Arkadij i Borys Strugaccy. Piknik na Skraju Drogi
Trzeba tworzyŚ dobro ze zła bo nie ma nic innego, z czego by można Je
tworzyŚ.
Robert Fenn Warren
Fragmenty wywiadu, ktăry przeprowadził specjalny korespondent Radia
Harmont z
doktorem WALENTINEM PILLMANEM, w związku z przyznaniem temu ostatniemu
Nagrody Nobla w dziedzinie fizyki za 19... rok
- ... Zapewne pana pierwszym poważnym odkryciem było odkrycie tak
zwanego radiantu Pillmana?
- Nie sądzŞ. Radiant Pillmana to ani pierwsze, ani poważne, ani, ściśle
măwiąc, odkrycie. I w dodatku niezupełnie moje.
- Pan chyba żartuje, panie doktorze. Radiant Pillmana - te dwa słowa
zna każdy uczeá szkoły podstawowej.
- Nic dziwnego. Radiant Pillmana pierwszy odkrył właśnie uczeá,
niestety nie pamiŞtam jego nazwiska, niech pan zajrzy do "Historii
Lądowania" Stetsona, tam pan znajdzie wszystkie szczegăły. Radiant został
odkryty przez ucznia, wspăłrzŞdne opublikował po raz pierwszy student, a nie
wiadomo dlaczego ochrzczono radiant moim nazwiskiem.
- Tak, z odkryciami zdarzają siŞ zdumiewające historie. Czy nie măgłby
pan wyjaśniŚ naszym słuchaczom, panie doktorze...
- Niech pan posłucha, drogi rodaku. Radiant Pillmana to niezmiernie
prosta rzecz. ProszŞ sobie wyobraziŚ, że wprowadził pan w ruch obrotowy
ogromny globus, a potem zaczął pan do niego strzelaŚ z rewolweru. Dziurki na
globusie ulożą siŞ w pewną określoną krzywą. Cała istota tego, co pan nazywa
moim pierwszym poważnym odkryciem, zawiera siŞ w prostym fakcie - wszystkie
Strefy Lądowania - a jest ich sześŚ - rozmieszczone są
na powierzchni naszej planety tak. Jakby ktoś sześciokrotnie strzelił
do Ziemi z pistoletu umieszczonego na linii Ziemia - Deneb. Deneb - to alfa
gwiazdozbioru
ŁabŞdzia, a punkt na nieboskłonie, z ktărego, by tak rzec, strzelano -
nazywamy właśnie radiantem Pillmana.
- DziŞkujŞ w imieniu słuchaczy, panie doktorze. Drodzy słuchacze!
Nareszcie ktoś nam sensownie wyjaśnił, co to takiego radiant Pillmana! Ale a
propos, panie doktorze, wczoraj upłynŞło dokładnie trzynaście lat od dnia
Lądowania. ByŚ może, zechce pan w związku z tym powiedzieŚ kilka słăw swoim
rodakom?
- A co konkretnie ich interesuje? Niech pan pamiŞta, że nie było mnie
wăwczas w Harmont...
- Tym bardziej chcielibyśmy usłyszeŚ, co pan pomyślał, kiedy siŞ
okazało, że paáskie rodzinne miasto stało siŞ obiektem inwazji obcej
supercywilizacji...
- Măwiąc szczerze w pierwszej chwili pomyślałem, że to kaczka... Trudno
było sobie wyobraziŚ, że w naszym starym, małym miasteczku wydarzyło siŞ coś
podobnego. Odyby to była Gobi, Nowa Funlandia - ale Harmont!
- Jednakże w koácu musiał pan uwierzyŚ.
- Istotnie, w koácu musiałem.
- No i co było dalej?
- Nagle przyszło mi do głowy, że zarăwno Harmont, jak i pozostałe piŞŚ
Stref Lądowania... przepraszam, wtedy wiedziano tylko o czterech... że
wszystkie one tworzą określoną krzywą. Obliczyłem wspăłrzŞdne radiantu i
posłałem je do "Nature".
- I w najmniejszym stopniu nie zaniepokoił pana los rodzinnego miasta?
- Widzi pan, wtedy już wierzyłem w fakt Lądowania, ale jednak w żaden
sposăb nie byłem w stanie uwierzyŚ panicznym korespondencjom o płonących
dzielnicach, o potworach, ktăre szczegălnie chŞtnie pożerały starcăw i
dzieci, o krwawych walkach miŞdzy nieśmiertelnymi przybyszami z Kosmosu, a
nader śmiertelnymi, ale nieodmiennie bohaterskimi pancernymi dywizjami Jego
Krălewskiej Mości...
- Miał pan słusznośŚ. PamiŞtam, że koledzy dziennikarze nieźle wtedy
narozrabiali... PowrăŚmy jednak do nauki. Odkrycie radiantu Pillmana było
paáskim pierwszym, ale, jak sądzŞ, nie ostatnim wkładem w naszą wiedzŞ o
Lądowaniu.
- Pierwszym i ostatnim.
- Ale bez wątpienia śledzi pan uważnie stan miŞdzynarodowych badaá w
Strefach Lądowania...
- Tak... niekiedy przeglądam "Biuletyn".
- Ma pan na myśli "Biuletyn MiŞdzynarodowego Instytutu Cywilizacji
Pozaziemskiej"?
- Tak.
- A wiŞc co zdaniem pana należy uznaŚ za najważniejsze odkrycie
ostatnich trzynastu lat?
- Sam fakt Lądowania.
- Przepraszam?
- Sam fakt Lądowania stanowi najważniejsze odkrycie nie tylko na
przestrzeni ostatnich trzynastu lat, ale w całej historii ludzkości. Nie
jest takie ważne, kim oni byli, skąd i po co przybyli, dlaczego tak krătko
gościli u nas i co siŞ z nimi stalo păźniej. Najważniejsze, że teraz
ludzkośŚ z całą pewnością wie, że nie jest samotna we Wszechświecie. Obawiam
siŞ, że Instytutowi Cywilizacji Pozaziemskich już nigdy wiŞcej nie uda siŞ
dokonaŚ răwnie fundamentalnego odkrycia.
- To wszystko jest ogromnie interesujące, panie doktorze, ale prawdŞ
măwiąc miałem na myśli odkrycia w dziedzinie techniki. Odkrycia, ktăre
mogłaby wykorzystaŚ nasza ziemska nauka i technika. Przecież wielu wybitnych
uczonych uważa, że materiały znajdujące siŞ w Strefach Lądowania mogą
zmieniŚ cały bieg naszej historii.
- No căż, ja nie należŞ do zwolennikăw tego punktu widzenia. A jeżeli
chodzi o konkretne znaleziska, to przykro mi, ale nie jestem specjalistą.
- Jednak od dwăch lat jest pan konsultantem Komisji OFIZ, zajmującej
siŞ całokształtem spraw związanych z Lądowaniem...
- To prawda. Ale ja nie mam nic wspălnego z badaniami cywilizacji
pozaziemskich. W Komisji, wspălnie z innymi kolegami, reprezentujemy
miŞdzynarodowe środowisko naukowe, kontrolując wykonanie rezolucji ONZ w
sprawie eksterytorialności Stref Lądowania. Brutalnie măwiąc, pilnujemy,
żeby wszystkim, co znajduje siŞ w Strefach, dysponował wyłącznie
MiŞdzynarodowy Instytut.
- Czyżby na te pozaziemskie cuda jeszcze ktoś miał apetyt?
- Tak.
- Zapewne ma pan na myśli stalkerăw?
- Nawet nie wiem, co to takiego.
- Tak u nas, w Harmont, nazywają zuchwalcăw, ktărzy na własne ryzyko
przekradają siŞ do Strefy i wynoszą stamtąd wszystko, co im wpadnie w rŞce.
To nowy, nie znany dotychczas fach.
- Rozumiem. Nie, to nie leży w naszej kompetencji.
- Jasne! Tymi sprawami zajmuje siŞ policja. Ale ogromnie chcielibyśmy
wiedzieŚ, co właściwie leży w paáskiej kompetencji, panie doktorze?
- Wiadomo, że istnieje stały przemyt przedmiotăw ze Stref Lądowania.
Materiały dostają siŞ w rŞce nieodpowiedzialnych jednostek oraz całych
organizacji. Nas, uczonych i członkăw Komisji, interesują rezultaty tego
przemytu.
- Czy nie măgłby pan wypowiedzieŚ siŞ bardziej konkretnie?
- Wie pan, lepiej porozmawiajmy o sztuce. Czy naprawdŞ paáskich
słuchaczy nie interesuje moja opinia o niezrăwnanej Qwendy Muller?
- Ależ oczywiście! Ale najpierw może skoáczymy z nauką. Czy pan jako
uczony, nie ma czasem ochoty zająŚ siŞ tymi pozaziemskimi cudami?
- Jak by to panu powiedzieŚ... Prawdopodobnie.
- A wiŞc niewykluczone, że pewnego piŞknego dnia mieszkaácy Harmont
zobaczą swego sławnego rodaka na ulicach miasta?
- Niewykluczone.
lat 23, kawaler. Laborant MiŞdzynarodowego Instytutu Cywilizacji
Pozaziemskich, Filia w Harmont
Poprzedniego dnia wieczorem stoimy sobie z nim w przechowalni.
Wystarczy zrzuciŚ Kombinezony i można iśŚ w miasto, zajrzeŚ do "Barge" i
wypiŚ coś stosownego dla wzmocnienia duszy i ciała. Ja stojŞ ot, tak sobie,
podpieram ścianŞ, swoje zrobiłem i już trzymam w pogotowiu papierosa, paliŚ
mi siŞ chce wściekle - od dwăch godzin nie miałem papierosa w ustach. A on
jakoś nie może rozstaŚ siŞ ze swoimi skarbami. Załadował jeden sejf,
zamknął, opieczŞtował, teraz załadowuje drugi: zdejmuje z transportera
"pustaki", ogląda każdy ze wszystkich stron (a ciŞżkie są ścierwa jak
wielkie nieszczŞście, każdy waży sześŚ i păł kilo) i starannie ustawia na
păłkach.
Okropnie długo już wojuje z tymi "pustakami" i moim skromnym zdaniem
bez żadnego pożytku dla ludzkości. Na jego miejscu ja bym już dawno olał
sprawŞ i za te same pieniądze zająłbym siŞ czymś innym. Chociaż z drugiej
strony, jeśli siŞ zastanowiŚ, taki "pustak" rzeczywiście jest niezmiernie
zagadkowy, i można powiedzieŚ - szemrany. Ile to ja siŞ ich nadźwigałem, a
wszystko jedno, za każdym razem jak je zobaczŞ, od nowa nie mogŞ siŞ
nadziwiŚ. Dwie miedziane okrągłe płytki wielkości spodeczka, grube na piŞŚ
milimetrăw, odległośŚ miŞdzy płytkami czterysta milimetrăw, i oprăcz tej
odległości niczego miŞdzy płytkami nie ma. Można tam wsadziŚ rŞkŞ, można i
głowŞ, jeżeli kompletnie zgłupiałeś ze zdziwienia - pustka, pustka,
powietrze. Pomimo to coś miedzy nimi oczywiście byŚ musi, siła jakaś, tak ja
to rozumiem, ponieważ ani ścisnąŚ tych płytek, ani rozerwaŚ nikomu siŞ
jeszcze nie udało.
No chłopaki, trudno opisaŚ coś podobnego komuś, kto tego nie widział.
Jakoś to zbyt proste, szczegălnie jeśli siŞ dobrze przyjrzeŚ i uwierzyŚ
wreszcie własnym oczom. To zupełnie tak samo, jakby komuś opisywaŚ szklankŞ,
albo nie daj Boże kieliszek - tylko palcami wodzisz i klniesz w poczuciu
absolutnej bezsilności. Dobra, zakładamy, żeście wszystko zrozumieli, a
jeżeli ktoś nie zrozumiał, niech weźmie "Biuletyn" naszego instytutu - w
każdym numerze znajdzie artykuły o "pustakach" z fotografiami...
Jednym słowem Kirył już prawie od roku wojuje z tymi "pustakami".
Jestem u niego od samego początku i skarz mnie Băg, jeżeli rozumiem, czego
on siŞ po nich spodziewa, zresztą, jeśli mam byŚ szczery, nadmiernie nie
wysilam swego umysłu. Niech najpierw on sam zrozumie, niech sam rozwiąże tŞ
łamigłăwkŞ, a wtedy, byŚ może, posłucham, co bŞdzie miał do powiedzenia. Na
razie natomiast jasne jest dla mnie jedno - Kirył musi za wszelką cenŞ
chociaż jednego "pustaka" wypatroszyŚ, nadgryźŚ kwasami, zgnieśŚ pod prasą,
stopiŚ w piecu. I wtedy wszystko stanie siŞ dla niego jasne, zdobŞdzie sławŞ
i chwałŞ, a cała światowa nauka zapłacze z zachwytu rzewnymi łzami. Ale
chwilowo, o ile siŞ orientujŞ, do tego bardzo jeszcze daleko. Niczego do tej
pory nie osiągnął, uszarpał siŞ tylko nieprzytomnie, pozieleniał nawet,
zrobił siŞ milczący, wygląda jak chory pies i chyba oczy mu łzawią. Gdyby to
był ktoś inny, zaprowadziłbym go na wădkŞ, a potem na dziwki, żeby go
rozruszały, a rano znowu na wădkŞ i znowu na dziwki, tylko inne, i po
tygodniu czułby siŞ jak świeżo narodzony - uszy do găry, gŞba od ucha do
ucha. Tylko, że nie dla Kiryła takie lekarstwo - nawet proponowaŚ nie warto.
A wiŞc stoimy, znaczy siŞ, w przechowalni, patrzŞ na Kiryła, widzŞ, co
siŞ z nim dzieje, jakie ma zapadniŞte oczy, i tak mi siŞ go żal robi, że nie
macie pojŞcia. I właśnie wtedy zdecydowałem. To znaczy nie tyle nawet
zdecydowałem, tylko jakby mnie ktoś pociągnął za jŞzyk.
- Słuchaj - măwiŞ - Kirył...
A Kirył właśnie stoi i trzyma w rŞku ostatniego "pustaka" i wpatruje
siŞ w niego jakby chciał wleźŚ do środka.
- Słuchaj - măwiŞ - Kiryłl A gdybyś miał pełnego "pustaka", to co?
- Pełny "pustak"? - powtarza i marszczy brwi, jakbym z nim nagle zaczął
rozmawiaŚ po chiásku.
- No tak - măwiŞ. - Ta twoja hydromagnetyczna pułapka, jak jej tam...
obiekt 77-b. Tylko z jakimś niebieskawym paskudztwem w środku.
WidzŞ, że zaczyna do niego docieraŚ. Podniăsł na mnie oczy, przymrużył
powieki i widzŞ, że gdzieś tam, za psimi łzami pojawia siŞ jakiś przebłysk
rozumu, jak on sam uwielbia siŞ wyrażaŚ.
- Poczekaj - măwi. - Jak to pełny? Taki sam jak ten, tylko pełny?
- Aha.
- Gdzie?
Nareszcie. Dotarło. Nadstawił uszu. gŞba od ucha do ucha.
- Chodź - măwiŞ - zapalimy.
Kirył żywo wepchnął "pustaka" do sejfu, zatrzasnął drzwiczki,
przekrŞcił klucz trzy i păł raza i poszliśmy z powrotem do laboratorium. Za
zwyczajnego "pustaka" Ernest daje czterysta na rŞkŞ, a za pełnego - ja bym z
niego, sukinsyna, siedem skăr zdarł, ale możecie mi wierzyŚ albo nie, wtedy
nawet o tym nie pomyślałem, bo măj Kirył, jakby mu kto w kieszeá napluł
biegnie po dwa schodki na gărŞ, nawet zapaliŚ człowiekowi nie da. Jednym
słowem, wszystko mu opowiedziałem - Jak wygląda, gdzie leży i jak siŞ do
niego najłatwiej dostaŚ. Kirył od razu wyciągnął plan, znalazł ten garaż,
zaznaczył go palcem, spojrzał na mnie i, rzecz jasna, od razu wszystko
zrozumiał, zresztą niewiele tu było do rozumienia!
- Ach, ty! - măwi i uśmiecha siŞ. - Ho căż, trzeba iśŚ, najlepiej od
razu jutro rano. O dziewiątej zamăwiŞ przepustki i "kalosz", a o dziesiątej
zmăwimy paciorek i păjdziemy. Co ty na to?
- Można - odpowiadam. - A kto na trzeciego?
- A po co trzeci?
- E, nie - măwiŞ - to nie piknik z dziewczynami. A jeśli coś ci siŞ
stanie? To jest Strefa - măwiŞ
- porządek musi byŚ.
Kirył lekko siŞ uśmiechnął, wzruszył ramionami.
- Jak sobie chcesz! Ty siŞ lepiej na tym znasz. Pewnie że lepiej!
Kirył, rzecz jasna, przejawiał troskŞ o człowieka, to znaczy pomyślał o mnie
- obejdziemy siŞ bez trzeciego, pojedziemy we dwăjkŞ, cisza, spokăj, i ja
bŞdŞ czysty jak kryształ. Tylko że dobrze wiem - ludzie z instytutu we
dwăjkŞ do Strefy nie chodzą. U nich jest taki obyczaj: dwaj robią, co do
nich należy, trzeci zaś siŞ przygląda, a kiedy go potem zapytają - opowie.
- Gdyby to ode mnie zależało, wziąłbym Austina - măwi Kirył. - Ale ty
siŞ pewnie nie zgodzisz. A może jednak?
- Nie - măwiŞ. - Tylko nie Austina. Austina weźmiesz innym razem.
Austin to niezły chłopak, strach i odwaga są w nim wymieszane w
odpowiednich proporcjach, ale moim zdaniem jest już trefny. Kiryłowi tego
nie wytłumaczysz, ale ja takie rzeczy widzŞ - wyobraził sobie, że StrefŞ zna
i że już wszystko jest w niej dla niego jasne
- a to znaczy, że niedługo bŞdziemy mieli znajomy pogrzeb. No i na
zdrowie. Tylko że ja nie reflektujŞ. - No dobrze - măwi Kirył - A Tender?
Tender to jego drugi laborant. Niczego sobie chłop.
Spokojny.
- TrochŞ za stary - măwiŞ. - A poza tym ma dzieci...
- To nic. On już chodził do Strefy.
- Dobrze - măwiŞ. - niech bŞdzie Tender... Jednym słowem zostawiłem
Kiryła siedzącego nad planem, a sam poszedłem prościutko do "Barge", bo żreŚ
mi siŞ chciało nieprzytomnie, a i w gardle mi zaschło.
Dobra. PrzychodzŞ nastŞpnego dnia jak zwykle o dziewiątej, pokazujŞ
przepustkŞ, a na portierni dyżuruje ten sam tyczkowaty sierżant, ktărego w
zeszłym roku nieźle obsłużyłem, kiedy po pijaku zaczął siŞ dowalaŚ do Guty.
- CześŚ - măwi do mnie. - Ciebie - măwi - Rudy, szukają po całym
instytucie... W tym momencie przerywam mu grzecznie.
- Dla ciebie nie jestem żaden Rudy - măwiŞ. - I nie staraj siŞ mi
podlizaŚ, szwedzka kłonico.
- Na miłośŚ boską. Rudy! - măwi sierżant zdumiony. - Przecież wszyscy
tak ciŞ nazywają.
Przed Strefą zawsze jestem roztrzŞsiony i jeszcze trzeźwy na dodatek -
złapałem go za pas i ze wszystkimi szczegăłami opowiedziałem mu, kim jest i
dlaczego matka go zrodziła. On splunął, zwrăcił mi przepustkŞ i już bez tych
wszystkich czułości măwi:
- Obywatel Red Shoehart ma niezwłocznie stawiŚ siŞ u kapitana Herzoga.
Pełnomocnika do Spraw Bezpieczeástwa.
- O właśnie - măwiŞ - to co innego. Ucz siŞ, sierżancie, a zostaniesz
lejtnantem.
A sam myślŞ: co to znowu? Czego też może chcieŚ ode mnie kapitan Herzog
w godzinach pracy? Dobra, idŞ siŞ stawiŚ. Kapitan ma gabinet na trzecim
piŞtrze, luksusowy gabinet, i kraty w oknach jak na policji. Sam Willy
siedzi za swoim biurkiem, pyka fajkŞ i uprawia biurokracjŞ za pomocą maszyny
do pisania, a w kącie grzebie w stalowym sejfie jakiś sierżancina, nowy
chyba, nie znam go. W naszym instytucie tych sierżantăw jest wiŞcej niż w
przeciŞtnej dywizji i wszyscy tacy dorodni, krew z mlekiem - do Strefy nie
muszą chodziŚ, a na wszelkie zmartwienia naszego świata plują z trzeciego
piŞtra.
- Dzieá dobry - măwiŞ. - Pan mnie wzywał? Willy patrzy na mnie jak na
ropuchŞ, odsuwa
maszynŞ, kładzie przed sobą grubą tekturową teczkŞ i zaczyna przeglądaŚ
papiery.
- Red Shoehart? - pyta.
- We własnej osobie - odpowiadam, a śmiaŚ mi siŞ chce, że ledwie mogŞ
wytrzymaŚ. Taki nerwowy chichot mną trzŞsie.
- Od jak dawna pracujecie w instytucie?
- Dwa lata, trzeci rok właściwie.
- Stan cywilny?
- Samotny - odpowiadam. - Sierota. Na to kapitan odwraca siŞ do swojego
sierżanta i rozkazuje mu surowym głosem:
- Sierżancie Lummer, proszŞ iśŚ do archiwum i przynieśŚ akta sprawy
numer sto piŞŚdziesiąt.
Sierżant zasalutował i zniknął, a Willy zamknął teczkŞ i tak posŞpnie
pyta:
- Znowu to samo?
- Co znowu?
- Sam dobrze wiesz. MowŞ materiały przyszły w twojej sprawie. Tak,
myślŞ.
- A skąd te materiały?
Willy zasŞpił siŞ i ze złością zaczął tłuc swoją fajką o popielniczkŞ.
- To nie twoja rzecz - măwi. - Ostrzegam ciŞ, bo znamy siŞ nie od
dzisiaj - rzuŚ to wszystko i to raz na zawsze. Jak ciŞ drugi raz złapią,
sześcioma miesiącami siŞ nie wymigasz. A z Instytutu wylecisz natychmiast i
to na wieki wiekăw, rozumiesz?
- Rozumiem - măwiŞ - to akurat rozumiem dobrze, nie rozumiem tylko, co
za ścierwo na mnie doniosło...
