Gnat. - Żebym
tak zdrŐw był! Ja, spieraÖ siË! nawet mi przez myśl nie przeszło...
- WygoniË jak psa - ponuro oznajmił Nunnun. - Nie umiesz pracowaÖ. Na
cholerË mi taki kretyn? Tacy jak ty na pËczki poniewierają siË po
śmietnikach. A mnie jest potrzebny facet z głową.
- Momencik, szefie - rozsądnie powiedział Gnat, rozmazując krew po
twarzy. - Po co od razu naskakiwaÖ?... Może jednak sprŐbujemy pogadaÖ... -
ostrożnie pomacał pryszcz koÓcem palca. - Że podobno Barbridge ma dużo
towaru? nie wiem. ProszË siË nie gniewaÖ, ale ktoś pana ocyganił, nikt teraz
towaru nie ma. Do Strefy sami smarkacze chodzą, no ale oni przecież nie
wracają, nie, szefie, ktoś pana nabiera... Nunnun obserwował go spod oka.
Wyglądało na to, że Gnat rzeczywiście nic nie wie. Zresztą łgaÖ mu było
niewygodnie - przy Ścierwniku trudno siË było pożywiÖ. - Te pikniki to dobry
interes? - zapytał.
- Pikniki? Nie za bardzo, nie powiem, żeby to były takie kokosy... Ale
teraz w mieście w ogŐle skoÓczyły siË dobre interesy...
- Gdzie siË odbywają te pikniki?
- Gdzie siË odbywają? Tak w rŐżnych miejscach. Pod Białą GŐrą, czasami
przy Gorących ŹrŐdłach, na TËczowych Jeziorach...
- A jaka klientela?
- Klientela? - Gnat pociągną! nosem, zamrugał i powiedział
konfidencjonalnie: - Jeśli pan, szefie, chce siË za to zabraÖ, to ja bym
panu nie radził. Ze Ścierwnikiem pan tu nie wygra.
- A to dlaczego?
- Ścierwnik ma stałą klientelË. BłËkitne hełmy to raz - Gnat zagiął
jeden palec.
- Oficerowie z komendantury to dwa, turyści z "Metropolu", "Białej
Lilii", z "Przybysza" - to trzy. Poza tym Ścierwnik ma już zorganizowaną
reklamË, miejscowi chłopcy też do niego chodzą... Jak Boga kocham, szefie,
nie warto z tym zaczynaÖ. Za dziewczynki nam płaci - nie powiem, żeby
dużo...
- Miejscowi też do niego chodzą?
- GłŐwnie młodzież.
- No i co tam siË robi tych piknikach?
- Co siË robi? Jedziemy tam autokarami, tak? Da miejscu już stoją
namioty, bufet, muzyka... No to każdy zabawia siË jak ma ochotË. Oficerowie
przeważnie z dziewczynkami, turyści lecą patrzeÖ na StrefË... Jeśli przy
Gorących ŹrŐdlach, to do Strefy tam jak rËką siËgnąÖ, zaraz za Siarkową
Rozpadliną... Ścierwnik im nawoził koÓskich kości, no i patrzą sobie przez
lornetki...
- A miejscowi?
- Miejscowi? Miejscowych to oczywiście nie interesuje... Tak, zabawiają
siË, jak kto potrafi...
- A Barbridge?
- A co Barbridge? Jak wszyscy, tak i Barbridge...
- A ty?
- Co ja? Jak wszyscy, tak i ja. PilnujË, żeby dziewcząt nie krzywdzili
i... tego... no, tam... No, w ogŐle jak wszyscy...
- I jak długo to trwa?
- Zależy jak kiedy. Czasami trzy dni, a czasami i tydzieÓ.
- A ile ta przyjemnośÖ kosztuje? - zapytał Nunnun, myśląc zupełnie o
czymś innym. Gnat coś odpowiedział, ale Nunnun go nie słyszał. Oto gdzie
jest dziura, myślał. Kilka dni... kilka nocy. W tych warunkach po prostu nie
sposŐb upilnowaÖ Barbridnge'a, nawet wtedy, kiedy specjalne w tym celu
przyjechałeś. I jednak pomimo to sprawa jest nadal niejasna. On przecież nie
ma nŐg, a tamta rozpadlina... Nie, coś tu nie gra...
- Kto z miejscowych jeździ tam stałe?
- Z miejscowych? Przecież mŐwiË: przeważnie młodzież. No, Galevi,
Razba... Szczurek Zappha... ten Cmyg... No, jeszcze MaltaÓczyk tam bywa.
Dobrane towarzystwo. Oni to nazywają "szkŐłką niedzielną". Co, mŐwią,
wpadniemy do "szkŐłki niedzielnej"? Oni głŐwnie zarabiają na starszych
turystkach. Przyjeżdża z Europy jakaś starucha...
- "SzkŐłka niedzielna" - powtŐrzył Nunnun. Zaświtała mu nagle jakaś
dziwna myśl. Szkoła. Wstał.
- Dobra - powiedział. - BŐg z nimi, z piknikami. To nie dla nas. Ale
żebyś wiedział: Ścierwnik ma towar, a to już nasza sprawa, pieseczku. Tego
nie możemy ot, tak sobie zostawiÖ. Szukaj, Gnat, szukaj, bo inaczej wygoniË
ciË do wszystkich diabłŐw. Skąd ścierwnik bierze towar, kto mu go dostarcza,
masz siË dowiedzieÖ i dawaÖ o dwadzieścia procent wiËcej. Zrozumiałeś?
- Zrozumiałem, szefie - Gnat już stał na bacznośÖ, na wysmarowanej
mordzie malował siË wyraz psiego oddania.
- I żebyś mi siË nie guzdrał! Ruszaj głową, bydlaku! - nagle wrzasnął
Nunnun i wyszedł.
W hallu, przy barze, bez pośpiechu wypił aperitif, porozmawiał z Madame
na temat upadku obyczajŐw, dał do zrozumienia, że w najbliższym czasie
zamierza rozbudowaÖ zakład i dla wiËkszej wagi, zniżywszy głos, poradził siË
jej, co zrobiÖ z Bennim
- zestarzał siË chłop, ogłuchł, refleks już nie ten, nie nadąża jak
kiedyś... Była już szŐsta, chciało mu siË jeśÖ, a mŐzg uporczywie drążyła,
gryzła niespodziewana myśl, niesamowita, dzika i zarazem niezmiernie
obiecująca.
Zresztą już i tak to i owo stało siË jasne, znikł z całej sprawy
irytujący i niesamowity posmak metafizyki, zestała tylko pretensja do samego
siebie o to, że wcześniej nie pomyślał o takiej możliwości, ale nie to było
najistotniejsze, najistotniejsze zawierało siË w tamtej myśli, ktŐra ciągle
drążyła, drążyła i nie dawała spokoju.
Pożegnawszy siË z Madame i uścisnąwszy rËkË Benniego, Nunnun pojechał
prosto do "Barge". Całe nieszczËście w tym, myślał, że nie dostrzegamy, jak
mijają lata. Co tam zresztą lata - nie dostrzegamy, jak wszystko siË
zmienia. Wiemy, że wszystko siË zmienia, uczą nas od dzieciÓstwa, że
wszystko siË zmienia, po wielokroÖ widzieliśmy na własne oczy, jak wszystko
siË zmienia, i jednocześnie jesteśmy absolutnie niezdolni do zauważenia tego
momentu, kiedy zachodzi zmiana, albo też szukamy zmiany nie tam, gdzie
należy. Oto mamy już nowych stalkerŐw - uzbrojonych w cybernetykË. Dawny
stalker był brudnym, ponurym facetem, ktŐry ze zwierzËcym uporem milimetr za
milimetrem pełzał na brzuchu po Strefie zarabiając swoją dolË. Nowy stalker
to playboy w krawacie, inżynier, siedzi sobie gdzieś o kilometr od Strefy,
papieros w zËbach, pod rËką szklanka z orzeźwiającym płynem
- siedzi i patrzy na ekrany. Dżentelmen na posadzie. Nader logiczny
obrazek, do tego stopnia logiczny, że inne możliwości po prostu na myśl nie
przychodzą. A przecież są i inne możliwości - na przykład szkŐłka
niedzielna.
I nagle, jakby ni z tego, ni z owego, opadła go rozpacz. Wszystko było
bez sensu. Wszystko było daremne. Boże mŐj, pomyślał, przecież nic z tego
nie wyjdzie! Ale ma siły, ktŐra utrzyma w dzieży to ciasto, pomyślał z
przerażeniem. Nie dlatego, że źle pracujemy. I nie dlatego, że oni pracują
lepiej. Po prostu właśnie taki jest nasz świat. I człowiek na tym świecie
jest właśnie taki. Gdyby nie było Lądowania - byłoby coś innego. Świnia
zawsze znajdzie błoto...
W "Barge" było mnŐstwo światła i bardzo smacznie pachniało."Barge"
rŐwnież siË zmienił - ani nie potaÓczysz, ani siË nie ubawisz jak niegdyś.
Szuwaks już nie przychodzi, brzydzi siË, a Red Shoehart wsunął tu pewnie
swŐj piegowaty nos, skrzywił siË i wyszedł. Ernest ciągle jeszcze siedzi,
interes prowadzi jego stara, dorwała siË nareszcie - stali, solidni klienci,
cały Instytut przychodzi na obiady i wyżsi oficerowie rŐwnież - przytulne
gabinety, smaczna kuchnia, niedrogo i zawsze świeże piwo. Dobra, stara
gospoda.
W jednym z gabinetŐw Nunnun zauważył Walentina Pillmana. Laureat
siedział nad filiżanką kawy i czytał złożony na połowË miesiËcznik, Nunnun
podszedł do stolika.
- Czy można siË przysiąśÖ? - zapytał. Walentin podniŐsł na niego czarne
okulary.
- A - powiedział. - ProszË bardzo.
- Za chwilË, tylko rËce umyjË - powiedział Nunnun przypomniawszy sobie
nagle pryszcz.
Znali go tu dobrze. Kiedy wrŐcił i usiadł naprzeciw Walentina. Na stole
już stał mały ruszt z dymiącym churasco i piwo w wysokim kuflu - nie za
zimne, nie za ciepłe, takie, jakie lubił. Walentin odłożył miesiËcznik i
wypił łyczek kawy.
- Słuchaj - powiedział Nunnun odkrawając kawałek miËsa. - Jak sądzisz,
czym siË to wszystko skoÓczy?
- Co masz na myśli?
- Lądowanie, Strefy, stalkerzy, ośrodki wojskowo - przemysłowe, ta cała
kasza... Czym to wszystko może siË skoÓczyÖ?
Walentin długo patrzył na Nunnuna ślepymi, czarnymi szkłami, nastËpnie
zapalił papierosa i powiedział:
- Dla kogo? Skonkretyzuj.
- No, powiedzmy, dla całej ludzkości.
- To zależy od tego, czy bËdziemy mieli szczËście, czy nie - powiedział
Walentin.
- Teraz już wiemy, że dla ludzkości, pojmowanej jako całośÖ. Lądowanie
przeszło w gruncie rzeczy bez śladu. Dla ludzkości zresztą wszystko mija bez
śladu. Oczywiście, niewykluczone, że wyciągając na ślepo kasztany z tego
ognia, koniec koÓcŐw wyciągniemy coś takiego, co sprawi, że życie na naszej
planecie stanie siË w ogŐle niemożliwe. To naturalnie bËdzie pech. Jednakże
chyba zgodzisz siË ze mną, że coś podobnego zagrażało ludzkości zawsze. -
Ruchem dłoni rozproszył dym z papierosa. - Widzisz, ja już dawno odwykłem od
rozważaÓ na temat ludzkości jako takiej. LudzkośÖ, pojmowana jako całośÖ,
jest zbyt stacjonarnym układem - nie ma sposobu, żeby ją ruszyÖ z miejsca.
- Tak uważasz? - z rozczarowaniem zapytał Nunnun. - No cŐż, może i masz
racjË...
- Powiedz mi szczerze, Richard - wyraźnie zabawiając siË zaczął
Walentin. - Na przykład dla ciebie, człowieka interesu, co siË zmieniło w
związku z Lądowaniem? Dowiedziałeś siË, że we Wszechświecie istnieje co
najmniej jeszcze jeden rozum oprŐcz ludzkiego. No i co?
- Jak by ci tu powiedzieÖ? - wykrztusił Nunnun. Już żałował, że zaczął
tË rozmowË. Nie było o czym mŐwiÖ. - Co siË zmieniło dla mnie? Na przykład
już od wielu lat czujË siË trochË nieswojo, może nawet niepewnie. Dobrze,
tamci wpadli na chwilË i od razu siË wynieśli. A jeżeli przylecą znowu i
przyjdzie im do głowy pozostaÖ? Dla mnie, człowieka interesu, to nie jest,
widzisz, retoryczne pytanie
- kim oni są, jak żyją i czego chcą? W najbardziej prymitywnym
wariancie, muszË myśleÖ, jak w razie czego mam przestawiÖ produkcjË. MuszË
byÖ przygotowany. A jeżeli w ogŐle okażË siË zbyteczny w ich systemie? -
Ożywił siË. - A jeżeli my wszyscy okażemy siË zbyteczni? Słuchaj, Walentin,
jeżeli już rozmawiamy na ten temat, czy istnieją jakieś odpowiedzi na te
pytania? Kim oni są, czego chcieli i czy wrŐcą, czy nie?
- Odpowiedzi istnieją - odparł Walentin uśmiechając siË. - Jest ich
nawet bardzo wiele, możesz sobie wybraÖ dowolną, wedle gustu.
- A jak ty sam uważasz?
- MŐwiąc szczerze nigdy nie pozwalałem sobie rozmyślaÖ poważnie na ten
temat. Dla mnie Lądowanie to przede wszystkim unikalne wydarzenie, coś, co
umożliwia przeskoczenie kilku stopni naraz w procesie poznania. Powiedzmy,
coś w rodzaju podrŐży w przyszłośÖ techniki. No, mniej wiËcej tak, jakby w
laboratorium Izaaka Newtona znalazł siË nagle wspŐłczesny generator
kwantowy...
- Newton by nic nie zrozumiał.
- Jesteś w błËdzie! Newton był wyjątkowo bystrym człowiekiem.
- Tak? no dobrze. BŐg z nim, to znaczy z Newtonem. Ale jak ty sam,
pomimo wszystko, interpretujesz Lądowanie? niechże to bËdzie nawet
niepoważna interpretacja...
- Dobrze, odpowiem ci. Ale muszË ciË uprzedziÖ, Richard, że twoje
pytanie leży w kompetencji pewnej pseudonauki, zwanej ksenologią. Ksenologia
to sprzeczna z naturą krzyżŐwka naukowej fantastyki z logiką formalną. U
podstaw jej metodyki leży fałszywa przesłanka - przypisywanie pozaziemskiemu
intelektowi ludzkiej psychiki.
- Dlaczego fałszywa? - zapytał Nunnun.
- A dlatego, że biolodzy już siË raz sparzyli, kiedy prŐbowali
przypisaÖ psychikË człowieka zwierzËtom. Ziemskim zwierzËtom, zauważ.
- Przepraszam - powiedział Nunnun. - To zupełnie inna sprawa. Przecież
mŐwimy o psychologii rozumnych istot.
- Tak. Wszystko byłoby znakomicie, gdybyśmy wiedzieli, co to takiego
rozum.
- A czy nie wiemy? - zdziwił siË Nunnun.
- Wyobraź sobie, że nie. Zwykle punktem wyjścia jest niezmiernie
prymitywne założenie: rozum jest to ta właściwośÖ człowieka, ktŐra rŐżni
jego działanie od działania zwierząt. Taka, rozumiesz mnie prŐba
odgraniczenia właściciela od jego psa, ktŐry jakoby wszystko rozumie, tylko
nie potrafi powiedzieÖ. Zresztą z tej prymitywnej definicji wynikają
logicznie inne, ciekawsze. Bazują one na gorzkich, wnioskach z obserwacji
wspomnianej już działalności człowieka. Na przykład: rozumem nazywamy
zdolnośÖ żywej istoty do popełniania uczynkŐw niecelowych i pozbawionych
wszelkiego sensu.
- Tak, to o nas - zgodził siË Nunnun.
- Niestety. Albo, powiedzmy, definicja - hipoteza. Rozum jest to
skomplikowany instynkt, ktŐry siË jeszcze ostatecznie nie ukształtował.
Przyjmujemy, że instynktowna działalnośÖ jest zawsze racjonalna i celowa.
Upłynie milion lat, instynkt ukształtuje siË ostatecznie i wtedy
przestaniemy popełniaÖ błËdy, ktŐra to umiejËtnośÖ stanowi zapewne
immanentną cząstkË rozumu. I wŐwczas, jeżeli coś siË zmieni we
wszechświecie, spokojnie sobie wymrzemy - właśnie dlatego, że oduczyliśmy
siË popełniaÖ błËdy, to znaczy wyprŐbowywaÖ rŐżne, nie przewidziane
rygorystycznym programem warianty.
- W twojej interpretacji to wszystko wygląda jakoś obraźliwie.
- ProszË bardzo, służË ci nastËpną definicją, niezmiernie wzniosłą i
szlachetną. Rozum jest to umiejËtnośÖ wykorzystywania potencjału
otaczającego nas świata, bez uciekania siË zniszczenia tego świata.
Nunnun skrzywił siË i pokrËcił głową.
- Nie - powiedział. - To nie o nas... no a co powiesz o twierdzeniu, że
człowiek w odrŐżnieniu od zwierząt odczuwa nieprzepartą potrzebË wiedzy?
Gdzieś o tym czytałem.
- Ja rŐwnież - powiedział Walentin. - Ale całe nieszczËście polega na
tym, że człowiek, a w każdym razie ludzkośÖ w swojej masie, bez trudu
przezwyciËża tË swoją potrzebË wiedzy. Moim zdaniem taka potrzeba w ogŐle
nie istnieje. Istnieje potrzeba zrozumienia świata, a do tego wiedza nie
jest potrzebna. Dla przykładu -- hipoteza o Bogu daje z niczym
nieporŐwnywalną możliwośÖ zrozumienia absolutnie wszystkiego, absolutnie
niczego siË nie dowiadując... Daj człowiekowi maksymalnie uproszczony model
świata i interpretuj każde wydarzenie w oparciu o ten uproszczony system.
Takie podejście do problemu nie wymaga żadnej wiedzy. Kilka wyuczonych
formułek plus tak zwana intuicja, i tak zwany zmysł praktyczny, i tak zwany
zdrowy rozsądek.
- Poczekaj - powiedział Nunnun. Dopił piwo i z hałasem postawił pusty
kufel na stole. - Nie odbiegajmy od tematu. Na przykład: człowiek spotyka
istotË z innej planety. Jak poznają, że obaj są rozumni?
- Nie mam pojËcia - oświadczył ubawiony Walentin. - Wszystko, co
czytałem na ten temat, sprowadza siË do błËdnego koła. Jeżeli oboje są
zdolni do nawiązania kontaktu, to znaczy, że są rozumni. I na odwrŐt -
jeżeli są rozumni, to są zdolni do nawiązania kontaktu. UogŐlniając - jeżeli
istota z innej planety ma honor posiadaÖ ludzką psychikË, to znaczy, że jest
rozumna. Tak to wygląda.
- Masz ci los - powiedział Nunnun. - A ja myślałem, że już wszystko
jest posegregowane i leży na odpowiednich pŐłkach...
- PosegregowaÖ nawet małpa potrafi - zauważył Walentin.
- Nie, poczekaj - powiedział Nunnun. Nie wiadomo dlaczego czuł siË
oszukany. - Ale jeżeli nie wiecie takich prostych rzeczy... Dobra, BŐg z
nim, z rozumem: widocznie sam diabeł w tym siË nie rozezna. No a Lądowanie?
Przynajmniej powiedz, co myślisz o samym Lądowaniu?
- ProszË bardzo - powiedział Walentin. - Wyobraź sobie piknik... br>
Nunnun drgnął.