Ale kapitan znowu patrzy na mnie ołowianym spojrzeniem, pogwizduje
pustą fajką i grzebie w swoich papierach. To znaczy, że wrăcił sierżant
Lummer z aktami sprawy numer sto piŞŚdziesiąt.
- DziŞkujŞ, Shoehart - măwi kapitan Willy Herzog o przezwisku Tucznik.
- To wszystko, co chciałem usłyszeŚ.
No a ja poszedłem do szatni, przebrałem siŞ w kombinezon, zapaliłem,
przez cały czas myślŞ - skąd ten swąd? Jeżeli z instytutu, to przecież lipa,
nikt tu o mnie nic nie wie i wiedzieŚ nie może. A jeżeli przyszedł papier z
policji... to o czym oni mogą tam wiedzieŚ, prăcz moich starych spraw? A
może Ścierwnik wpadł? To bydlŞ, żeby samemu siŞ wykrŞciŚ, rodzoną matkŞ
sprzeda. Ale przecież i Ścierwnik nic o mnie teraz nie wie. Myślałem,
myślałem, nic mądrego nie wymyśliłem i postanowiłem nie zawracaŚ sobie
głowy! Ostatni raz byłem w Strefie nocą trzy miesiące temu, prawie cały
towar już opyliłem i prawie wszystkie pieniądze wydałem, teraz mogą mnie
łapaŚ do sądnego dnia. Ale kiedy już szedłem po schodach na gărŞ, nagle
spłynŞło na mnie olśnienie, i to takie, że wrăciłem do szatni, usiadłem i
znowu zapaliłem. Wychodziło na to, że do Strefy dzisiaj iśŚ nie mogŞ, i to
pod żadnym pozorem. Ani jutro nie mogŞ, ani pojutrze. Wychodziło na to, że
gliny znowu mnie mają na oku, że nie zapomnieli o mnie, a jeżeli nawet
zapomnieli, to ktoś im właśnie przypomniał. Obecnie to już zresztą nieważne,
kto mianowicie. Każdy stalker, jeżeli tylko nie upadł na głowŞ, wie, że go
śledzą. Teraz muszŞ siedzieŚ cicho w najciemniejszym kącie, jaki uda mi siŞ
znaleźŚ. Jaka znowu Strefa? Ja tam nawet z przepustką od ilu już miesiŞcy
nie byłem! Czego siŞ czepiacie uczciwego laboranta?
Obmyśliłem to wszystko i nawet jakby pewną ulgŞ uczułem, że nie muszŞ
dzisiaj iśŚ do Strefy. Tylko
jakby o tym możliwie delikatnie zawiadomiŚ Kiryła? Powiedziałem mu
wprost:
- Do Strefy nie idŞ. Jakie bŞdą dalsze polecenia?
Na te słowa Kirył oczywiście wybałuszył na mnie oczy. Potem widocznie
dotarło do niego, bo wziął mnie za łokieŚ, zaprowadził do swojego
gabineciku, posadził przy swoim biurku, a sam usiadł obok na parapecie.
Zapaliliśmy. Milczymy, nastŞpnie Kirył pyta mnie ostrożnie:
- Czy coś siŞ stało. Red? No i co ja mam powiedzieŚ.
- Nie - măwiŞ - nic siŞ nie stało. A wiesz, przerżnąłem wczoraj w
pokera dwadzieścia zielonych - ten Nunnun gra jak stary...
- Poczekaj - măwi Kirył. - Ty co, rozmyśliłeś siŞ?
Aż stŞknąłem z wysiłku.
- Nie mogŞ - măwiŞ do niego, a sam aż zŞby zaciskam. - Nie mogŞ,
rozumiesz? Przed chwilą wezwał mnie do siebie Herzog.
Kirył oklapł. Znowu wyglądał jak păłtora nieszczŞścia, i znowu miał
oczy chorego pudla. Westchnął tak jakoś spazmatycznie, zapalił nowego
papierosa od starego niedopałka i măwi cicho:
- Możesz mi wierzyŚ. Red, że ja nikomu słowa nie powiedziałem.
- Daj spokăj - măwiŞ. - To nie o ciebie chodzi.
- Ja nawet Tenderowi jeszcze nie powiedziałem. Wypisałem mu przepustkŞ
i nawet nie zapytałem go, czy păjdzie z nami, czy nie...
Ja milczŞ, siedzŞ i palŞ. I śmiaŚ mi siŞ chce i płakaŚ, nic biedak nie
rozumie.
- A czego chciał od ciebie Herzog?
- Nic specjalnego - măwiŞ. - Ktoś na mnie doniăsł i to wszystko.
Popatrzył na mnie jakoś dziwnie, zeskoczył z parapetu i zaczął chodziŚ
po swoim gabineciku tam i z powrotem. Kirył biega po gabinecie, a ja siedzŞ,
dmucham dymem i milczŞ, głupio mi, że tak idiotycznie to wszystko wyszło
- ślicznie go wyleczyłem z melancholii, szkoda gadaŚ. A czyja to wina?
Wyłącznie moja. Pokazałem dziecku czekoladkŞ, a czekoladka jest schowana w
zaczarowanej skrzyni, a skrzyni pilnuje zły czarodziej... W tym momencie
Kirył przestaje biegaŚ, staje obok mnie, patrzy gdzieś w bok, widaŚ, że mu
głupio, i pyta:
- Słuchaj, Red, a ile może kosztowaŚ taki pełny "pustak"?
Z początku nie zrozumiałem, z początku pomyślałem, że on liczy na
kupienie gdzieś takiego "pustaka", tylko że gdzie tam coś podobnego kupisz,
byŚ może jeden jedyny na całym świecie stoi w tamtym garażu, zresztą tak czy
tak, pieniŞdzy by mu nie starczyło, skąd u niego pieniądze - zagraniczny
specjalista i to jeszcze z Rosji. A potem raptem jakby we mnie piorun
strzelił - to znaczy że on, draá, myśli, że ja dla forsy?! Ach ty, myślŞ,
sukinsynu, za kogo ty mnie bierzesz?! Już nawet usta otworzyłem, żeby mu to
wszystko powiedzieŚ. I zająknąłem siŞ. Bo co innego, măwiąc otwarcie, miał o
mnie myśleŚ? Stalker to stalker, nie ma co robiŚ błŞkitnych oczu, pokażcie
mu tylko forsŞ, za forsŞ stalker własnym życiem zahandluje. Tak to właśnie
teraz wygląda, że wczoraj zarzuciłem przynŞtŞ, a dzisiaj zabieram mu ją
sprzed nosa, cenŞ podbijam. Aż mi jŞzyk stanął kołkiem od tych myśli, a
Kirył patrzy na mnie badawczo, oczu ze mnie nie spuszcza i widzŞ w tych
oczach nawet nie pogardŞ, a jakby nawet jakieś zrozumienie. I wtedy
spokojnie mu wszystko wytłumaczyłem.
- Do garażu - măwiŞ - jeszcze nikt z przepustką nie chodził. Droga do
niego nie jest jeszcze oznakowana, wiesz o tym. Teraz pomyśl, wracamy
stamtąd i twăj Tender zaczyna wszystkim opowiadaŚ, jak to zasunŞliśmy prosto
do garażu, zabraliśmy co trzeba i z powrotem do domu. Jakbyśmy skoczyli do
sklepu naprzeciwko. I dla każdego bŞdzie jasne -
măwiŞ - że z găry wiedzieliśmy, dokąd i po co idziemy. A to znaczy, że
ktoś nam dał cynk. A już kto z nas trzech - komentarze chyba zbyteczne.
Rozumiesz, czym to dla mnie pachnie?
Skoáczyłem swoje przemăwienie, spojrzeliśmy sobie głŞboko w oczy i
milczymy. Potem nagle Kirył klasnął w rŞce, zatarł dłonie i niby raźno
oznajmia:
- No căż, jak nie to nie. Rozumiem ciŞ. Red, i nie potŞpiam. PăjdŞ sam.
A nuż wszystko dobrze siŞ skoáczy... nie pierwszy raz.
Rozłożył plan na parapecie oparł siŞ o niego łokciami, przygarbił, i
cała jego dziarskośŚ z miejsca wyparowała. SłyszŞ, jak mruczy do siebie:
- Sto dwadzieścia metrăw... nawet sto dwadzieścia dwa... i jeszcze w
samym garażu... Nie, nie wezmŞ Tendera. Jak myślisz. Red może nie warto braŚ
Tendera? Jak by nie było, ma dwoje dzieci...
- Samego ciŞ nie puszczą - măwiŞ.
- Wypuszczą - mruczy - znam wszystkich sierżantăw... i lejtnantăw też
znam... nie podobają mi siŞ te ciŞżarăwki! Trzynaście lat pod gołym niebem i
ciągle jak nowe... Dwadzieścia krokăw dalej cysterna - zardzewiała, dziurawa
jak sito, a one jakby prosto z fabryki... Och, ta Strefa!
Uniăsł głowŞ znad planu i zapatrzył siŞ w okno. I ja też spojrzałem w
okno. Szyby w naszych oknach są grube, solidne, a za szybą Strefa - matula,
oto ona, dwa kroki stąd, z dwunastego piŞtra widaŚ ją jak na dłoni...
Tak popatrzeŚ na nią - niby ziemia jak ziemia. Słoáce ją ogrzewa tak,
jak ogrzewa całą resztŞ ziemi i niby nic siŞ nie zmieniło, niby wszystko
wygląda tak samo, jak trzynaście lat temu. Gdyby nieboszczyk tatuś
popatrzył, toby nic specjalnego nie zauważył, może tylko by zapytał,
dlaczego fabryka nie dymi. strajkują czy co? Stożkowate hałdy żăłtej ziemi,
nagrzewnice blikują na słoácu, szyny, szyny, szyny, na szynach lokomotywa,
za nią wagoniki, platformy...
Przemysłowy krajobraz, jednym słowem. Tylko ludzi nie ma. Ani żywych,
ani martwych. A oto i garaż widaŚ
- długa szara gąsienica, brama na oścież, na parkingu stoją ciŞżarăwki.
Trzynaście lat stoją i nic siŞ z nimi nie dzieje. To Kirył bystrze zauważył
- głăwka pracuje. Nie daj Boże miŞdzy dwa samochody siŞ pchaŚ, samochody
trzeba z daleka obchodziŚ... tam jest jedna taka szczelinka w asfalcie,
jeśli oczywiście od tamtego czasu cierniem nie zarosła... Sto dwadzieścia
metrăw - odkąd on liczy? A, chyba od ostatniego znaku. Słusznie, stamtąd
wiŞcej nie bŞdzie. Brawo okularnicy, nie na darmo chleb jedzą... Patrzcie,
oznakowali drogŞ do samego wysypiska, i to jak chytrze! O, tu jest
rozpadlina, w ktărej Zgnilec znalazł wieczny spoczynek, wszystkiego dwa
metry od ich drogi... A przecież ostrzegał wtedy Kosmaty Zgnilca
- trzymaj siŞ, idioto, z daleka od dołăw, bo nie bŞdzie czego do trumny
włożyŚ... I miał świŞtą racjŞ, nawet żadna trumna nie była potrzebna...
Kiedy idziesz do Strefy, to sobie zakonotuj: z towarem wrăciłeś - cud boski,
z życiem uszedłeś - daj na mszŞ, kula patrolu - fart, a cała reszta - jak
los zdarzy.
Spojrzałem na Kiryła i widzŞ, że mnie spod oka obserwuje. I twarz ma
taką, że w tym momencie wszystkie moje mocne postanowienia diabli wziŞli. A
niech ich wszystkich, myślŞ, szlag trafi, co właściwie mogą mi zrobiŚ? Kirył
już w ogăle măgł nic nie măwiŚ, ale powiedział.
- Shoehart - măwi. - Z oficjalnych, podkreślam, z oficjalnych źrădeł
otrzymałem informacjŞ, że zbadanie garażu może przynieśŚ nauce ogromną
korzyśŚ. W związku z tym powstał projekt wyprawy do garażu. PremiŞ
gwarantujŞ. - I uśmiecha siŞ, jakby wygrał sto tysiŞcy.
- A z jakich to oficjalnych źrădeł pochodzi ta informacja? - pytam i
też uśmiecham siŞ jak idiota.
- Z poufnych źrădeł - odpowiada. - Ale panu mogŞ powiedzieŚ... -
przestał siŞ uśmiechaŚ i zasŞpił siŞ. - Powiedzmy od doktora Douglasa.
- Aha - măwiŞ - od doktora Douglasa... A od ktărego to Douglasa?
- Od Sama Douglasa - odpowiada sucho. - Od tego, ktăry zginął w
ubiegłym roku.
Aż mnie dreszcz przeszedł. A żeby ciŞ! Kto przed wyjściem măwi o takich
rzeczach? Możesz tym okularnikom kołki na głowie ciosaŚ - nic do nich nie
dociera... Złamałem niedopałek w popielniczce i măwiŞ:
- Dobra. Gdzie twăj Tender? Długo jeszcze bŞdziemy na niego czekaŚ?
Jednym słowem na ten temat wiŞcej nie rozmawialiśmy. Kirył zadzwonił na
bazŞ transportową, zamăwił "latający kalosz", a ja wziąłem plan, żeby
zobaczyŚ, co oni tam narysowali. Zupelnie nieźle narysowali, w normie. Na
podstawie fotografii z lotu ptaka, w dużym powiŞkszeniu. WidaŚ nawet bieżnik
na oponie, ktăra leży pod bramą garażu. Ech, ile by każdy stalker dał za
taki plan... a zresztą, na jaką cholerŞ zda siŞ plan po nocy, kiedy
pokazujesz gwiazdom zadek i własnych rąk nie możesz zobaczyŚ.
A tymczasem objawił siŞ i Tender. Czerwony, zadyszany. Cărka mu
zachorowała, musiał lecieŚ po lekarza, no a my uraczyliśmy go radosną
wiadomością - idziemy do Strefy. Z początku nawet o sapaniu zapomniał,
biedactwo. "Jak to do Strefy? - măwi - Dlaczego właśnie ja?" Jednakże kiedy
usłyszał o podwăjnej premii i o tym, że Red Shoehart răwnież idzie,
oprzytomniał i znowu zaczął sapaŚ.
Jednym słowem zeszliśmy we trăjkŞ do "buduaru". Kirrył poleciał po
przepustki, pokazaliśmy je jeszcze jednemu sierżantowi, a ten sierżant wydał
nam skafandry. Trzeba przyznaŚ, że to wyjątkowo pożyteczny wynalazek. Gdyby
go tak jeszcze przefarbowaŚ z czerwonego na jakiś inny bardziej odpowiedni
kolor.
Każdy stalker wyłoży za taki skafander piŞŚset zielonych bez zmrużenia
oka. Już dawno przysiągłem sobie, że stanŞ na uszach i gwizdnŞ chociażby
jeden. Ma pierwszy rzut oka niby nic specjalnego, skafander jak dla nurka i
hełm jak dla nurka, z przodu przezroczysty. Może nawet nie jak u nurka, a
raczej jak u lotnika w samolotach naddżwiŞkowych albo jak u kosmonauty.
Lekki, wygodny, nigdzie nie ciśnie i nie pocisz siŞ w nim z gorąca. W takim
skafandrze można iśŚ choŚby w ogieá i też żaden gaz do środka nie
przeniknie, nawet kula. jak măwią, go nie przebije. Oczywiście i ogieá, i
jakiś tam iperyt, i kula karabinowa - to wszystko jest nasze, ziemskie,
ludzkie. W Strefie niczego takiego nie ma, w Strefie nie tego trzeba siŞ
baŚ. Zresztą, co tu gadaŚ, i w tych skafandrach ludzie też giną jak muchy.
Inna sprawa, że bez skafandrăw może byłoby jeszcze gorzej. Od "ognistego
puchu" na przykład skafandry zabezpieczają na sto procent, i od pluniŞŚ
"diabelskiej kapusty"... no,
dobra.
Wleźliśmy w skafandry, przesypałem mutry z woreczka do bocznej kieszeni
i przemaszerowaliśmy przez cały teren instytutu do wyjścia w StrefŞ. Taki
jest u nich obyczaj! niech widzą - oto żołnierze nauki idą składaŚ swoje
życie na ołtarzu wiedzy, ludzkości i Ducha ŚwiŞtego, amen. I rzeczywiście we
wszystkich oknach aż do czternastego piŞtra stoją, wspăłczują, tylko jeszcze
brakuje powiewających chusteczek i orkiestry.
- Răwnaj krok - măwiŞ do Tendera. - Kałdun wciągnij, nieszczŞsny
łamago! WdziŞczna ludzkośŚ nie zapomni o tobie!
Spojrzał na mnie i widzŞ, że mu nie w głowie żarty. I słusznie - jakie
tam żarty! Ale kiedy idziesz do Strefy, to już jedno z dwojga: albo płakaŚ,
albo siŞ śmiaŚ, a ja jeszcze nigdy w życiu nie płakałem. Spojrzałem na
Kiryła. nie powiem, trzyma siŞ nieźle, tylko wargami porusza, jakby siŞ
modlił.
- Modlisz siŞ? - pytam. - Mădl siŞ - măwiŞ - mădl! Im dalej w StrefŞ,
tym bliżej do nieba...
- Co? - pyta, bo nie dosłyszał.
- Mădl sie! - krzyczŞ. - Stalkerăw wpuszczają do nieba bez kolejki!
Wtedy Kirył siŞ uśmiechnął i poklepał mnie po plecach, niby - nie băj
siŞ nic, ze mną nie zginiesz, a w ogăle raz kozie śmierŚ. Zabawny facet, jak
Boga kocham.
Oddaliśmy przepustki ostatniemu sierżantowi. Tym razem w drodze wyjątku
okazał siŞ lejtnantem, znam go zresztą, jego ojciec handluje w Rexopolu
nagrobkami. "Latający kalosz" już na nas czeka, chłopcy z bazy podstawili go
pod samą wartowniŞ. Wszystko już jest na miejscu - i "pogotowie ratunkowe",
i straż pożarna, i nasza waleczna gwardia, nieustraszeni ratownicy, kupa
spasionych darmozjadăw ze swym helikopterem. PatrzeŚ na nich nie mogŞ!
Wleźliśmy do "kalosza", Kirył usiadł przy sterach i măwi do mnie:
- No, Red, obejmuj dowodzenie.
Bez zbŞdnego pośpiechu rozpiąłem zamek błyskawiczny na piersi, wyjąłem
zza pazuchy manierkŞ, golnąłem jak należy, zakrŞciłem zakrŞtkŞ i schowałem
manierkŞ z powrotem. Bez tego nie potrafiŞ. Ktăry to już raz idŞ do Strefy,
a bez tego nie mogŞ. Tamci dwaj patrzą na mnie, czekają.
- A wiŞc tak - măwiŞ. - Wam nie proponujŞ, dlatego że idziemy razem
pierwszy raz i nie wiem, jak na was działa alkohol. Regulamin bŞdzie taki:
wszystko, co powiem, wykonywaŚ natychmiast i bez gadania. Jeżeli ktoś zagapi
siŞ albo zacznie jakieś tam pytania zadawaŚ - bŞdŞ prał czym popadnie, za co
z găry przepraszam, na przykład tobie, panie Tender, powiem: staá na rŞkach
i idź naprzăd. I w tejże chwili pan Tender musi zadrzeŚ swoją ciŞżką dupŞ do
găry i robiŚ, co mu kazano. A nie posłuchasz, to, byŚ może, swojej chorej
căreczki nigdy wiŞcej w życiu nie zobaczysz. Rozumiesz? Ale już ja siŞ
zatroszczŞ, żebyś ją zobaczył.
- Ty, Red, tylko nie zapomnij powiedzieŚ - chrypi Tender, a już jest
cały czerwony, widzŞ, jak siŞ poci i wargi mu kłapią. - Ja nie tylko na
rŞkach, na zŞbach păjdŞ, gdzie każesz, nie jestem nowicjuszem, wiesz o tym.
- Dla mnie obaj jesteście nowicjusze - măwiŞ - a powiedzieŚ nie
zapomnŞ, spokojna głowa. Aha, umiesz prowadziŚ "kalosz"?
- Umie - odpowiada Kirył - dobrze prowadzi.
- Jak dobrze, to dobrze - măwiŞ. - W takim razie - z Bogiem! OpuściŚ
przyłbice! Mała naprzăd, ściśle według znakăw, wysokośŚ trzy metry. Przy
dwudziestym siădmym słupku - przystanek.
"Kalosz" wystartował i Kirył na wysokości trzech metrăw dał "mała
naprzăd", a ja nieznacznie odwrăciłem głowŞ i leciutko dmuchnąłem przez lewe
ramiŞ. WidzŞ - gwardziści - ratownicy wsiedli do swojego helikoptera,
strażacy z szacunkiem stanŞli na bacznośŚ, lejtnant w drzwiach wartowni
salutuje nam, idiota nieszczŞsny - a nad nimi wszystkimi wisi wielki plakat,
już dobrze wypłowiały: "Serdecznie witamy, szanowni Przybysze"! Tender już
zebrał siŞ w sobie, żeby im wszystkim pomachaŚ rŞką na pożegnanie, ale ja mu
tak przysunąłem piŞścią w bok, że od razu zapomniał o swoich
arystokratycznych manierach. Ja Ci pokażŞ, durniu, pożegnaá mu siŞ
zachciało!
PopłynŞliśmy.
Po lewej mieliśmy instytut, po prawej Kwartał Zadżumionych i
posuwaliśmy siŞ od znaku do znaku, samym środkiem ulicy. Och, dawno Już nikt
po tej ulicy nie jeździł ani nie chodził! Asfalt popŞkał, pŞkniŞcia zarosty
trawą, ale to jeszcze była nasza, zwykła trawa, ludzka i normalna. A tam, na
chodniku, po lewej rŞce, rosły już czarne ciernie, i po tych cierniach było
widaŚ, jak precyzyjnie Strefa sama siebie wyznacza - czarne zarośla przy
samej jezdni, jakby kto nożem uciął nie, jednak ci przybysze to byli
przyzwoici faceci, narozrabiali paskudnie, to prawda, ale sami wyznaczyli
sobie granicŞ. Przecież nawet "ognisty puch" na naszą stronŞ ze Strefy nie
leci, chociaż, zdawałoby siŞ, wiatr go nosi we wszystkie strony...
Domy w Kwartale Zadżumionych są oblazłe, martwe, ale szyby w oknach
prawie wszŞdzie ocalały, tylko zarosły brudem i dlatego wyglądają jak
oślepłe. Ale nocą, kiedy czołgasz siŞ tamtŞdy, widaŚ dobrze światełka w
mieszkaniach, jakby ktoś palił suchy spirytus. Takie niebieskawe jŞzyki
płomyczkăw. To "czarci pudding" zieje z piwnic. Ale jeżeli patrzeŚ ot tak -
bloki jak bloki, wymagają, rzecz jasna, remontu, ale nic nadzwyczajnego,
tylko ludzi nie widaŚ. W tym domu z czerwonej cegły mieszkał, nawiasem
măwiąc, nasz nauczyciel rachunkăw o dźwiŞcznym przezwisku Przecinek. Był
koszmarnym nudziarzem i w życiu mu siŞ nie powiodło, druga żona odeszła od
niego przed samym Lądowaniem, a cărka miała bielmo na jednym oku, pamiŞtam,
że dokuczaliśmy jej bez miłosierdzia. Kiedy siŞ zaczŞła panika. Przecinek ze
wszystkimi z tego kwartału w samych gaciach biegł aż do mostu - dziesiŞŚ
kilometrăw bez zatrzymywania. Potem długo chorował, skăra mu zlazła i
paznokcie. Wszyscy, ktărzy mieszkali w Kwartale, no powiedzmy, prawie
wszyscy, identycznie chorowali i dlatego teraz tak siŞ właśnie nazywa -
Kwartał Zadżumionych. niektărzy umarli, ale przeważnie starsi, i to też nie
wszyscy. Ja na przykład myślŞ, że oni umarli przede wszystkim ze strachu, a
nie z powodu choroby. To było straszne. Kto mieszkał w tym kwartale, ten
chorował. A w tamtych trzech - ludzie ślepli. Teraz te kwartały tak właśnie
siŞ nazywają - Pierwszy Ociemniały, Drugi Ociemniały... Ślepli zresztą nie
do koáca, a tylko tak trochŞ, coś w rodzaju kurzej ślepoty. Co ciekawe,
opowiadają, że nie oślepli od jakiegoś błysku czy wybuchu, chociaż măwią, że
wybuchy też były, ale od strasznego łoskotu. Zagrzmiało, măwią, z taką siłą,
że od razu nas oślepiło. Lekarze tłumaczą im, jak komu dobremu - to
niemożliwe, przypomnicie sobie dobrze! Nie, uparli siŞ, to był wyjątkowo
silny grzmot i od niego wlaśnie oślepliśmy. A żeby było śmieszniej, nikt
prăcz nich żadnego grzmotu nie słyszał.
Tak. wygląda tu, jakby nic siŞ nie stało. O, tam stoi szklany kiosk,
caluteáki. Dziecinny wăzek w bramie, nawet pościel zdaje siŞ, jest jeszcze
czysta... Tylko te anteny zarosły jakimiś wiechciami na podobieástwo
morskiej trawy. Okularnicy na tŞ trawŞ dawno zŞby sobie ostrzą. CiekawośŚ,
rozumiecie, co to za trawa - nigdzie indziej czegoś podobnego nie ma, tylko
w Kwartale Zadżumionych i tylko na antenach. A co najważniejsze - tuż obok
instytutu, pod samymi oknami. W zeszłym roku wpadli na świetny pomysł, z
helikoptera opuścili kotwiczkŞ na stalowej linie, zaczepili jeden wiecheŚ.
Tylko pociągnŞli, nagle psz-sz-sz! Patrzymy - antena dymi, kotwiczka dymi i
lina też dymi, i to zdrowo. I dymi siŞ to wszystko nie normalnie, tylko z
takim jakimś jadowitym sykiem - wypisz, wymaluj grzechotnik. No a pilot,
chociaż lejtnant, szybko pokapował, co i jak, rzucił linŞ, a sam dał dŞba...
O, tam właśnie wisi ta lina, prawie do samej ziemi zwisa i cała trawą
zarosła... I tak powolutku, powolutku dopłynŞliśmy do koáca ulicy, do
zakrŞtu. Kirył spojrzał na mnie - skrŞcaŚ? Machnąłem mu rŞką
- na pierwszym biegu! Nasz "kalosz" skrŞcił i wolniutko popłynął nad
ostatnimi metrami ludzkiej ziemi. Trotuar zbliża siŞ, zbliża i już cieá
naszego "kalosza" padł na czarne ciemiŞ... Koniec. To już Strefa! I od razu
mrăz po skărze... Za każdym razem tak mnie trzŞsie i do tej pory nie wiem,
czy to Strefa mnie tak wita, czy nerwy stalkera wysiadają. Za każdym razem
obiecujŞ sobie, że jak wrăcŞ, to zapytam, czy z innymi dzieje siŞ podobnie,
i za każdym razem zapominam.
No dobra, pełzniemy sobie wolniutko nad byłymi ogrădkami, silnik pod
stopami huczy răwno, spokojnie - no, myślŞ, on ma najmniej powodăw do
niepokoju. I w tej właśnie chwili măj Tender nie wytrzymał. Nie zdążyliśmy
nawet dotrzeŚ do pierwszego słupka, jak nagle zaczął gadaŚ. Ho tak, jak
zwykle żăłtodzioby gadają w Strefie - ząb na ząb facetowi nie trafia, serce
zamiera, człowiek nie wie, co siŞ z nim dzieje, wstydzi siŞ okropnie i nie
może siŞ opanowaŚ. Moim zdaniem to coś w rodzaju kataru: choŚ siŞ powieś, z
nosa leje siŞ i leje. Czego to oni nie wygadują! To jeden z drugim zacznie
siŞ zachwycaŚ krajobrazem, to zacznie wykładaŚ swoje teorie na temat
przybyszăw albo w ogăle truje coś bez sensu i już nie jest w stanie siŞ
zatrzymaŚ, tak jak teraz Tender o swoim nowym garniturze. Ile za niego
zaplacił i jaka cienka wełna, i jak mu krawiec guziki zmieniał...
- Zamknij siŞ - măwiŞ.
Tender popatrzył na mnie baranim wzrokiem, bezgłośnie poruszył wargami,
i znowu: ile jedwabiu poszło na podszewkŞ. A ogrădki już siŞ koáczą, pod
nami gliniaste pole, gdzie dawniej było wysypisko śmieci, i czujŞ, jakby
jakiś wiaterek powiał. Przed chwilą żadnego wiatru nie było, a teraz nagle
powiało, kurz siŞ unosi i zdaje mi siŞ, że coś słyszŞ.
- Milcz, ścierwo - măwiŞ do Tendera. nie, w żaden sposăb nie może
przestaŚ. Teraz znowu o włosiance zaczyna, no jeżeli tak, to przepraszam.
- Stăj - măwiŞ do Kiryła.
Kirył natychmiast hamuje. Zuch, ma szybki refleks. BiorŞ Tendera za
ramiŞ, obracam go do siebie i z całej siły w przyłbicŞ. Rąbnął, biedak nosem
w szybŞ, oczy zamknął i zamilkł. I jak tylko zamilkł, usłyszałem: tr-r-r...
tr-r-r... tr-r-r... Kirył popatrzył na mnie, zacisnął szczŞki, wyszczerzył
zŞby. PokazujŞ mu rŞką, stăj, stăj, na miłośŚ boską, nie ruszaj siŞ. Ale
przecież on też słyszy to trzeszczenie i jak każdego nowicjusza natychmiast
korci go, żeby coś robiŚ, żeby działaŚ. "Tylny bieg?" - szepce. Rozpaczliwie
krŞcŞ głową, potrząsam piŞścią przed samym jego hełmem - uspokăj siŞ, do
cholery. Ech, mamo kochana, z tymi nowymi nie wiadomo co począŚ, czy na pole
uważaŚ, czy na nich. I w tym momencie zapomniałem o wszystkim. Nad kupą
wiekowych śmieci, nad potłuczonym szkłem, nad strzŞpami starych szmat
zafalowało takie jakieś drżenie, migotanie takie, no prawie tak, jak drga
gorące powietrze latem nad pokrytym blachą dachem, przepełzło przez
wzniesienie i szło, szło, prosto na nas, tuż obok słupka, nad drogą
zatrzymało siŞ, postało z păł sekundy - czy może mi siŞ tak tylko wydało - i
pociągnŞło w pole, za krzaki, za zgniłe parkany, tam, na cmentarz starych
samochodăw.
Niech ich diabli wezmą, okularnikăw! Musieli długo myśleŚ, żeby
wyznaczyŚ drogŞ wprost nad wykopem! A ja też jestem dobry. Gdzie miałem
oczy, kiedy zachwycałem siŞ ich kretyáską mapą?
- Teraz mała naprzăd - măwiŞ do Kiryła.
- A co to było?
- Diabeł go tam wie! Było i nie ma, i Bogu dziŞki. A ty siŞ zamknij,
jeżeli ciŞ mogŞ o coś prosiŚ. Teraz nie jesteś człowiekiem, rozumiesz? Teraz
jesteś maszyną, moim sterem...
Tu siŞ tropnąłem, że i u mnie chyba zaczyna siŞ słowny katar.
- DosyŚ tego - măwiŞ. - Ani słowa wiŞcej. Krălestwo za jeden łyk. Do
chrzanu te wszystkie skafandry, tyle wam powiem. Bez skafandra dziŞki Bogu,
parŞ lat przeżyłem i mam nadziejŞ przeżyŚ drugie tyle, a bez solidnego łyku
czegoś mocniejszego w takiej chwili... No, trudno!
Wietrzyk jakby ucichł, nic podejrzanego nie słychaŚ, tylko silnik huczy
tak monotonnie, spokojnie. A dookoła słonce, a dookoła upał... odblaski
światła... wszystko jakby szło normalnie, słupki na dole przepływają jeden
za drugim. Tender milczy, Kirył milczy, wyrabiają siŞ chłopcy, nie martwcie
siŞ, kochani, w Strefie też można żyŚ przy odrobinie wprawy. A oto i słupek
z numerem dwadzieścia siedem - żelazny prŞt, a na nim czerwone koło z dwăjką
i siădemką. Kirył spojrzał na mnie, skinąłem mu glową i nasz "kalosz"
stanął.
Wszystko do tej pory to było małe piwo. Teraz nic, tylko spokăj.
ŚpieszyŚ siŞ nie mamy dokąd, wiatru nie ma, widocznośŚ dobra, wszystko jak
na dłoni. WidaŚ wykop, w ktărym Zgnilec znalazł zasłużony spoczynek - coś
kolorowego jakby tam leży, może to jego łachy. Parszywy był typ. Panie,
zmiłuj siŞ nad jego grzeszną duszą, chciwy, głupi, niechlujny, tylko takich
Ścierwnik Barbridge widzi na kilometr i zgarnia pod swoje skrzydła... a w
ogăle to Strefa nie pyta, dobry jesteś czy zly, i wychodzi na to, że trzeba
ci podziŞkowaŚ, Zgnilec, głupi byłeś, nawet twego prawdziwego imienia nikt
nie pamiŞta, a mądrym ludziom pokazałeś drogŞ... Tak. Oczywiście najlepiej
byłoby teraz dotrzeŚ do asfaltu. Asfalt jest răwny, gładki, wszystko na nim
widaŚ i tam jest ta znajoma szczelina. Tylko że bardzo mi siŞ nie podobają
te pagăreczki! Odyby lecieŚ prosto nad asfaltem, trzeba by przejśŚ jak raz
nad nimi. Widzisz je, stoją, zapraszają. Nie, moje drogie, miŞdzy wami ja
nie przejdŞ. Drugie przykazanie stalkera - albo z lewej, albo z prawej musi
byŚ czysto co najmniej na sto krokăw. A nad tym lewym pagăreczkiem
przelecieŚ można... Co prawda nie wiem, co tam za nim siŞ kryje. Na ich
planie, jak sobie przypominam, niczego nie było. Ale kto wierzy planom?
- Słuchaj, Red - szepcze Kirył. - Może skoczymy, co? Na dwadzieścia
metrăw w gărŞ, potem od razu w dăł i już jesteśmy nad garażem, no?
- Milcz, durniu - măwiŞ. - Nie przeszkadzaj, siedź cicho.
W gărŞ mu siŞ zachciało. A jak ci przysunie tam na wysokości dwudziestu
metrăw? Mokra plama zostanie. Albo nagle objawi siŞ "łysica" - wtedy nawet
plamy nikt z mikroskopem nie wypatrzy. Och, ci ryzykanci, niecierpliwią siŞ,
widzicie, skakaŚ mu siŞ zachciało... Jednym słowem, jak iśŚ do pagărka -
wiadomo, a przy nim zatrzymamy siŞ i zobaczymy, co dalej. Wsadziłem rŞkŞ do
kieszeni, wyciągnąlem garśŚ muterek. Pokazałem je Kiryłowi i măwiŞ:
- PamiŞtasz bajkŞ o Tomciu Paluchu? Czytałeś ją w szkole? No to teraz
wszystko bŞdzie na odwrăt. Patrz! - rzuciłem pierwszą muterkŞ, niedaleko
rzuciłem, jak należy, mniej wiŞcej na dziesiŞŚ metrăw. Muterka poleciała
normalnie. - Widziałeś?
- No? - măwi.
- Nie "no", tylko pytam, czy widziałeś?
- Widziałem.
- Teraz najwolniej jak potrafisz, prowadź "kalosz" prosto do muterki i
na dwa kroki przed nią zatrzymaj siŞ. Zrozumiałeś?
- Zrozumiałem. Szukasz stref wzmożonej grawitacji?
- Czego trzeba, tego szukam. Poczekaj, rzucŞ jeszcze jedną. Patrz,
gdzie upadnie, i oczu z niej wiŞcej nie spuszczaj.
Rzuciłem jeszcze jedną mutrŞ. Oczywiście też poleciała normalnie i
upadła obok pierwszej.
- Jedziemy - powiedziałem.
"Kalosz" ruszył. Twarz Kiryła stała siŞ spokojna i jasna. Widocznie już
zrozumiał. Ci okularnicy wszyscy są tacy sami. Dla nich najważniejsze -
wymyśleŚ nazwŞ. Păki nazwy nie wymyśli, aż litośŚ bierze patrzeŚ na takiego,
wygląda jak kto głupi. no a jak wymyśli! Jakąś tam wzmożoną grawitacjŞ - od
razu spływa na niego spokăj i zaraz lżej mu żyŚ na świecie.
Przelecieliśmy nad pierwszą mutrą, nad drugą i trzecią. Tender wzdycha,
przestŞpuje z nogi na nogŞ i co chwila ziewa ze zdenerwowania, z takim psim
skomleniem - kiepsko siŞ czuje, biedak. Nie szkodzi, to mu tylko na zdrowie
wyjdzie. PiŞŚ kilo co najmniej dzisiaj zrzuci, to lepsze od najlepszej
diety... Rzuciłem czwartą mutrŞ. Jakoś nie tak poleciała. Nie umiem
wytłumaczyŚ, na czym to polega, ale czujŞ, że coś tu nie tak, i natychmiast
łaps Kiryła za rŞkŞ.
- Stăj - powiadam - i ani kroku dalej. A sam wziąłem piątą i rzuciłem
ją wyżej i dalej. Jest zaraza! Oto ona, "łysica" I Mutra w gărŞ poleciała
normalnie, w dăł też prawie normalnie, ale w połowie drogi jakby ją ktoś w
bok szarpnął, i to tak szarpnął, że wbiła siŞ w glinŞ i znikła nam z oczu.
- Widziałeś? - pytam szeptem.
- Tylko w kinie widziałem - măwi Kirył i tak siŞ wychylił do przodu, że
tylko patrzeŚ, jak z "kalosza" wypadnie. - RzuŚ jeszcze jedną, co?
RŞce mi opadły. Jedną? Czy tu jedna wystarczy? Ech, ci uczeni!... No
dobra, rzuciłem jeszcze osiem muterek, păki "łysicy" nie oznaczyłem.
Uczciwie măwiąc starczyłoby i siedem, ale jedną specjalnie dla Kiryła
rzuciłem, w sam środek - niech siŞ napatrzy na swoją grawitacjŞ. PlasnŞła
mutra w glinŞ, jakby to nie była mutra tylko stukilowy odważnik. PlasnŞła i
tylko dziurka w glinie po niej została. Kirył aż cmoknął ze szczŞścia.
- No dobrze - măwiŞ - zabawiliśmy siŞ i wystarczy. Teraz patrz. Rzucam
tam, gdzie bŞdziemy lecieŚ, i nie spuszaj z niej oczu.
Krătko măwiąc objechaliśmy "łysicŞ" i znaleźliśmy siŞ nad pagărkiem.
Właściwie pagărek był mały, jakby kot napaskudził, i do dzisiaj w ogăle go
nie zauważałem. Tak... Wisimy nad pagărkiem, do asfaltu jak rŞką siŞgnąŚ, ze
dwadzieścia krokăw. Miejsce czyściutkie, każdą trawkŞ widaŚ, każde
pŞkniŞcie. Wydawałoby siŞ, o co chodzi? Rzucaj mutrŞ i z Bogiem.
Nie mogŞ rzuciŚ mutry.
Sam nie rozumiem, co siŞ ze mną dzieje, ale w żaden sposăb nie mogŞ siŞ
zdecydowaŚ, żeby ją rzuciŚ.
- Co z tobą? - pyta Kirył. - Dlaczego stoimy?
- Poczekaj - măwiŞ. - I zamknij twarz, na miłośŚ boską. Zaraz, myślŞ,
zaraz rzucŞ muterkŞ, przelecimy sobie spokojnie, jak po maśle przejdziemy,
nawet trawka nie drgnie - păł minuty i jesteśmy nad asfaltem... I nagle
spociłem siŞ jak ruda mysz! Aż mi oczy zalało i już wiem, żadnej mutry tam
nie rzucŞ. Na lewo, proszŞ bardzo, choŚby dwie. Chociaż tamtŞdy dalej jakieś
kamyki widaŚ niezbyt przyjemne, ale tam mogŞ rzucaŚ mutrŞ, a prosto przed
siebie
- za nic. I rzuciłem muterkŞ w lewo. Kirył nic nie powiedzial,
podprowadził "kalosz" do mutry i dopiero wtedy popatrzył na mnie. Wyglądałem
chyba paskudnie, bo zaraz odwrăcił oczy.
- To nic - măwiŞ do niego - prosta droga nie zawsze prowadzi do celu. -
I rzuciłem na asfalt ostatnią mutrŞ.
Dalej już było łatwiej. Znalazłem swoją szczelinŞ. Była czyściutka,
żadnym dranstwem nie zarosła, moja najmilsza, koloru nie zmieniła. Patrzyłem
na nią i promieniałem ze szczŞścia. I doprowadziła nas ta szczelina do bramy
garażu lepiej niż wszelkie znaki.
Poleciłem Kiryłowi, żeby zszedł na wysokośŚ păłtora metra, położyłem
siŞ na brzuchu i zacząłem patrzyŚ w otwartą bramŞ garażu. Na początku, ze
słoáca, nic nie było widaŚ - ciemno choŚ oko wykol, potem wzrok przywykł i
widzŞ, że w garażu od tamtego czasu jakby siŞ nic nie zmieniło. Wywrotka jak
stała na kanale, tak stoi, caluteáka, bez dziur, bez plamki i na cementowej
podłodze też wszystko jak przedtem, pewnie dlatego, że w kanale mało zebrało
siŞ "czarciego puddingu" i od tamtej pory ani razu nie wykipiał. Jedno mi
siŞ tylko nie spodobało - w samym koácu garażu, tam gdzie stoją kanistry,
coś siŞ srebrzy. Poprzednim razem tego nie było. No, trudno, srebrzy siŞ, to
siŞ srebrzy, nie bŞdziemy przecież z tego powodu wracaŚ! A i srebrzy siŞ,
nie tak, żeby mocno, tylko odrobinkŞ i tak spokojnie, powiedziałbym, nawet
sympatycznie... Wstałem, otrzepałem skafander i rozejrzałem siŞ dookoła. Tam
na parkingu stoją ciŞżarăwki, rzeczywiście jak nowe - od tamtego czasu,
kiedy tu byłem ostatni raz według mnie zrobiły siŞ jeszcze nowsze, za to
cysterna zupełnie biedaczka zardzewiała, niedługo siŞ rozsypie. A tam leży
opona, ta, ktărą widaŚ na ich planie...
Nie spodobała mi siŞ ta opona. Cieá rzuca, jakiś taki nienormalny.
Słoáce nam świeci w plecy, a cieá pada w naszą stronŞ. No dobra, do opony
daleko. Właściwie wygląda wszystko nieźle, można pracowaŚ. Tylko co siŞ tam
srebrzy? A może mi siŞ tylko zwidziało? Teraz warto by zapaliŚ, usiąśŚ na
chwilŞ, pomyśleŚ spokojnie - dlaczego właściwie srebrzy siŞ tylko nad
kanistrami, a dalej już siŞ nie srebrzy... dlaczego taki dziwny cieá od tej
opony... Ścierwnik Barbridge coś opowiadał o cieniach, coś cudacznego, ale
niegroźnego... Z cieniami tu răżnie bywa. Ale co siŞ tam tak srebrzy? No
wypisz, wymaluj, jak pajŞczyna na drzewach w lesie. Jakiż to pająk ją
uprządł? Och, ani razu jeszcze nie widzialem w Strefie pajączkăw, czy innych
bożych krăwek. I co najgorsze, "pustak" leży jak raz tam, dwa kroki od
kanistrăw. Powinienem od razu wtedy go zabraŚ, nie miałbym teraz kłopotăw.
Ale to ścierwo jest okropnie ciŞżkie - udźwignąŚ go mogłem, ale potem targaŚ
toto na plecach i to jeszcze po nocy, i jeszcze na czworakach... a kto
"pustakăw" nigdy nie dźwigał, niech sprăbuje. Răwnie wygodnie można pud wody
nieśŚ bez wiader... A wiŞc iśŚ, czy co? Golnąłbym sobie teraz... Odwrăciłem
siŞ do Tendera i măwiŞ:
- Teraz my z Kiryłem păjdziemy do garażu. Ty zostaniesz tu jako
kierowca. Steru bez mojego rozkazu nie waż siŞ tknąŚ, cokolwiek by siŞ
działo, nawet gdyby ziemia siŞ pod tobą rozstąpiła. Jeżeli stchărzysz - na
tamtym świecie ciŞ odnajdŞ.
Poważnie skinął mi głową - za nic, znaczy, nie stchărzŞ. Nos ma jak
pomidor, zdrowo mu przysunąłem... no căż, spuściłem ostrożnie awaryjne liny,
popatrzyłem jeszcze raz na to srebrne migotanie, machnąłem rŞką Kiryłowi i
zacząłem schodziŚ. Stanąłem na asfalcie i czekam, păki Kirył nie zejdzie z
drugiej strony.
- Spokojnie. - măwiŞ - nie spiesz siŞ. Bez zbŞdnego zamieszania.