- Jak powiedziałeś?
- Piknik. Wyobraź sobie: las, przesieka, polana. Z przesieki na polanË
wjeżdża samochŐd, z samochodu wysiada młodzież, butelki, koszyki z
prowiantem, dziewczyny, tranzystory, kamery filmowe... Rozpalają ognisko,
stawiają namioty, gra muzyka. A rankiem odjeżdżają. ZwierzËta, ptaki i
owady, ktŐre przez całą noc ze zgrozą obserwowały to, co siË działo, wyłażą
ze swoich kryjŐwek. I cŐż widzą? Na trawie kałuża oleju, rozlana benzyna,
leżą nieprzydatne już świece i olejowe filtry. Poniewierają siË stare
szmaty, przepalone żarŐwki, ktoś zgubił klucz francuski. Z opon spadło błoto
przywiezione z niewiadomych bagien... no, sam rozumiesz, ślady ogniska,
ogryzki jabłek, papierki od cukierkŐw, puszki po konserwach, puste butelki,
czyjaś chusteczka do nosa, czyjś scyzoryk, podarte przedwczorajsze gazety,
bilon, zwiËdłe kwiaty z innych lasŐw...
- Zrozumiałem - powiedział Nunnun. - Piknik na skraju drogi.
- Właśnie. Piknik na skraju jakiejś kosmicznej drogi. A ty mnie pytasz,
czy oni wrŐcą, czy nie?
- Daj no mi papierosa - powiedział Nunnun. - Niech diabli porwą waszą
samozwaÓczą naukË! Ja sobie to zupełnie inaczej wyobrażałem.
- To twoje prawo - zauważył Walentin.
- To znaczy, że co? Że oni nas nawet nie zauważyli?
- Dlaczego?
- No, w każdym razie nie zwrŐcili na nas uwagi...
- Wiesz, na twoim miejscu ja bym siË za bardzo nie martwił - poradził
Walentin.
Nunnun zaciągnął siË, zakasłał i zdusił papierosa.
- Wszystko jedno - powiedział z uporem. - To niemożliwe, niech was
diabli wezmą! Skąd, wy uczeni, tak gardzicie ludźmi? Dlaczego bez przerwy
staracie siË ich poniżyÖ?
- ChwileczkË - powiedział Walentin. - Posłuchaj... Zapytacie mnie: w
czym jest wielkośÖ człowieka? W tym, że wyzwolił nieomal kosmiczne moce
przyrody? Że w czasie tak krŐtkim zawładnął planetą i wyrąbał sobie okno na
Wszechświat? Nie w tym, że mimo to przetrwał i zamierza przetrwaÖ rŐwnież w
przyszłości.
Zapanowało milczenie. Nunnun rozmyślał.
- ByÖ może... - powiedział niepewnie. - Oczywiście, z takiego punktu
widzenia...
- Nie przejmuj siË - niefrasobliwie powiedział Walentin. - Piknik - to
przecież tylko moja hipoteza. I nawet nie hipoteza, szczerze mŐwiąc, tylko
tak, obrazek... Tak zwani poważni ksenologowie prŐbują uzasadniÖ znacznie
solidniejsze i pochlebniejsze dla ludzkości wersje. Na przykład: że żadnego
Lądowania nie było, że Lądowanie dopiero nastąpi. Pewien niezmiernie wysoko
rozwiniËty Intelekt zrzucił na ZiemiË kontenery z prŐbkami swoich osiągniËÖ
w dziedzinie kultury materialnej. Intelekt Őw oczekuje, że po zapoznaniu siË
z tymi prŐbkami dokonamy skoku w dziedzinie techniki i wŐwczas bËdziemy w
stanie posłaÖ w odpowiedzi sygnały oznaczające, że jesteśmy gotowi do
nawiązania kontaktu. Może taka interpretacja bardziej ci odpowiada?
- To już znacznie lepiej - powiedział Nunnun. - WidzË, że i miËdzy
uczonymi trafiają siË przyzwoici ludzie.
- Albo jeszcze inaczej. Lądowanie istotnie miało miejsce, ale tamci
wcale siË nie wynieśli. Faktycznie nadal jesteśmy z nimi w kontakcie, tylko
o tym nie wiemy. Przybysze zagnieździli siË w Strefach i starannie nas
studiują, przygotowując jednocześnie ludzi do okrutnych cudŐw czasu, ktŐry
nadchodzi.
- To rozumiem! - powiedział Nunnun. - Wtedy przynajmniej można pojąÖ,
co oznacza ta tajemnicza krzątanina w ruinach fabryki. Nawiasem mŐwiąc, twŐj
piknik tej krzątaniny nie wyjaśnia.
- Dlaczego nie wyjaśnia? - nie zgodził siË Walentin. - Czy ktŐraś z
dziewcząt nie mogła zapomnieÖ na polanie ulubionego mechanicznego
niedźwiadka?
- No nie, tego to za wiele - kategorycznie oświadczył Nunnun. - Ładny
niedźwiadek! Aż ziemia siË trzËsie... Zresztą, oczywiście, może byÖ i
niedźwiadek. Piwa? Rozalia! Dwa piwa dla panŐw ksenologŐw!... A jednak
przyjemnie z tobą pogawËdziÖ - powiedział do Walentina. - Takie, wiesz,
przeczyszczenie mŐzgu, jakby mi gorzkiej soli nasypano do czaszki. Bo to
pracuje człowiek, pracuje, a po co, o czym nie wie, czego siË nie spodziewa,
co serce zaspokoi...
Przynieśli piwo. Nunnun upił tyk, obserwując znad piany Walentina,
ktŐry z powątpiewaniem i wstrËtem wpatrywał siË w swŐj kufel.
- Nie masz ochoty? - zapytał Nunnum oblizując wargi.
- Bo ja, prawdË mŐwiąc, nie pijË - niezdecydowanie powiedział Walentin.
- NaprawdË? - zdumiał siË Nunnun.
- Do diabła! - powiedział Walentin. - Musi przecież na tym świecie byÖ
choÖ jeden niepijący... - zdecydowanym ruchem odsunął kufer - ZamŐw dla mnie
koniak, jeżeli już - powiedział.
- Rozalia! - wrzasnął niezwłocznie już zupełnie rozweselony Nunnun.
Kiedy przyniesiono koniak, powiedział:
- Bez wzglËdu na wszystko, bardzo mi siË to nie podoba. Już nie mŐwiË o
tym twoim pikniku - to w ogŐle zwyczajne świÓstwo! Ale jeżeli nawet przyjąÖ
wersjË, że to, powiedzmy, tylko preludium do kontaktu, bardzo to nieładnie z
ich strony. Jeszcze rozumiem "bransolety", "pustaki"... Ale po co "czarci
pudding"? "Łysica" po co? I ten ohydny puch...
- Przepraszam - powiedział Walentin wybierając plasterek cytryny. -
Twoja terminologia nie jest dla mnie dostatecznie jasna. Jaka, przepraszam,
łysica?
Nunnun roześmiał siË.
- To folklor - wyjaśnił. - Roboczy żargon stalkerŐw. "Łysice" to
obszary wzmożonej grawitacji.
- Aha, grawikondensaty... Ukierunkowana grawitacja. O tym
porozmawiałbym z przyjemnością, ale ty i tak nic z tego nie zrozumiesz.
- A to dlaczego? Bądź co bądź jestem inżynierem...
- A to dlatego, że ja sam nie rozumiem - odpowiedział Walentin. - Mam
już układy rŐwnaÓ, ale jak je zinterpretowaÖ - nie mam zielonego
wyobrażenia... A "czarci pudding" to zapewne koloidowy gaz?
- Zgadza siË. Słyszałeś o katastrofie w laboratoriach Carryguna?
- Coś niecoś - niechËtnie odparł Walentin.
- Ci idioci umieścili porcelanowy kontener z "puddingiem" w specjalnej
komorze, szczelnie izolowanej... To znaczy oni myśleli, że komora jest
szczelnie izolowana... a kiedy manipulatorami otworzyli kontener, "pudding"
przesączył siË przez metal i plastyk jak woda przez bibułË, wykipiał na
zewnątrz i wszystko, z czym wszedł w kontakt, zamienił rŐwnież w pudding.
ZginËło trzydziestu piËciu ludzi, ponad stu jest okaleczonych, a całe
laboratorium nie nadaje siË do niczego. Byłeś tam kiedyś? Wspaniały gmach! A
teraz pudding spłynął do piwnic i na niższe piËtra... Prześliczne preludium
do kontaktu...
Walentin okropnie siË skrzywił.
- Tak, to wszystko wiem - powiedział. - Jednakże zgodzisz siË chyba ze
mną, Richard, że przybysze nie mają z tym nic wspŐlnego. Skąd oni mogli
wiedzieÖ, że u nas istnieje przemysł zbrojeniowy?
- A należałoby wiedzieÖ! - pouczająco stwierdził Nunnun.
- Oni zaś odpowiedzieliby na to: już dawno należało zlikwidowaÖ
przemysł zbrojeniowy.
- Też racja - przyznał Nunnun. - No wiËc niechby siË tym zajËli, jeżeli
są tacy wszechpotËżni.
- To znaczy, że proponujesz im ingerencjË w wewnËtrzne sprawy
ludzkości?
- Hm - powiedział Nunnun. - W ten sposŐb oczywiście możemy zajśÖ bardzo
daleko. Zostawmy to. Lepiej powrŐÖmy do początku naszej rozmowy. Czym to
wszystko siË skoÓczy? No na przykład wy, uczeni. Czy macie nadziejË na
znalezienie w Strefie czegoś naprawdË epokowego, czegoś co rzeczywiście
pozwoliłoby na dokonanie przewrotu w nauce, w technice, w sposobie życia?
Walentin wzruszył ramionami.
- Zwracasz siË pod niewłaściwy adres, Richard. Ja nie lubiË jałowych
spekulacji. Kiedy mowa o takich poważnych sprawach, jestem zwolennikiem
ostrożnego sceptycyzmu. Jeżeli przyjąÖ za punkt wyjścia to, co już znajduje
siË w naszych rËkach, przed nami cały wachlarz możliwości i niczego
określonego powiedzieÖ na razie nie można.
- No dobrze, sprŐbujemy z drugiego koÓca. Co, twoim zdaniem, już mamy w
rËku?
- Jak by to nie było zabawne, raczej niewiele. Odkryliśmy za to wiele
zdumiewających zjawisk. W niektŐrych przypadkach nauczyliśmy siË nawet
wykorzystywaÖ te zjawiska dla własnych potrzeb. I nawet przywykliśmy do
nich... Małpa naciska czerwony guziczek - dostaje banana, naciska biały -
dostaje pomaraÓczË, ale jak zdobyÖ banany i pomaraÓcze bez naciskania
guziczkŐw - tego małpa nie wie. I jaki jest związek miËdzy guziczkami a
pomaraÓczami i bananami, małpa nie rozumie. Weźmy, powiedzmy, "owaki".
Znaleźliśmy dla nich zastosowanie. Odkryliśmy nawet warunki, w ktŐrych
rozmnażają siË przez podział. Ale do dziś nie umiemy zrobiÖ ani jednego
"owaka", nie znamy ich konstrukcji i sądząc po tym nieprËdko zorientujemy
siË w tym wszystkim... Sformułowałbym to nastËpująco: istnieją obiekty, dla
ktŐrych znaleźliśmy zastosowanie. Posługujemy siË nimi, chociaż prawie na
pewno niezgodnie z ich prawdziwym przeznaczeniem. Jestem absolutnie
przekonany, że w wiËkszości wypadkŐw wbijamy mikroskopami gwoździe. Ale
jednak coś niecoś przydaje siË nam: "owaki", "bransolety" pobudzające
procesy biologiczne... rŐżne typy quasi - biologicznych mas, ktŐre dokonały
takiego przewrotu w medycynie... Mamy do dyspozycji nowe trankwilizatory,
nowe gatunki nawozŐw sztucznych... rewolucja w agronomii... Zresztą po co ci
to wyliczam! Wiesz o tym nie gorzej ode mnie, bransoletkË, jak widzË, sam
nosisz... Obiekty tej grupy nazwałbym pożytecznymi. Można powiedzieÖ, że w
jakimś stopniu ludzkośÖ została nimi uszczËśliwiona, chociaż nigdy nie
należy zapominaÖ, że w naszym euklidesowym świecie każdy kij ma dwa koÓce...
- Niepożądane zastosowanie? - wtrącił Nunnun.
- A tak. Powiedzmy zastosowanie "owakŐw" w przemyśle zbrojeniowym...
Ale ja nie o tym... Działanie każdego pożytecznego obiektu mniej lub wiËcej
zbadaliśmy i mniej lub wiËcej jesteśmy w stanie objaśniÖ. Obecnie jest to
tylko kwestia nieznajomości technologii, ale za jakieś piËÖdziesiąt lat sami
nauczymy siË produkowaÖ te krŐlewskie pieczËcie i wtedy do woli bËdziemy
mogli nimi tłuc orzechy. Bardziej skomplikowana jest sprawa z drugą grupą
obiektŐw - bardziej właśnie dlatego, że żadnego zastosowania te obiekty u
nas nie znajdują, a ich właściwości, w ramach naszych wspŐłczesnych
wyobrażeÓ, są kompletnie niewytłumaczalne. Na przykład pułapki magnetyczne
rŐżnych typŐw. My już wiemy, że tu chodzi o pułapkË magnetyczną. Panow to
bardzo interesująco udowodnił. Ale nadal nie rozumiemy, gdzie może znajdowaÖ
siË źrŐdło tak potËżnego pola magnetycznego i gdzie leży przyczyna jego
superstabilności... nic nie rozumiemy. Możemy tylko stawiaÖ fantastyczne
hipotezy zakładające takie właściwości przestrzeni, o ktŐrych nawet siË nam
nie śniło. Albo weźmy K-25... Jak wy nazywacie takie czarne, ładne kulki, z
ktŐrych robi siË biżuteriË?
- "Czarne bryzgi" - powiedział Nunnun.
- O to, to, "czarne bryzgi"... Dobra nazwa... Jakie są ich właściwości,
to wiesz. Jeśli przez taką kulkË przepuściÖ promieÓ światła, to światło
wyjdzie z niej z opŐźnieniem, przy czym to opŐźnienie zależy od wagi kulki,
od jej rozmiarŐw, od jeszcze niektŐrych parametrŐw, i długośÖ fali
wychodzącego światła jest zawsze mniejsza od długości fali wchodzącego... Co
to jest? Dlaczego? Istnieje szaleÓcza teoria, według ktŐrej te twoje "czarne
bryzgi" to gigantyczne obszary przestrzeni, ktŐra posiada zupełnie inne
właściwości niż nasza i ktŐra pod działaniem naszej przestrzeni przyjËła
taką właśnie zwiniËtą formË... Walentin wyjął papierosa l zapalił. - KrŐtko
mŐwiąc, obiekty tej grupy dla obecnej praktyki ludzkiej są idealnie
bezużyteczne, chociaż z czysto naukowego punktu widzenia mają fundamentalne
znaczenie. To po prostu tak, jakby nam z nieba spadły odpowiedzi na pytania,
ktŐrych jeszcze nie umiemy zadaÖ. Wspomniany wyżej sir Izaak, byÖ może, nie
byłby w stanie pojąÖ zasady działania lasera, ale w każdym razie
zrozumiałby, że skonstruowanie czegoś takiego jest możliwe i to niezawodnie
wywarłoby ogromny wpływ na jego naukowy światopogląd. Nie bËdË siË wdawaÖ w
szczegŐły, ale istnienie takich obiektŐw jak pułapki magnetyczne K-25,
"biały pierścieÓ" - za jednym zamachem skosiło całe pole kwitnących jeszcze
do niedawna teorii i powołało do życia całkowicie nowe hipotezy. A przecież
istnieje jeszcze trzecia grupa...
- Tak - powiedział Nunnun. - "Czarci pudding" i Inne śliczności...
- Nie, nie. To wszystko należy zaliczyÖ albo do pierwszej, albo do
drugiej grupy. Mam na myśli obiekty, o ktŐrych nic nie wiemy, albo wiemy
tylko ze słyszenia, i ktŐre nigdy nie trafiły w nasze rËce. To, co nam
sprzątnËli sprzed nosa stalkerzy
- sprzedali nie wiadomo komu, czy też ukryli... I to, o czym milczą.
Legendy, pŐłlegendy, "maszyna życzeÓ", "Dick włŐczykij" "wesołe upiory"...
- ChwileczkË, chwileczkË - powiedział Nunnun. - A to co znowu takiego?
"Maszyna życzeÓ" - rozumiem...
Walentin zaśmiał siË.
- Widzisz, my rŐwnież mamy swŐj roboczy żargon. "Dick włŐczykij" - to
ten właśnie hipotetyczny niedźwiadek, ktŐry rozrabia w ruinach fabryki. A
"wesołe upiory" - to pewna groźna turbulencja, ktŐra pojawia siË w
niektŐrych rejonach Sfery.
- Pierwszy raz słyszË - oznajmił Nunnun.
- Rozumiesz, Richard - powiedział Walentin - grzebiemy w Strefie już
dwadzieścia lat, ale ciągle nie znamy ani tysiËcznej czËści tego, co tam siË
znajduje. A jeżeli już mŐwiÖ o wpływie Sfery na człowieka... O właśnie,
musimy jeszcze zaklasyfikowaÖ kolejną czwartą grupË. Już nie obiektŐw, tylko
oddziaływaÓ. Ta grupa zbadana jest skandalicznie niedbale, chociaż moim
zdaniem dysponujemy wystarczającą ilością faktŐw. I wiesz, Richard, czasem
robi mi siË zimno, kiedy myślË o tych faktach.
- Żywe trupy... - mruknął Nunnun.
- Co? A... Nie, to zagadkowe, ale nic wiËcej. Jak by ci wyjaśniÖ... To
można sobie wyobraziÖ. Ale jeżeli wokŐł człowieka zaczynają znienacka
zachodziÖ metafizyczne i metabiologiczne zjawiska...
- Masz na myśli emigrantŐw...
- Owszem. Statystyka matematyczna to, zapewniam ciË, niezmiernie ścisła
nauka chociaż ma do czynienia z przypadkowymi wielkościami. A oprŐcz tego to
bardzo wymowna dyscyplina naukowa, bardzo ilustracyjna...
Walentin najwidoczniej z lekka sobie podchmielił. Zaczął mŐwiÖ
głośniej, policzki mu porŐżowialy, a brwi nad ciemnymi szklarni powËdrowały
wysoko do gŐry, marszcząc czoło w harmonijkË.
- Rozalia! - wrzasnął nagle. - Jeszcze jeden koniak! PodwŐjny!
- LubiË niepijących - z szacunkiem powiedział Nunnun.
- Bez dygresji! - surowo osadził go Walentin. - Słuchaj co do ciebie
mŐwią. To bardzo dziwne. - PodniŐsł kieliszek, jednym łykiem wypił połowË i
ciągnął dalej.
- My nie wiemy, co siË stało z biednymi mieszkaÓcami Harmont w samym
momencie Lądowania. Ale oto jeden z nich postanowił wyemigrowaÖ. Jakiś tam
zwyczajny obywatel. Fryzjer. Syn fryzjera i wnuk fryzjera. Przenosi siË,
powiedzmy, do Detroit. Otwiera zakład fryzjerski i zaczyna siË diabelski
obłËd. Ponad dziewiËÖdziesiąt procent jego klietŐw nie przeżywa nawet roku:
giną w katastrofach samochodowych, wypadają z okien, wyrzynają ich
gangsterzy i chuligani, toną w płytkich stawach i tak dalej, i tak dalej.