Stoimy na asfalcie. "Kalosz" kołysze siŞ obok nas, liny szurają pod
stopniami. Tender wychylił łeb przez porŞcze, patrzy na nas, a w oczach ma
rozpacz. Trzeba iśŚ. MăwiŞ do Kiryła:
- Masz iśŚ za mną, krok w krok, dwa kroki z tyłu, patrz mi w plecy i
uważaj.
I ruszyłem. Stanąłem w progu, rozejrzałem siŞ. A jednak o ileż łatwiej
pracowaŚ w dzieá niż w nocy! PamiŞtam, jak leżałem na tym samym progu.
Ciemno jak w brzuchu u Murzyna, z kanału "czarci pudding" wysuwa jŞzyki,
błŞkitne jak płomyki spirytusu, i jak na złośŚ niczego nie rozjaśnia,
jeszcze ciemniej siŞ wydaje od tych jŞzykăw. A teraz - żyŚ nie umieraŚ! Oczy
przywykłe do mroku, wszystko jak na dłoni, nawet kurz widaŚ w
najciemniejszych kątach. I rzeczywiście coś tam błyszczy, jakieś srebrzyste
nici ciągną siŞ od kanistrăw do sufitu - bardzo podobne do pajŞczyny. Może
to zresztą pajŞczyna, ale lepiej siŞ trzymaŚ od niej z daleka. I wtedy
sknociłem sprawŞ. Powinienem Kiryła postawiŚ obok siebie, poczekaŚ aż jego
oczy przywykną do ciemności i pokazaŚ mu tŞ pajŞczynŞ, palcem pokazaŚ. A ja
przywykłem pracowaŚ samotnie - sam już oswoiłem siŞ z mrokiem, a o Kiryle
nie pomyślałem. Przekroczyłem prăg i prosto do kanistrăw. Przykucnąłem nad
"pustakiem", pajŞczyny na nim jakby nie widaŚ. Wziąłem za jeden koniec i
măwiŞ do Kiryła:
- Bierz, tylko nie upuśŚ, ciŞżki jak cholera. Podniosłem oczy i aż mi
dech zaparło - słowa nie mogŞ wydusiŚ. ChcŞ krzyknąŚ: stăj, ani kroku! - i
nie mogŞ. Chyba zresztą i tak bym nie zdążył, zbyt szybko to wszystko
poszło. Kirył przeskakuje przez "pustaka", odwraca siŞ tyłem do kanistrăw i
całymi plecami w te srebrne nici. Ja tylko oczy zamknąłem. Wszystko we mnie
zamarło, nic nie słyszŞ, słyszŞ tylko, jak rwie siŞ ta pajŞczyna. Z takim
słabym cichym trzaskiem, jakby pŞkała zwyczajna pajŞczyna, tylko oczywiście
głośniej. SiedzŞ w kucki z zamkniŞtymi oczami, ani rąk, ani năg nie czujŞ, a
Kirył măwi:
- No co, bierzemy go?
- Bierzemy - măwiŞ.
Podnieśliśmy "pustaka" i niesiemy do wyjścia, bokiem idziemy. CiŞżkie
ścierwo, nawet we dwăch niełatwo go targaŚ. Wyszliśmy na słoneczko i stoimy
przy "kaloszu". Tender już do nas łapy wyciąga.
- No - măwi Kirył - raz, dwa...
- Nie - măwiŞ - poczekaj. Na początek go postawimy. Postawiliśmy.
- Odwr㌠siŞ - măwiŞ - plecami. Odwrăcił siŞ bez słowa. Ja patrzŞ - na
plecach nic nie ma. Z tej i z tamtej strony go oglądam - nic nie widzŞ.
Wtedy odwracam siŞ i patrzŞ na kanistry. Tam też niczego nie ma.
- Słuchaj - măwiŞ do Kiryła, ale patrzŞ ciągle na kanistry. - Widziałeś
tŞ pajŞczynŞ?
- Jaką pajŞczynŞ? Gdzie?
- Dobra - măwiŞ. - Żebyśmy tylko zdrowi byli. A sam myślŞ: to siŞ
dopiero okaże.
- No co - măwiŞ. - Ładujemy?
Władowaliśmy "pustaka" do "kalosza", postawiliśmy go na sztorc, żeby
siŞ nie turlał, stoi teraz sobie jak aniołeczek, czyściutki, nowiutki, w
miedzi słoneczko siŞ odbija i niebieskawe pasma mgliście bełtają siŞ miŞdzy
dyskami. I teraz widaŚ, że to nie "pustak", a coś w rodzaju naczynia,
szklanego słoika z niebieskim syropem. Podziwialiśmy go przez chwilŞ, potem
wdrapaliśmy siŞ do "kalosza" i bez zbŞdnych słăw - w powrotną drogŞ.
Dobrze tym uczonym! Po pierwsze, pracują w dzieá. A po drugie, ciŞżko
im tylko wtedy, kiedy idą do Strefy, a ze Strefy "kalosz" sam wraca - jest
na nim zainstalowana taka aparatura, kursograf, czy jak mu tam, ktăry
prowadzi "kalosz" dokładnie tym samym kursem, jakim szedł poprzednio.
Płyniemy z powrotem i powtarzamy wszystkie manewry, przystajemy, powisimy
chwilŞ
- i dalej nad wszystkimi moimi mutrami przechodzimy, moglibyśmy zbieraŚ
je z powrotem do woreczka.
Moi chłopcy oczywiście od razu odzyskali humor. KrŞcą głowami na cały
regulator, prawie wszystek strach z nich wyparował - została tylko ciekawośŚ
i radośŚ, że wszystko tak dobrze siŞ skoáczyło. ZaczŞli gadaŚ. Tender macha
rŞkami i grozi, że jak tylko zje obiad, natychmiast wraca do Strefy znakowaŚ
drogŞ do garażu, a Kirył wziął mnie za rŞkaw i zaczął mi coś opowiadaŚ o tej
swojej wzmożonej grawitacji, to znaczy o "łysicy". No, nie od razu co
prawda, ale jednak ich usadziłem. Tak spokojniutko opowiedziałem im, ilu
idiotăw skoáczyło fatalnie w powrotnej drodze na skutek własnej głupoty.
Milczcie, măwiŞ, i uważnie rozglądajcie siŞ dookoła, bo inaczej stanie siŞ z
wami to, co siŞ stało z Lyndonem - Kruszynką. Poskutkowało. Mawet, nie
zapytali, co siŞ właściwie stało z Lyndonem - Kruszynką. Płyniemy w ciszy, a
ja myślŞ tylko o jednym: jak bŞdŞ odkrŞcaŚ manierkŞ, na răżne sposoby
wyobrażam sobie pierwszy łyk, a przed oczyma coraz to mi błyska srebrna
pąjŞczynka. Krătko măwiąc, wydostaliśmy siŞ ze Strefy, zapŞdzili nas razem z
"kaloszem" do odwszalni, czyli, wyrażając siŞ naukowym jŞzykiem, do hangaru
sanitarnego. Szorowali nas do upojenia, napromieniowywali jakimś
paskudztwem, obsypywali czymś i znowu płukali, potem wysuszyli i
powiedzieli: jesteście wolni, koledzy! Tender z Kiryłem wytaszczyli
"pustaka". Zleciały siŞ nieprzebrane tłumy, żeby siŞ napatrzeŚ, i co
charakterystyczne - wszyscy tylko patrzą, wydają z siebie entuzjastyczne
okrzyki, ale żeby pomăc zmŞczonym ludziom dźwigaŚ - na to nie było
odważnych... Dobra, mnie to wszystko nie obchodzi. Mnie już teraz nic nie
obchodzi...
Ściągnąłem z siebie skafander, rzuciłem na podłogŞ - sierżanci sprzątną
- a sam prosto pod prysznic, bo cały mokry byłem od stăp do głăw. Zamknąłem
siŞ w kabinie, wyciągnąłem manierkŞ, odkrŞciłem i przyssałem siŞ do niej jak
pijawka. SiedzŞ na ławeczce, w kolanach miŞkko, w głowie pusto i ciągnŞ
gorzałkŞ. Jak wodŞ. ŻyjŞ. Zlitowała siŞ Strefa. Wypuściła, wiedźma. Zaraza
najmilsza. Podła. ŻyjŞ. Te żăłtodzioby nigdy tego nie zrozumieją, nikt prăcz
stalkera tego nie zrozumie. I łzy spływają mi po twarzy ni to od wody, ni to
sam nie wiem od czego. Wydoiłem manierkŞ do dna, sam jestem mokry, a
manierka sucha. Oczywiście jak zwykle zabrakło jeszcze jednego ostatniego
łyczka. To nic, to jest do naprawienia. Teraz wszystko jest do naprawienia.
ŻyjŞ. Zapaliłem papierosa, siedzŞ. CzujŞ, jak powoli siŞ uspokajam.
Przypomniałem sobie o premii. W naszym instytucie zorganizowano to na sto
dwa. ChoŚby w tej chwili mogŞ iśŚ po swoją kopertŞ. A może sami przyniosą,
prosto tutaj.
Powolutku zacząłem siŞ rozbieraŚ. Zdjąłem zegarek, patrzŞ: byliśmy w
Strefie piŞŚ godzin z minutami, moi paástwo! PiŞŚ godzin. Aż mi siŞ słabo
zrobiło. Koledzy, w Strefie czas nie istnieje. PiŞŚ godzin... A właściwie,
jeżeli siŞ dobrze zastanowiŚ, to co to jest dla stalkera piŞŚ godzin? nawet
măwiŚ nie warto. A dwanaście godzin nie łaska? A dwie doby nie łaska? Nie
zdążyłeś przez noc, leżysz cały dzieá w Strefie z mordą przy ziemi i nawet
już siŞ nie modlisz, tylko majaczysz i sam nie wiesz, żyjesz jeszcze czy już
jesteś trupem. A nastŞpnej nocy zrobisz co do ciebie należy, jesteś z
towarem na granicy, a tam czekają patrole z karabinami maszynowymi, ścierwa,
ktăre ciŞ nienawidzą, wcale nie chcą clŞ aresztowaŚ, to dla nich żaden
interes, boją siŞ śmiertelnie, że jesteś skażony, chcą ciŞ za wszelką cenŞ
rozwaliŚ i mają wszystkie atuty, możesz potem długo udowadniaŚ, że ciŞ
bezprawnie zastrzelili. A to znaczy, że znowu z mordą przy ziemi modlisz siŞ
do świtu, a potem do zmierzchu, a towar leży obok ciebie i nawet nie wiesz,
czy zwyczajnie sobie leży, czy ciŞ powoli zabija. Albo jak Kosmaty Icchok -
utknął o świcie w pustym polu miedzy dwoma wykopami - ani w prawo, ani w
lewo. Dwie godziny udawał nieboszczyka. Bogu dziŞki uwierzyli i wreszcie
zostawili go w spokoju. Widziałem Icchoka potem, nie ten sam człowiek, nawet
go nie poznałem...
Wytarłem łzy i puściłem wodŞ. Myłem siŞ długo. Gorącą, potem zimną,
potem znowu gorącą. Cały kawał mydła wymydliłem. W koácu mi zbrzydło.
Zamknąłem prysznic, i słyszŞ - ktoś siŞ dobija do drzwi i głosem Kiryła
wrzeszczy wesoło:
- Ej, stalker, wyłaź! Forsa ante portas! O forsie zawsze miło słyszeŚ.
Otworzyłem drzwi, Kirył stoi goły, w samych kąpielăwkach, wesoły, bez śladu
melancholii i podaje mi kopertŞ.
- Trzymaj - măwi - to od wdziŞcznej ludzkości.
- Kicham na twoją ludzkośŚ! Ile tu jest?
- W drodze wyjątku, za bohaterską postawŞ w obliczu niebezpieczeástwa -
dwie pensje!
Tak. Można wytrzymaŚ. Gdyby mi tu za każdego "pustaka" płacili po dwie
pensje, dawno posłałbym Ernesta do wszystkich diabłăw.
- No i co, jesteś zadowolony? - pyta Kirył, a promienieje jaśniej
słoáca.
- Owszem - măwiŞ. - A ty? Kir nie odpowiedział. Objął mnie za szyjŞ,
przycisnął do swojej spoconej piersi, odepchnął i zniknął w swojej kabinie.
- Ej! - krzyczŞ za Kiryłem. - A co z Tenderem? Gacie pierze?
- Chyba żartujesz! Tendera opadli korespondenci. Żebyś zobaczył, jaki
jest nadŞty... Teraz im kompetentnie referuje...
- Jak - powiadam - referuje?
- Kompetentnie.
- Dobra - măwiŞ - sir. nastŞpnym razem zaopatrzŞ siŞ w słownik wyrazăw
obcych, sir. - I w tym momencie jakby mnie prąd poraził. - Poczekaj. Kirył
- măwiŞ. - Wyjdź no na chwilŞ.
- Kiedy jestem już goły odpowiada.
- Nie szkodzi, nie jestem babą.
No wiŞc wyszedł. Wziąłem go za ramiona, odwrăciłem plecami, do siebie,
nie, przywidziało mi siŞ. Plecy ma czyste. Tylko zaschniŞte strużki potu, a
skăra jak skăra.
- Czego ty chcesz od moich plecăw? - pyta Kirył. Dałem mu lekkiego
kopniaka, uciekłem do swojej kabiny, zamknąłem siŞ. Nerwy, cholera by je
wziŞła. Tam mi siŞ zwidywało, tu mi siŞ zwiduje... Miech to jasny piorun
spali!... SpijŞ siŞ dzisiaj jak świnia, nieźle byłoby oskubaŚ Richarda. To
jest myśli gra, ścierwo, jak stary... Z najlepszą kartą nic mu nie można
zrobiŚ. Już nawet karty znaczyłem i na inne răżne sposoby prăbowałem, no i
ucho...
- Kirył! - krzyczŞ. - BŞdziesz dzisiaj w "Barge"
- Nie w "Barge", a w "Barszczu", ile razy mam ci powtarzaŚ?
- Przestaá! napisane jest "Barge", to ma byŚ "Barge". Lepiej nie
wprowadzaj u nas swoich porządkăw. WiŞc przyjdziesz, czy nie? nieźle byłoby
ograŚ Richarda...
- Och, nie wiem. Red, jak to bŞdzie. Ty przecież nie masz najmniejszego
pojŞcia, cośmy przywieźli...
- A ty masz pojŞcie?
- Też nie mam. Co prawda, to prawda. Ale teraz po pierwsze, wiadomo, do
czego te "pustaki" służyły. A po drugie, jeśli potwierdzi siŞ jedna moja
teoria... napiszŞ artykuł i poświŞcŞ go tobie osobiście - Redowi
Shoehartowi, honorowemu stalkerowi, z wyrazami wdziŞczności i uwielbienia.
- I wtedy mnie wsadzą do pudła. Minimum dwa lata.
- Za to wejdziesz do historii nauki. TŞ sztuczkŞ tak właśnie nazwiemy:
"puszka Shoeharta". To brzmi dumnie, prawda?
Tak sobie gadaliśmy, a ja siŞ tymczasem ubrałem, wsadziłem pustą
manierkŞ do kieszeni, przeliczyłem gotăwkŞ i poszedłem sobie.
- Wszystkiego najlepszego, nadziejo światowej nauki...
Nie odpowiedział. Bardzo głośno szumiała woda. PatrzŞ, a w korytarzu
pan Tender we własnej postaci, czerwony i nadŞty niczym ropucha. Wokăł niego
- tłumy, i pracownicy, i korespondenci, i nawet dwaj sierżanci siŞ
przyplątali (prosto z obiadu, jeszcze w zŞbach dłubią), a Tender nic, tylko
gada. "Ta technika, ktărą dysponujemy - truje - daje prawie stuprocentową
gwarancjŞ bezpieczeástwa i osiągniŞcia zaplanowanych rezultatăw..." W tym
momencie zobaczył mnie i nieco przywiądł - uśmiecha siŞ macha do mnie rŞką.
No, myślŞ, trzeba wiaŚ. Wystartowałem, ale niestety za păźno. SłyszŞ, gonią
mnie.
- Panie Shoehart! Panie Shoehart! Dwa słowa o garażu!
- Odmawiam komentarza - măwiŞ i przechodzŞ w kłus. Ale diabła tam
uciekniesz przed nimi. Jeden z mikrofonem zabiega drogŞ z lewej, drugi z
aparatem fotograficznym - z prawej.
- Dosłownie jedno zdanie! Czy zauważył pan w garażu coś niezwykłego?
- Nie mam nic do powiedzenia! - măwiŞ i staram siŞ kłusowaŚ plecami do
obiektywu. - Garaż jak garaż...
- DziŞkujŞ panu. Co pan sądzi o turboplatformach?
- Są cudowne - măwiŞ i ostrożnie przymierzam siŞ do toalety.
- Co pan myśli o celach Lądowania?
- Miech siŞ pan zwrăci do uczonych - măwiŞ i już jestem za drzwiami.
Pukają. Wtedy măwiŞ przez drzwi:
- Dobrze panom radzŞ, zapytajcie pana Tendera, dlaczego ma nos jak
pomidor. Pan Tender milczy z wrodzonej skromności, a to była nasza
najwspanialsza przygoda.
Ależ zrobili stumetrăwkŞ korytarzem! Złoty medal gwarantowany. Jak Boga
kocham. Poczekałem minutŞ - cicho. Wyjrzałem - nie ma nikogo. No i poszedłem
sobie, pogwizdując. Zszedłem do portierni, pokazałem tyczkowatemu
przepustkŞ, patrzŞ, a on mi salutuje. Jako bohaterowi dnia, rzecz jasna.
- Spocznij - măwiŞ. - Jestem z was zadowolony, sierżancie.
Wyszczerzył zŞby, jakby mu sam generał pożyczył stăwŞ.
- Brawo, Rudy - măwi. - Jestem dumny - măwi - że mam takich znajomych.
- Co - măwiŞ - bŞdziesz teraz miał o czym opowiadaŚ dziewczynom w
swojej Szwecji?
- Pytanie! - măwi. - Żadna mi siŞ nie oprze! Jak siŞ mu przyjrzeŚ, to
zupełnie przyzwoity chłopak. Jeśli mam byŚ szczery, nie lubiŞ takich
rumianych i rosłych facetăw. Dziewczyny latają za nimi jak wściekłe,
właściwie dlaczego? nie o wzrost przecież chodzi. Słoáce świeci, na ulicy
bezludnie. I nagle zapragnąłem teraz, natychmiast, zobaczyŚ GutŞ. Po prostu.
PopatrzeŚ na nią, potrzymaŚ za rŞkŞ. Po Strefie tylko to jedno pozostaje
człowiekowi - potrzymaŚ dziewczynŞ za rŞkŞ. Szczegălnie kiedy sobie
przypomnŞ te wszystkie plotki o dzieciach stalkerăw - te dzieci wyglądają...
Tak, co tu myśleŚ o Gucie, teraz na początek przydałaby siŞ butelka czegoś
mocniejszego, i to jako program minimum, a dalej siŞ zobaczy. Minąłem
parking i już niedaleko granica Strefy. Stoją dwa samochody patrolowe. Stoją
w całej swej krasie, żăłte, rozłożyste, z reflektorami i karabinami
maszynowymi, dranie, no i rzecz jasna obok bohaterowie w błŞkitnych hełmach,
całą ulicŞ zakorkowali, przepchnąŚ siŞ nie można. IdŞ, oczy spuściłem,
lepiej, żebym teraz ich nie widział, lepiej, żebym w ogăle na nich nie
patrzył, zwłaszcza w dzieá - są tam miŞdzy nimi dwa, trzy typki i bojŞ siŞ,
że mi siŞ teraz napatoczą, straszna chryja wyniknie, jeśli mi siŞ napatoczą.
Mieli szczŞście, przysiŞgam na Boga, że Kirył mnie ściągnął do instytutu, bo
tych drani wtedy właśnie szukałem i rŞka by mi nie zadrżała.
Przedzieram siŞ przez ten tłum bokiem, już siŞ prawie przedarłem, kiedy
nagle słyszŞ: "Ej, stalker!" No, mnie to nie dotyczy, idŞ sobie dalej,
wyciągam z paczki papierosa. Ktoś mnie dogania z tyłu i łapie za rŞkaw.
Strzasnąłem tŞ rŞkŞ z siebie, odwracam głowŞ i bardzo grzecznie pytam: - Po
kiego diabła pan siŞ czepiasz?
- Poczekaj, stalker - măwi tamten. - Dwa pytania.
Podniosłem oczy - kapitan Quarterblood. Stary znajomy. Wysechł na wiăr,
zżăłkł.
- A - măwiŞ - wszystkiego najlepszego, panie kapitanie. Jak tam
wątroba?
- Ty mnie nie zagaduj - măwi kapitan gniewnie i świdruje mnie
spojrzeniem na wylot. - Lepiej mi powiedz, dlaczego nie zatrzymujesz siŞ,
kiedy ciŞ wołają?
I już dwa błŞkitne hełmy stoją za jego plecami, łapy na kaburach, oczu
nie widaŚ tylko szczŞki chodzą pod hełmami. I gdzie w tej ich Kanadzie
takich wygrzebują? Na zarybek ich do nas przysyłają, czy co? W dzieá w ogăle
siŞ nie bojŞ patroli, ale zrewidowaŚ kanalie mogą, a to mi bardzo nie na
rŞkŞ w tej chwili.
- A czy to mnie pan wolał, panie kapitanie? - măwiŞ. - Słyszałem, że
jakiegoś stalkera.
- A ty, jak siŞ okazuje, już nie jesteś stalkerem?
- Od czasu, jak z paáskiej lekkiej rŞki odsiedziałem swoje - skoáczyłem
z tym. Na amen. DziŞki panu, panie kapitanie, otworzyły mi siŞ wtedy oczy.
Gdyby nie pan...
- Co robiłeś koło Strefy?
- Jak to co? Przecież pracujŞ w instytucie. Już ze dwa lata.
I żeby zakoáczyŚ tŞ niemiłą rozmowŞ, wyjmujŞ swoją legitymacjŞ i
okazujŞ ją kapitanowi. Quarterblood wziął moją legitymacjŞ, przekartkował,
każdy stempelek, każdą stroniczkŞ dosłownie obwąchał, omal nie oblizał.
Zwraca mi legitymacjŞ, zadowolony niewypowiedzianie, oczy mu płoną, nawet
porăżowiał.
- Przepraszam ciŞ - măwi - Shoehart. Tego siŞ nie spodziewałem. To
znaczy, że nienadaremnie słuchałeś moich rad. No căż, bardzo siŞ cieszŞ.
Chcesz, możesz mi wierzyŚ lub nie, ale już wtedy przypuszczałem, że jeszcze
bŞdą z ciebie ludzie. Nie mogłem dopuściŚ do siebie myśli, że taki chłopak
jak ty...
I zaczŞło siŞ. No, myślŞ sobie, wyleczyłem jeszcze jednego melancholika
na swoje nieszczŞście, a sam oczywiście słucham, oczy spuściłem, potakujŞ,
rozkładam rŞce i nawet, o ile pamiŞtam, tak nieśmiało, noskiem buta rysujŞ
esy floresy na trotuarze. Bojăwkarze za plecami kapitana posłuchali czas
jakiś, zemdliło ich widaŚ, bo patrzŞ, pomaszerowali w weselsze miejsce. A
kapitan teraz mi o radosnych perspektywach opowiada - nauka to wielka rzecz,
na naukŞ, okazuje siŞ, nigdy nie jest za păźno. Pan Băg powiada, lubi i ceni
uczciwą pracŞ
- no i w ogăle drŞtwa mowa w najlepszym gatunku, ta sama, ktărą nas co
niedziela raczył w wiŞzieniu nasz ojciec duchowny. A ja mam taką ochotŞ
wypiŚ, że aż mnie skrŞca. To nic, myślŞ. Red, to nic, bracie, i to też
musisz znieśŚ. Cierp, Red, tak trzeba! Długo on tego tempa nie wytrzyma, już
dostał zadyszki... wtedy na moje szczŞście zaczął trąbiŚ jeden z samochodăw
patrolowych. Kapitan Quarterblood obejrzał siŞ, odkaszlnął z niezadowoleniem
i wyciąga do mnie rŞkŞ.
- No căż - măwi - cieszŞ siŞ, że poznałem uczciwego człowieka. Reda
Shoeharta. Z przyjemnością wypiłbym z tobą butelczynŞ na cześŚ naszej nowej
znajomości. Wădki wprawdzie nie mogŞ piŚ, lekarz mi zakazał, ale na piwo
chŞtnie bym z tobą poszedł. Tylko sam widzisz - służba! Ale nic straconego -
măwi - na pewno siŞ jeszcze spotkamy.
Nie daj Boże, myślŞ. Ale rŞkŞ mu ściskam, nadal siŞ czerwieniŞ i szuram
năżką - wszystko jak pan kapitan lubi. Potem Quarterblood poszedł sobie
nareszcie, a ja lotem strzały do "Barge".
W "Barge" o tej porze jest pusto. Ernest stoi za ladą baru, przeciera
kieliszki i ogląda je pod światło. To zdumiewające, nawiasem măwiąc,
zjawisko - gdzie i kiedy byś nie przyszedł, wiecznie ci barmani przecierają
kieliszki, jakby akurat od tego zależało zbawienie ich duszy. Tak właśnie
bŞdzie stał choŚby cały dzieá - weźmie kieliszek, przymrăży oczy, spojrzy
pod światło, chuchnie na szkło i zaczyna trzeŚ. Wyciera, wyciera, znowu
spojrzy, tym razem dla odmiany od spodu, i znowu...
- CześŚ Ernie! - măwiŞ. - Nie mŞcz go dłużej, bo przetrzesz na wylot!
Spojrzał na mnie przez kieliszek, wymamrotał coś głosem brzuchomăwcy i
bez zbŞdnych słăw nalał mi na cztery palce. Wdrapałem siŞ na stołek
pociągnąłem, zmrużyłem oczy, potrząsnąłem głową i powtărzyłem zabieg. Mruczy
lodăwka, szafa grającą trilka cichutko. Ernest posapuje w kolejny kieliszek
- cisza, spokăj... Dopiłem, postawiłem szklaneczkŞ na ladzie i Ernest w
mgnieniu oka nalewa mi ponownie.
- Ho co, już cl lepiej? - burczy. - Przyszedłeś do siebie?
- Ty lepiej pilnuj swoich kieliszkăw - măwiŞ. - A wiesz był jeden taki,
też tak tarł, tarł i wywołał złego ducha. Potem żył sobie jak pączek w
maśle.
- Znałeś go? - pyta Ernie z niedowierzaniem.
- A był tu jeden taki barman - opowiadam. - Jeszcze przed tobą.
- No i co?
- Ano nic. Jak myślisz, dlaczego oni tu przylecieli? Wszystko dlatego,
że tamten bez przerwy tarł i tarł... Jak sądzisz, kto do nas przyleciał?
- A idź ty - măwi Ernie z uznaniem.
Potem poszedł do kuchni i wrăcił z talerzem - przyniăsł opiekane
parăwki.
Postawił przede mną talerz, podsunął keczup, a sam ponownie zabrał siŞ
do kieliszkăw.
Ernest zna siŞ na swojej robocie. Ma bezbłŞdne wyczucie, od razu widzi,
że stalker wrăcił ze Strefy, że towar bŞdzie i Ernie wie, czego stalkerowi w
takiej chwili potrzeba. To swăj chłop ten Ernie! Dobroczyáca.
Zjadłem parăwki, zapaliłem i zacząłem obliczaŚ, ile też Ernie na nas
zarabia. Jakie ceny płacą za towar w Europie tego nie wiem, ale tak kątem
ucha słyszałem, że na przykład za "pustaka" dają tam około dwa i păł
tysiąca, a Ernie płaci wszystkiego czterysta. Za "bateryjkŞ" można tam
wyciągnąŚ co najmniej setkŞ, a my dostajemy w najlepszym razie dwie dychy.
Da pewno z całą resztą sprawa wygląda podobnie. Co prawda przeszmuglowanie
towaru do Europy răwnież coś niecoś musi kosztowaŚ. Temu w łapŞ, tamtemu w
łapŞ, komendant stacji też jest na pewno na ich utrzymaniu... Tak że jeśli
siŞ zastanowiŚ, Ernest nie tak wiele wyciąga - około piŞŚdziesiŞciu procent,
nie wiŞcej, jeżeli wpadnie, to dziesiŞŚ lat katorgi ma jak w banku...
W tym momencie moje bogobojne rozważania przerywa jakiś ugrzeczniony
typek, nawet nie usłyszałem, kiedy wszedł. Wykwitł obok mojego prawego
łokcia i pyta:
- Czy można?
- Co za pytanie! - măwiŞ. - Oczywiście!
Taki nieduży, szczuplutki, z zadartym noskiem i w czarnej muszce.
Jakbym go gdzieś widział, ale gdzie - pojŞcia nie mam. Włazi na stołek obok
mnie i măwi do Ernesta:
- PoproszŞ whisky! - I od razu do mnie:
- Przepraszam, ale my siŞ chyba znamy. Pan pracuje w Instytucie
MiŞdzynarodowym, prawda?
- Tak - măwiŞ - A pan?
Typek zrŞcznie wyciąga z kieszeni wizytăwkŞ i kładzie przede mną.
Czytam: "Alois Machno, agent Biura Emigracyjnego". Oczywiście, że go znam.
Czepia siŞ ludzi, żeby wyjeżdżali z miasta. Widzicie ich, nas i tak ledwie
połowa została w Harmont, a oni chcą, żebyśmy wszyscy siŞ wynieśli.
Odsunąłem wizytăwkŞ paznokciem.
- Nie - măwiŞ - serdeczne dziŞki. To nie dla mnie. MarzŞ, wie pan, żeby
moje kości spoczŞły w ojczystej ziemi.
- A dlaczego? - pyta z ożywieniem. - ProszŞ mi wybaczyŚ niedyskrecjŞ,
ale co pana tu trzyma?
Już siŞ rozpŞdziłem, żeby mu powiedzieŚ, co mnie tu trzyma.
- Głupie pytanie! - odpowiadam. Słodkie wspomnienia dzieciástwa.
Pierwszy pocałunek w miejskim parku. Tatuś, mamusia. Jak pierwszy raz
urżnąłem siŞ w trupa w tym oto barze. Drogi sercu komisariat policji... - Tu
wyjmujŞ z kieszeni zasmarkaną chusteczkŞ i ocieram oczy - nie - măwiŞ. - Za
nic!
Alois pośmiał siŞ, wypił łyczek whisky i z zadumą powiada:
- Nie mogŞ zrozumieŚ was, mieszkaácăw Harmont. Życie w mieście jest
bardzo ciŞżkie. Władza należy do armii. Zaopatrzenie paskudne. Pod bokiem
Strefa, żyjecie jak na wulkanie. W każdej chwili może wybuchnąŚ epidemia
albo coś jeszcze gorszego. Jeszcze rozumiem starszych ludzi. Na stare lata
trudno siŞ ruszyŚ z miejsca. Ale pan... Ile pan ma lat? Dwadzieścia dwa,
dwadzieścia trzy, nie wiŞcej... niechże pan zrozumie, że nasze biuro jest
organizacją filantropijną, nasza działalnośŚ nie przynosi nam żadnego zysku.
Po prostu chcemy, żeby ludzie opuścili to przeklŞte miasto i zaczŞli żyŚ
normalnie. Przecież dajemy pewną sumŞ na początek, zapewniamy pracŞ na nowym
miejscu... młodym, takim jak pan, umożliwiamy naukŞ... Nie, nie rozumiem!
- A co? - pytam - nikt nie chce wyjeżdżaŚ?
- Nie tak znowu, żeby nikt... niektărzy dają siŞ namăwiŚ, zwłaszcza
jeżeli moją rodziny. Ale młodzież i starcy... No co was trzyma w Harmont? To
przecież dziura, prowincja...
Teraz pokazalem mu na co mnie staŚ.
- Panie Machnol - măwiŞ. - Ma pan świŞtą racjŞ. Nasze miasteczko to
dziura. Zawsze dziurą było i dziurą pozostało. Tylko że obecnie - măwiŞ - to
dziura w przyszłośŚ. Przez tŞ dziurŞ my napompujemy wasz parszywy świat
takimi rzeczami, że wszystko siŞ zmieni. Życie stanie siŞ inne, lepsze, i
każdy bŞdzie miał wszystko, czego mu trzeba. Podoba siŞ panu taka dziura?
Przez tŞ dziurŞ płynie wiedza. A kiedy już bŞdziemy wiedzieli, co należy i
wszyscy bŞdą bogaci, polecimy do gwiazd i gdzie tylko zechcemy. Teraz już
pan wie, co to za dziura...
W tym momencie przerwałem, ponieważ zauważyłem, że Ernest patrzy na
mnie z ogromnym zdumieniem, i zrobiło mi siŞ głupio. W ogăle nie lubiŞ
powtarzaŚ cudzych słăw, nawet jeżeli dajmy na to podobają mi siŞ. Tym
bardziej, że wychodzi mi to jakoś koślawo. Kiedy opowiada Kirył, człowiek
słucha z otwartą gŞbą. A ja niby măwiŞ to samo, a efekt jest zupełnie inny.
Może dlatego, że Kirył nigdy Ernestowi na ladŞ towaru nie wykładał. No i
dobrze...
Tu măj Ernest połapał siŞ i szybko nalał mi tak na sześŚ palcăw od razu
- opamiŞtaj siŞ chłopcze, co siŞ z tobą dzisiaj dzieje? A ostronosy pan
Machno znowu delikatnie pociągnął swoją whisky i măwi:
- Tak, oczywiście... Wieczne akumulatory, "błŞkitne panaceum"... Ale
czy pan naprawdŞ wierzy, że stanie siŞ tak, jak pan powiedział?
- To nie paáski interes, w co ja wierzŞ naprawdŞ a w co na niby
- măwiŞ. - Măwiłem panu o mieszkaácach miasta. A o sobie powiem tak:
czego ja mam szukaŚ w tej waszej Europie? Waszej śmiertelnej nudy? Cały
dzieá mam oraŚ jak głupi, a wieczorem patrzeŚ w telewizor?
- No, niekoniecznie trzeba zaraz do Europy...
- A tam - măwiŞ - wszŞdzie to samo, a na Antarktydzie jeszcze w dodatku
zimno.
I co najdziwniejsze: măwiłem do niego i ze wszystkich sił wierzyłem w
to, co măwiŞ. I nasza Strefa, wiedźma przeklŞta, zaraza morowa, w tym
momencie była mi sto razy milsza niż ich wszystkie Europy i Afryki. A
przecież nawet jeszcze nie byłem pijany, po prostu wyobraziłem sobie przez
sekundŞ, jak wracam z pracy doszczŞtnie wypompowany, w tłumie podobnych mi
kretynăw, jak w tym ich metro gniotą mnie, depczą mi po nogach, jak mi
wszystko obrzydło i jak już nic mi siŞ nie chce.
- A co pan na to? - zwraca siŞ ostronosy do Ernesta.
- Ja mam swăj byznes - wyniośle odpowiada Brnie. - nie jestem byle kim!
Ja wszystkie swoje pieniądze włożyłem w ten bar. Do mnie czasami nawet sam
komendant zagląda, generał, jasne? Z jakiej racji mam stąd wyjeżdżaŚ?
Pan Alois Machno zaczął mu coś wyjaśniaŚ przy pomocy liczb, ale ja już
nie słuchałem. Golnąłem sobie zdrowo, wygrzebałem z kieszeni garśŚ bilonu,
zlazłem ze stołka i na początek uruchomiłem na cały regulator grającą szafŞ.
Jest tam taka jedna piosenka "Nie wracaj, jeżeli nie jesteś pewien". Bardzo
dobrze na mnie wpływa po Strefie... No wiŞc szafa grzmi i zawodzi, a ja
zabrałem swoją szklaneczkŞ i poszedłem w kąt, wyrăwnaŚ stare rachunki z
"jednorŞkim bandytą", no i czas jak ptak poleciał... Przepuszczam ostatni
bilon, a tu pojawiają siŞ pod gościnnym dachem baru Richard Nunnun z
Szuwaksem. Szuwaks już chodzi na rzŞsach, przewraca oczami i szuka, komu by
daŚ w mordŞ. A Richard Nunnun czule trzyma go pod ramiŞ i odwraca jego uwagŞ
dowcipami. PiŞkna para! Szuwaks, chłop jak byk, czarny jak noc, kŞdzierzawy,
łapy do kolan, a Dick maleáki, zażywny i răżowy, wcielenie bogobojności,
brak mu tylko aureoli.
- O! - krzyczy Dick na măj widok. - I Red tu jestl Chodź do nas. Red!
- Słusznie! - ryczy Szuwaks. - W całym tym mieście jest tylko dwăch
ludzi: Red i ja! Wszyscy inni to wieprze, dzieci szatana. Red! Ty też
służysz szatanowi, ale jednak jesteś człowiekiem...
PodchodzŞ do nich ze swoja szklanką. Szuwaks łapie mnie za kurtkŞ,
sadza przy stoliku i măwi:
- Siadaj, Rudy! Siadaj, sługo szatana! Kocham ciŞ. BŞdziemy opłakiwaŚ
grzechy ludzkości. Gorzko opłakiwaŚ!
- Zapłaczemy - măwiŞ. - Łykniemy sobie grzesznych łez.
- ZaprawdŞ powiadam wam - prorokuje Szuwaks. - ZaprawdŞ osiodłany już
jest koá blady, a jeździec jego już trzyma nogŞ na strzemieniu. I daremne są
modły tych, co siŞ zaprzedali szatanowi. Ostaną siŞ tylko ci, ktărzy wydali
mu wojnŞ. Wy, synowie człowieczy, skuszeni przez szatana, szataáskimi
igrający cackami, szataáskich skarbăw złaknieni - do was măwiŞ, o ślepi!
OpamiŞtajcie siŞ, bydlaki, păki czas! Podepczcie błyskotki szataáskie! - Tu
zamilkł nagle, jakby zapomniał, co ma byŚ dalej. - A czy mi tu dadzą
wreszcie czegoś do picia? - zapytał nagle zupełnie innym głosem. - Cudzie ja
właściwie jestem?... Wiesz, Rudy, znowu mnie pogonili z roboty. Od
agitatorăw mnie wyzwali. Ja im tłumaczŞ - opamiŞtajcie siŞ ślepcy, sami
lecicie w przepaśŚ i innych ślepcăw ciągniŞcie za sobą! Śmieją siŞ. No wiŞc
dałem w mordŞ kierownikowi i poszedłem sobie. Teraz mnie posadzą. I za co?
Wrăcił Dick, postawił na stoliku butelkŞ.
- Dzisiaj ja płacŞ! - krzyknąłem do Ernesta. Dick spojrzał na mnie
zezem.
- Wszystko legalnie - măwiŞ. - BŞdziemy moją premiŞ przepijaŚ.
- Byliście w Strefie? - pyta Dick. - Przynieśliście coś ciekawego?
- Pełnego "pustaka" - măwiŞ. - Złożyliśmy go na ołtarzu nauki, nalejesz
nam wreszcie, czy nie?
- "Pustaka" - buczy z goryczą Szuwaks. - Dla jakiegoś "pustaka"
ryzykowałeś życiem! Uszedłeś z życiem, ale przez ciebie pojawił siŞ na
świecie jeszcze jeden diabelski przedmiot... A skąd możesz wiedzieŚ. Rudy,
ile grzechăw i nieszczŞśŚ...
- Przymknij siŞ. Szuwaks - măwiŞ do niego surowo. - Pij i raduj siŞ, że
wrăciłem żywy. Za măj fart, chłopcy!
Dobrze nam siŞ piło za măj fart. Szuwaks całkiem siŞ rozkleił, siedzi i
płacze, z oczu mu kapie jak z zepsutego kranu. To nic, znam go dobrze. Musi
przejśŚ przez takie stadium - zalewa siŞ łzami i wrzeszczy, że Strefa to
dzieło szatana i że nic z niej nie wolno wynosiŚ, a co już wyniesiono,
trzeba odnieśŚ z powrotem i żyŚ tak, jakby Strefy w ogăle nie było. Że niby
co szataáskie - szatanowi. Bardzo lubiŞ Szuwaksa. W ogăle lubiŞ dziwakăw.
Kiedy Szuwaks jest przy forsie, skupuje od wszystkich towar, nie targuje
siŞ, płaci, ile żądają, a potem w nocy targa wszystko z powrotem do Strefy i
tam zakopuje... Ależ szlocha. Boże kochany! Ale to nic, on jeszcze pokaże,
co potrafi.
- A jak wygląda taki pełny "pustak"? - pyta Dick. - Zwyczajne "pustaki"
widziałem, ale pełne? Co to właściwie takiego? Pierwszy raz słyszŞ.
Wytłumaczyłem, Dick pokiwał głową i nawet cmoknął parŞ razy.
- Tak - măwi - to ciekawe. To - măwi - coś nowego. A z kim byłeś? Z
Rosjaninem?
- Tak - odpowiadam. - Z Kiryłem i z Tenderem. Wiesz, z tym naszym
laborantem.
- Uszarpałeś siŞ pewnie z nimi...
- Nic podobnego. Chłopcy trzymali siŞ zupełnie przyzwoicie. Szczegălnie
Kirył. Urodzony stalker - măwiŞ. - Gdyby miał trochŞ wiŞcej doświadczenia i
pozbył siŞ tej swojej dziecinnej niecierpliwości, măgłbym z nim co dzieá
chodziŚ do Strefy.
- I po co? - pyta Dick z pijackim śmieszkiem.
- Uspokăj siŞ - măwiŞ. - Żarty żartami...
- Wiem - măwi. - Żarty żartami, a za takie gadanie można zarobiŚ w
ucho. Możesz uważaŚ, że jestem twoim dłużnikiem...
- Komu trzeba daŚ w ucho? - ocknął siŞ Szuwaks. - Gdzie on jest?
Złapaliśmy go za rŞce i z trudem posadziśmy na krześle. Dick wetknął mu
w zŞby papierosa i podsunął zapalniczkŞ. Uspokoił siŞ. A tymczasem tłok robi
siŞ coraz wiŞkszy. Bar już oblepiony, prawie wszystkie stoliki zajŞte.
Ernest zwołał swoje dziewczyny. Biegają, roznoszą, co komu trzeba - jednym
piwo, innym koktajle, jeszcze innym czystą. PatrzŞ i jakoś mi siŞ zdaje, że
w mieście widaŚ coraz wiŞcej nowych twarzy, i to głăwnie jacyś smarkacze w
kolorowych szalikach do ziemi. Powiedziałem o tym Dickowi. Dick potwierdził.
- No a jakże inaczej - măwi. - Zaczyna siŞ wielki sezon budowlany.
Kładą już fundamenty pod trzy nowe budynki dla instytutu, a oprăcz tego
planują budowŞ wielkiego muru wokăł Strefy - od cmentarza do starego ranczo.
Koáczą siŞ dobre czasy dla stalkerăw...
- A kiedy czasy były dobre dla stalkerăw? - pytam. A sam myślŞ: masz
babo placek, a to co znowu? Koniec, teraz już siŞ nie zarobi. Căż, może to i
lepiej, mniejsza pokusa. BŞdŞ chodziŚ do Strefy w dzieá, jak przystało na
porządnego człowieka. Forsa wprawdzie już nie taka, ale za to o ileż
bezpieczniej
- "kalosz", skafandry i tak dalej, i patrole mogą ciŞ pocałowaŚ... ŻyŚ
bŞdŞ z pensji, a piŚ za premie. I taka straszna chandra mnie napadła! Znowu
liczyŚ każdy grosz - na to mogŞ sobie pozwoliŚ, na tamto już nie mogŞ, na
każdą szmatkŞ dla Guty odkładaj pieniądze do skarbonki, do baru nie
zaglądaj, kino jest taásze... Wszystko szare, nudne, szare dnie, szare
noce...
Tak sobie siedzŞ i myślŞ a Dick buczy mi nad uchem:
- Wczoraj w hotelu wpadłem wieczorem do baru, żeby wypiŚ na sen coś
mocniejszego. PatrzŞ - siedzą jacyś nieznani faceci, nie spodobali mi siŞ od
pierwszej chwili. Przysiada siŞ jeden taki do mnie i zaczyna rozmowŞ z
daleka, daje do zrozumienia, że mnie zna, wie, kim jestem i gdzie pracujŞ,
że gotăw jest dobrze zapłaciŚ za pewne przysługi...
- Szpicel - măwiŞ, niezbyt mnie to zainteresowało, niejednego szpicla
widziałem w życiu i słyszałem niejedną rozmowŞ o przysługach.
- Nie, măj miły, to nie był szpicel. Lepiej posłuchaj. ChwilŞ z nim
pogadałem, ostrożnie, rzecz jasna, udałem takiego skromnego przygłupka.
Interesują go pewne przedmioty w Strefie i to nie byle śmiecie, ale raczej
rzeczy wartościowe. Na akumulatory, "świerzby", "czarne bryzgi" i podobną
biżuteriŞ nie reflektuje. A o tym, na co reflektuje, wspomniał raczej
aluzyjnie.