Wzrasta liczba klËsk żywiołowych w Detroit i jego okolicach, nie wiadomo
skąd nadciągają trąby powietrzne i tajfun, ktŐrych w tych miejscach nie
widywano od tysiąc siedemset zapomnianego roku. I wiele innych przyjemności
tego rodzaju, i takie kataklizmy zdarzają siË w każdym mieście, na każdym
terenie, wszËdzie tam, gdzie osiedlają siË emigranci z rejonu Lądowania, a
liczba tych kataklizmŐw jest wprost proporcjonalna do liczby emigrantŐw
zamieszkałych w danym rejonie, i zwrŐÖ uwagË, podobne oddziaływanie mają
tylko ci emigranci, ktŐrzy przeżyli samo Lądowanie. Urodzeni po Lądowaniu,
na statystykË nieszczËśliwych wypadkŐw nie mają wpływu. Mieszkasz tu już
dziesiËÖ lat, ale przyjechałeś po Lądowaniu i bez obawy można ciË przenieśÖ
choÖby do Watykanu. Jak wyjaśniÖ podobne zjawisko? Czego siË wyrzec -
statystyki? Czy może zdrowego rozsądku? - Walentin złapał kieliszek i
osuszył go jednym haustem. Richard Nunnun podrapał siË za uchem.
- Hm, tak - powiedział. - W ogŐle to sporo słyszałem o tych rzeczach,
ale jeśli mam byÖ szczery, zawsze przypuszczałem, że w tym wszystkim,
delikatnie mŐwiąc jest sporo przesady... Rzeczywiście z punktu widzenia
naszej potËżnej pozytywistycznej nauki...
- Albo, powiedzmy, mutagenny wpływ Strefy - przerwał mu Walentin. Zdjął
okulary i wpatrzył siË w Nunnuna czarnymi ślepawymi oczami. - U wszystkich
ludzi, ktŐrzy dostatecznie długo kontaktują siË ze Strefą, ulega zmianie
zarŐwno genotyp jak i fenotyp. Czy ty wiesz, jakie dzieci rodzą siË w
rodzinach stalkerŐw, czy wiesz, co siË dzieje z samymi stalkerami? Dlaczego?
Gdzie czynnik mutagenny? W Strefie nie ma żadnej radiacji. Chemiczna
struktura powietrza i gleby w Strefie, chociaż posiada pewną specyfikË, nie
przedstawia od tej strony żadnego niebezpieczeÓstwa. Co mam robiÖ w tych
warunkach - uwierzyÖ w czary? W uroki?...
- Ogromnie ci wspŐłczujË z powodu twoich rozterek - odparł Nunnun. -
Ale jeśli mam byÖ szczery, to mnie osobiście znacznie bardziej działa na
nerwy zmartwychwstały nieboszczyk niż dane statystyczne. Tym bardziej że
danych statystycznych nie widziałem, a z nieboszczykami niejednokrotnie
miałem przyjemnośÖ... Walentin lekkomyślnie machnął rËką.
- A tam, te twoje trupy... - powiedział. - Słuchaj, Richard, czy tobie
naprawdË nie wstyd? niezależnie od wszystkiego masz przecież wyższe
wykształcenie... Po pierwsze to nie są żadne trupy... To przecież fantomy...
rekonstrukcja według szkieletu... kukły... A poza tym zapewniam ciË - z
punktu widzenia podstawowych zasad, te twoje fantomy to nie mniej i nie
bardziej zdumiewające zjawisko niż wieczne akumulatory. Po prostu "owaki"
naruszają pierwszą zasadË termodynamiki, a fantomy - drugą, i na tym polega
cała rŐżnica. My wszyscy w pewnym sensie niedaleko odeszliśmy od człowieka
jaskiniowego - nie możemy sobie wyobraziÖ nic okropniejszego od upiora czy
wilkołaka. A tymczasem naruszenie związku przyczynowo-skutkowego to coś
znacznie straszniejszego niż całe stada upiorŐw albo tych tam monstrŐw
Rubinsteina... czy Wallensteina?
- Frankensteina.
- Tak, oczywiście, Frankensteina. Madame Shelle. Żona poety. Albo
cŐrka. - Nagle roześmiał siË. - Te twoje fantomy mają jedną ciekawą
właściwośÖ - autonomiczną zdolnośÖ do życia. Można na przykład odciąÖ im
dowolną czËśÖ ciała i ona bËdzie żyła. Oddzielnie. Bez żadnych roztworŐw
fizjologicznych... Ostatnio dostarczyli nam do instytutu jednego takiego
nieboszczyka, no wiËc zaczËli go preparowaÖ to mi laborant Boyda opowiadał.
Oddzielili prawą rËkË dla jakichś tam dalszych badaÓ, przychodzą nastËpnego
ranka, a ona figË pokazuje... - Walentin roześmiał siË. - No? I tak trwa do
dzisiaj! To rozewrze palce, to znowu zaciśnie. Jak sądzisz, co ona chce
przez to powiedzieÖ?
- Według mnie symbol jest dośÖ przejrzysty - powiedział Nunnun patrząc
na zegarek. - Czy nie czas już na nas, Walentin? Mam jeszcze jedną ważną
sprawË do załatwienia.
- No to chodźmy - powiedział Walentin daremnie prŐbując utrafiÖ twarzą
w oprawkË okularŐw. - Ufff, upiłeś mnie fatalnie... - ujął okulary w obie
dłonie i starannie ulokował je na właściwym miejscu. - Jesteś samochodem?
- Tak, odwiozË ciË.
Obaj zapłacili i poszli do wyjścia. Walentin co chwila z rozmachem
przykładał palec do skroni witając znajomych laborantŐw, ktŐrzy z
ciekawością gapili siË na znakomitośÖ światowej fizyki. Przy samych
drzwiach, żegnając rozpływającego siË w uśmiechu portiera, Walentin strącił
sobie okulary z nosa i wszyscy trzej rzucili siË im na ratunek.
- Ufff, Richard - dogadywał Walentin pakując siË do peugeota. -
Nieludzko mnie spiłeś. Tak nie można, u diabła... To nie wypada. Jutro
prowadzË doświadczenie...
I zaczał opowiadaÖ z zapałem o jutrzejszym doświadczeniu. Nunnun
odwiŐzł go do miasteczka dla naukowcŐw.
A oni też siË boją, myślał, wsiadając z powrotem do wozu. Boją siË,
jajogłowi... Tak zresztą byÖ powinno. Oni powinni baÖ siË nawet bardziej niż
my, wszyscy normalni obywatele razem wziËci. Przecież my zwyczajnie nic nie
rozumiemy, a oni przynajmniej wiedzą, do jakiego stopnia nic nie rozumieją.
Patrzą w tË przepaśÖ bez dna i wiedzą, że są skazani - muszą kiedyś zejśÖ do
tej przepaści. Serce zamiera. Ale zejśÖ na dŐł trzeba, a jak to zrobiÖ i co
tam jest na dnie, i co najważniejsze czy da siË potem powrŐciÖ?... A my,
grzeszni, patrzymy jeśli można to tak określiÖ, w przeciwną stronË. Słuchaj,
Dick, a może tak właśnie byÖ powinno? niech wszystko siË toczy swoją koleją,
a my już jakoś damy sobie radË. On ma racjË: najwiËkszym tytułem do chwały
ludzkości jest to, że przetrwała i ma zamiar nadal przetrwaÖ... A jednak
niech was diabli wezmą, powiedział przybyszom. Nie mogliście urządziÖ sobie
pikniku w innym miejscu? Powiedzmy na KsiËżycu. Albo na Marsie. Jesteście
tak samo obojËtni na wszystko. Jak inni, chociaż nauczyliście siË zwijaÖ
przestrzeÓ. Piknik. Pikniku im siË zachciało...
Jakby tu najzrËczniej załatwiÖ sprawË moich piknikŐw? - rozważał,
powoli prowadząc samochŐd po jasno oświetlonych, mokrych ulicach. Jak to
możliwie sprytnie przeprowadziÖ? Na zasadzie najmniejszego wysiłku, jak w
mechanice. Na cholerË mi mŐj, taki czy inny, ale jednak dyplom, jeżeli nie
potrafiË wymyśliÖ sposobu na załatwienie tego beznogiego łajdaka...
Zatrzymał wŐz przed domem, w ktŐrym mieszkał Red Shoehart, i chwilË
jeszcze posiedział za kierownicą, zastanawiając siË, jak najlepiej
poprowadziÖ rozmowË. Potem zabrał "owaka', wysiadł z samochodu i dopiero
teraz zwrŐcił uwagË, że dom wygląda na nie zamieszkany. Prawie wszystkie
okna były ciemne, na pustym skwerze nie paliły siË latarnie. To mu
przypomniało, co zobaczy za chwilË, i przeszedł go dreszcz. Nawet wpadło mu
do głowy, że byÖ może lepiej bËdzie wywołaÖ Reda przez telefon i porozmawiaÖ
z nim w samochodzie, czy w jakiejś cichej knajpce, ale odpËdził od siebie tË
myśl. Z wielu powodŐw. A miËdzy innymi dlatego, powiedział sobie, że nie
bËdziemy siË upodabniaÖ do tych wszystkich żałosnych sukinsynŐw, ktŐrzy
uciekli stąd jak karaluchy polanË wrzątkiem.
Wszedł na klatkË i powoli wspiął siË na gŐrË po dawno nie zamiatanych
schodach. Dookoła panowała bezludna cisza, drzwi wychodzące na podesty były
przeważnie uchylone lub nawet otwarte na oścież - z ciemnych korytarzy
ciągnËło stËchłym zapachem wilgoci i kurzu. Zatrzymał siË przed drzwiami
Reda, przygładził włosy za uszami, głËboko odetchnął i nacisnął guziczek
dzwonka. Jakiś czas za drzwiami panowała cisza, potem skrzypnËły deski
podłogi, szczËknął zamek i drzwi uchyliły siË cichutko. Żadnych krokŐw do
koÓca nie słyszał.
W progu stała Mariszka, cŐrka Reda Shoeharta. Z przedpokoju na ciemne
schody padało jasne światło i w pierwszej chwili Nunnun dostrzegł tylko
ciemną sylwetkË dziewczynki i pomyślał, że bardzo siË wyciągnËła w ciągu
ostatnich kilku miesiËcy, ale potem, kiedy cofnËła siË w głąb mieszkania,
zobaczył jej twarz. W mgnieniu oka poczuł suchośÖ w gardle.
- Witaj, Maria - powiedział starając siË, żeby jego glos brzmiał jak
najserdeczniej. - Co u ciebie słychaÖ, Mariszka?
Nie odpowiedziała. W milczeniu i absolutnie bezszelestnie cofała siË do
drzwi pokoju patrząc spode łba na Nunnuna. Prawdopodobnie nie poznała go.
Zresztą i on, mŐwiąc szczerze, też jej nie poznał. Strefa, pomyślał.
Paskudztwo...
- Kto tam? - zapytała Guta i wyjrzała z kuchni. - O Boże, Dick! Gdzieś
ty siË podziewał? Czy wiesz, że Red wrŐcił?
Pośpieszyła do niego wycierając rËce w rËcznik przewieszony przez ramiË
- zawsze tak samo śliczna, silna i pełna energii, tylko jakby ją coś gryzło
od wewnątrz, zmizerniała na twarzy i oczy miała jakieś takie...
rozgorączkowane chyba?
Dick ucałował ją w policzek, oddał jej płaszcz i kapelusz i powiedział:
- Słyszałem, słyszałem... Ciągle nie mogłem znaleźÖ wolnej chwili, żeby
do was wpaśÖ. Red w domu?
- W domu - powiedziała Outa. - Siedzi tam u niego taki jeden...
niedługo już sobie pŐjdzie, od dawna siedzi. No wejdźże nareszcie...
Nunnun przeszedł kilka krokŐw korytarzem i zatrzymał siË przed drzwiami
jadalni. Stary siedział przy stole. Sam. Fantom, nieruchomy i odrobinË
przekrzywiony na bok. RŐżowe światło abażuru padało na jego szeroką ciemną
twarz jakby wyrzeźbioną w starym drzewie, na zapadniËte, bezzËbne usta, na
oczy martwe i bez połysku. Nunnun natychmiast poczuł ten zapach. Wiedział,
że to tylko gra wyobraźni, zapach był tylko przez pierwsze dni, a potem
doszczËtnie znikał, ale Richard Nunnun czuł go jakby pamiËcią - duszny,
ciËżki zapach rozkopanej ziemi.
- Albo lepiej chodźmy do kuchni - pośpiesznie zaproponowala Guta. -
RobiË właśnie kolacjË, to przy okazji sobie pogadamy.
- Oczywiście - powiedział Nunnun ochoczo. - Tak dawno ciË nie widziałem
i jeszcze nie zapomniałaś, co zwykłem pijaÖ przed kolacją?
Przeszli do kuchni. Guta od razu otworzyła lodŐwkË, a Nunnun usiadł
przy stole i rozejrzał siË. Jak zawsze było tu bardzo czysto, wszystko
lśniło, nad garnuszkami kłËbiła siË para. Kuchenka była nowa, pŐłautomat, to
znaczy, że w domu nie brakowało pieniËdzy.
- No jak tam Red? - zapytał Nunnun.
- Tak jak zawsze - odparła Guta. - W wiËzieniu schudł, ale już siË
odjadł.
- Rudy?
- Jeszcze jak!
- Zły?
- Jasne! On już taki bËdzie do śmierci. Postawiła przed nim szklaneczkË
"Krwawej Mary" - przezroczysta warstwa rosyjskiej wŐdki zawisła nad krążkiem
soku pomidorowego.
- Nie za dużo? - zapytała.
- W sam raz. - Nunnun wlał w siebie "Krwawą Mary". Pomyślał, że po raz
pierwszy tego dnia wypił coś przyzwoitego. - Tego mi brakowało - powiedział.
- A u ciebie wszystko w porządku? - zapytała Guta. - Tak długo nie
przychodziłeś,
dlaczego?
- PrzeklËte interesy - odparł Nunnun. - Co najmniej raz w tygodniu
zamierzałem wpaśÖ albo chociaż zadzwoniÖ, ale najpierw musiałem jechaÖ do
Rexopolis, potem wybuchł jeden taki skandal, potem ktoś mi mŐwi: "Red
wrŐcił" - dobra, myślË, nie bËdË im przeszkadzaÖ... Jednym słowem nie mogłem
jakoś wyrwaÖ siË z tego kołowrotu. Czasem zadajË sobie pytanie, po jaką
cholerË tak harujemy? Dla forsy? Ale po jakiego diabła nam te pieniądze,
jeżeli nie robimy nic innego tylko harujemy, żeby je zarobiÖ?
Guta szczeknËła pokrywkami, wziËła z pŐłki paczkË papierosŐw i usiadła
na wprost Nunnuna. Oczy miała spuszczone. Nunnun spiesznie wyciągnął
zapalniczkË, podał jej ogieÓ i znowu, po raz drugi w życiu, zobaczył, że jej
drżą palce, tak jak wtedy, kiedy Reda właśnie skazano i Nunnun przyszedł,
żeby daÖ jej pieniądze - w pierwszym okresie dosłownie umierała z glodu,
żadne ścierwo w kamienicy nie chciało jej pożyczyÖ grosza. Potem w domu
pojawiły siË pieniądze i to, należy przypuszaÖ bardzo znaczne, Nunnun nawet
domyślał siË skąd, ale w dalszym ciągu przychodził, przynosił Mariszce
słodycze i zabawki, po całych wieczorach pił z Guta kawË i razem planowali
szczËśliwą i spokojną przyszłośÖ Reda, a nastËpnie, nasłuchawszy siË
opowiadaÓ Guty, Nunnun szedł do sąsiadŐw i prŐbował ich uspokoiÖ, usiłował
im tłumaczyÖ, namawiał, wreszcie groził tracąc cierpliwośÖ: "Przecież Rudy w
koÓcu wrŐci i wtedy kości wam połamie" - nic nie pomagało.
- A co z twoją dziewczyną? - zapytała Guta.
- Z ktŐrą?
- No z tą, z ktŐrą wtedy przyszedłeś... taka jasnowłosa...
- To ma byÖ moja dziewczyna? To moja stenografistką. Wyszła za mąż i
zwolniła siË z pracy.
- Powinieneś siË ożeniÖ, Dick - powiedziała Guta. - Chcesz, znajdË ci
narzeczoną. Nunnun chciał odpowiedzieÖ jak zwykle: Niech no tylko Mariszka
podrośnie... ale na szczËście ugryzł siË w jËzyk. Bardzo źle to by teraz
zabrzmiało.
- Potrzebna mi jest stenografistka. a nie żona - powiedział mrukliwie.
- najlepiej rzuÖ swojego rudego diabla i zostaÓ moją stenografistka.
Przecież świetnie stenografowałaś. Stary Harris do dzisiaj nie może o tobie
zapomnieÖ.
- Ja myślË - powiedziała Guta. - Obie rËce sobie o niego posiniaczyłam.
- Do tego stopnia? - Nunnun udał ogromne zdziwienie. - W starym piecu
diabeł pali!
- O Boże! - powiedziała Guta. - Przecież on mi przejśÖ nie dawał! Ja
tylko jednego siË bałam, żeby siË Red przypadkiem nie dowiedział.
Bezszelestnie weszła Mariszka. Pojawiła siË w drzwiach, spojrzała na
garnki, na Richarda, potem podeszła do matki i przytuliła siË do niej,
odwracając twarz.
- No jak tam, Mariszka? - raźno powiedział Nunnun. - Chcesz czekoladkË?
Wsadził dwa palce do kiszonki kamizelki i wyjął czekoladowy samochodzik
w celofanie i chciał go daÖ dziewczynce. Mariszka nie drgnËła. Guta zabrała
mu czekoladkË i położyła na stole. Jej wargi nagle zbielały.
- Wiesz, Guta - nadal raźno ciągnął Nunnun. - Mam zamiar siË
przeprowadziÖ. Zbrzydło mi mieszkanie w hotelu. Po pierwsze daleko od
instytutu...
- Ona już prawie nic nie rozumie - cicho powiedziała Guta i Nunnun
urwał w pŐł zdania, wziął w obie dłonie szklaneczkË i bezmyślnie zaczał ją
obracaÖ w palcach.
- Nie pytasz jak widzË, co u nas słychaÖ - mŐwiła dalej Guta - i masz
racjË. Ale przecież jesteś naszym starym przyjacielem, Dick, i przed tobą
nie mamy co ukrywaÖ. Zresztą, czy to można ukryÖ.
- Byliście z nią u lekarza? - zapyta! Nunnun nie podnosząc oczu.
- Tak. Oni nic tu nie mogą poradziÖ. A jeden powiedział - zamilkła.
Nunnun rŐwnież milczał. Nie było tu o czym mŐwiÖ ani nawet i myśleÖ,
ale nagle poraziła go straszna myśl - to jest Inwazja. Nie piknik na skraju
drogi, nie prŐba nawiązania kontaktu - tylko Inwazja. Oni nie mogą nas
zmieniÖ, ale przenikają w ciała naszych dzieci i zmieniają je na swŐj obraz
i podobieÓstwo. Przeszedł go dreszcz, ale od razu przypomniał sobie, że już
gdzieś czytał o czymś podobnym, jakiś pocket-book w kolorowej plastykowej
okładce i od tego wspomnienia zrobiło mu siË lżej na sercu. WymyśliÖ można
wszystko, czego dusza zapragnie. A to, co zostało wymyślone, nigdy naprawdË
siË nie zdarza.
- A jeden powiedział, że ona już nie jest człowiekiem - przerwała
milczenie Guta.
- Zawracanie głowy - głucho powiedział Nunnun.
- ZwrŐÖ siË do prawdziwego specjalisty. Idź do Jamesa Catterfielda.
Chcesz, porozmawiam z nim. ZałatwiË, żeby ciË przyjął...
- Myślisz o Rzeźniku? - zaśmiała siË nerwowo. - Nie trzeba, Dick,
dziËkujË ci. To właśnie on tak powiedział. Taki już widocznie przypadł nam
los.
Kiedy Nunnun odważył siË podnieśÖ oczy, Mariszki już nie było. a Guta
siedziała bez ruchu, usta miała rozchylone, oczy puste i na papierosie,
ktŐry trzymała w palcach, wyrŐsł długi słupek szarego popiołu. Wtedy Nunnun
popchnął ku niej szklankË i powiedział:
- ZrŐb mi jeszcze jedną porcjË, dziewczyno... i sobie rŐwnież. A potem
wypijemy.