- WiŞc o co mu chodzi? - pytam.
- O "czarci pudding", o ile dobrze zrozumiałem - măwi Dick i jakoś
dziwnie na mnie patrzy.
- Ach, "czarci pudding" jest mu potrzebny! - măwiŞ. - A "lampa śmierci"
przypadkiem nie jest mu potrzebna?
- Też go o to zapytałem.
- No i?
- Wyobraź sobie, potrzebna.
- Tak? - măwiŞ. - No, Jeśli tak, niech sobie sam przyniesie. To
przecież drobnostka! "Czarciego puddingu" pełne piwnice, tylko braŚ wiadro i
ładowaŚ. Pogrzeb na koszt własny.
Dick milczy, patrzy na mnie spode łba i nawet siŞ nie uśmiecha. Co u
diabła, chce mnie wynająŚ, czy co? I dopiero w tym momencie do mnie dotarło.
- Poczekaj - măwiŞ. - A kto to măgł byŚ? Z "puddingiem" nawet w
Instytucie nie wolno robiŚ doświadczeá...
- Słusznie - măwi Dick bez pośpiechu i patrzy na mnie bez przerwy. -
Doświadczenia stanowiące potencjalne niebezpieczeástwo dla ludzkości. Teraz
już rozumiesz, kto to był?
Nadal nie rozumiałem.
- Przybysze z Kosmosu? - pytam. Dick roześmiał siŞ, poklepał mnie po
ramieniu i măwi:
- PijŞ za twoje zdrowie, o świŞta naiwności!
- Zgoda - măwiŞ, ale krew mnie zalewa. Znalazł sobie naiwnego,
sukinsyn! - Ej! - măwiŞ. - Szuwaks! DosyŚ tego spania, lepiej napij siŞ z
nami.
Nie, Szuwaks nie bŞdzie pił. Szuwaks śpi. Położył swăj czarny łeb na
czarnym stoliku i śpi, rŞce zwiesił do podłogi. Wypiliśmy z Dickiem bez
Szuwaksa.
- No dobra - măwiŞ. - Może jestem naiwny, a może nie jestem, ale na
tego typa doniăsłbym gdzie należy. Mało kto kocha policjŞ tak, jak ja, ale
sam bym poszedł i doniăsł.
- Aha - măwi Dick. - A na policji zadaliby ci pytanie: A dlaczego
właściwie ten typ zwrăcił siŞ akurat do ciebie ze swoją propozycją? No?
PokrŞciłem głową.
- Wszystko jedno. Ty tłusty wieprzu, trzeci rok jesteś w mieście, ani
razu w Strefie nie byłeś, "czarci pudding" widziałeś tylko w kinie, ale
gdybyś tak zobaczył w naturze co on potrafi zrobiŚ z człowiekiem... To, măj
kochany, straszna rzecz, nie trzeba jej wynosiŚ ze Strefy... Wiesz sam
dobrze - stalkerzy to ludzie brutalni, sumienia mają niezbyt delikatne, ale
na coś takiego nawet nieboszczyk Zgnilec by nie poszedł. Ścierwnik Barbridge
też na to nie păjdzie... Nawet bojŞ siŞ pomyśleŚ, komu i po co może byŚ
potrzebny "czarci pudding".
- No căż - măwi Dick - masz zupełną racjŞ. Tylko ja, rozumiesz,
okropnie nie mam ochoty, żeby pewnego piŞknego poranka znaleziono mnie w
łăżeczku i stwierdzono, że zginąłem śmiercią samobăjczą, nie jestem
stalkerem, ale răwnież jestem trzeźwym i brutalnym człowiekiem i życie mi
siŞ raczej podoba. ŻyjŞ już od dośŚ dawna i, widzisz, przywykłem...
W tym momencie Ernest krzyknął od baru:
- Panie Nunnun! Telefon do pana!
- O psiakrew - măwi Dick z nienawiścią w głosie. - Pewnie znowu
reklamacja. WszŞdzie znajdą. Przepraszam ciŞ, Red.
Wstaje i idzie do telefonu. A ja zostajŞ z Szuwaksem i z butelką, i
ponieważ z Szuwaksa nie ma żadnego pożytku, bardzo troskliwie opiekujŞ siŞ
butelką. Diabli by wziŞli tŞ StrefŞ, nigdzie nie ma przed nią ucieczki.
Gdzie byś nie poszedł, z kim byś nie măwił - Strefa, Strefa, Strefa...
Dobrze Kiryłowi gadaŚ, że dziŞki Strefie zapanuje wieczny pokăj i nieziemska
szczŞśliwośŚ. Kirył to fajny chłopak, nikt go głupim nie nazwie, przeciwnie,
głowŞ ma, że daj Boże każdemu, ale przecież nie ma zielonego pojŞcia o
życiu. On nawet wyobraziŚ sobie nie może, ile wszelakiego draástwa krŞci siŞ
koło Strefy. Teraz na przykład "czarci pudding" komuś jest koniecznie
potrzebny. Ten Szuwaks chociaż i pijanica, chociaż ma fioła na tle
religijnym, ale czasami, kiedy człowiek dobrze siŞ zastanowi, rzeczywiście
przychodzi mu do głowy - może naprawdŞ należy zostawiŚ szatanowi co
szataáskie?
Nie rusz găwna...
W tym momencie na krześle Dicka siada jakiś smarkacz w kolorowym
szaliku.
- Czy pan Shoehart? - pyta.
- No? - măwiŞ.
- Nazywam siŞ Kreon - măwi. - Jestem z Malty.
- No - măwiŞ - i co słychaŚ na Malcie?
- Na Malcie dobrze słychaŚ, ale ja nie o tym chciałem z panem măwiŚ.
Przysłał mnie Ernest.
Tak, myślŞ. To jednak bydlak ten Ernest. Ani krzty litości, ani
odrobiny sumienia. Siedzi przede mną chłopiec - smagły, schludny, wesoły,
pewnie jeszcze ani razu siŞ nie golił, jeszcze ani razu nie całował
dziewczyny, a Ernestowi to zwisa, on tylko o jednym myśli: żeby jak
najwiŞcej ludzi zagoniŚ do Strefy, a jak jeden na trzech wrăci z towarem -
też bŞdzie dobrze...
- No i jak siŞ czuje nasz dobry stary Ernest? - pytam. Kreon obejrzał
siŞ na bar i măwi:
- Moim zdaniem nieźle. ChŞtnie bym siŞ z nim zamienił.
- A ja nie - măwiŞ. - Napijesz siŞ?
- DziŞkujŞ, nie pijŞ.
- No to zapal - măwiŞ.
- Przepraszam pana, ale nie palŞ răwnież.
- Niech CiŞ diabli - măwiŞ - WiŞc po co ci w takim razie pieniądze?
Poczerwieniał, przestał siŞ uśmiechaŚ i cicho tak odpowiada:
- Chyba to jest tylko moja sprawa, prawda, panie Shoehart?
- Co racja, to racja - măwiŞ i nalewam sobie na cztery palce. W głowie
mi, należy zaznaczyŚ, już trochŞ szumi i ciało przenika taka przyjemna
słabośŚ, wypuściła mnie wreszcie Strefa. - Teraz jestem pijany - măwiŞ. -
Jak widzisz, bawiŞ siŞ. Chodziłem do Strefy, wrăciłem żywy i z forsą. To
nieczŞsto bywa żeby żywy, i już niezmiernie rzadko, żeby z forsą. A wiŞc na
razie odłăżmy poważne rozmowy na kiedy indziej...
Tu Kreon zrywa siŞ z krzesła, măwi "przepraszam", okazuje siŞ, że Dick
wrăcił. Stoi obok swojego krzesła i po jego twarzy widzŞ, że coś siŞ stało.
- No - măwiŞ - znowu twoje komory prăżniowe są nieszczelne?
- Tak - măwi Dick. - Znowu.
Siada, nalewa sobie, dolewa mnie i widzŞ ja, że nie w reklamacji rzecz.
Na reklamacje, powiedzmy to sobie wprost, Dick pluje z trzeciego piŞtra, nie
na głupiego trafili!
- Wypijmy - măwi - Red. - I nie czekając na mnie wypija haustem całą
swoją porcjŞ i nalewa nową. - Ty wiesz - măwi - umarł Kirył Fanow.
W zamroczeniu nie od razu go zrozumiałem. Ktoś tam umarł, no to umarł.
- No căż - măwiŞ - wypijmy za spokăj jego duszy...
Dick spojrzał na mnie, oczy mu siŞ zrobiły okrągłe jak spodki, i
dopiero wtedy poczułem jakby mi ktoś wymierzył cios w żołądek. PamiŞtam, że
wstałem, oparłem siŞ o blat i patrzŞ na Dicka z găry na dăł.
- Kirył?! - A przed oczami mam srebrną pajŞczynŞ, znowu słyszŞ, jak ona
rwie siŞ i trzeszczy. I przez to okropne trzeszczenie głos Dicka dochodzi do
mnie jak z drugiego pokoju.
- Zawał serca. Znaleźli go nagiego pod prysznicem, nikt nic nie
rozumie. Pytali o ciebie, powiedziałem, że z tobą wszystko w porządku...
- A co tu jest do rozumienia? - măwiŞ. - Strefa...
- Usiądź, Red - măwi Dick. - Usiądź i napij siŞ.
- Strefa... - powtarzam i nie mogŞ przestaŚ. - Strefa... Strefa...
Niczego nie widzŞ dokoła oprăcz tej srebrnej pajŞczyny. Cały bar
zaplątał siŞ w pajŞczynŞ, ludzie poruszają siŞ, pajŞczyna cichutko
potrzaskuje kiedy ktoś siŞ o nią oprze. A w samym środku stoi Maltaáczyk,
twarz ma dziecinną, zdziwioną - nic nie pojmuje.
- Chłopcze - măwiŞ do niego serdecznie. - Ile chcesz pieniŞdzy? Tysiąc
wystarczy? Na! Bierz, bierz! - wpycham mu pieniądze i już krzyczŞ: - Idź do
Ernesta i powiedz mu, że jest łajdakiem i kanalią, nie băj siŞ, powiedz mu!
Przecież to tchărz! Powiedz mu i natychmiast idź na dworzec, kup sobie bilet
i wracaj na swoją MaltŞ! Nigdzie siŞ nie zatrzymuj po drodze, jedź prosto do
domu!
Nie pamiŞtam, co tam jeszcze krzyczałem. PamiŞtam, jak znalazłem siŞ
przed ladą baru, Ernest postawił przede mną szklaneczkŞ na orzeźwienie i
pyta:
- Zdaje siŞ, że jesteś dzisiaj przy forsie?
- Tak - măwiŞ - przy forsie...
- To może dług mi zwrăcisz? Jak raz jutro miałbym na podatki.
Teraz dopiero widzŞ - ściskam w piŞści paczkŞ banknotăw. PatrzŞ na tŞ
zieloną trawŞ i mamroczŞ:
- Okazuje siŞ, nie wziął Kreon Maltaáski... Z charakterem, okazuje
siŞ... No, a cała reszta - los tak chciał.
- Co z tobą - pyta măj przyjaciel Ernie. - Przesadziłeś kapkŞ?
- Nie - măwiŞ. - Ze mną - măwiŞ - wszystko w najlepszym porządku.
ChoŚby w tej chwili mogŞ iśŚ pod prysznic.
- Poszedłbyś lepiej do domu - măwi măj przyjaciel Ernie. - Jednak
trochŞ przesadziłeś.
- Kirył umarł - măwiŞ mu.
- Ktăry to Kirył? Ten jednorŞki?
- Sam jesteś jednorŞki, bydlaku - măwiŞ mu. - Z tysiąca takich jak ty
nie zrobią jednego Kiryła. Ścierwo cuchnące - măwiŞ. - Handlarz. Śmiercią
handlujesz, kanalio. Kupiłeś nas wszystkich za zielone... Chcesz, zaraz twăj
parszywy stragan rozwalŞ w drobny mak?
Ledwie zdążyłem zamachnąŚ siŞ jak trzeba, kiedy już mnie łapią i gdzieś
ciągną. A ja już nic nie kombinujŞ i kombinowaŚ nie mogŞ. Coś krzyczŞ,
wyrywam siŞ, kogoś kopiŞ, potem oprzytomniałem - siedzŞ w toalecie cały
mokry, morda rozbita. PatrzŞ w lustro i nie poznajŞ sam siebie, jeden
policzek mi drga, nigdy przedtem czegoś takiego nie było. A na sali hałas,
coś trzeszczy, talerze lecą na podłogŞ, dziewczyny piszczą i słyszŞ -
Szuwaks ryczy niczym grizzly:
- Żałujcie za grzechy, dranie! Gdzie jest Rudy? Coście zrobili z Rudym,
szataáskie pomiotła? I wyje policyjna syrena.
Kiedy tylko zawyła, spłynŞło na mnie olśnienie. Wszystko już wiem,
wszystko pamiŞtam. I nic we mnie nie zostalo - tylko lodowata furia. Tak,
myślŞ, ja ci tu zaraz urządzŞ zabawŞ! Ja ci pokażŞ, co potrafi stalker,
ścierwo! Wyciągnąłem z kieszeni na klucze "świerzba", nowiutki, jeszcze ani
razu nie używany, parŞ razy zgniotłem go palcami, żeby siŞ rozgrzał,
uchyliłem drzwi do sali i ostrożnie wrzuciłem go do spluwaczki. A sam
otworzyłem okno - i na ulicŞ. Miałem, rzecz jasna, ogromną ochotŞ zobaczyŚ,
co z tego wyjdzie, ale musiałem zwiewaŚ jak najszybciej. Ja bardzo źle
znoszŞ "świerzby", od razu mi leci krew z nosa.
Przebiegiem przez podwărko i słyszŞ - "świerzb" już działa, najpierw
zawyły i zaszczekały wszystkie psy w całej okolicy, zawsze pierwsze czują
"świerzb". Potem ktoś wrzasnął w knajpie - aż mnie uszy zabolały, chociaż
byłem daleko. Wyobraziłem sobie, jak tam publika zaczŞła szaleŚ. Jeden wpada
w melancholiŞ, drugi dostaje ataku szału, trzeci ze strachu nie wie, gdzie
uciekaŚ... To straszna rzecz "świerzb". Teraz Ernest nieprŞdko zbierze pełen
bar gości. On, gnida, rzecz jasna, domyśla siŞ, kto go tak urządził, tylko
że ja na to gwiżdżŞ. Koniec. Nie ma już wiŞcej stalkera Reda. Ja już mam
dośŚ. Nie chcŞ ani sam szukaŚ śmierci, ani innych dam na to namawiaŚ, nie
miałeś
racji, Kirył, kochany chłopcze. Nie gniewaj siŞ, ale wygląda na to, że
to nie ty, ale Szuwaks ma słusznośŚ. Nie mają czego ludzie szukaŚ w Strefie,
nie przyniesie nam Strefa szczŞścia.
Przelazłem przez płot i powolutku ruszyłem do domu. GryzŞ wargi, chce
mi siŞ płakaŚ i nie mogŞ. Przede mną pustka. Przede mną nie ma nic.
Monotonny smutek. Kirył, măj jedyny przyjacielu, jak mogliśmy dopuściŚ do
tego? Rysowałeś przede mną perspektywy, opowiadałeś o nowym, wspaniałym
świecie... a teraz co? Ktoś zapłacze po tobie w dalekiej Rosji, a ja nawet
zapłakaŚ nie mogŞ. Przecież to ja, głupie bydle, jestem wszystkiemu winien,
właśnie ja, a nikt inny! Jak ja, kretyn nieszczŞsny, śmiałem go wprowadziŚ
do garażu, kiedy jego oczy jeszcze nie przywykły do ciemności? Całe życie
żyłem jak wilk, całe życie tylko o sobie myślałem... I nagle postanowiłem
pokazaŚ, jaki jestem szlachetny, postanowiłem uszŞśliwiŚ człowieka. Po
diabła mu w ogăle powiedziałem o tym "pustaku"? I jak tylko sobie o tym
przypomniałem, tak mnie coś ścisnŞło za gardło, że nic - tylko rzeczywiście
zawyŚ jak wilk. I chyba naprawdŞ zawyłem, ludzie jakby zaczŞli ustŞpowaŚ mi
z drogi, a potem nagle zrobiło mi siŞ lżej - patrzŞ, idzie Guta. Idzie mi na
spotkanie, moja dziewczyna, moja prześliczna, idzie, stąpa swoimi cudownymi
nogami, spădniczka kołysze siŞ nad kolanami, ze wszystkich bram gapią siŞ na
nią, a ona idzie prościutko, nie patrzy na nikogo i nie wiem dlaczego, ale
od razu wiedziałem, że szuka właśnie mnie.
- Serwus - măwiŞ - Guta. Dokąd idziesz? Guta spojrzała na mnie i w
ciągu sekundy zobaczyła wszystko: i mordŞ rozbitą, i mokrą kurtkŞ, i
posiniaczone rŞce, ale nic na ten temat nie powiedziała, tylko măwi:
- CześŚ, Red. A ja właśnie ciŞ szukam.
- Wiem - măwiŞ. - Chodźmy do mnie. Guta milczy, odwrăciła siŞ i patrzy
w bok. Ach, jak piŞknie osadzona jest jej głowa, a jaka szyja - jak u młodej
narowistej klaczy, już pokornej swemu jeźdźcowi. Potem măwi:
- Ja nie wiem. Red. Może już wcale nie bŞdziesz chciał siŞ ze mną
spotykaŚ?
Jakby mi ktoś kamieá położył na sercu. Co jeszcze? Ale tak spokojnie do
niej măwiŞ:
- Nie bardzo ciŞ rozumiem, Guta. Wybacz mi, ale ja dzisiaj jestem
trochŞ tego i może z tego powodu słabo kombinujŞ... Dlaczego miałbym nie
chcieŚ spotykaŚ siŞ z tobą?
BiorŞ ją pod rŞkŞ, idziemy niespiesznie w stronŞ mojego domu i wszyscy,
ktărzy dopiero co gapili siŞ na nią, szybko odwracają mordy. Ja na tej ulicy
całe życie mieszkam, i Rudego Reda wszyscy tu pierwszorzŞdnie znają. A kto
nie zna, ten bardzo szybko pozna.
- Matka măwi, żebym zrobiła skrobankŞ - nagle odzywa siŞ Guta.
- A ja nie chcŞ.
Uszedłem jeszcze kilka krokăw, zanim zrozumiałem, a Guta măwi dalej:
- Nie chcŞ żadnej skrobanki, chcŞ mieŚ z tobą dziecko. A ty - jak tam
sobie życzysz. Możesz siŞ wynosiŚ na wszystkie cztery strony świata, ja ciŞ
nie trzymam.
Słucham, jak ona sama siebie podkrŞca, jak siŞ rozpala, słucham i
powolutku bałwaniejŞ. Nic w miarŞ rozsądnego nie przychodzi mi do głowy.
Tylko jak refren chodzi mi w kăłko po głowie - o jednego człowieka mniej, o
jednego człowieka wiŞcej.
- Ona mi tłumaczy - măwi Guta - że to dziecko stalkera i niby po co mam
wydawaŚ na świat potwora... ona măwi, to przecież kryminalista, nie bŞdziesz
miała rodziny, ani nic. Dzisiaj jest na wolności, măwi, a jutro w wiŞzieniu.
Tylko że mnie to nic nie obchodzi, jestem na wszystko przygotowana. I sama
też mogŞ zostaŚ, dam sobie radŞ. Sama urodzŞ, sama wychowam, sama zrobiŞ z
niego człowieka. ObejdŞ siŞ bez ciebie. Tylko ty siŞ do mnie wiŞcej nie
zbliżaj, bo na prăg nie wpuszczŞ.
- Guta - măwiŞ - dziewczyno moja! Poczekaj choŚ chwileczkŞ...
- I nie mogŞ, jakiś śmiech mnie ogarnia, nerwowy. Idiotyczny. -
Jaskăłeczko moja, dlaczego mnie chcesz przepŞdziŚ, powiedz mi?
ChichoczŞ jak ostatni kretyn, a ona stanŞła, przytuliła siŞ do mojej
piersi i szlocha.
- Co my teraz zrobimy. Red? - măwi moja dziewczyna przez łzy.
- Co teraz zrobimy?
lat 28, żonaty, bez określonego
zajŞcia
Red Shoehart leżał za kamiennym nagrobkiem i patrzył na drogŞ odsuwając
sprzed oczu gałązkŞ jarzŞbiny. Reflektory samochodu patrolowego przecinały
cmentarz i od czasu do czasu smagały Reda po oczach - wtedy mrużył powieki i
wstrzymywał oddech.
MinŞły już dwie godziny, a na drodze nie zaszły żadne zmiany.
Monotonnie, pracując na jałowym biegu, warczał silnik samochodu, trzy
reflektory miotały siŞ po cmentarzu, po przekrzywionych zardzewiałych
krzyżach, po opuszczonych grobach, po bujnie rozrośniŞtych krzewach
jarzŞbiny, po płaskiej ścianie trzymetrowego muru, ktăry z lewej strony
koáczył siŞ jak uciŞty. Policjanci z patrolu bali siŞ Strefy. A tu, obok
cmentarza, nawet lŞkali siŞ strzelaŚ. Czasem Reda dobiegały przygłuszone
głosy, czasami widział, jak z samochodu wylatywał ogienek niedopałka, jak
toczył siŞ po szosie i gubił maleákie czerwone iskierki. Było bardzo mokro,
niedawno przestał padaŚ deszcz i wilgotny ziąb przenikał Reda nawet przez
impregnowany kombinezon.
Ostrożnie puścił gałązkŞ, odwrăcił głowŞ i zaczął nadsłuchiwaŚ. Gdzieś
z prawej strony, niezbyt daleko, ale i nie blisko, na cmentarzu był ktoś
jeszcze. Zaszeleściły liście i nawet chyba obsypała siŞ ziemia, a potem z
nieglośnym stukniŞciem upadło coś ciŞżkiego i twardego. Red ostrożnie
czołgał siŞ tyłem wtulony w mokrą trawŞ. Znowu nad głową przeleciało światło
reflektora. Red zamarł, śledząc bezszelestny promieá, i wydało mu siŞ, że
miŞdzy krzyżami, na grobie, siedzi nieruchomo człowiek ubrany na czarno.
Siedzi, nie kryjąc siŞ, oparty plecami o marmurowy obelisk i białą twarz z
czarnymi jamami oczu zwrăcił w stronŞ Reda. W rzeczywistości Red nie widział
i w ciągu dziesiątej czŞści sekundy nie măgł zobaczyŚ tych wszystkich
szczegăłăw, ale wiedział dokładnie, jak to powinno wyglądaŚ. Odpełzł jeszcze
o kilka krokăw dalej, wymacał w zanadrzu manierkŞ, wyciągnął i jeszcze przez
jakiś czas poleżał spokojnie tuląc do policzka ciepły metal, nastŞpnie, nie
wypuszając manierki, poczołgał siŞ dalej. WiŞcej już nie nadsłuchiwał i nie
rozglądał siŞ.
W sztachetach była dziura i tuż przy samej dziurze na płaszczu
przesyconym ołowiem leżał Barbridge. Nadal leżał na plecach, oburącz
odciągał kołnierz swetra i cichutko, boleśnie sapał - sapanie chwilami
przechodziło w jŞk. Red usiadł obok i odkrŞcił manierkŞ. Potem ostrożnie
wsunął rŞkŞ pod głowŞ Barbridge'a, wyczuwając całą dłonią lepką od potu,
gorącą łysinŞ, i przysunął manierkŞ do warg starego. Było ciemno, ale w
słabych poblaskach reflektorăw Red widział szczecinŞ na jego policzkach.
Barbridge chciwie wypił kilka łykăw i zaraz poruszył siŞ niespokojnie
obmacując worek z towarem.
- Wrăciłeś - wykrztusił. - Dobry chłopak... Rudy... nie zostawisz
starego... żeby zdychał...
Red odrzucił głowŞ do tyłu i zdrowo pociągnął z manierki.
- Stoi zaraza - powiedział - jak przymurowany.
- To... nie przypadek... - wystŞkał Barbridge. Măwił urywanie, na
wydechu - Ktoś doniăsł. Czekają.
- Możliwe - powiedział Red. - Chcesz sobie jeszcze golnąŚ?
- Nie. Na razie wystarczy. Nie zostawiaj mnie. nie zostawisz - bŞdŞ
żył. Wtedy nie pożałujesz, nie zostawisz mnie. Rudy?
Red nie odpowiedział. Patrzył w stronŞ szosy, na błŞkitne błyski
reflektorăw. Marmurowy obelisk było widaŚ i stąd, ale było niejasne, czy
tamten nadal tam siedzi, czy zniknął.
- Słuchaj mnie. Rudy. nie gadam na wiatr, nie pożałujesz. Wiesz,
dlaczego stary Barbridge żyje do dziś? Wiesz? Bob Małpolud nie wrăcił.
Bankier Faraon zginął - nic z niego nie zostało. Jaki to był stalker! A
jednak zginął. Zgnilec tak samo. Okularnik Herman. Callagan. FetŞ Krosta.
Wszyscy. Ja jeden zostałem. A wiesz, dlaczego?
- Zawsze byłeś draniem - powiedział Red nie odrywając oczu od szosy. -
Ścierwnik.
- Byłem draniem. To prawda. Inaczej nie można. Ale przecież wszyscy
byli tacy sami. Faraon. Zgnilec. A tylko ja żyjŞ. Wiesz, dlaczego?
- Wiem - powiedział Red, żeby siŞ odczepiŚ.
- Łżesz. Nie wiesz. Słyszałeś o Złotej Kuli?
- Słyszałem.
- Bajka, myślisz?
- Przestałbyś lepiej gadaŚ - poradził Red. - Przecież tracisz siły.
- To nic. Ty mnie wyniesiesz. Tyle razy chodziliśmy razem! Czy măgłbyś
mnie zostawiŚ? Ja ciebie przecież znam od takiego. Od małego. I twego ojca
znałem.
Red milczał. Okropnie chciało mu siŞ paliŚ, wyciągnął papierosa,
wykruszył tytoá i powąchał, nie pomogło.
- Musisz mnie stąd wynieśŚ - powiedział Barbridge. - To przez ciebie
wpadłem. To ty nie chciałeś, żeby Maltaáczyk z nami poszedł.
Maltaáczyk bardzo siŞ napierał, żeby iśŚ z nimi. Cały wieczăr im
stawiał, proponował dobry zastaw, przysiŞgał, że zdobŞdzie skafander, i
Barbridge, ktăry siedział obok Maltanczyka, osłaniając twarz ciŞżką
pomarszczoną dtonią, rozpaczliwie mrugał do Reda - zgădź siŞ, zrobimy dobry
interes. ByŚ może właśnie dlatego Red powiedział wtedy "nie".
- Przez własną chciwośŚ wpadłeś - powiedział Red. - Ja z tym nie mam
nic wspălnego, i zamknij siŞ nareszcie.
Przez jakiś czas Barbridge tylko stŞkał. Znowu wetknął palce pod
kołnierz i jeszcze dalej odchylił głowŞ.
- Bierz cały towar. Red - wystŞkał - tylko mnie nie zostawiaj.
Red spojrzał na zegarek. Do świtu było już bardzo niedaleko, a samochăd
patrolowy nie odjeżdżał. Reflektory nadal obmacywały krzaki, a tuż obok
patrolu stał zamaskowany landrover i w każdej chwili policjanci mogli go
zauważyŚ.
- Złota Kula - powiedział Barbridge. - Znalazłem ją. Ile bajek wokăł
niej potem narosło! Sam też niemało opowiadałem! Że podobno każde życzenie
spełnia. Każde, dobre sobie! Gdyby tak było, dawno by mnie tu nie było.
Mieszkałbym sobie w Europie i spałbym na forsie.
Red spojrzał na niego z găry. W błŞkitnawych błyskach odrzucona do tyłu
twarz Barbridge'a wydawała siŞ martwa. Ale jego szkliste, wytrzeszczone oczy
bez przerwy śledziły Reda.
- Zamiast wiecznej młodości - găwno. Zamiast forsy, to samo. Ale
zdrowie - co to, to tak. I dzieci mam udane. I żyjŞ. W najśmielszych snach
nie zobaczysz tego, co ja przeszedłem, i żyjŞ - oblizał wargi. - Ja ja tylko
o to proszŞ. O życie. I o zdrowie. I żeby dzieci...
- Stul pysk, na Boga - powiedział wreszcie Red. - Zupełnie jak baba.
Jeśli dam radŞ, to ciŞ wyniosŞ. Twojej Diny mi szkoda, zginiesz - păjdzie
dziewczyna na ulicŞ...
- Dina... - wychrypiał Barbridge. - Moja căreczka. Taka śliczna.
Rozpieszczałem moje dzieci, niczego im nie odmawiałem. Zmarnują siŞ. Măj
Archie. Ty przecież go znasz. Rudy. Czy widziałeś kiedyś lepsze dzieci?
- Powiedziałem: jak dam radŞ. to ciŞ wyciągnŞ.
- Nie - z uporem powiedział Barbridge. - Ty mnie wyniesiesz, czy dasz
radŞ, czy nie. Złota Kula. Chcesz, powiem ci gdzie ona jest.
- No to powiedz.
Barbridge jŞknął i poruszył siŞ.
- Moje nogi... - wystŞkał. - Pomacaj, jak one tam...
Red wyciągnął rŞkŞ i przesunął dłonią po nogach od kolan w dăł.
- Kości... - chrypiał Barbridge. - Czy są tam jeszcze kości?
- Są, są - skłamał Red. - Nie krŞŚ siŞ. A naprawdŞ można było wymacaŚ
tylko kolano niżej, do samych stăp nogi były jak z gumy - można je było
zawiązaŚ na supeł.
- Kłamiesz przecież - powiedział Barbridge. - Po co kłamiesz? Co to ja
dziecko jestem, nigdy tego nie widziałem?
- Kolana są całe - powiedział Red.
- Pewnie znowu łżesz - beznadziejnie powiedział Barbridge. - No trudno.
Tylko mnie wynieś. Wszystko ci oddam. Wszystko ci opowiem...
Jeszcze măwił, jeszcze coś obiecywał, ale Red już go nie słuchał.
Patrzył na szosŞ. Reflektory nie biegały teraz po krzakach, zamarły
skrzyżowane na tamtym obelisku z marmuru i w jasnej błŞkitnej mgle Red
wyraźnie zauważył zgarbioną czarną sylwetkŞ wŞdrującą wśrăd krzyży. Ta
sylwetka szła jakby na oślep, wprost na reflektory. Red widział jak wpadła
na ogromny krzyż, odskoczyła, znowu uderzyła o krzyż, dopiero wtedy skrŞciła
i ruszyła dalej wyciągając przed siebie długie rŞce z rozczapierzonymi
palcami. Potem nagle znikła, jakby siŞ zapadła pod ziemiŞ i po kilku
sekundach pojawiła siŞ znowu bardziej na prawo i dalej, maszerując z jakimś
niepojŞtym, nieludzkim uporem jak mechanizm puszczony w ruch.
I raptem reflektory zgasły. ZgrzytnŞła skrzynka biegăw, zaryczała dziko
silnik, za krzakami mignŞło niebieskie i czerwone światła postojowe,
samochăd patrolowy ruszył błyskawicznie nabierając szybkości popŞdził w
stronŞ miasta i zniknął za murem. Red z trudem przełknął ślinŞ i rozpiął
zamek błyskawiczny w kombinezonie.
- Chyba odjechali... - gorączkowo mamrotał Barbridge. - No, Rudy...
Szybciej, szybciej! - zaczął siŞ wierciŚ, pomacał rŞką dookoła, złapał worek
z towarem i sprăbował wstaŚ - no prŞdzej, na co czekasz!
Red ciągle patrzył w stronŞ szosy. Teraz panowała tam ciemnośŚ i nic
nie było widaŚ, ale przecież gdzieś musiał byŚ tamten - maszerował jak
nakrŞcona lalka, potykał siŞ, przewracał, uderzał o krzyże, zaplątywał siŞ w
krzakach.
- Dobra - powiedzial Red na głos. - Idziemy. Podniăsł Barbridge'a.
Stary jak kleszczami ścisnął go lewą rŞką za szyjŞ i Red nie mając siły,
żeby wstaŚ, na czworakach powlăkł go przez dziurŞ w ogrodzeniu chwytając
rŞkami mokrą trawŞ.
- Naprzăd, naprzăd...- chrypiał Barbridge. - Nie martw siŞ, trzymam
towar, nie zgubiŞ go... naprzăd!
Ścieżka była znajoma, ale trawa mokra i śliska, gałŞzie jarzŞbiny biły
po twarzy, opasły Barbridge był nieludzko ciŞżki, niby nieboszczyk, worek z
towarem brzŞczał, stukał i bez przerwy o coś zaczepiał i jeszcze straszno
było natknąŚ siŞ na tamtego, ktăry byŚ może ciągle jeszcze błąkał siŞ tu w
ciemnościach.
Kiedy siŞ wydostali na szosŞ, było jeszcze ciemno, ale czuło siŞ. że
świt już blisko. W lasku po tamtej stronie szosy, sennie i niepewnie
zaszczebiotały ptaki, a nad czarnymi domami dalekiego przedmieścia mrok już
zgranatowiał i powiało stamtąd chłodnym, wilgotnym powietrzem. Red położył
Barbridge'a na poboczu, rozejrzał siŞ i jak wielki czarny pająk przebiegł
przez drogŞ. Szybko znalazł Landrovera, zgarnął z maski i karoserii
maskujące gałŞzie, siadł za kierownicą i ostrożnie, nie zapalając świateł,
wyjechał na asfalt. Barbridge siedział, w jednej rŞce trzymał worek z
towarem, drugą obmacywał nogi.
- Szybko! - wychrypiał. - Śpiesz sie. Kolana jeszcze są, jeszcze mam
całe kolana... Żeby chociaż kolana uratowaŚ!
Red dźwignął go i zgrzytając zŞbami z wysiłku wwalił go do samochodu.
Barbridge z łoskotem opadł na tylne siedzenie i jŞknął. Worka jednak nie
wypuścił. Red podniăsł z ziemi impregnowany ołowiem płaszcz i rzucił na
starego. Barbridge'owi udało siŞ przytargaŚ răwnież płaszcz.
Red wziął latarkŞ i przeszedł poboczem wypatrując śladăw. Śladăw
właściwie nie było. Wyjeżdżając na szosŞ Landrover przygniătł wysoką, gŞstą
trawŞ, ale ta trawa powinna po paru godzinach wrăciŚ do poprzedniego stanu.
W miejscu gdzie stał samochăd patrolu, leżało na ziemi mnăstwo
niedopałkăw. Red przypomniał sobie, że od dawna chce mu siŞ paliŚ, wyciągnął
papierosa i zapalił, chociaż najbardziej na świecie pragnął wskoczyŚ do
samochodu i pŞdziŚ, pŞdziŚ, żeby znaleźŚ siŞ jak najdalej od tego miejsca.
Ale tego właśnie zrobiŚ nie było wolno. Należało postŞpowaŚ powoli i
rozważnie.
- Co ty wyprawiasz? - płaczliwie zapytał Barbridge z samochodu. - Wody
nie wylałeś, wszystkie wŞdki suche... Na co czekasz? Chowaj towar!
- Stul pysk, ty!... - powiedział Red. - Nie przeszkadzaj! - zaciągnął
siŞ papierosem. - Wjedziemy do miasta od południowej strony.
- Jak to od południowej? Co takiego? Przez ciebie stracŞ kolana,
Łajdaku! Kolana!
Red po raz ostatni zaciągnął siŞ papierosem i schował go do pudełka od
zapałek.
- Zamknij mordŞ, Ścierwnik - powiedział. - Prosto przez miasto nie
możemy jechaŚ. Trzy posterunki, chociaż jeden musi nas zatrzymaŚ.
- No to co?
- Zobaczą twoje kulasy i koniec z nami.
- Jakie kulasy? Głuszyliśmy ryby, nogi mi poharatało i nie ma o czym
gadaŚ!
- A jeżeli ktoś pomaca?
- Pomaca... tak zawyjŞ, że na całe życie odechce mu siŞ macania.
Ale Red już podjął decyzjŞ. Podniăsł przednie siedzenie samochodu,
świecąc latarką otworzył skrytkŞ i powiedział:
- Dawaj towar.
Bak pod siedzeniem był fałszywy. Red zabrał worek i wepchnął go do
środka nasłuchując, jak w worku cos dźwiŞczy i postukuje.
- Nie wolno mi ryzykowaŚ - mruknął. - Nie mam prawa.
Założył pokrywŞ na miejsce, nasypał na wierzch trochŞ śmieci, zarzucił
szmatami i opuścił siedzenie. Barbridge stŞkał, pojŞkiwał, żałośliwie
domagał siŞ pośpiechu, znowu obiecywał Złotą KulŞ. Wiercił siŞ bez przerwy
na siedzeniu, z lŞkiem wpatrując siŞ w jaśniejący mrok. Red nie zwracał na
niego uwagi. Rozerwał napełniony wodą plastykowy worek z rybami, wodŞ wylał
na wŞdki leżące na podłodze samochodu, a skaczące ryby wrzucił do
brezentowej torby. Plastykowy worek zwinął i wsadził do kieszeni
kombinezonu. Teraz wszystko było w porządku - wŞdkarze wracali z niezbyt
udanego połowu. Red usiadł przy kierownicy i samochăd ruszył.
Do samego zakrŞtu jechał bez świateł. Po lewej stronie ciągnął siŞ
potŞżny trzymetrowy mur otaczający StrefŞ, a z prawej były krzaki, rzadkie
zagajniki, porzucone wille z zabitymi oknami i liszajami na ścianach. Red
dobrze widział w ciemności, zresztą ciemnośŚ nie była już taka gŞsta, a
oprăcz tego wiedział z găry, co i kiedy zobaczy. Dlatego kiedy przed
samochodem pojawiła siŞ rytmicznie maszerująca postaŚ, nawet nie zwolnił.
Tamten wŞdrował prosto środkiem szosy - i jak oni wszyscy szedł do miasta.
Red wyprzedził go, prowadząc samochăd lewą stroną i wyprzedziwszy, jeszcze
mocniej przycisnął pedał gazu.
- Matko Boska! - wymamrotał z tyłu Barbridge. - Rudy, widziałeś?
- Tak - powiedział Red.
- O Boże!... Tego nam jeszcze brakowało! - mamrotał Barbridge i nagle
zaczął głośno odmawiaŚ modlitwŞ.
- Zamknij siŞ! - ostro powiedział Red. ZakrŞt powinien byŚ gdzieś
tutaj. Red zwolnił, wpatrując siŞ w szereg pochylonych domkăw i płotăw po
prawej. Stary transformator... podparty słup... sprăchniały mostek nad
przydrożnym rowem... Red skrŞcił kierownicŞ. Samochăd podrzuciło na
wybojach.
- Dokąd? - dziko zawył Barbridge. - Przez ciebie nogi stracŞ, bydlaku!
Red na sekundŞ odwrăcił siŞ i z całej siły uderzył starego w twarz, aż
dłoá podrapała mu ostra szczecina. Barbridge zakrztusił siŞ i zamilkł.
Samochăd podskakiwał, koła co chwila buksowały w świeżym błocie. Red zapalił
światła. Biały, niespokojny blask oświetlił zarośniŞte trawą stare koleiny,
ogromne kałuże, krzywe gnijące parkany po obu stronach. Barbridge płakał
chlipiąc i pociągając nosem, niczego już nie obiecywał, tylko żalił siŞ i
odgrażał, ale bardzo cicho i niewyraźnie, tak że Red słyszał tylko oddzielne
słowa. Coś tam było o nogach, o kolanach, o ukochanym Archie... Potem
ucichł.
Osiedle leżało tuż przy zachodnich przedmieściach miasta. Kiedyś były
tu letniska, ogrody, sady owocowe, letnie rezydencje miejskich notablăw i
fabrycznej administracji. Zielono, wesoło, malutkie jeziorka, czyściutkie
piaszczyste plaże, przejrzyste brzozowe zagajniki, stawy, w ktărych hodowano
karpie. Fabryczny zaduch i fabryczny gryzący dym nigdy tu nie docierały,
podobnie jak i miejska kanalizacja. Teraz wszystko to stało porzucone,
niszczejące. Zobaczyli tylko jeden zamieszkany dom - żăłto świeciło
zasłoniŞte firanką okienko, na sznurkach wisiała zmoczona deszczem bielizna
i olbrzymi pies, zachłystując siŞ wściekłością, wybiegł na drogŞ i przez
jakiś czas pŞdził za samochodem w bryzgach błota tryskającego spod kăł.
Red ostrożnie przejechał przez jeszcze jeden stary pochylony mostek i
kiedy zobaczył przed sobą wyjazd na SzosŞ Zachodnią, zatrzymał samochăd i
zgasił silnik. Potem wyszedł na drogŞ, nawet nie spojrzawszy na Barbridge'a,
ruszył przed siebie z rŞkami w kieszeniach wilgotnego kombinezonu. Zrobiło
siŞ zupełnie widno. Wokăł było mokro, cicho i sennie. Red zbliżył siŞ do
szosy i ostrożnie wyjrzał zza krzakăw. Policyjna wartownia była stąd
doskonale widoczna - maleáki domek na kăłkach i trzy oświetlone okienka,
samochăd patrolowy stał na poboczu szosy pusty. Przez jakiś czas Red stał i
patrzył. Na wartowni nic siŞ nie działo
- najwidoczniej policjanci, zmŞczeni i zmarzniŞci, teraz grzali siŞ w
domku - drzemali z papierosami przylepionymi do dolnej wargi. "Dranie" -
cicho powiedział Red. Wymacał w kieszeni kastet, wsunął palce w owalne
otwory, zacisnął w piŞści zimne żelazo i ciągle tak samo przygarbiony, nie
wyjmując z kieszeni rąk, zawrăcił. Landrover, lekko pochylony, stał w
krzakach. Miejsce było odludne, zapuszczone, nikt tu zapewne nie zaglądał od
co najmniej dziesiŞciu lat.
Kiedy Red podszedł do samochodu, Barbridge uniăsł siŞ i spojrzał na
niego otwierając usta. Wyglądał teraz nawet jeszcze starzej niż zwykle -
pomarszczony, łysy zarośniŞty niechlujną szczeciną, zŞby rzadkie i zepsute.
Czas jakiś wpatrywali siŞ w siebie i nagle Barbridge powiedział niewyraźnie:
- Dam ci mapŞ... wszystkie pułapki... Sam znajdziesz, nie pożałujesz.
Red słuchał go stojąc bez ruchu, potem rozwarł palce, wypuścił kastet i
powiedział:
- Dobra. Twoje zadanie: masz leżeŚ nieprzytomny, zrozumiano? JŞcz i nie
daj siŞ dotknąŚ.
Siadł przy kierownicy, zapalił silnik i samochăd ruszył.
I wszystko poszło jak z płatka, nikt nie wyszedł z przyczepy, kiedy
landrover, posłuszny znakom drogowym, powoli przejechał obok wartowni, a
nastŞpnie wciąż zwiŞkszając i zwiŞkszając szybkośŚ popŞdził do miasta przez
południowe przedmieścia. Była szăsta rano, na ulicach pusto, asfalt czarny i
mokiy, automatyczne światła sieroce i niepotrzebnie mrugają na
skrzyżowaniach. MinŞli piekarniŞ z wysokimi, jasno oświetlonymi oknami i
Reda owionął ciepły i niebywale smakowity zapach.
- ŻreŚ mi siŞ chce - powiedział Red, rozluźniając zdrŞtwiałe od
napiŞcia miŞśnie, i przeciągnął siŞ wpierając dłonie w kierownicŞ.
- Co? - z przerażeniem zapytał Barbridge.
- MăwiŞ, że mi siŞ żreŚ chce... Ty dokąd? Do domu czy prosto do
Rzeźnika?
- Do Rzeźnika, do Rzeźnika gazuj! - pospiesznie zamamrotał Barbridge,
pochylił siŞ do przodu i gorączkowym oddechem ział Redowi w plecy. - Prosto
do niego! Jedź szybko! Należy mi siŞ od niego jeszcze siedemset... Ale
szybciej, szybciej, czego wleczesz siŞ jak mucha w smole! - nagle zaczął
kląŚ bezsilnie i paskudnie, wstrŞtnymi, brudnymi słowami, zapluwąjąc siŞ,
zachlystując i dławiąc atakami kaszlu.
Red nie odzywał siŞ, nie miał ani czasu, ani siły na uspokajanie
rozszalałego Ścierwnika, należało możliwie szybko z tym wszystkim skoáczyŚ i
chociaż godzinŞ, chociaż păł godziny pospaŚ przed spotkaniem w "Metropolu".
SkrŞcił w UlicŞ Szesnastą, przejechał dwa kwartały i zatrzymał samochăd
przed szarą piŞtrową willą.
Otworzył mu sam Rzeźnik. Widocznie dopiero wstał i szedł do łazienki.
Ukazał siŞ we wspaniałym szlafroku, a w rŞku dzierżył szklankŞ ze sztuczną
szczŞką. Włosy miał rozkudłane, pod oczami ciemne napuchniŞte worki.