PopiŐł spadł, Guta poszukała oczami, gdzie wyrzuciÖ niedopałek i
wrzuciła go do zlewozmywaka.
- Za co? - zapytała. - Tego właśnie nie rozumiem! Co myśmy takiego
zrobili? Pomimo wszystko nie jesteśmy najgorszymi ludźmi w tym mieście...
Nunnun pomyślał, że Guta teraz siË rozpłacze, ale ona nie zapłakała -
otworzyła lodŐwkË, wyjËła wŐdkË i sok, i zdjËła z pŐłki drugą szklankË.
- A jednak nie traÖ nadziei - powiedział Nunnun. - Na świecie nie ma
niczego takiego, czego nie można naprawiÖ i możesz mi wierzyÖ, ja mam bardzo
duże możliwości. I zrobiË wszystko, co bËdzie w mojej mocy...
Teraz sam wierzył w to, co mŐwił, i już w głowie robił przegląd
nazwisk, znajomości, miast, i już mu siË wydawało, że gdzieś coś słyszał o
podobnych wypadkach i że chyba wszystko dobrze siË skoÓczyło, tylko trzeba
sobie przypomnieÖ, gdzie to było i kto leczył, ale akurat wtedy przypomniał
sobie, po co właściwie tu przyszedł, przypomniał sobie Herr Lemchena, a
także po co zaprzyjaźnił siË z Gutą i wtedy odechciało mu siË myśleÖ o
czymkolwiek, odegnał od siebie wszelkie sensowne myśli, usiadł wygodniej,
rozluźnił miËśnie i już tylko czekał, kiedy mu dadzą coś do wypicia.
W tej właśnie chwili usłyszał z korytarza szurające kroki, stukot kul i
odrażający, szczegŐlnie w tym momencie, głos ścierwnika Barbridgea
powiedział nosowo:
- Ej, Rudy! A twoja Guta widocznie ma gościa - kapelusz wisi... Ja bym
na twoim miejscu tego tak nie zostawił...
I głos Reda:
- Uważaj na protezy, Ścierwnik. I zatrzaśnij dziŐb. Tu są drzwi, żebyś
czasem nie zbłądził, ja mam zamiar zjeśÖ jeszcze dziś kolacjË.
I Barbridge: - Tfu, już nawet zażartowaÖ nie wolno!
I Red:
- DosyÖ siË już nażartowałeś. Wystarczy. Spływaj, spływaj, na co
czekasz!
SzczËknął zamek i głosy stały siË cichsze, widocznie obaj wyszli na
schody. Barbridge coś powiedział pŐłgłosem i Red mu odpowiedział: "DosyÖ
tego, nie mam z tobą o czym gadaÖ!" Znowu mamrotanie Barbridgea i ostry głos
Reda: "Powiedziałem dosyÖ!" TrzasnËły drzwi, zastukały szybkie kroki w
przedpokoju i w progu kuchni ukazał siË Red Shoehart. Nunnun wstał na jego
powitanie i obaj mocno uścisnËli sobie dłonie.
- Wiedziałem, że to ty - powiedział Red obrzucając Nunnuna spojrzeniem
bystrych, zielonkawych oczu. - Uu, aleś siË spasł, grubasie! nieźle ciË
tuczą w naszych barach! Oho! WidzË, że wesoło spËdzacie czas! Guta, zrŐb i
dla mnie porcjË, muszË was doganiaÖ...
- PrawdË mŐwiąc jeszcześmy dobrze nie zaczËli - powiedział Nunnun. -
Właściwie dopiero zabieraliśmy siË do roboty. Przed tobą trudno uciec!
Red zaśmiał siË ostro i uderzył Nunnuna piËścią w ramiË.
- Zaraz siË okaże, kto kogo dogoni i kto kogo przegoni. Ja, bracie, dwa
lata siedziałem o suchym pysku. Żeby ciebie dogoniÖ, musiałbym chyba wypiÖ
cysternË... Chodźmy, chodźmy, nie bËdziemy siedzieÖ w kuchni! Guta, co z tą
kolacją...
Dał nurka do lodŐwki i wyprostował siË, trzymając w każdej rËce po dwie
butelki z rŐżnymi nalepkami.
- Zabawimy siË! - oznajmił. - Wydajemy przyjËcie na cześÖ najlepszego
przyjaciela, Richarda Nunnuna, ktŐry nie opuszcza swoich w biedzie! Chociaż
nie przynosi mu to żadnego pożytku. Ech, szkoda, że nie ma Szuwaksa...
- A to zadzwoÓ do niego - zaproponował Nunnun. Red pokrËcił ognisto
rudą głową.
- Tam, gdzie on teraz jest, jeszcze nie założyli telefonu. No, chodźmy,
chodźmy... Pierwszy wszedł do pokoju i rąbnął butelkami o stŐł.
- Zabawimy siË, tato - powiedział do nieruchomego starca. - To jest
Richard Nunnun, nasz przyjaciel Dick, a to mŐj tata, Shoehart - senior...
Richard Nunnun skurczył siË wewnËtrznie w mały twardy kłËbek,
rozciągnął wargi od ucha do ucha, pomachał w powietrzu dłonią i powiedział
do nieboszczyka:
- Bardzo mi miło, mister Shoehart. Co u pana słychaÖ? My siË już znamy.
Red - powiedział do Shoeharta Juniora, ktŐry penetrował barek. - Już raz
widzieliśmy siË, co prawda przelotnie...
- Siadaj - powiedział do niego Red wskazując na krzesło na wprost
starca. - Jeżeli chcesz z nim rozmawiaÖ, mŐw głośniej. On ni cholery nie
słyszy.
Rozstawił kieliszki, szybko otworzył butelki i powiedział do Nunnuna:
- Rozlewaj. Ojcu niedużo, na samo dno... Nunnun nalewał bez pośpiechu.
Stary siedział w poprzedniej pozie i patrzył w ścianË, nie zareagował kiedy
Nunnun podsunął mu kieliszek. A Nunnun już siË oswoił z nową sytuacją. To
była gra, gra straszna i żałosna. Rozpoczął ją Red, a on, Nunnun, właśnie do
niej przystąpiÖ tak jak robił przez całe życie, rozgrywając cudze partie i
straszne, i żałosne, i haniebne, i dziwaczne, i znacznie groźniejsze niż ta.
Red podniŐsł swŐj kieliszek i powiedział: "No to w drogË?" - i Nunnun jak
najnaturalniej spojrzał na starego, a Red niecierpliwie stukając swoim
kieliszkiem o kieliszek Dicka powiedział: "W drogË, w drogË... nie martw siË
o niego, tato nie da sobie krzywdy zrobiÖ..." - i wtedy Nunnun rŐwnie
naturalnie kiwnął głową i obaj wypili.
Red, błyskając oczami, zaczął mŐwiÖ tym samym podnieconym i nieco
sztucznym głosem :
- Koniec, bracie! WiËcej mnie wiËzienie nie zobaczy. Gdybyś ty wiedział
jak dobrze jest w domu! Forsa jest, ja już sobie fajny cottage upatrzyłem, z
ogrodem, nie gorszy niż Ścierwnika... Wiesz, że chciałem wyemigrowaÖ,
jeszcze w wiËzieniu postanowiłem. Po jaką cholerË mam siedzieÖ do usranej
śmierci w tym zapowietrzonym mieście? niech to wszystko, myślË, jasny piorun
strzeli. Wracam -- moje uszanowanie, zabronili emigrowaÖ! Co to - przez te
dwa lata okazało siË, że jesteśmy zadżumieni?
Red mŐwił i mŐwił, a Nunnun kiwał głową, popijał whisky, wtrącał na
znak poparcia wspŐłczujące przekleÓstwa, zadawał retoryczne pytania, a potem
zaczął wypytywaÖ o cottage - co to za cottage, gdzie, za ile? Nawet zaczął
siË spieraÖ z Redem, twierdził, że cottage jest drogi, w niedogodnym
miejscu, wyjął notes i przewracając kartki podawał adresy opuszczonych
domkŐw, ktŐre właściciele oddadzą za bezcen, a remont bËdzie kosztował
grosze, szczegŐlnie jeśli złożyÖ prośbË o zezwolenie na emigracjË, otrzymaÖ
odmowË i zażądaÖ rekompensaty.
- Ty, jak widzË, przerzuciłeś siË na handel nieruchomościami -
powiedział Red.
- A ja wszystkim po trochu handlujË - odparł Nunnun i zrobił perskie
oko.
- Wiem, wiem, nasłuchałem siË o twoich aferach z burdelami!
Nunnun zrobił wielkie oczy, położył palec na ustach i spojrzał w stronË
kuchni.
- Co tam, wszyscy o tym wiedzą - powiedział Red.
- Pieniądze nie śmierdzą, teraz już wiem o tym z całą pewnością... Ale
żeś ty wziął Gnata na zarządzającego - myślałem, że pËknË ze śmiechu, kiedy
siË o tym dowiedziałem. Wpuściłeś lisa do kurnika... Przecież on jest
stukniËty, ja go znam od małego!
W tym momencie stary powoli, mechanicznym ruchem, niby ogromna kukła
uniŐsł rËkË z kolana i z drewnianym stukotem upuścił ją na stŐł, obok swego
kieliszka. RËka była ciemna, z niebieskim połyskiem, skurczone palce
upodobnialy ją do kurzej łapy. Red zamilkł i spojrzał na ojca. W jego twarzy
coś drgnËło i Nunnun ze zdumieniem zauważył na tej piegowatej, drapieżnej
fizjonomii najprawdziwszą,
miłośÖ.
- Niech tata pije na zdrowie - serdecznie powiedział Red. - Ta odrobina
tacie nie zaszkodzi... - Nic siË nie bŐj - powiedział pŐłgłosem do Nunnuna
mrugając porozumiewawczo. - On sobie z kieliszkiem poradzi, bądź spokojny...
Patrząc na niego Nunnun przypomniał sobie, co siË działo, kiedy
laboranci Boyda przyszli tutaj po tego nieboszczyka. LaborantŐw było dwŐch,
silni chłopcy bez przesądŐw, wysportowani itp., towarzyszył im lekarz ze
szpitala miejskiego, a z nim dwaj sanitariusze, potËżni faceci, przyuczeni
do dźwigania noszy i uspokajania szaleÓcŐw. PŐźniej jeden z laborantŐw
opowiadał, że "ten rudzielec" z początku jakby nie rozumiał, o co chodzi,
wpuścił ich do mieszkania, pozwolił obejrzeÖ ojca i zapewne starego
spokojnie by zabrano, ponieważ Red prawdopodobnie uznał, że tatusia chcą
wziąÖ do szpitala na badania. Ale te bałwany sanitariusze, ktŐrzy w czasie
wstËpnych rokowaÓ sterczeli w przedpokoju i gapili siË na GutË, myjącą okna,
kiedy ich wezwano, zabrali siË do starego jak do zapluskwionej kanapy,
najpierw go wlekli po ziemi, a potem w ogŐle upuścili na podłogË. Red siË
wściekł i tu dorwał siË do głosu kretyn lekarz i zaczął szczegŐłowo
objaśniaÖ dokąd, po co i w jakim celu. Red słuchał go minutË, albo i dwie, a
potem nagle bez żadnego uprzedzenia eksplodował jak bomba wodorowa.
Laborant, ktŐry to opowiadał, sam nie pamiËta, w jaki sposŐb znalazł siË na
ulicy. Rudy diabeł zrzucił ze schodŐw wszystkich piËciu, przy czym żadnemu
nie pozwolił odejśÖ dobrowolnie na własnych nogach. Wszyscy, według słŐw
laboranta, wylatywali z bramy jak kule z armaty. Dwaj zostali nieprzytomni
na chodniku, a pozostałych trzech Red ścigał przez cztery przecznice, po
czym wrŐcił do samochodu, ktŐrym przyjechali, i wybił w nim wszystkie szyby
- szofera w wozie już nie było, uciekł pieszo w przeciwnym kierunku.
- Tu, w jednym barze, dali mi przepis na nowy koktajl - mŐwił Red
rozlewając whisky. - Nazywa siË "czarci pudding", zrobiË ci potem, kiedy
zjemy. To, bracie, taka bomba, że na pusty żołądek piÖ jej nie można -
człowiek ryzykuje życie, po jednej porcji nie możesz ruszyÖ ani rËką, ani
nogą... Jak tam sobie chcesz, Dick, ale ja clË dzisiaj ugoszczË według
pierwszej kategorii, słowo dajË. Przypomnimy sobie dawne dobre czasy, jak to
kiedyś w "Barge"... Biedny Ernest ciągle jeszcze siedzi, wiesz? - wypił,
otarł usta wierzchem dłoni i zapytał niedbale: - A co słychaÖ w instytucie?
Za "czarci pudding" jeszcze siË nie wziËli? Ja, widzisz, obecnie jestem
trochË do tyłu, jeśli chodzi o ostatnie osiągniËcia naukowe...
Nunnun od razu zrozumiał, dlaczego Red zaczyna rozmowË na ten temat.
Załamał rËce i pozwiedział:
- Coś ty, stary! Nie słyszałeś, jaki numer wyszedł z tym "puddingiem"?
Słyszałeś o laboratoriach Carryguna? To taki prywatny sklepik... A wiËc,
dostali skądś porcjË "puddiningu"...
Opowiedział o katastrofie, o straszliwym skandalu, o tym, że śledztwo
nic nie dało - skąd wziął siË "pudding" nie wiadomo do dziś. A Red sluchał
niby nieuważnie, potem dolał whisky do szklanek i powiedział:
- Dobrze im tak, kanaliom, żeby ich piekło pochłonËło...
Wypili we dwŐjkË. Red spojrzał na ojca, znowu w jego twarzy coś
drgnËło, wyciągnął rËkË, przysunął szklankË bliżej do skurczonych palcŐw i
palce siË nagle zwarły obejmując dno szklaneczki.
- Tak szybciej pŐjdzie - powiedział Red - Guta! - wrzasnął - długo nas
bËdziesz morzyÖ głodem? To na twoją cześÖ tak siË stara - wyjaśnił
Nunnunowi. - Na pewno robi twoją ulubioną sałatkË ze ślimakami, dawno je
kupiła, sam widziałem. No a w ogŐle, co słychaÖ w instytucie? Znaleźli coś
nowego? MŐwią, że teraz tam u was nic, tylko automaty, szkoda że pożytek z
nich niewielki.
Nunnun zaczął opowiadaÖ plotki z Instytutu i kiedy mŐwił, przy stole
obok starego bezszelestnie pojawiła siË Mariszka, postała chwilË położywszy
na stole kosmate łapki i nagle absolutnie dziecinnym ruchem przytuliła siË
do nieboszczyka i położyła mu głowË na ramieniu. I Nunnun, nie przerywając
opowiadania, pomyślał patrząc na te dwa upiorne płody Strefy: O Boże, co
jeszcze? Co jeszcze trzeba z nami zrobiÖ, żeby nas wreszcie ruszyło? Czy
nawet tego za mało? - Wiedział, że za mało. Wiedział, że miliardy ludzi o
niczym nie wiedzą i o niczym wiedzieÖ nie chcą, a jeżeli nawet siË dowiedzą,
to przez dziesiËÖ minut bËdą wstrząśniËci, a potem wrŐcą do swoich spraw, bo
po okrËgach swoich wraca siË wiatr. UrżnË siË, pomyślał w ostatecznej furii.
Do diabła z Barbridgeem, do diabła z Lemchenem... do diabła z tą przez Boga
przeklËtą rodziną, do diabła! UrżnË siË.
- Co tak na nich patrzysz? - cicho zapytał Red - nie bŐj siË, to jej
nie zaszkodzi, nawet przeciwnie - mŐwią, że oni dobrze robią na zdrowie.
- Tak. wiem - powiedział Nunnun i jednym haustem wysuszył szklankË.
Weszła Guta, rzeczowo poleciła Redowi rozstawiÖ talerze i postawiła na stole
wielką srebrną miskË z ulubioną sałatką Munna. I w tym momencie stary -
jakby ktoś nagle sobie przypomniał, że trzeba pociągnąÖ za nitki - jednym
ruchem uniŐsł szklankË do rozwierających siË ust.
- No, moi kochani - powiedział Red z zachwytem w głosie - teraz
zabawimy siË na dwadzieścia cztery fajerki!
Przez noc w dolinie siË ochłodziło, a o świcie zrobiło siË wrËcz zimno.
Szli nasypem kolejowym, stąpając po zbutwiałych podkładach miËdzy
zardzewiałymi szynami, i Red widział, jak na skŐrzanej kurtce Artura
Barbridge'a błyskają kropelki zgËstniałej mgły. Chłopiec maszerował lekko,
wesoło, jakby nie miał za sobą mËczącej nocy, nerwowego napiËcia, po ktŐrym
do tej chwili drżał każdy miËsieÓ ciała, dwŐch upiornych godzin, ktŐre
spËdzili w mËczącym pŐłśnie na szczycie łysego pagŐrka, przytuleni do siebie
dla rozgrzewki, przeskakując strumieÓ "zielonki" opływającej wzgŐrze i
znikającej w rowie.
Po obu stronach nasypu leżała gËsta mgła. Od czasu do czasu wpełzała na
szyny ciËżkimi, szarymi płatami i wtedy szli po kolana unurzani w kłËbiącej
siË z wolna wacie. Pachniało mokrą rdzą, a z błota po prawej stronie nasypu
ciągnËło stËchlizną. WokŐł nie było widaÖ nic oprŐcz mgły, ale Red wiedział,
że po obu stronach rozpościera siË pagŐrkowata kamienista rŐwnina, a za
rŐwniną, we mgle kryją siË gŐry. I jeszcze wiedział, że kiedy wzejdzie
słoÓce i mgła opadnie rosą, powinien zobaczyÖ gdzieś po lewej szkielet
roztrzaskanego śmigłowca, a przed sobą sznur wagonikŐw, i że właśnie wtedy
zacznie siË prawdziwa robota.
Nie zatrzymując siË Red wsunął dłoÓ miËdzy ramiona i plecak, podrzucił
plecak wyżej, żeby krawËdź butli z helem nie wrzynała mu siË w krËgosłup.
CiËżki sukinsyn. Jak ja bËdË siË z nim czołgał? PŐłtora kilometra na
brzuchu... Dobra, nie tnij, stalker, wiedziałeś, na co idziesz. PiËÖset
tysiËcy czeka ciË na koÓcu tej drogi, możesz siË trochË wysiliÖ. PiËÖset
tysiËcy, niczego sobie kawał grosza, co? Niech zdechnË. Jeśli im oddam
taniej niż za piËÖset tysiËcy. I jeżeli dam ścierwnikowi wiËcej niż
trzydzieści kawałkŐw. A gŐwniarzowi... gŐwniarzowi nie dam nic. Jeśli stary
łajdak chociaż w połowie powiedział prawdË, to gŐwniarz nic nie dostanie.
Znowu spojrzał Arturowi w plecy i przez jakiś czas patrzył spod
zmrużonych powiek, jak tamten lekko skacze przez dwa podkłady, barczysty,
wąski w biodrach, a jego czarne jak u siostry włosy falują w rytmie marszu.
Sam siË wprosił, posËpnie pomyślał Red. Sam. Dlaczego mu tak strasznie na
tym zależało? Aż dygotał cały i łzy miał w oczach... "niech pan mnie weźmie,
mister Shoehart! RŐżni ludzie mi proponowali, ale ja chcË tylko z panem,
tamci są do niczego! Ojciec... Ale przecież on teraz nie może!" Red
wysiłkiem woli odepchnął od siebie to wspomnienie. Ale chciał o tym myśleÖ,
to było wstrËtne i byÖ może dlatego zaczął myśleÖ o siostrze Artura, o tym,
jak on, Red, z tą Diną i trzeźwy spał, i pijany spał, i jakie to było za
każdym razem rozczarowanie. Wprost nie do wiary - dziewczyna jak złoto, z
taką by siË tylko kochaÖ i kochaÖ, a kiedy przychodzi co do czego - Iluzja,
nieżywa kukła, a nie kobieta. Tak jak te guziki na matczynej bluzce -
bursztynowe, pŐłprzeźroczyste, złotawe, aż siË pragnie wziąÖ je do ust i
ssaÖ w oczekiwaniu jakiejś niezwykłej słodyczy... I pamiËta - brał je do ust
i ssał, i po stokroÖ przeżywał straszne rozczarowanie, i po stokroÖ
zapominał o tym rozczarowaniu - może nawet nie tyle zapominał, ile nie
chciał wierzyÖ własnej pamiËci, kiedy je tylko znowu zobaczył.
A może to papachen mi go podesłał, pomyślał, nie przypadkiem dźwiga
taką armatË w tylnej kieszeni... Nie, raczej wątpliwe, Ścierwnik mnie zna.
Ścierwnik wie, że ze mną nie ma żartŐw, i wie, jaki jestem w Strefie.
Przesadzam. Nie on pierwszy mnie prosił, nie on pierwszy zalewał siË łzami,
inni nawet klËkali przede mną... A spluwy wszyscy ze sobą targają, kiedy idą
pierwszy raz. Pierwszy i ostatni raz. Czy naprawdË ostatni? Oj, ostatni,
chłopcze. Oto jak siË rzeczy mają, Ścierwniku
- po raz ostatni. Tak, papachen, gdybyś wiedział o projektach twego
syna, protezami byś skŐrË wygarbował syneczkowi twojemu wymodlonemu w
Strefie... Raptem poczuł, że coś pojawiło siË przed nimi. I to niedaleko - w
odległości trzydziestu
- czterdziestu metrŐw.
- StŐj - powiedział do Artura.
Chłopiec posłusznie zamarł w miejscu. Refleks miał dobry: zastygł w
mgnieniu oka z podniesioną nogą, a nastËpnie powoli i ostrożnie opuścił ją
na ziemiË. Red zrŐwnał siË z nim i stanął. Koleina prowadziła w dŐł i
całkowicie ginËła we mgle. I właśnie tam, we mgle, coś trwało. To było
wielkie i nieruchome ale niegroźne. Red ostrożnie wciągnął nosem powietrze.
Tak. Niegroźne.
- NaprzŐd - powiedział niegłośno. Odczekał, aż Artur zrobi pierwszy
krok i ruszył za nim. Kątem oka widział twarz Artura, jego klasyczny profil,
gładką skŐrË policzka i stanowcze, zaciśniËte wargi pod cieniutkim wąsikiem.
Zanurzali siË we mgle, najpierw po pas, potem po szyjË, i po paru
sekundach zamajaczyła przed nimi ukośna bryła wagonika.
- DośÖ - powiedział Red i zaczął zdejmowaÖ plecak. - Siadaj tam, gdzie
stoisz. Przerwa na papierosa.
Artur pomŐgł mu zdjąÖ plecak, a potem usiedli obok siebie na
zardzewiałej szynie. Red otworzył jedną z kieszeni plecaka, wyjął zawiniątko
z jedzeniem i termos z kawą, a pŐki Artur odwijal papier i układał kanapki
na plecaku wydostał zza pazuchy manierkË, otworzył ją i przymykając oczy
wypił kilka łykŐw.
- Napijesz siË? - zaproponował wycierając dłonią szyjkË manierki. -
Nabierzesz odwagi... Artur pokrËcił głową, dotkniËty.
- Nie muszË nabieraÖ odwagi, mister Shoehart. Wolałbym kawË, jeśli pan
pozwoli. Bardzo tu wilgotno, prawda?
- Wilgotno - potwierdził Red. Schował manierkË, wybrał sobie kanapkË i
zaczął jeśÖ. - Kiedy mgła opadnie, zobaczysz, jakie tu błota dookoła. Kiedyś
w tych miejscach komarŐw było zatrzËsienie...
Umilkł i nalał sobie kawy. Kawa była gorąca, słodka i aromatyczna, i
nawet przyjemniej było teraz ją piÖ niż alkohol. Pachniała domem, Gutą i to
nie po prostu Gutą, ale Gutą w szlafroku, prosto ze snu, ze śladem poduszki
na policzku, niepotrzebnie siË w to wdałem, pomyślał Red. PiËÖset tysiËcy...
A na cholerË mi piËÖset tysiËcy? KnajpË mam zamiar kupiÖ, czy co? Pieniądze
są potrzebne, żeby o nich nie myśleÖ, jak słusznie powiedział Dick. Dom
jest, ogrŐdek jest, bez pracy w Harmont nie zostanË... napuścił mnie
Ścierwnik, menda plugawa, na wodË, napuścił jak dziecko...
- Mister Shoehart - powiedział nagle Artur uciekając spojrzeniem. - Czy
pan naprawdË wierzy, że ta kulka spełnia życzenia?
- Zawracanie głowy! - powiedział nieuważnie Red i zamarł ze szklaneczką
przy ustach. - A ty skąd wiesz, po co idziemy.
Artur roześmiał siË z zażenowaniem, wsadził rozcapierzoną dłoÓ w kruczą
czuprynË i powiedział:
- Domyślilem siË!... Już nie pamiËtam, co konkretnie podsunËło mi tË
myśl... Ale po pierwsze, poprzednio ojciec bez przerwy nudził o Złotej Kuli,
a ostatnio nagle przestał, za to ciągle chodził do pana, a ja przecież wiem
- wcale nie jesteście przyjaciŐłmi, co by tam ojciec nie mŐwił. OprŐcz tego
zrobił siË ostatnio jakiś taki dziwny... - Artur znowu siË roześmiał i
pokrËcił głową coś sobie przypominając. - A ostatecznie wszystko
zrozumiałem, kiedy na tym pustkowiu wyprŐbowaliście sterowiec... - Klepnął
dłonią po plecaku, w ktŐrym leżał ciasno zwiniËty pokrowiec sterowca. -
Uczciwie siË przyznajË, że was wtedy wyśledziłem, a kiedy zobaczyłem, jak
podnosicie w powietrze worek kamieni, wszystko stało siË dla mnie jasne.
Według mnie oprŐcz Złotej Kuli w Strefie nic ciËżkiego już nie zostało. -
Ugryzł kanapkË i w zamyśleniu powiedział z pełnymi ustami: - Tylko nie
rozumiem, jak ją pan przyczepi, przecież na pewno jest idealnie gładka...
Red cały czas patrzył na niego znad szklaneczki i myślał, jak bardzo
niepodobni są do siebie ojciec i syn. Inni ludzie. Inna twarz, inny głos,
inna dusza. Ścierwnik ma głos ochrypły, lizusowski, jakiś taki padalcowaty.
Ale kiedy mŐwił o niej, to mŐwił pierwszorzËdnie. nie można go było nie
słuchaÖ. "Rudy - mŐwił wtedy przechylając siË przez stŐł. - Przecież tylko
my dwaj zostaliśmy i na nas dwŐch dwie nogi, i obie twoje... Kto, jak nie
ty? To byÖ może najcenniejsze ze wszystkiego, co jest w Strefie! Komu to siË
ma dostaÖ? Tym okularnikom z ich maszynami? Przecież to ja ją znalazłem, ja!
Ilu naszych po drodze poległo! A ja znalazłem! Trzymałem dla siebie. I teraz
też bym nikomu nie oddał, ale rËce mam za krŐtkie... Tylko ty możesz tam
iśÖ. Ilu to ja młokosŐw uczyłem, całą szkołË dla nich, rozumiesz, założyłem
- i nic, nie ten materiał. No dobra, nie wierzysz mi, nie wierzysz - nie
trzeba. Forsa dla ciebie. Dasz mi, ile sam zechcesz, wiem, że nie
skrzywdzisz... A ja może nogi odzyskam. Odzyskam nogi, czy ty to rozumiesz?
Strefa mi nogi zabrała, może Strefa mi je zwrŐci?"
- Co? - zapytał Red ocknąwszy siË.
- Pytałem, czy mogË zapaliÖ, mister Shoehart.
- Tak - powiedział Red. - Pal, pal... Ja też zapalË.
Duszkiem dopił kawË, wyją! papierosa i ugniatając go wpatrzył siË w
rzedniejącą mgle. StukniËty, pomyślał. Wariat, nŐg siË kanalii zachciało...
parszywej gnidzie...
Po tych wszystkich rozmowach zostawał w duszy jakiś osad i nie było
zupełnie jasne, jaki mianowicie. I z biegiem czasu nie ulatniał siË, lecz
przeciwnie - gËstniał i gËstniał. Nie wiadomo, co to było, ale
przeszkadzało, jakby czymś siË zaraził od Ścierwnika, ale nie plugastwem
jakimś, nawet odwrotnie... siłą może? nie, nie siłą. Czym w takim razie? No
dobra, powiedział sobie. ZrŐbmy tak - załŐżmy, że nie dotarłem tutaj. Już
siË zdecydowałem, spakowałem plecak i wtedy coś siË stało... zapudłowali
mnie, powiedzmy. Źle byłoby? Z całą pewnością źle. Dlaczego źle? Z pieniËdzy
nici? Nie, nie chodzi o pieniądze... Że bezcenny skarb dostanie siË łobuzom,
Chrypom rŐżnym i Suchym? To prawda, w tym coś jest. Jakoś głupio. Ale co mi
do tego? Tak czy inaczej, w koÓcu właśnie im siË wszystko dostanie.
- Br-r-r... - Artur wzdrygnął siË. - Przenika do kości. Mister
Shoehart, może mi pan teraz da czegoś mocniejszego?
Red w milczeniu wyciągnął manierkË i dał Arturowi. A przecież nie od
razu siË zgodziłem, nagle pomyślał. Ze dwadzieścia razy posyłałem Ścierwnika
do wszystkich diabłŐw, a za dwudziestym pierwszym jednak siË zgodziłem. Już
dłużej nie mogłem. Zupełnie nie mogłem. I ostatnia nasza rozmowa była krŐtka
i rzeczowa. "CześÖ, Rudy. Przyniosłem ci mapË. Może rzucisz na nią okiem?" A
ja spojrzałem mu w twarz i widzË, że oczy ma jak dwa wezbrane wrzody - żŐłte
z czarną kropką, i wtedy powiedziałem: "Dobra". I to wszystko. PamiËtam, że
byłem wtedy pijany, cały tydzieÓ piłem, paskudnie mi było na duszy... A, do
diabła, czy to nie wszystko jedno? Poszedłem. Po co ja w tym babrzË jak
patykiem w gŐwnie! Strach mnie obleciał czy co?
Wzdrygnął siË. Przeciągłe, żałośliwe skrzypienie dobiegło z gËstej
mgły. Red zerwał siË i natychmiast jak podrzucony sprËżyną stanął na nogi
Artur. Ale już znowu było cicho i tylko spod ich nŐg z szelestem spadał z
nasypu drobny żwir.
- To chyba grunt osiadł - niepewnie, z trudem wymawiając słowa
wyszeptał Artur -- Wagonetki z urobkiem... stoją od tak dawna...
Red patrzył wprost przed siebie i nic nie widział. Przypomniał sobie.
To było w nocy. Obudził go taki sam dźwiËk - przeciągły i żałosny,
zamierający jak w sennym koszmarze. Tylko że to nie był sen. To zawodziła
Mariszka na swoim łŐżku pod oknem, a z drugiego koÓca mieszkania odpowiadał
jej zachłyśniËtym bulgotem ojciec, rŐwnie przeciągle i skrzypiąco. I tak siË
nawoływali i nawoływali w ciemnościach - minËło jedno stulecie, a potem
nastËpne stulecie... Guta też siË obudziła, wziËła Reda za rËkË, poczuł, jak
jej ramiË z miejsca stało siË mokre, i tak leżeli wieleset lat i słuchali, a
kiedy Mariszka zamilkła i usnËła, odczekał chwilË, potem wstał, poszedł do
kuchni i wypił pŐł butelki koniaku. Od tej nocy zaczął piÖ.
- Ziemia - mŐwił Artur. - Z upływem czasu, wie pan, ziemia osiada. Na
skutek erozji, wilgoci, w ogŐle z wielu przyczyn.
Red spojrzał na pobladłą twarz Artura i na powrŐt usiadł. Papieros
gdzieś znikł z jego palcŐw, zapalił nowego. Artur postał jeszcze moment,
lËkliwie krËcąc głową, potem też usiadł i powiedział cicho:
- Opowiadają podobno, że w Strefie ktoś mieszka. Tak słyszałem. Jacyś
ludzie, nie przybysze z Kosmosu, a właśnie ludzie. Jakoby Lądowanie zastało
ich tutaj i oni siË przystosowali... a może na skutek mutacji. Czy pan
słyszał o tym, mister Shoehart?
- Tak - powiedział Red. - Ale to nie tutaj, tylko w gŐrach, na
pŐłnocnym zachodzie. Jakieś pastuchy.
Teraz Już wiem, czym on mnie zaraził, myślał. Swoim szaleÓstwem mnie
zaraził. Oto dlaczego tu przyszedłem. Oto czego tu szukam... Powoli
wypełniło go jakieś dziwne i zupełnie nowe uczucie. Zdawał sobie sprawË, że
tak naprawdË to uczucie nie Jest nowe, że już od dawna siedziało w nim
gdzieś głËboko, ale teraz dopiero zdał sobie z niego sprawË i wszystko
znalazło siË na właściwym miejscu. I to, co przedtem wydawało siË głupotą,
majaczeniem oszalałego starca, obrŐciło siË obecnie w jedyną nadziejË.
Jedyny sens życia, ponieważ dopiero teraz zrozumiał -- jedno, co mu
pozostało na świecie, jedyne, czym żył ostatnie miesiące, to była nadzieja
na cud. On, bałwan, dureÓ, odpychał od siebie tË nadziejË, deptał ją,
wyszydzał i topił w wŐdce, ponieważ właśnie do tego był przyzwyczajony,
ponieważ nigdy w życiu, od dziecka, nie liczył na nikogo, tylko na siebie, i
ponieważ od dziecka to liczenie na siebie wyrażało siË w ilości banknotŐw,
ktŐre udawało mu siË wyrwaÖ, wyszarpaÖ z otaczającego go obojËtnego chaosu.
Tak było zawsze i tak trwałoby dalej, gdyby koniec koÓcŐw nie znalazł siË na
takim dnie, z ktŐrego nie podźwigną go żadne pieniądze, a liczenie na siebie
stało siË ostatecznym absurdem. A teraz ta nadzieja - już nie nadzieja
nawet, a pewnośÖ cudu - wypełniła go bez reszty, teraz nie rozumiał, jak
mŐgł żyÖ do tej pory w tym makabrycznym mroku bez promyka światła...
Roześmiał siË i trącił Artura w ramiË.
- Jak myślisz, stalker - powiedział - jeszcze trochË pożyjemy sobie,
co?
Artur spojrzał na Reda zdziwiony i uśmiechnął siË niepewnie. A Red
zgniŐtł pergamin po kanapkach, rzucił go pod wagonik, po czym ułożył siË na
plecaku i podparł łokciem.
- No dobrze - powiedział. - PrzypuśÖmy, że ta Złota Kula
rzeczywiście... Czego byś sobie życzył?
- To znaczy, że pan jednak wierzy? - szybko zapytał Artur.
- To nieważne, wierzË czy nie wierzË. Ty mi odpowiedz na pytanie.
Nieoczekiwanie naprawdË go zainteresowało, o co może prosiÖ Złotą KulË
taki chłopak, jeszcze smarkacz, wczorajszy licealista. I z wesołą
ciekawością obserwował, jak Artur chmurzy czoło, szarpie wąsiki, to podnosi
na niego oczy, to znowu je opuszcza.
- No, oczywiście, nogi dla ojca... - powiedział wreszcie. - I żeby w
domu było wszystko dobrze...
- Łżesz, łżesz - powiedział dobrodusznie Red. - Ty, bracie, zapamiËtaj:
Złota Kula wypełnia tylko najskrytsze życzenia, tylko takie, ktŐre muszą siË
spełniÖ, bo inaczej nie ma już po co żyÖ!
Artur Barbridge zaczerwienił siË, znowu podniŐsł oczy na Reda i zaraz
je opuścił, i zupełnie spurpurowiał, aż mu łzy stanËły w oczach. Red
przyglądał mu siË z uśmieszkiem.
- Wszystko jasne - powiedział nieomal czule. - Dobra, to nie moja
rzecz. Zatrzymaj to dla siebie... - I tu przypomniał sobie o pistolecie i
pomyślał, że pŐki jest jeszcze czas, należy uwzglËdniÖ wszystko, co można
uwzglËdniÖ. - Co ty tam masz w tylnej kieszeni? - zapytał niedbale.
- Pistolet - burknął Artur i zagryzł wargi.
- Po co ci pistolet?
- Żeby strzelaÖ! - odparł z wyzwaniem.
- PrzestaÓ, przestaÓ - powiedział surowo Red i usiadł prosto. - Dawaj
to. W Strefie nie ma do kogo strzelaÖ. Oddaj go.
Artur chciał coś powiedzieÖ, ale zmilczał, siËgnął za siebie, wyciągnął
wojskowego kolta i podał go Redowi trzymając za lufË. Red wziął pistolet za
ciepłą rËkojeśÖ, podrzucił go do gŐry, złapał i zapytał:
- Masz przy sobie chusteczkË? Daj, to go zawinË... Wziął od Artura
chusteczkË do nosa, czyściutką, pachnącą wodą kolonską, zawinął pistolet i
położył na podkładzie.
- Niech sobie tu na razie poleży - wyjaśnił. - Da BŐg, bËdziemy tËdy
wracaÖ, to zabierzemy. Może naprawdË, kiedy spotkamy patrol, trzeba siË
bËdzie ostrzeliwaÖ... Chociaż w takiej sytuacji ostrzeliwaÖ siË, bracie...
Artur ponownym ruchem pokrËcił głową.
- Nie po to go wziąłem - powiedział niezadowolony. - Tam jest tylko
jedna kula. Żeby, jeśli tak jak z ojcem...
- To ta-ak... - przeciągle powiedział Red patrząc mu prosto w twarz. -
No, jeśli o to chodzi, możesz byÖ spokojny. Jeśli tak, jak z ojcem, to już
do tego miejsca ciË doniosË. ObiecujË... Patrz, świta!
Mgła rzedła w oczach. Na nasypie już jej w ogŐle nie było, a na dole, w
oddali, mleczna mgiełka rozpraszła siË i topniała, wyrastały z niej okrągłe,
szczeciniaste szczyty wzgŐrz i gdzieniegdzie miËdzy wzgŐrzami było już widaÖ
pomarszczoną powierzchniË bagien, pokrytych rzadką wątłą łoziną, a na
horyzoncie, za wzgŐrzami, zapłonËły pomaraÓczowo łaÓcuchy gŐr - niebo nad
gŐrami było jasne i błËkitne. Artur obejrzał siË przez ramiË i wydał okrzyk
zachwytu. Red obejrzał siË rŐwnież. Na wschodzie gŐry wydawały siË czarne, a
nad nimi mieniła siË, płonËła szmaragdowa łuna - zielona zorza Strefy. Red
wstał i rozpinając pasek zapytał:
- Nie masz zamiaru sobie ulżyÖ? Jak tam sobie chcesz, ale pamiËtaj,
pŐźniej nie bËdzie ani gdzie, ani kiedy...
Poszedł za wagonik, kucnął na nasypie i postËkując patrzył, jak szybko
gaśnie, przerasta rŐżowością zielona zorza i jak pomaraÓczowa pajda słoÓca
wypełza zza gŐr. Od razu od wzgŐrz popłynËły liliowe cienie - wszystko stało
siË ostre, wypukłe, każdy szczegŐł był widoczny jak na dłoni i jakieś
dwieście metrŐw przed sobą zobaczył Red helikopter. Helikopter spadł
widocznie w samo centrum "łysicy" i jego kadłub spłaszczyło w blaszany
naleśnik, tylko ogon ocalał - lekko wygiËty sterczał teraz czarnym hakiem
nad rŐwniną miËdzy wzgŐrzami. I śmigło też ocalało - głośno skrzypiało
kołysząc siË na łagodnym wietrze. To musiała byÖ potËżna "łysica", nawet
solidnego pożaru nie było i na sprasowanym kadłubie wyraźnie widniało
czerwono - niebieskie godło rozpoznawcze lotnictwa wojskowego Jego
KrŐlewskiej Mości, godło, ktŐrego Red nie widział już od tylu lat, że nawet
jakby zapomniał, jak ono wygląda.
Potem Red wrŐcił do plecaka, wyjął mapË i rozłożył ją na skawalonej
bryle rudy w wagoniku. Samej kopalni nie było stąd widaÖ, zasłaniało ją
wzgŐrze z czarnym, osmalonym drzewem na szczycie. To wzgŐrze należało obejśÖ
z prawej strony, kotliną miËdzy nim a sąsiednim pagŐrkiem, ktŐry rŐwnież był
stąd widoczny - nagle wzniesienie pokryte burym kamienistym żwirem.
Wszystko siË zgadzało, ale Red nie był zadawolony. Wieloletni instynkt
stalkera kategorycznie protestował przeciwko samej myśli - nonsensownej i
sprzecznej z naturą - żeby wytyczaÖ szlak miËdzy dwoma wzniesieniami. Dobra,
pomyślał, pŐźniej siË okaże, na miejscu siË zobaczy. Droga do tej kotliny
prowadziła przez błoto, rŐwniną, ktŐra stąd wydawała siË bezpieczna, ale
przyjrzawszy siË uważniej Red dostrzegł miËdzy suchymi kupkami jakąś
ciemnoszarą plamË. Spojrzał na mapË. Tam był narysowany krzyżyk i napisane
koślawymi literami "Cwajnos". Czerwone kropki omijały krzyżyk z prawej
strony. Przezwisko było jakby znajome, ale kto to był ten Cwajnos, jak on
wyglądał. Red nie mŐgł sobie przypomnieÖ, nie wiadomo dlaczego pamiËtał
tylko to: zadymiona sala "Barge", ogromne czerwone łapy ściskające szklanki,
grzmot śmiechu, rozwarte zŐłtozËbne paszcze - fantastyczne stado tytanŐw i
gigantŐw przy wodopoju, Jedno z najżywszych wspomnieÓ dzieciÓstwa
- pierwsze spotkanie z "Barge". Co ja wtedy przyniosłem? Zdaje siË,
"pustaka". Prosto ze Strefy, mokry, głodny, nieprzytomny, z workiem na
ramieniu władowałem siË do knajpy i rzuciłem worek na ladË przed Ernestem,
wściekle szczerząc zËby przetrzymałem salwË szyderstw, doczekałem siË aż
Ernest, wtedy jeszcze młody, obowiązkowo w muszce - wyliczy mi te zielone
papierki... Nie, wtedy przecież nie było zielonych, były jeszcze te
kwadratowe, krŐlewskie, z jakąś pŐłgołą dziwką w płaszczu i wianku na
głowie... doczekałem siË, schowałem forsË do kieszeni i niespodziewanie dla
siebie samego capnąłem z lady ciËżki kufel i z całej siły rąbnąłem nim w
najbliższą rechoczącą paszczË... Red uśmiechnął siË i pomyślał - a może to
właśnie był Cwajnos?
- A czy miËdzy wzgŐrzami można, mister Shoehart? - zapytał pŐłgłosem
Artur. Stał obok i też patrzył na mapË.
- Zobaczymy na miejscu - odparł Red. Wciąż patrzył na mapË. Na mapie
były jeszcze dwa krzyżyki: jeden na zboczu wzgŐrza z drzewem, drugi na
kamienistym osypisku. Pudel i Okularnik. Droga prowadziła dołem miËdzy nimi.
- Zobaczymy na miejscu - powtŐrzył i schował mapË do kieszeni.
Spojrzał na Artura i zapytał:
- Jak tam stolec? - I nie czekając na odpowiedź polecił: - PomŐż
założyÖ plecak... PŐjdziemy jak poprzednio - powiedział, potrząsając
plecakiem i poprawiając rzemienie. - Idziesz przede mną, tak, żebym ciË ani
na chwilË nie stracił z oczu. Nie oglądaj siË, ale nadstawiaj uszu. MŐj
rozkaz jest prawem.
PamiËtaj, że trzeba bËdzie długo czołgaÖ siË na brzuchu, nie waż siË
baÖ błota, na jedno słowo, morda w błoto, bez gadania... I kurtkË zapnij.
Jesteś gotŐw?
- GotŐw - powiedział Artur głucho. Zdrowo siË denerwował. Rumieniec z
twarzy znikł, jakby go nigdy nie było.
- Kierunek... tam - Red ostro machnął dłonią w stronË najbliższego
wzgŐrza, sto krokŐw od nasypu. - Jasne? Ruszaj.
Artur konwulsyjnie westchnął, przekroczył szynË i bokiem zaczął
schodziÖ z nasypu. Żwir sypał siË z szelestem.
- Spokojnie, spokojnie - powiedział Red. - Nie ma siË dokąd śpieszyÖ.
Ostrożnie zaczął schodziÖ za Arturem, automatycznie rŐwnoważąc inercjË
ciËżkiego plecaka miËśniami nŐg. Kątem oka jednak śledził Artura. Boi siË
chłopak, myślał. I ma racjË, że siË boi. Chyba przeczuwa. Jeżeli ma takiego
nosa jak ojciec, to powinien przeczuwaÖ... Gdybyś ty wiedział, Ścierwniku,
na co ci przyjdzie. Gdybyś ty wiedział, Ścierwniku. że tym razem ciË
usłucham. "A tËdy. Rudy, sam nie przejdziesz. Chcesz czy nie chcesz,
bËdziesz musiał zabraÖ kogoś ze sobą. MogË ktŐregoś ze swoich odstąpiÖ,
ktŐrego nie żal..." namŐwiłeś mnie, stary draniu.
Pierwszy raz w życiu przystałem na taką rzecz. No, trudno, pomyślał.
Może jeszcze wszystko jakoś siË obejdzie, nie jestem jednak Ścierwnikiem,
może coś wymyślË...
- Stop! - powiedzaiał do Artura.
Chłopiec zatrzymał siË, stał po kostki w rdzawej wodzie. Zanim Red
zszedł, Artur zapadł siË w trzËsawisko po kolana.
- Widzisz ten kamieÓ? - zapytał Red. - Tam, pod zboczem? Trzymaj kurs
na kamieÓ. Artur ruszył naprzŐd. Red dał siË wyprzedziÖ o dziesiËÖ krokŐw i
poszedł jego śladem. Cmokało błoto pod nogami. To było martwe trzËsawisko -
ani komarŐw, ani żab, nawet łozina zwiËdła i zgniła. Red automatycznie
rozglądał siË dookoła, ale na razie wyglądało na to, że wszystko jest w
porządku. WzgŐrze zbliżało siË powoli, zasłoniło nikle jeszcze słoÓce, a
potem całą wschodnią czËśÖ nieba. Przy kamieniu Red odwrŐcił głowË i
spojrzał na nasyp. Nasyp jasno oświetlało słoÓce, stało na nim dziesiËÖ
wagonikŐw, niektŐre wykolejone leżały na boku i w tym miejscu nasyp
pokrywały czerwone plamy wysypanej rudy. A dalej, w kierunku kopalni, na
pŐłnoc od wagonikŐw, powietrze nad szynami mieniło siË i drgało, od czasu do
czasu błyskały w nim i gasiy maleÓkie tËcze. Red popatrzył na to drganie i
splunął resztką śliny.
- Dalej - powiedział i Artur zwrŐcił ku niemu twarz pełną napiËcia. -
Widzisz te szmaty? Nie tam! Bardziej na prawo...
- Tak - powiedział Artur.
- A wiËc to był niejaki Cwajnos. Dawno temu przestał byÖ czymkolwiek.
Nie słuchał starszych i teraz tam leży specjalnie po to, żeby mądrzejszym od
niego wskazywaÖ drogË. Weź dwa palce na prawo od tego Cwajnosa... Już?
Znalazłeś punkt? Mniej wiËcej tam, gdzie łozina jest trochË przerzedzona...
Tak trzymaj! Marsz!
Teraz szli rŐwnolegle do nasypu. Z każdym krokiem wody pod nogami
ubywało i wkrŐtce maszerowali już po suchych sprËżystych kËpkach. A według
mapy tu wszËdzie ma byÖ błoto, pomyślał Red. Przestarzała jest ta mapa.
Dawno tu Barbridge'a nie było i dlatego jest przestarzała. To źle.
Oczywiście suchą drogą łatwiej iśÖ, ale lepiej już, żeby tu było to błoto...
Ale maszeruje, pomyślał, patrząc na Artura. Jak po Alei Centralnej.
Arturowi widocznie wrŐcił dobry nastrŐj, bo szedł teraz długim krokiem.
Jedną rËkË wsadził do kieszeni, a drugą wesoło wymachiwał jak na spacerze.
WŐwczas Red poszperał w kieszeni, wybrał mutrË, mniej wiËcej
dwudziestogramową, wycelował i trafił Artura prosto w kark. Chłopak jËknął,
złapał siË za głowË i skurczony runął na suchą trawË. Red zatrzymał siË nad
nim.
- Oto jak tu bywa, Archie - powiedział pouczająco. - To nie aleja w
parku i nie poszedłeś ze mną na poranną przechadzkË.
Artur powoli wstał. Twarz miał białą jak papier.
- Wszystko jasne? - zapytał Red. Artur przełknął ślinË i kiwnął głową.
- No to dobrze. A nastËpnym razem dostaniesz w zËby. Jeżeli bËdziesz
jeszcze żył. Marsz!
A z chłopca mŐgłby byÖ niezły stalker, pomyślał Red. Nazywaliby go
pewnie Archie Cherubin. Był już u nas jeden Cherubin, nazywał siË Dickson, a
teraz wołają go Suseł. Jedyny stalker, ktŐry dostał siË w "wyżymaczkË" i
żyje. Miał szczËście. Ten głupek do tej pory myśli, że to Barbridge go z
"wyżymaczki" wyciągnął. A jakże! Z "wyżymaczki" nikogo siË nie wyciągnie...
Ze Strefy go wytaszczył, to prawda. Zdobył siË Barbridge na taki niesłychany
wyczyn! SprŐbowałby go nie wytaszczyÖ! Te jego numery wtedy już ostatecznie
wszystkim obrzydły i tym razem chłopcy wprost go ostrzegli - sam lepiej w
ogŐle nie wracaj. A przecież właśnie wtedy Barbridge'a przezwali
Ścierwnikiem, przedtem biegał u nas za Perszerona...
Red poczuł nagle na lewym policzku ledwie dostrzegalny prąd powietrza i
błyskawicznie, nie zdążywszy nawet o niczym pomyśleÖ, krzyknął:
- StŐj!
Wyciągnął rËkË w lewo. Prąd powietrza był tam silniejszy. Gdzieś miËdzy
nimi a torem kolejowym leżała "łysica", a może nawet szła samym nasypem -
nie przypadkiem przecież wywrŐciły siË wagoniki. Artur stał jak wkopany,
nawet siË nie odwrŐcił.
- Bardziej w prawo - rozkazał Red. - Marsz! Tak, niezły byłby
stalker... Co jest, do cholery, żal mi go czy co? Tego tylko brakowało. A
czy mnie ktoś kiedyś żałował? Właściwie to raczej tak. Na przykład Kirył. I
Dick Nunnun. Co prawda Dick to nie tyle mnie żałuje, ile go ciągnie do Guty,
ale byÖ może i żałuje, przyzwoity człowiek może jedno z drugim pogodziÖ...
Tylko ja nikogo nie mogË żałowaÖ. Albo - albo. Tak sprawa stoi... Po raz
pierwszy z całkowitą jasnością zrozumiał - albo ten chłopiec, albo Mariszka.
Jeżeli tylko cud jest naprawdË możliwy, powiedział jakiś wewnËtrzny glos, i
Red z okrutnym przerażeniem stłumił w sobie ten głos.
MinËli kupË burych szmat. Z Cwajnosa nic nie zostało, tylko nie opodal,
w zeschłej trawie leżał długi zardzewiały kij - wykrywacz min. W tamtych
czasach czËsto używano wykrywaczy min, kupowano je po cichu u wojskowych
intendentŐw. Liczyli na te kije jak na samego Pana Boga, a potem kolejno
dwŐch stalkerow w ciągu paru dni zabiły podziemne wyładowania. I jak nożem
uciął... Ale w koÓcu, ktŐry był ten Cwajnos? Ścierwnik go tu przyprowadził,
czy sam przyszedł? I dlaczego tak ich wszystkich ciągnËło do tej kopalni?
Dlaczego nigdy nic o tym nie słyszałem?... O do diabla, ależ grzeje! I to
rano, a co bËdzie potem?
Artur, ktŐry szedł o piËÖ krokŐw przed nim, podniŐsł rËkË i otarł pot z
czoła. Red spojrzał na słoÓce. SłoÓce stało jeszcze bardzo nisko. I nagle
zdał sobie sprawË, że sucha trawa pod nogami już nie szeleści jak przedtem,
tylko trzeszczy jak mąka kartoflana, że już nie jest twarda i kłująca, ale
miËkka i nietrwała - rozsypuje siË pod butami niczym warstwa sadzy. Zobaczył
wyraźnie odciśniËte ślady Artura i rzucił siË na ziemiË z okrzykiem:
"padnij!"
Upadł twarzą w trawË i trawa rozsypała siË w pył pod jego policzkiem.
Zazgrzytał ze złości zËbami - taki niefart! Leżał, starając siË nie ruszaÖ,
ciągle jeszcze licząc, że może siË jakoś obejdzie, chociaż już wiedział, że
siË nie obejdzie, że wpadli. Żar rosł, atakował, opasywał całe ciało jak
powijak zmoczony we wrzątku, oczy zalewał pot i Red z opŐźnieniem krzyknął
do Artura: "nie ruszaj sie! Odwagi!" I sam zebrał całą odwagË, na jaką go
było staÖ. I wytrzymałby i skoÓczyłoby siË na strachu, trochË by siË
zgrzali, ale Artur nie wytrzymał. Czy nie usłyszał okrzyku Reda, czy
przeraził siË ponad wszelką miarË, a może przypiekło go raz mocniej niż Reda
- w każdym razie stracił panowanie nad sobą i na oślep, z jakimś gardłowym
wrzaskiem popËdził tam, gdzie go pËdził bezmyślny instynkt, do tyłu, właśnie
w stronË, w ktŐrą w żadnym wypadku uciekaÖ nie należało. Red ledwie zdążył
unieśÖ siË, oburącz złapaÖ go za nogË i Artur całym ciËżarem runął na ziemiË
wzbijając chmurË popiołu, zawył nienaturalnie wysokim głosem, kopnął Reda
wolną nogą w twarz, zatrząsł siË w konwulsjach, ale Red sam już nie bardzo
wiedząc, co siË z nim dzieje z bŐlu, wgramolił siË na niego wtulając
poparzoną twarz w skŐrzaną kurtkË i usiłował wdusiÖ, wbiÖ w ziemiË dygoczącą
głowË, wściekle kopiąc noskami butŐw po nogach tamtego, po ziemi, po
grzbiecie. Jak przez watË słyszał jËki i rzËżenie wydobywające siË spod
niego i własny ochrypły ryk:
"Leż, gnido, leż, bo zabijË..." a z gŐry wciąż i wciąż spadała masa
rozżarzonego wËgla i już płonËło na nim ubranie, trzeszczała wydymając siË
bąblami i pËkając skŐra na nogach i bokach, i Red zanurzając czoło w szarym
popiele i rozpaczliwie przyciskając piersią głowË tego przeklËtego
smarkacza, nie wytrzymał i zawył z całej siły... Nie pamiËtał, kiedy to siË
skoÓczyło. Pojął tylko, że znowu może oddychaÖ, że powietrze znowu jest
powietrzem, a nie rozpalonym gazem spalającym gardło, i zrozumiał, że trzeba
siË śpieszyÖ, że trzeba jak najprËdzej uciec z tego diabelskiego rusztu,
zanim znowu nie spadnie na nich ogieÓ. Zsunął siË z Artura, ktŐry leżał
zupełnie nieruchomo, zacisnął jego obie nogi pod pachą i pomagając sobie
wolną rËką poczołgał siË naprzŐd nie spuszczając oczu z granicy, za ktŐrą
znowu zaczynała siË trawa, martwa, sucha, kłująca, ale prawdziwa zwyczajna
trawa - wydawała mu siË teraz życiodajną oazą. PopiŐł zgrzytał mu w zËbach,
w poparzoną twarz co chwila buchało żarem, pot zalewał oczy - pewnie
dlatego, że nie miał już ani brwi, ani rzËs. Ciało Artura sunËło za nim,
jakby na złośÖ zaczepiając o wszystko kurtką, palił spieczony zadek, a
plecak przy każdym ruchu uderzał w poparzony kark. Obolały i zaczadziały,
Red pomyślał z przerażeniem, że za mocno siË poparzył i że teraz już nie
dojdzie do celu. Z tego strachu jeszcze silniej zaczął pracowaÖ swobodnym
łokciem i kolanami i wypluwając z zaschniËtego gardła najstraszliwsze
przekleÓstwa, jakie mu przychodzily do głowy, nagle z jakąś obłąkaną
radością przypomniał sobie, że ma jeszcze w zanadrzu prawie pełną manierkË,
najmilszą, najwierniejszą, ona jedna nie zdradzi, nie sprzeda, aby tylko
dopełznąÖ jeszcze trochË, jeszcze kawałeczek, no postaraj siË Red, jeszcze
trochË Rudy, w Boga, w matkË, pod trzydziestoma pierzynami, na Biegunie
PŐłnocnym, Ścierwojada w duszË...
Potem długo leżał zanurzywszy twarz i rËce w zimną rdzawą wodË, z
rozkoszą wdychając cuchnący, zgniły chłŐd. Sto lat mŐgłby tak leżeÖ, ale
zmusił siË do wstania, klËcząc zrzucił plecak, na czworakach dowlŐkł siË do
Artura, ktŐry ciągle jeszcze nieruchomo leżał trzydzieści krokŐw od błota, i
przewrŐcił go na plecy. Tak, to był kiedyś ładny chłopiec. Teraz ta urodziwa
buzia przypominała szaroczarną maskË z popiołu i spiekłej krwi, i przez
kilka sekund Red z tËpym zainteresowaniem wpatrywał siË w podłużne bruzdy na
tej masce - ślady grud i kamykŐw. Potem wstał, ujął Artura pod pachy i
przyciągnął go do wody. Artur dyszał ochryple i od czasu do czasu jËczał.
Red wrzucił go twarzą w najwiËkszą kałużË, sam upadł obok, znowu przeżywając
rozkosz mokrej lodowatej pieszczoty. Artur poruszył siË, zabulgotał,
podciągnął pod siebie rËce i uniŐsł glowË. Oczy miał wytrzeszczone. Nie
rozumiał, co siË z nim dzieje i chciwie łapał ustami powietrze plując i
kaszląc. Potem jego wzrok oprzytomniał i zatrzymał siË na Redzie.
- Uf-f-f... - powiedział i potrząsnął głową rozpryskując brudną wodË. -
Co to było, mister Shoehart?
- To była śmierÖ - niewyraźnie powiedział Red i zakasłał. Obmacał
twarz. Bolało, nos spuchł, ale brwi i rzËsy, na przekŐr wszystkiemu, były na
miejscu. I skŐra na rËkach też, tylko trochË poczerwieniała. Można sądziÖ,
że i zadek nie spalił siË do kości... Pomacał - nie, z pewnością nie do
kości, nawet spodnie są całe. Tak jakby siË oblał wrzątkiem.
Artur rŐwnież ostrożnie dotykał palcami twarzy. Teraz, kiedy straszną
maskË zmyła woda, jego twarz też okazała siË wbrew oczekiwaniom - nieomal w
porządku. Kilka zadrapaÓ, siniak na czole, rozciËta dolna warga, a poza tym
można wytrzymaÖ.
- Nigdy o czymś podobnym nie słyszałem - powiedział Artur i spojrzał za
siebie.
Red rŐwnież siË odwrŐcił. Na poszarzałej, spopielonej trawie zostało
sporo śladŐw i Red był wstrząśniËty widząc, jak krŐtka, okazuje siË, była ta
straszna droga bez kresu, niespełna trzydzieści metrŐw od skraju do skraju
wypalonego pasma. Ale z bŐlu, oślepiony, czołgał siË jakimiś dzikimi
zygzakami, jak karaluch po rozpalonej patelni. Bogu dziËki, że przynajmniej
czołgał siË z grubsza we właściwym kierunku, a przecież mŐgłby wypełznąÖ na
"łysicË" z lewej albo w ogŐle zawrŐciÖ... Nie, nie mŐgłbym, pomyślał z
wściekłością. Jakiś młokos mŐgłby, ale nie ja, i gdyby nie ten dureÓ, to w
ogŐle nic by siË nie stało - osmaliłbym sobie zadek i po krzyku.
Spojrzał na Artura. Artur mył siË parskając i pojËkując, kiedy urażał
bolące miejsca. Red wstał i przygryzając wargi, kiedy zesztywniate ubranie
dotykało poparzonej skŐry, wyszedł na suche miejsce i pochylił siË nad
plecakiem. Plecak najbardziej ucierpiał. Wierzchnie kieszenie zwyczajnie siË
spaliły, buteleczki w apteczce popËkały z gorąca w cholerË, i od
pomarszczonej plamy paskudnie zajeżdżało szpitalem. Red odpiął kieszeÓ i
zabrał siË do usuwania resztek szkła i plastyku, a wtedy za jego plecami
odezwał siË Artur.
- DziËkujË panu, mister Shoehart! Uratował mi pan życie.
Red nie odpowiedział. Też pomysł - dziËkowaÖ! Nie miałem nic lepszego
do roboty, jak ciË ratowaÖ!
- Sam sobie jestem winien - powiedział Artur. - Przecież słyszałem, że
pan mi kazał leżeÖ, ale okropnie siË przestraszyłem, a kiedy mocniej
przypiekło - zupełnie straciłem głowË. Ja siË strasznie bojË bŐlu, mister
Shoehart...
- Wstawaj i nie gadaj tyle - powiedział Red nie odwracając głowy. - To
była jeszcze kaszka z mlekiem... Wstawaj, na co czekasz!
Sycząc z bŐlu zarzucił plecak na poparzone ramiona, zapiął rzemienie.
Miał uczucie, że skŐra na oparzonych miejscach skurczyła siË i pokryła
bolesnymi zmarszczkami. Boi siË bŐlu gŐwniarz!... Ciebie i twŐj bŐl!...
Obejrzał siË. W porządku, z drogi nie zeszli. Teraz te pagŐrki z
nieboszczykami. Plugawe pagŐrki
- stoją, gnidy, sterczą jak pŐłdupki starej baby i ta kotlinka miËdzy
nimi... Mimo woli wciągnął nosem powietrze. Ach plugawa kotlinka,
najprawdziwsze plugastwo. Ścierwo.
- Widzisz tË kotlinkË miËdzy wzgŐrzami? - zapytał Artura.
- WidzË.
- Prosto na nią. Marsz!
Artur otarł nos grzbietem dłoni i ruszył naprzŐd człapiąc po kałużach.
Utykał, nie był już taki dziarski i wyprostowany jak poprzednio - pochyliło
go, szedł teraz ostrożnie i lËkliwie. KtŐry to już bËdzie? Piąty? SzŐsty? I
teraz powstaje pytanie - po co? Czy to on mŐj brat, czy swat? Odpowiadam za
niego? Słuchaj no, Rudy, a po coś ty go uratował? O mało sam przez niego nie
odkorkowałeś... Teraz, na spokojnie, mogË powiedzieÖ - słusznie zrobiłem,
nie mogË siË bez niego obejśÖ, to mŐj zakładnik za MariszkË, nie człowieka
uratowałem, ratowałem swŐj wykrywacz min. Wytrych. Ale wtedy, w tamtej
strasznej chwili, nawet mi na myśl nie przyszło, żeby go zostawiÖ, chociaż o
wszystkim zapomniałem - i o wytrychu zapomniałem, i o Mariszce... I co z
tego wynika? Wynika, że w głËbi duszy jestem przyzwoitym człowiekiem. To mi
Guta ciągle powtarza i nieboszczyk Kirył tak uważał, i Richard bez przerwy o
tym truje... Ale znaleźli sobie przyzwoitego człowieka! PrzestaÓ -
powiedział do samego siebie. Teraz twoja przyzwoitośÖ tylko psu na budË!
najpierw trzeba pomyśleÖ, a dopiero potem braÖ siË za robotË. Żeby mi to
było pierwszy i ostatni raz, zrozumiano? Przyzwoity. MuszË go zachowaÖ dla
"wyżymaczki", pomyślał zimno i jasno. Tu przez wszystko można przejśÖ oprŐcz
"wyżymaczki"
- StŐj! - powiedział do Artura.
Kotlinka była tuż przed nimi i Artur już stał, niepewnie patrząc na
Reda. Dno kotliny pokrywała tłusto połyskująca na słoÓcu żŐłto - zielona
maź. Powierzchnia bagna lekko parowała, miËdzy pagŐrkami para gËstniała i na
trzydzieści krokŐw nic już nie było widaÖ, i ten smrŐd. Diabli wiedzą, co
tam gniło w tym miËsiwie, ale Redowi wydało siË, że sto tysiËcy rozbitych
cuchnących jaj wylanych na sto tysiËcy cuchnących rybich łbŐw i zdechłych
kotŐw nie może śmierdzieÖ tak, jak śmierdziała ta maź. "Tam bËdzie zapaszek.
Rudy, to ty nie tego... nie spietraj siË".
Artur wydał z siebie gardłowy dźwiËk i odstąpił do tylu. Wtedy Red
otrząsnął siË z odrËtwienia, pośpiesznie wydobył z kieszeni paczkË waty
przesączonej dezodorantem, zatkał sobie nos tamponami i podał watË Arturowi.
- DziËkujË, mister Shoehart - powiedział słabym głosem Artur. - A czy
gŐrą jakoś nie da siË, przejśÖ?
Red w milczeniu wziął go za włosy i wykrËcił głowË, w stronË kupy szmat
na kamienistym wysypisku.
- To był Okularnik - powiedział. - A na lewym wzgŐrzu, stąd go nie
widaÖ - leży Pudel. W identycznym stanie. Zrozumiałeś? NaprzŐd!
Maź była ciepła i lepka jak ropa. Początkowo szli wyprostowani,
zanurzeni po pas, dno pod nogami na szczËście było kamieniste i dosyÖ rŐwne,
ale po niedługim czasie Red usłyszał znajome bzyczenie po obu stronach. Na
oświetlonym słoÓcem pagŐrku po lewej nic siË nie dzialo, a na zboczu po
prawej, w cieniu, zataÓczyły blade liliowe płomyki.
- Pochyl siË! - zakomenderował przez zËby i sam siË pochylił. - Niżej,
idioto! - krzyknął.
Artur pochylił siË przerażony i w tejże sekundzie potËżne wyładowanie
rozdarło powietrze. Tuż nad ich glowmi, przebiegła we wściekłym taÓcu
rozszczepiona błyskawica ledwie widoczna na tle nieba. Artur przysiadł i
zanurzył siË po ramiona. Red czując, że ogłuchł od łoskotu, odwrŐcił glowË,
zobaczył w cieniu na kamienistym zboczu szkarłatną szybko topniejącą plamË i
jednocześnie rozbłysła nastËpna blyskawica.
- NaprzŐd! naprzŐd! - wrzasnął nie słysząc własnego głosu.
Teraz posuwali siË przykucniËci, wystawiając na powierzchniË tylko
głowy, przy każdym wyładowaniu Red widział, jak długie włosy Artura stają
dËba i czuł, jak tysiące igiełek wbija mu siË w twarz. "NaprzŐd! - powtarzał
monotonnie. - NaprzŐd!" Już niczego nie słyszał. Jeden raz Artur odwrŐcił
siË do niego profilem i Red zobaczył wytrzeszczone przerażone oko zezujące
na niego, białe rozdygotane wargi i zasmarowany zielenią spocony policzek.
Potem pioruny zaczËły biÖ tak nisko, że musieli zanurzyÖ głowy. Zielony śluz
zalepiał usta, było trudno oddychaÖ. Łapiąc ustami powietrze, Red wyrwał z
nosa tampony i wtedy zauważył, że smrŐd zniknął, że powietrze pachnie
ozonem, a para dookoła jest coraz gËściejsza, a może tylko pociemniało mu w
oczach i już nie widział pagŐrkŐw ani z lewej, ani z prawej strony - nie
było widaÖ nic, oprŐcz oblepionej mazią głowy Artura i żŐłtych kłËbŐw gËstej
pary.
PrzejdË, przejdË, myślał Red. nie pierwszy raz, przecież przez całe
życie właśnie tak, po szyjË w gŐwnie, a nad głową pioruny, zawsze tak
było... i skąd tyle gŐwna? Tyle gŐwna... zwariowaÖ można, tyle gŐwna w
jednym miejscu, chyba tu spłynËło gŐwno z całego świata... To wszystko
Ścierwnik, pomyślał z furią. To Ścierwnik tËdy przeszedł, to po nim
zostało... Okularnik leży po prawej. Pudel po lewej, a wszystko po to, żeby
Ścierwnik mŐgł przejśÖ miËdzy nimi i zostawiÖ za sobą, całe swoje gŐwno...
Dobrze ci tak, powiedział do siebie. Kto idzie śladem Ścierwnika, ten zawsze
łyka gŐwno. Ty co, nie wiedziałeś o tym? Tak jest na całym świecie. Zbyt
wielu jest ŚcierwnikŐw i dlatego nie ma już czystego miejsca na świecie,
wszystko obsrane... Nunnun jest głupi: "Ty, Red, naruszasz rŐwnowagË, masz
naturË wichrzyciela, tobie. Rudy, bËdzie źle w każdym systemie i w złym
systemie ci źle, i w dobrym też ci źle, przez takich jak ty nigdy nie
nastanie KrŐlestwo Boże na Ziemi..." Co ty tam w ogŐle rozumiesz, grubasie?
Kiedyż to ja widziałem dobry system? Przez cale życie widzË tylko, jak
umierają, Kiryły i Okularnicy, a Ścierwniki przepełzają miËdzy ich trupami,
po ich trupach, jak robaki, i paskudzą, paskudzą, paskudzą... Poślizgnął siË
na kamieniu, zanurzył siË z głową, wypłynął i tuż obok siebie zobaczył
wytrzeszczone oczy i ściągniËtą grymasem twarz Artura i na moment zmartwiał
- wydało mu siË, że pomylił kierunek. Ale nie pomylił kierunku, natychmiast
wiedział, że trzeba iśÖ tam, gdzie z mazi sterczy kawałek czarnego kamienia,
wiedział, chociaż oprŐcz tego kawałka kamienia nic nie było widaÖ w żŐłtej
mgle.
- StŐj! - wrzasnął. - Bardziej na prawo! Na prawo od kamienia!
I znowu nie usłyszał swojego głosu. Wtedy dogonił Artura, złapał go za
ramiË i pokazał rËką - na prawo od kamienia, i schyl głowË. Zapłacicie mi za
to, pomyślał. Przy kamieniu Artur dał nurka i w tejże chwili z trzaskiem w
czarną krawËdź uderzył piorun, rozprysnËły siË w powietrzu rozżarzone
okruchy. Zapłacicie mi za to, powtarzał, zanurzając siË z głową i ze
wszystkich sił pracując rËkami i nogami. W uszach echem odezwało siË nowe
uderzenie gromu. DuszË z was wytrzËsË za to wszystko! Pomyślał mimochodem -
a o kogo mi chodzi? nie wiem. Ale ktoś powinien za to zapłaciÖ i ktoś mi za
to zapłaci! Poczekajcie, niech ja tylko znajdË tË kulË, niech ją tylko
znajdË, ja wam to gŐwno w gardło wepchnË, nie jestem Ścierwnik, ja z wami
pogadam po swojemu...
Kiedy wydostali siË na suche miejsce, na rozpalony słoÓcem kamienny
żwir, otumanieni, wyżËci z sił, kiedy tak chwiejąc siË podtrzymywali jeden
drugiego, żeby nie upaśÖ. Red zobaczył oblazły furgon, ktŐry osiadł na
osiach. MËtnie przypomniał sobie, że tu obok tego furgonu można usiąśÖ i
odpocząÖ w cieniu. Dotarli do cienia. Artur legł na plecy i słabymi palcami
zaczął rozpinaÖ kurtkË, a Red oparł siË plecakiem o ścianË furgonu, byle jak
wytarł dłonie o żwir i siËgnął w zanadrze.
- Ja też poproszË - powiedział Artur. - I ja też. mister Shoehart. Red
zdumiał siË słysząc, jakim donośnym głosem mŐwi ten chłopiec, wypił łyk,
przymknął oczy czując, jak płomienny oczyszczający strumieÓ przepływa przez
gardło i rozpływa siË w piersi, łyknął jeszcze raz i podał manierkË
Arturowi. SkoÓczone, pomyślał tËpo. Przeszliśmy. Nawet przez to przeszliśmy.
Teraz - suma słownie. Myślicie, że zapomniałem? nie, wszystko pamiËtam.
Myślicie, że wam podziËkujË za to, żeście mnie nie utopili, za to, że żyjË?
Tak wam podziËkujË, że już siË do koÓca dni swoich nie pozbieracie. KamieÓ
na kamieniu z tego nie zostanie. Teraz ja o wszystkim decydujË. Ja, Red
Shoehart w pełni świadomości i przy zdrowych zmysłach, bËdË decydowaÖ za
wszystkich. A wy, ŚcierwnikI, gnidy, przybysze, quarterbloody, szpicle,
chrypy pod krawatami, w mundurkach, eleganccy, wypielËgnowani, z teczkami, z
mowami, dobroczyÓcy i pracodawcy, z wiecznymi akumulatorami, z wiecznymi
silnikami, z "łysicami". z kłamliwymi obietnicami
- dosyÖ wodziliście mnie za nos, starczy, cale moje życie wodziliście
mnie za nos, a ja idiota pËkalem z dumy - patrzcie, robiË, co chcË, a wyście
mi tylko przytakiwali, a sami, mendy przeklËte mrugaliście jeden do
drugiego, i wodziliście mnie za nos, ganialiście jak głupiego, przez gŐwno,
przez wiËzienia, przez knajpy. Starczy! Odpiął pasy plecaka i wziął manierkË
z rąk Artura.
- Nigdy bym nie pomyślał - mŐwił Artur z łagodnym zdumieniem w głosie -
nawet wyobraziÖ sobie nie mogłem... Wiedziałem oczywiście - śmierÖ, ogieÓ...
ale coś takiego? Jakże my bËdziemy szli z powrotem?
Red nie słuchał. To, co teraz mŐwił ten człowiek, nie miało żadnego
znaczenia. I przedtem nie miało żadnego znaczenia, ale przedtem jeszcze był
człowiekiem. A teraz... teraz to po prostu gadający wytrych, niech sobie
mŐwi.
- Żeby siË tak umyÖ... - Artur rozglądał siË zatroskany. - Chociaż
opłukaÖ twarz.
Red spojrzał na niego z roztargnieniem i zobaczył zlepione, skołtunione
włosy, wysmarowaną obsychającym śluzem twarz, ślady palcŐw na policzkach i
całego Artura pokrytego warstwą spËkanego błota i nie czuł ani litości, ani
rozdrażnienia, nie czuł nic. Gadający wytrych. OdwrŐcił oczy. Przed nim
rozpościerała siË, smËtna jak porzucony plac budowy, rŐwnina, zasypana
tłuczonym kamieniem, przypudrowana białym kurzem, zalana palącym słoÓcem,
nieznośnie biała, zła, martwa. Stąd było już widaÖ odległy skraj kopalni -
rŐwnież oślepiająco biały, z tej odległości wydawał siË idealnie rŐwny i
prostopadły, a bliższy brzeg wytyczyły zwały wielkich roztrzaskanych
kamieni, na dŐł odkrywki schodziło siË w tym miejscu, gdzie wśrŐd kamieni
widaÖ było czerwoną plamË kabiny koparki. To był jedyny punkt orientacyjny,
należało iśÖ prosto na tË plamË i już liczyÖ tylko na szczËście.
Nagle Artur uniŐsł siË, wsunął rËkË pod furgon i wyciągnął stamtąd
zardzewiałą puszkË po konserwach.
- Niech pan spojrzy, mister Shoehart - powiedział z ożywieniem. - To na
pewno zostawił ojciec... Tam jest jeszcze kilka.
Red nie odpowiedział. Nie w porË, pomyślał obojËtnie. Lepiej dla
ciebie, żebyś teraz ojca nie wspominał, lepiej żebyś pomilczał. A zresztą,
co za rŐżnica... Wsta! i syknął z bŐlu, ubranie przykleiło siË do ciała, do
poparzonej skŐry i teraz coś tam siË odrywało, jak bandaż przyschniËty do
rany. Artur też wstał, też zasyczał, stËknął i boleśnie spojrzał na Reda -
widaÖ było, że ma ogromną ochotË poskarżyÖ siË, ale nie ma odwagi.
Powiedział tylko zdławionym głosem:
- Czy nie mŐgłbym jeszcze trochË siË napiÖ, mister Shoehart?
Red schował manierkË, ktŐrą do tej pory trzymał w rËku, wsadził za
pazuchË i powiedział:
- Widzisz to czerwone miËdzy kamieniami?
- WidzË - powiedział Artur i spazmatycznie wciągnął powietrze.
- Prosto na to czerwone. Ruszaj. Artur przeciągnął siË z jËkiem,
wyprostował ramiona, skrzywił siË, jeszcze raz rozejrzał dookoła i
powiedział:
- Żeby chociaż trochË siË umyÖ... Wszystko siË lepi...
Red czekał w milczeniu. Artur spojrzał na niego bez nadziei na
zmiłowanie, kiwnął głową i już miał ruszyÖ, kiedy znowu stanął.
- Plecak - powiedział. - Pan zapomniał o plecaku, mister Shoehart.
- Marsz! - rozkazał Red.
Nie chciało mu siË wyjaśniaÖ, ani kłamaÖ, zresztą po co? I tak pŐjdzie.
Nie ma innego wyjścia. PŐjdzie. I Artur poszedł. PowlŐkł siË przygarbiony,
ledwie przestawiając nogi, prŐbując zerwaÖ z twarzy mocno przyschniËtą
skorupË, poszedł maleÓki teraz, chudy i żałosny jak mokry bezdomny kociak.
Red ruszył za nim i jak tylko wyszedł z cienia, słoÓce poraziło go, musiał
zasłniÖ oczy dłonią żałując, że nie zabrał ciemnych okularŐw.
Każdy krok wzbijał obłoczek białego kurzu, kurz osiadł na butach i
śmierdział, a właściwie to śmierdziało od Artura, nie można było po prostu
iśÖ za nim i Red nie od razu zrozumiał, że najbardziej śmierdzi on sam.
Zapach był obrzydliwy, ale jakby znajomy - tak właśnie śmierdziało w
mieście, kiedy pŐłnocny wiatr wdmuchiwał na ulice dym z fabryki. I od ojca
tak śmierdziało, kiedy wracał do domu, ogromny, ponury, z czerwonymi
wściekłymi oczami. Wtedy Red chował siË w najdalszym kącie i stamtąd patrzył
ze strachem, jak ojciec zdziera z siebie roboczą kurtkË i rzuca matce, jak
ściąga z olbrzymich stŐp zdeptane buty, jak wpycha je pod wieszak, a sam w
skarpetkach lepko człapie do łazienki pod prysznic i długo siË tam chlapie,
klepie po mokrym cielsku, trzaska miednicami, coś mamrocze pod nosem, a
potem ryczy na cały dom: "Maria! ZasnËłaś tam?" Trzeba było odczekaÖ, aż siË
umyje i siądzie za stŐł, na ktŐrym stoi już Öwiartka, miska z gËstą zupą,
keczup, trzeba było czekaÖ, pŐki nie obciągnie swojej Öwiartki, nie zje zupy
i dopiero wtedy można było wyjrzeÖ na świat boży, wdrapaÖ siË mu na kolana i
wypytywaÖ, ktŐrego majstra i ktŐrego inżyniera ojciec dzisiaj utopił w
stËżonym kwasie siarkowym...
Wszystko dookoła było rozpalone do białości, mdlilo go ze zmËczenia i
od suchego, okrutnego upału nieludzko bolała poparzona i spËkana skŐra. Miał
uczucie, że jego ciało prŐbuje dokrzyczeÖ siË do niego przez gorącą mgłË
przenikającą świadomośÖ, błagając o spokŐj, wodË i chłŐd. Wspomnienia,
starte prawie do szczËtu, kłËbiły siË w puchnącym mŐzgu, krzyżowały siË,
wplatały w biały upalny świat pląsający przed pŐłprzymkniËtymi oczami i
wszystkie były gorzkie i cuchnące, i wszystkie wywoływały świerzbiącą litośÖ
lub nienawiśÖ. PrŐbował wtrąciÖ siË w ten chaos, starał siË wywołaÖ z
przeszlości jakiś radosny miraż, uczucie czułości, albo rześkości, wyciskał
z głËbin pamiËci świeżą, roześmianą twarz Guty, jeszcze dziewczynki,
upragnionej i nieosiągalnej, i ta twarz nawet pojawiła siË na moment, ale
natychmiast deformowała siË, zapływała czerwoną rdzą, i przemieniała w
posËpną, zarośniËtą szorstką, burą sierścią mordkË Mariszki. Starał siË
przywołaÖ z pamiËci twarz Kiryła, wspaniałego człowieka, jego szybkie zwinne
ruchy, jego śmiech, jego głos obiecujący niebywałe i cudowne czasy i
wydarzenia, i Kirył pojawiał siË, a potem ostro błyskała w słoÓcu srebrna
pajËczyna i oto już nie ma Kiryła i Redowi patrzą w twarz nieruchome,
anielskie oczka Chrypy i jego wielka biała rËka waży na dłoni porcelanowy
kontener... Jakieś ciemne siły wirujące w jego świadomości błyskawicznie
łamały ochronną barierË woli i zatapiały te nieliczne kruszyny dobra, ktŐre
chroniła jego pamiËÖ, i już wydawało siË, że niczego dobrego w ogŐle nie
było, a tylko te upiorne maski, maski, maski...
I ani przez chwilË nie przestawał byÖ stalkerem. Nie myśląc, nie
kojarząc, nie zapamiËtując nawet, odnotowywał instynktownie, że tam na lewo,
w bezpiecznej odległości, nad kupą starych desek stoi "wesoły upiŐr"
- spokojny, wyładowany, no i pies z nim taÓcował; a z prawej powiał
słaby wietrzyk i po kilku krokach stała siË widoczna gładka jak lustro
"łysica", wieloogoniasta niby rozgwiazda - daleko, nie ma siË czego obawiaÖ
- a w samym środku "łysicy" leży ptak, płaski jak cieÓ, rzadki wypadek,
ptaki nad Strefą na ogŐł nie latają, nie opodal poniewierają siË dwa
porzucone "pustaki" - pewnie Ścierwnik zostawił wracając, strach okazał siË
silniejszy od chciwości... Wszystko to widział i wszystko brał pod uwagË i
wystarczyło, żeby nieszczËsny Artur chociaż na krok zboczył z drogi, kiedy
usta Reda same siË otwierały i ostrzegawczy okrzyk sam wylatywał z gardła.
Maszyna, myślał. Zrobiliście ze mnie maszynË... A strzaskane kamienie na
brzegu kopalni zbliżały siË coraz bardziej i już można było odrŐżniÖ
cudaczny rysunek rdzy na dachu koparki.
Głupi jesteś, Barbridge, myślał Red. Chytry a głupi. Jak ty mi mogłeś
zaufaÖ? Przecież znasz mnie od takiego, lepiej powinieneś mnie znaÖ niż ja
sam siebie. Zestarzałeś siË, oto gdzie pies pogrzebany. Zgłupiałeś na
starośÖ. Zresztą, całe życie zadawałeś siË z głupcami... Wyobraził sobie
mordË Ścierwnika, kiedy siË dowiedział, że Artur, jego Archie, synek
najukochaÓszy... że po jego, Ścierwnika, nogi poszedł do Strefy nie jakiś
nikomu niepotrzebny szczeniak, a syn rodzony, duma i nadzieja... I
wyobraziwszy sobie tË mordË Red zaśmiał siË, a kiedy Artur spojrzał z
przerażeniem, nadal śmiejąc siË, machnął mu rËką:
- Marsz! Marsz! I znowu popełzły przez świadomośÖ
Jak na ekranie maski, maski, maski... należało zmieniÖ wszystko, nie
jedno życie, nie dwa życia, nie jeden los i nie dwa losy - każdą śrubkË tego
smrodliwego świata należało zmieniÖ...
Artur zatrzymał siË przed stromym zejściem do wykopu, zastygł i
wyciągając długą szyjË patrzył na dŐł i w dal. Red podszedł do niego i
stanął obok. Ale nie spojrzał tam, gdzie patrzył Artur.
Prosto spod nŐg w głąb odkrywki prowadziła droga, wiele lat temu
rozjeżdżona gąsienicami i kołami ciËżarŐwek. Ściana wykopu po prawej stronie
była biała i popËkana od słoÓca, a z lewej na wpŐł rozwalona. I wśrŐd
kamieni i zwałŐw tłucznia stała przekrzywiona koparka, a jej opuszczona
łyżka bezsilnie leżała na skraju drogi, i jak należało oczekiwaÖ, niczego
wiËcej na drodze widaÖ nie było, tylko przy samej łyżce, z załomŐw zbocza,
zwisały czarne skrËcone sople podobne do grubych lanych świec, i jeszcze
kurz był popstrzony mnŐstwem kleksŐw, jakby ktoś kiedyś chlusnął smołą. Oto
wszystko, co z nich zostało, i nawet nie wiadomo, ilu ich tu było. ByÖ może
każdy kleks - to jeden człowiek, jedno życzenie Ścierwnika. Ten - to
ścierwnik zdrowy i cały wydostał siË z piwnicy siŐdmego bloku. Tamten trochË
wiËkszy - to Ścierwnik bez przeszkŐd wyniŐsł ze Strefy "żywy magnes". A
tamten sopel - to cudowna, niepodobna ani do ojca, ani do matki Dina
Barbridge. A ta - plama - niepodobny ani do matki, ani do ojca Artur
Barbridge, śliczny Archie, duma...
- Doszliśmy - nieprzytomnie wychrypiał Artur. - Mister Shoehart,
przecież w koÓcu doszliśmy!
Zaśmiał siË szczËśliwym śmiechem, przykucnął i obiema piËściami z całej
siły zaczął bËbniÖ po ziemi. Kołtun na jego głowie podskakiwał śmiesznie i
bezsensownie, leciały we wszystkie strony kawałeczki zaschniËtego błota. I
dopiero teraz Red podniŐsł oczy i spojrzał na kulË. Ostrożnie. Z pewnym
lËkiem.
Z ukrytym strachem, że bËdzie jakaś nie taka - że rozczaruje, wywoła
zwątpienie, strąci z obłokŐw, na ktŐre udało siË wspiąÖ, zachłystując
draÓstwem...
Nie była złota, była raczej miedziana, czerwonawa, idealnie gładka,
matowo połyskująca w słoÓcu. Leżała pod ścianą wykopu, wygodnie usadowiona
miËdzy grudami zwietrzałego urobku i nawet stąd było widaÖ, jaka jest
masywna i jak ciËżko przygniotła swoje legowisko.
Nie było w niej nic z rozczarowania czy zwątpienia, ale też nic, co
budzi nadziejË, nie wiadomo dlaczego od razu przychodziło do głowy, że musi
byÖ pusta w środku, i bardzo gorąca - rozpalona słoÓcem. Z pewnością nie
świeciła własnym światłem, z pewnością nie była w stanie wzlatywaÖ w
powietrze i taÓczyÖ, jak to czËsto czyniła w legendach. Leżała tam, gdzie
upadła. ByÖ może wypadła z jakiejś ogromnej kieszeni albo zaturlala siË,
zgubiła w czasie zabawy nieznanych gigantŐw - nikt jej tu nie ustawił,
leżała porzucona, porzucona dokładnie tak samo, jak te wszystkie "pustaki",
"bransoletki", bateryjki i reszta śmiecia pozostała po Lądowaniu.
Ale zarazem coś w niej jednak było. I im dłużej Red na nią patrzył, tym
jaśniej wiedział, że patrzeÖ na nią jest przyjemnie, że ma siË ochotË do
niej podejśÖ, pogłaskaÖ ją, dotknąÖ i nagle, nie wiadomo skąd, przypłynËła
myśl, że zapewne miło jest usiąśÖ obok niej albo jeszcze lepiej oprzeÖ siË o
nią plecami, odrzuciÖ do tyłu głowË, przymknąÖ oczy, rozmyślaÖ, wspominaÖ, a
może po prostu zdrzemnąÖ siË i odpocząÖ.
Artur poderwał siË na nogi, szarpnął zamki na swojej kurtce, zdarł ją z
siebie i z rozmachem rzucił pod nogi, wzbijając chmurË ciemnego pyłu. Coś
wykrzykiwał, krzywiąc siË i machając rËkami, potem założył rËce do tyłu i w
zawiłym taÓcu, w podskokach zbiegł na dŐł. Już nie patrzył na Reda,
zapomniał o nim, zapomniał o wszystkim - śpieszył wypowiedzieÖ swoje
życzenia, malutkie, tajemne życzenia rumieniącego siË studenta, chłopca,
ktŐry jeszcze nigdy nie widział żadnych pieniËdzy oprŐcz kieszonkowych,
młokosa, ktŐry jeszcze nigdy w życiu nie widział nagiej dziewczyny, tyle co
na zdjËciach, ktŐrego bito bez litości, jeśli wypił chociaż jeden kieliszek,
ktŐrego wychowywano na sławnego adwokata, a w perspektywie ministra, a w
najdalszej, sami rozumiecie - prezydenta... Red, mrużąc od palącego słoÓca
zaczerwienione powieki, w milczeniu śledził Artura. Był zimny i spokojny,
wiedział, co zaraz siË stanie, wiedział, że nie bËdzie na to patrzeÖ, ale na
razie nie musiał jeszcze odwracaÖ oczu, wiËc patrzył i nic szczegŐlnego nie
odczuwał, może tylko gdzieś - bardzo, bardzo głËboko - niespokojnie obudził
siË pewien robak i poruszył kłującym łebkiem.
A chłopak ciągle jeszcze schodził tanecznym krokiem, wybijając
nieopisany rytm i biały kurz wybuchał pod jego stopami. Krzyczał coś na cały
głos, bardzo dźwiËcznie i bardzo radośnie, i bardzo uroczyście jak piosenkË
albo jak zaklËcie
- i wtedy Red pomyślał, że chyba po raz pierwszy, od czasu jak istnieje
ta kopalnia, ktoś zbiegł na dŐł, jakby śpieszył na świËto. I początkowo nie
słuchał, co tam wykrzykuje ten gadający wytrych, a potem jakby ktoś w nim
nacisnął włącznik i wtedy usłyszał:
- SzczËście dla wszystkichl... Za darmo!... Ile kto zapragnie!...
Chodźcie tu wszyscy!... Starczy dla wszystkich!... nikt nie odejdzie
pokrzywdzony!... Za darmo!... SzczËście!... Za darmo!...
A potem nagle zamilkł, jakby ogromna rËka z rozmachem wepchnËła mu w
usta knebel, i Red zobaczył, jak przezroczysta pustka przyczajona w cieniu
koparki schwyciła chłopca, rzuciła w powietrze i powoli, z wysiłkiem
skrËciła tak, jak kobiety wyżymają bieliznË po praniu. Red zdążył dostrzec,
jak jeden zakurzony pŐłbucik ześlizgnął siË z drgającej nogi i poleciał
wysoko do gŐry. Wtedy Red odwrŐcił siË i usiadł. GłowË miał absolutnie
pustą, bez jednej myśli - stracił świadomośÖ istnienia. WokŐł było cicho i
szczegŐlnie cicho było z tyłu za plecami, tam na drodze. Przypomniał sobie o
manierce - bez zwykłej radości, po prostu tak jak o lekarstwie, ktŐre należy
zażyÖ o właściwej porze. Zdjął zakrËtkË i zaczął piÖ maleÓkimi skąpymi
łykami i po raz pierwszy w życiu zapragnął, żeby w manierce zamiast alkoholu
znalazła siË zwyczajna zimna woda...
Upłynął czas jakiś i w głowie zaczËły siË pojawiaÖ mniej wiËcej
sensowne myśli. Oto wszystko, myślał apatycznie. Droga wolna. Już teraz
można by iśÖ, ale oczywiście lepiej poczekaÖ jeszcze trochË. "Wyżymaczki"
mają swoje dziwactwa. Zresztą i tak trzeba pomyśleÖ, niezwykłe zajËcie -
myślenie, i to jest właśnie najwiËksze nieszczËście. Co to znaczy "myśleÖ"?
MyśleÖ, to znaczy wykrËciÖ siË, skombinowaÖ, zaszachrowaÖ, owinąÖ dookoła
palca, ale tu właśnie to wszystko jest nieprzydatne...
No dobra. Mariszka, ojciec... ZapłaciÖ im za wszystko, zdeptaÖ na
śmierÖ kanalie, niech żrą gŐwno, jak ja żarłem... nie, to nie to, to nie to.
Rudy... To znaczy oczywiście to, ale co to wszystko znaczy? Czego mi trzeba?
To przecież przekleÓstwa a nie myśli. Zmartwiał od jakiegoś strasznego
przeczucia i od razu zostawiając na boku rozstrzygniËcia i rozwiązania,
ktŐre jeszcze miał przed sobą, rozkazał sobie bez litości, a wiËc słuchaj,
rudy łajdaku, nie odejdziesz stąd, pŐki nie wymyślisz czegoś, co ma sens i
wagË, zdechniesz tu obok tej błyskotki, usmażysz siË, zgnijesz ścierwo, ale
nie odejdziesz...
Boże, gdzież są moje słowa i moje myśli? Z rozmachem uderzył siË na
wpŐł otwartą, piËścią w twarz. Przecież przez całe życie ani jedna myśl nie
zaświtała mi w głowie! Poczekaj, przecież kiedyś Kirył mŐwił coś takiego...
Kirył! Gorączkowo szukał we wspomnieniach, wypływały jakieś słowa, znajome i
na wpŐł nieznajome, ale to wszystko było nie to, dlatego że nie stowa
zostały po śmierci Kiryła - zostały jakieś niewyraźne obrazy, bardzo
szlachetne, ale przecież zupelnie nieprawdopodobne...
PodłośÖ, podłośÖ... I nawet tu mnie dopadli, bez jËzyka zostawili,
dranie. Oprych... Jak byłem oprychem, oprychem zdechnË... Tak byÖ nie
powinno! Słyszysz? Żeby w przyszłości coś takiego było raz na zawsze
zabronione! Czlowiek rodzi siË po to, żeby myśleÖ (oto jest Kirył,
nareszcie!). Tylko że ja w to nie wierzË, a po co człowiek siË rodzi - nie
mam pojËcia. Urodził siË - no i jest. Każdy siË przepycha, jak potrafi.
Niech wszystkim nam dobrze siË wiedzie, a oni żeby pozdychali. A kto to my?
A kto oni? nic nie rozumiem. Mnie bËdzie dobrze - Barbridge'owi źle,
Barbridge'owi dobrze - Okularnikowi źle, Chrypie dobrze - wszystkim źle i
samemu Chrypie też źle, tylko on dureÓ wyobraża sobie, że w porË uda mu siË
wywinąÖ... Boże, jaka to straszna kasza! Ja całe życie wojowałem z kapitanem
Quarterbloodem, a on całe życie wojuje z Chrypą, i ode mnie, jełopa, chciał
tylko jednego - żebym przestał byÖ stalkerem. Ale jak ja mogłem przestaÖ,
kiedy muszË utrzymaÖ rodzinË? IśÖ do pracy? A ja nie chcË na was pracowaÖ,
mdli mnie od waszej pracy, możecie to zrozumieÖ? Jeśli człowiek pracuje,
zawsze pracuje na kogoś, a wtedy nie jest człowiekiem tylko niewolnikiem, a
ja wszËdzie i zawsze chciałem sam, chciałem byÖ sam, żeby mleÖ wszystkich
gdzieś, razem z ich smutkiem i beznadziejnym żalem...
Dopił koniak i z całej siły rąbnął pustą, manierką o ziemiË. Manierka
podskoczyła, błysnËła na słoÓcu i gdzieś siË poturlała - od razu o niej
zapomniał. Teraz siedział, zasłaniając rËkami oczy i prŐbował już nie
zrozumieÖ, nie wymyśliÖ, ale chociażby zobaczyÖ, jak to powinno wyglądaÖ,
ale znowu widział tylko maski, maski, maski... banknoty, butelki, kupy
szmat, ktŐre kiedyś były ludźmi, kolumny liczb... Wiedział, że to wszystko
należy zniszczyÖ, ale domyślał siË, że nawet jeżeli to wszystko bËdzie
zniszczone, to nie zostanie nic - tylko naga i pusta ziemia. W bezsilnej
rozpaczy zapragnął znowu oprzeÖ siË o coś plecami i odrzuciÖ do tyłu głowË.
Wstał, machinalnie otrzepał spodnie i zaczął schodziÖ do wykopu.
SłoÓce paliło, przed oczami latały czerwone plamy, drgało powietrze na
dnie wykopu i przez to drganie wydawało siË, że kula taÓczy w miejscu jak
boja na falach. Przeszedł obok koparki podnosząc wysoko nogi i zabobonnie
uważając, żeby nie nadepnąÖ na czarne kleksy, potem wiËznąc w piachu powlŐkł
siË na ukos przez cały wykop do taÓczącej i mrugającej kuli. Był zlany
potem, dusił siË z gorąca, a jednocześnie wstrząsały nim zimne dreszcze, jak
po przepiciu, w zËbach skrzypiał kredowy pył. I już wiËcej nie prŐbował
myśleÖ. Tylko z rozpaczą powtarzał jak modlitwË: "Jestem zwierzËciem,
widzisz przecież, że jestem zwierzËciem. Nie znam słŐw, nie nauczono mnie
mŐwiÖ, nie umiem myśleÖ, te kanalie nie dały mi uczyÖ siË myśleÖ. Ale jeżeli
naprawdË jesteś taka... wszechmocna... wszechmogąca... wszechrozumiejąca...
zdecyduj! Wejrzyj w moją duszË - ja wiem, w niej jest wszystko, czego ci
trzeba. Musi byÖ! Przecież nigdy i nikomu nie sprzedałem duszy! Jest moja,
człowiecza! Sama wydobądź ze mnie to, czego chcË - przecież to niemożliwe,
żebym chciał zła! Niech wszystko bËdzie przeklËte, przecież nic nie umiem
wymyśliÖ oprŐcz tych jego słŐw:
- SZCZëŚCIE DLA WSZYSTKICH ZA DARMO! I NIECH NIKT NIë ODEJDZIE
SKRZYWDZONY!
Last-modified: Thu, 13 Mar 2003 11:04:09 GMT