- O! - powiedział. - To ty. Rudy? Co powiesz?
- Włăż zŞby i jedziemy - powiedział Rudy.
- Aha - odparł Rzeźnik i zapraszająco ruchem głowy wskazał hall, a sam
człapiąc perskimi pantoflami zdumiewająco szybko podążył do łazienki.
- Kto? - zapytał stamtąd.
- Barbridge - odpowiedział Red.
- Co?
- Nogi.
W łazience poleciała z kranu woda, rozległo siŞ parskanie, coś upadło i
potoczyło siŞ po kamiennej posadzce. Red zmŞczonym ruchem usiadł w fotelu
wyjął papierosa, zapalił i rozejrzał siŞ dookoła. Tak, hall był niczego
sobie. Rzeźnik nie żałował pieniŞdzy. Był bardzo doświadczonym i bardzo
modnym chirurgiem, znakomitością nie tylko miasta, ale i całego stanu, a ze
stalkerami związał siŞ rzecz jasna, nie dla pieniŞdzy. On răwnież brał swoją
dolŞ ze Strefy - brał w naturze, w răżnych przedmiotach, ktăre stosował w
swojej praktyce lekarskiej, brał w wiedzy, ktărą zdobywał lecząc
okaleczonych stalkerăw i studiując przy tym răżne nie znane do tej pory
choroby i deformacje ludzkiego organizmu, brał w sławie, sławie pierwszego
na świecie lekarza - specjalisty od pozaziemskich chorăb mieszkaácăw Ziemi.
Pieniądze zresztą răwnież brał z niemałą ochotą.
- A konkretnie: co z nogami? - zapytał Rzeźnik wychodząc z łazienki z
ogromnym rŞcznikiem przewieszonym przez ramiŞ. Skrajem tego rŞcznika
ostrożnie wycierał swe długie, nerwowe palce.
- Wlazł w "pudding" - powiedział Red. Rzeźnik gwizdnął.
- A wiŞc mamy z głowy Barbridge'a - mruknął. - Szkoda, bo wybitny był
stalker.
- To drobiazg - powiedział Red rozsiadając siŞ w fotelu. - Ty mu
zrobisz protezy i Barbridge na protezach jeszcze nam po Strefie bŞdzie
kuśtykał.
- No dobrze - powiedział Rzeźnik. Na jego twarzy już malowała siŞ
profesjonalna rzeczowośŚ. - Poczekaj, zaraz siŞ ubiorŞ.
Kiedy siŞ ubierał, kiedy gdzieś dzwonił - zapewne do swojej kliniki,
żeby wszystko przygotowali do operacji - Red nieruchomo leżał w fotelu i
palił. Tylko raz siŞ poruszył, żeby wyciągnąŚ manierkŞ. Pił malutkimi
łykami, ponieważ w manierce zostało już tylko trochŞ na dnie, i starał siŞ o
niczym nie myśleŚ. Po prostu czekał.
Potem razem poszli do samochodu. Red usiadł przy kierownicy. Rzeźnik
obok niego i od razu przechylił siŞ przez oparcie i zaczął obmacywaŚ nogi
Barbridge'a. Barbridge, cichy teraz i nastroszony, mamrotał coś żałośnie,
obiecywał ozłociŚ, bez przerwy wspominał dzieci i nieboszczkŞ żonŞ, błagał,
żeby mu uratowaŚ przynajmniej kolana. Kiedy podjechali pod klinikŞ, Rzeźnik
zaklął nie widząc przed bramą sanitariuszy, jeszcze w biegu wyskoczył z
samochodu i zniknął za drzwiami. Red znowu zapalił, a Barbridge nagle
powiedział zupełnie wyraźnie i dobitnie, jakby już całkowicie oprzytomniał.
- Chciałeś mnie zabiŚ. Ja ci to zapamiŞtam.
- Ale przecież nie zabiłem - obojŞtnie powiedział Red.
- Tak, nie zabiłeś... - Barbridge przez moment milczał. - To ci răwnież
zapamiŞtam.
- ZapamiŞtaj, zapamiŞtaj - powiedział Red. - Ty byś mnie oczywiście nie
zabił, skądże znowu... - odwrăcił siŞ i popatrzył na starego. Barbridge
niepewnie krzywił usta poruszając wyschłymi wargami. - Ty byś mnie po prostu
tam zostawił
- powiedział Red. - Porzuciłbyś mnie w Strefie i koáce w wodŞ. Tak jak
Okularnika.
- Okularnik sam skonał - ponuro zaprzeczył Barbridge. - Bez mojej
pomocy. Przykuło go.
- Kanalia - powiedział obojŞtnie Red i odwrăcił siŞ. - Ścierwnik.
Z bramy wyskoczyli zaspani, rozkudlani sanitariusze i rozkładając w
biegu nosze pocwałowali do samochodu. Red, od czasu do czasu zaciągając siŞ
papierosem, patrzył, z jaką wprawą wydobyli Barbridge'a z samochodu, ułożyli
na noszach i wnieśli do kliniki. Barbridge leżał nieruchomo, rŞce skrzyżował
na piersi i zobojŞtniały na wszystko patrzył w niebo. Jego ogromne stopy,
przeżarte "puddingiem", były dziwnie nienaturalnie wykrŞcone. To był ostatni
ze starych stalkerăw, ostatni z tych, ktărzy rozpoczŞli polowanie na
pozaziemskie skarby od razu po Lądowaniu, kiedy Strefy, jeszcze nie nazywano
Strefą, kiedy jeszcze nie było instytutăw naukowych, ani muru, ani sił
policyjnych ONZ, kiedy miasto sparaliżowała groza, a świat chichotał z
powodu nowej kaczki dziennikarskiej. Red miał wtedy dziesiŞŚ lat, a
Barbridge był silnym i zrŞcznym mŞżczyzną - uwielbiał picie na cudzy
rachunek, băjki i obmacywanie po kątach niedostatecznie spostrzegawczych
dziewcząt. Własne dzieci doszczŞtnie go wtedy nie interesowały, ale nŞdzną
szują był już wăwczas, bo kiedy wypił, z jakąś obrzydliwą satysfakcją
katował swoją żonŞ - hałaśliwie, pedantycznie, żeby wszyscy widzieli, i
wreszcie zatłukł ją na śmierŚ.
Red zawrăcił i nie zwracając uwagi na światła, szczŞkając klaksonem na
przechodniăw, ścinając zakrŞty pojechał prosto do domu.
Zahamował przed garażem, a kiedy wysiadł z samochodu zobaczył
administratora, ktăry szedł mu na spotkanie od strony skweru. Jak zwykle
administrator był w fatalnym humorze i jego wymiŞta twarzyczka z
opuchniŞtymi oczkami wyrażała skrajne obrzydzenie, jakby stąpał nie po
ziemi, a po kupie nawozu.
- Dzieá dobry - powiedział grzecznie Red. Administrator zatrzymał siŞ
na dwa kroki przed Redem i pokazał palcem za siebie.
- To paáska robota? - zapytał niewyraźnie. Było widaŚ, że to jego
pierwsze słowa od wczoraj.
- O czym pan măwi?
- Ta huśtawka... To pan ją postawił?
- Ja.
- W jakim celu?
Red nie odpowiedział, poszedł do bramy garażu i zaczął ją otwieraŚ.
Administrator ruszył za nim i stanął za jego plecami.
- Pytam, w jakim celu postawił pan tŞ huśtawkŞ? Kto pana prosił?
- Moja cărka prosiła - odpowiedział Red bardzo spokojnie. Właśnie
odmykał bramŞ.
- Ja tu nie pytam o paáską cărkŞ! - Administrator podniăsł głos. - O
paáskiej cărce bŞdziemy rozmawiaŚ oddzielnie. Pytam, kto panu pozwolił?
Jakim prawem pan siŞ rządzi na skwerze?
Red odwrăcił siŞ i stał przez chwilŞ nieruchomo, uważnie wpatrując siŞ
w blady pożyłkowany nos. Administrator zrobił krok do tylu i odezwał siŞ o
ton niżej:
- Balkonu pan też nie odmalował. Ile razy już panu...
- Nadaremnie siŞ pan stara - powiedział Red. - Ja siŞ i tak nie
wyprowadzŞ.
Wrăcił do samochodu i zapalił silnik. Polożył dłonie na kierownicy i
dopiero teraz zauważył, jak zbielały mu kostki palcăw. Wtedy wysiadł i już
nie starając siŞ opanowaŚ powiedział:
- Ale jeżeli, pomimo wszystko, bŞdŞ musiał siŞ wyprowadziŚ, to już
dzisiaj zamăw sobie miejsce na cmentarzu, gnido.
Wprowadził samochăd do garażu, zapalił światlo i zamknął bramŞ. Potem
wydobył z fałszywego zbiornika na benzynŞ worek z towarem, doprowadził
samochăd do porządku, worek włożył do starego koszyka, na worku położył
wŞdki, jeszcze wilgotne, oblepione trawą i liśŚmi a na wierzch wysypał
śniŞte ryby, ktăre Barbridge kupił wczoraj w jakimś sklepiku na
przedmieściu. Potem raz jeszcze obejrzał samochăd ze wszystkich stron, po
prostu z przyzwyczajenia. Do tylnego prawego światła przylepił siŞ
spłaszczony papieros. Red oderwał go - papieros był szwedzki. Red pomyślał
chwilŞ i wsadził go do pudełka od zapałek. W pudełku już były trzy
niedopałki.
Na schodach nie spotkał nikogo. Stanął przed swoimi drzwiami i drzwi
otwarły siŞ, zanim zdążył siŞgnąŚ po klucz. Wszedł bokiem, trzymając pod
pachą ciŞżki kosz, i otuliło go znajome ciepło i znajome zapachy własnego
mieszkania, a Guta objŞła go za szyjŞ i zamarła bez ruchu, kryjąc twarz na
jego piersi, nawet przez kombinezon i grubą koszulŞ czuł, jak gwałtownie
bije jej serce. Red nie przeszkadzał jej - cierpliwie stał i czekał, aż Guta
siŞ uspokoi, chociaż właśnie w tej chwili poczuł, jak strasznie jest
zmŞczony i wyprany z sił.
- Już w porządku... - powiedziała wreszcie niskim, nieco ochrypłym
głosem, puściła go, zapaliła światło w przedpokoju, a sama nie odwracając
głowy poszła do kuchni. - Zaraz zrobiŞ ci kawŞ... - powiedziała już zza
drzwi.
- Przyniosłem ryby - powiedział Red umyślnie, rześkim głosem. - Usmaż
je, tylko wszystkie od razu głodny jestem, że nie masz pojŞcia!
Guta wrăciła kryjąc twarz w rozpuszczonych włosach. Red postawił kosz
na podłodze, pomăgł jej wyjąŚ siatkŞ z rybami i razem zanieśli siatkŞ z
rybami do kuchni i wrzucili ryby do zlewozmywaka.
- Idź, wykąp siŞ - powiedziala Guta - zanim skoáczysz, wszystko bŞdzie
gotowe.
- Jak tam Mariszka? - zapytał Red siadając i zdejmując buty.
- Gadała przez cały wieczăr - odparła Guta. - Z trudem zagoniłam ją do
łăżka. Bez przerwy marudziła - gdzie tata i gdzie tata? nic, tylko dawaj jej
tatŞ...
Zwinnie i bezszelestnie poruszała siŞ w kuchni, krzepka, zgrabna. Już
kipiała woda w rondelku i leciały łuski spod noża, skwierczał olej na
ogromnej patelni i wspaniale pachniało świeżą kawą.
Red wstał, na bosaka poszedł do przedpokoju, zabrał koszyk i zaniăsł go
do komărki. Potem zajrzał do sypialni. Mariszka spała spokojnie, kołdra
leżała na podłodze, koszulka zawiniŞta aż pod szyjŞ i mała widoczna była jak
na dłoni - maleákie, senne zwierzątko. Red nie wytrzymał, pogłaskał ją po
plecach zarośniŞtych ciepłym złocistym futerkiem l po raz tysiŞczny zdumiał
siŞ, jakie to futerko jest długie i jedwabiste. Miał ogromną ochotŞ wziąŚ
MariszkŞ na rŞce, ale bał siŞ ją obudziŚ, zresztą był brudny jak czort,
przesiąkniŞty Strefą i śmiercią. Wrăcił do kuchni, usiadł przy stole i
powiedział:
- Nalej mi filiżankŞ kawy. UmyjŞ siŞ păźniej.
Na stole leżała popołudniowa poczta, cały plik gazet:
"Harmont Hews", tygodnik "Kulturysta", "Playboy" - dużo tego przyszło
-- i gruby, w szarej oprawie "Biuletyn MiŞdzynarodowego Instytutu
Cywilizacji Pozaziemskich" nr 56. Red wziął z rąk Guty filiżankŞ parującej
kawy i przysunął sobie "Biuletyn". Jakieś hieroglify, znaczki, rysunki
techniczne... Na zdjŞciach znane przedmioty w dziwacznych ujŞciach. Jeszcze
jeden pośmiertny artykuł Kiryła Panowa "O pewnej niezwykłej własności
pułapek magnetycznych typu 77-b". nazwisko "Fanow" obwiedzione czarną ramką,
a na dole drobnym drukiem wyjaśnienie: "Doktor Kirył Fanăw, ZSSR, zmarł
tragicznie
w czasie przeprowadzania eksperymentu w kwietniu 19.. roku". Red rzucił
"Biuletyn", wypił trochŞ kawy parząc sobie gardło i zapytał:
- Przyszedł ktoś wczoraj?
- Szuwaks przyszedł - powiedziała Guta po krăciutkiej pauzie. Stała
przy kuchence
i patrzyła na Reda. - Był zalany w trupa, wiŞc go spławiłam.
- A co na to Mariszka?
- Oczywiście nie chciała go wypuściŚ. ZaczŞła nawet płakaŚ. Ale
powiedziałam jej,
że wujek Szuwaks źle siŞ czuje, na to ona z całkowitym zrozumieniem
odpowiada:
"Wujek Szuwaks znowu siŞ urżnął".
Red uśmiechnął siŞ i łyknął kawy. Potem zapytał:
- A jak sąsiedzi?
I tym razem Guta odezwała siŞ dopiero po krăciutkiej przerwie.
- Jak zwykle - odparła wreszcie.
- Dobrze nie chcesz, to nie măw.
- A tam! - powiedziała i z obrzydzeniem machnŞła rŞką. - Dzisiaj znowu
puka ten babsztyl z dołu. Ślepia wytrzeszczyła, z pyska toczy pianŞ.
Dlaczego w nocy piłujemy coś w łazience?
- Zaraza - powiedział Red przez zŞby. - Słuchaj, a może rzeczywiście
siŞ wyprowadzimy? Kupimy sobie domek gdzieś na przedmieściu, gdzie nie ma
nikogo, jakąś opuszczoną willŞ, co ty na to?
- A Mariszka?
- O Boże - powiedział Red. - Czy doprawdy my we dwoje nie zdołamy
sprawiŚ, żeby czuła siŞ szczŞśliwa? Guta pokrŞciła głową.
- Ona lubi dzieci. I dzieci ją też lubią. Przecież one nie są winne,
że...
- Tak - powiedział Red. - One rzeczywiście nie są winne...
- Zostawmy to! - powiedziała Guta. - Ktoś do ciebie dzwonił.
Powiedziałam, że pojechałeś na ryby. Red odstawił filiżankŞ i wstał.
- No dobra - powiedział. - Jednak păjdŞ siŞ umyŚ. Mam jeszcze mnăstwo
spraw do załatwienia.
Zamknął siŞ w łazience, wrzucił ubranie do pojemnika na brudy, a
kastet, resztŞ muterek, papierosy i inne drobiazgi położył na păłkŞ.
Długo krŞcił siŞ pod gorącym jak wrzątek natryskiem, stŞkając i
rozcierając ciało szorstką gąbką, aż skăra zrobiła siŞ purpurowa, potem
zakrŞcił prysznic usiadł na brzegu wanny i zapalił. W rurach śpiewała woda,
w kuchni Guta brzŞczała pokrywkami garnkăw. Zapachniało smażoną rybą, potem
Guta zapukała do drzwi łazienki i podała mu czystą bieliznŞ.
- Pospiesz siŞ - powiedziała. - Ryba wystygnie. Red uśmiechnął siŞ:
wrăciła już do răwnowagi i znowu zaczŞła komenderowaŚ. Ubrał siŞ, to znaczy
naciągnął podkoszulek i kąpielăwki, i w takim stroju wrăcił do kuchni.
- Teraz można coś zjeśŚ - powiedział siadając,
- Wrzuciłeś bieliznŞ do pojemnika? - zapytała Outa.
- Aha - wymamrotał z pełnymi ustami. - Wspaniała rybka!
- Wodą zalałeś?
- Niee... Przepraszam, sir, to siŞ wiŞcej nie powtărzy, sir. Uspokăj
siŞ, jeszcze zdążysz, posiedź chwilŞ! - złapał ją za rŞkŞ i sprăbował
posadziŚ sobie na kolanach, ale Guta wywinŞła siŞ i usiadła na krześle z
drugiej strony.
- Nie podoba ci siŞ mąż - powiedział Red, znowu zapychając sobie usta.
- Lekceważysz go, jak siŞ okazuje.
- Jaki tam z ciebie mąż - powiedziała Guta. - Pusty worek, a nie mąż.
Trzeba ciŞ dopiero nabiŚ, jak siennik.
- A może jednak? - powiedział Red. - Przecież zdarzają siŞ cuda na
świecie!
- Jakoś nie pamiŞtam, żeby zdarzył siŞ tobie taki cud. Może napijesz
siŞ czegoś? Red niezdecydowanie bawił siŞ widelcem.
- Raczej nie - powiedział. Spojrzał na zegarek i wstał.
- Zaraz wychodzŞ. Przygotuj mi wyjściowy garnitur. Według kategorii
"S", Krawat, koszula...
Z rozkoszą człapiąc czystymi, bosymi stopami po chłodnej podłodze
poszedł do komărki i zamknął drzwi na zasuwŞ. Potem włożył gumowy fartuch,
wcisnął długie do łokcia gumowe rŞkawice i wyłożył na stăł to, co było w
worku. Dwa "pustaki". Pudełko z "agrafkami". DziewiŞŚ "bateryjek". Trzy
"bransolety". I jedno jakieś kăłko " też coś w rodzaju "bransolety", ale z
białego metalu, wiŞksze o średnicy około trzydziestu milimetrăw. Szesnaście
sztuk "czarnych bryzg" zawiniŞtych w plastyk. Dwie "gąbki" wielkości piŞści,
znakomicie zachowane. Trzy "świerzby". Słoik "gazowanej gliny". W worku
został jeszcze ciŞżki porcelanowy kontener, starannie opakowany w szklaną
watŞ, ale Red zostawił go w spokoju. Wyjął papierosy, zapalił i zapatrzył
siŞ w leżące na stole przedmioty.
Potem wysunął szufladŞ, wziął arkusz papieru, ogryzek ołăwka i
liczydło. Zagryzając papierosa w kąciku warg i mrużąc oczy od dymu, pisał
cyfrŞ za cyfrą, w trzech słupkach, a nastŞpnie pierwsze dwa podsumował. Sumy
okazały siŞ poważne. Red zdusił niedopałek w popielniczce, ostrożnie
otworzył pudełko i wysypał "agrafki" na papier. W elektrycznym świetle
"agrafki" mieniły siŞ granatowo i tylko z rzadka tryskały czystymi kolorami
tŞczy - żăłtym, czerwonym, zielonym. Red wziął jedną "agrafkŞ" i ostrożnie,
żeby siŞ nie ukłuŚ, zacisnął ją miedzy palcem wskazującym a kciukiem. Potem
zgasił światło i odczekał chwilŞ przywykając do ciemności. Ale "agrafka"
milczała. Odłożył ją na bok, znalazł po ciemku nastŞpną i răwnież zacisnął
ją w palcach, nic. Zacisnął palce silniej, ryzykując ukłucie, i "agrafka"
przemăwiła - przebiegały wzdłuż niej słabe, czerwone błyski, po czym nagle
zastąpiły je rzadsze, zielone. Kilka sekund Red podziwiał zagadkową grŞ
światełek, ktăra, jak dowiedział siŞ z "Biuletynu", z całą pewnością coś
oznaczała, byŚ może nawet coś bardzo ważnego, epokowego, păźniej położył
"agrafkŞ" oddzielnie i wziął w palce nastŞpną.
"Agrafek" było siedemdziesiąt trzy, z tego dwanaście măwiło, a reszta
milczała. One też powinny przemăwiŚ, ale do tego potrzebna była specjalna
maszyna wielkości stołu, same palce nie wystarczały. Red znowu zapalił
światło i do poprzednich liczb dopisał jeszcze dwie. I dopiero wtedy
zdecydował siŞ.
Wsadził obie rŞce do worka i wstrzymując oddech wydobył i położył na
stole miŞkki pakunek. Przez jakiś czas w zadumie, pocierając wierzchem dłoni
podbrădek, patrzył na to, co przed nim leżało. Potem jednak wziął ołăwek,
pokrŞcił nim w niezgrabnych gumowych palcach i znowu odłożył. Wyjął jeszcze
jednego papierosa i patrząc na paczkŞ wypalił go w całości.
- Po jakiego diabła! - powiedział głośno i stanowczym ruchem włożył
zawiniątko z powrotem do worka. - DosyŚ tego. Wystarczy.
Szybko zsypał "agrafki" z powrotem do pudełka i wstał. Czas było iśŚ.
Zapewne z păł godziny można by pospaŚ, żeby mieŚ świeższą głowŞ, ale z
drugiej strony znacznie lepiej zjawiŚ siŞ na miejscu wcześniej i sprawdziŚ
jak i co. Zdjął rŞkawice, odwiesił fartuch i nie gasząc światła wyszedł z
komărki.
Garnitur leżał już na łăżku i Red zaczął siŞ ubieraŚ.Wiązał przed
lustrem krawat, kiedy za jego plecami cichutko skrzypnŞły deski podłogi,
rozległo siŞ zawziŞte sapanie i Red zrobił posŞpną minŞ, aby powstrzymaŚ
uśmiech.
- Uu! - zadźwiŞczał tuż obok cienki głosik i coś złapało Reda za nogŞ.
- Ach! - zawołał Red i udał omdlenie padając na łăżko.
Mariszka z piskiem i śmiechem natychmiast wdrapała siŞ na ojca. Deptała
po nim, ciągnŞła za włosy i zasypywała mnăstwem wiadomości. Willy sąsiadăw
oderwał lalce nogŞ. Na drugim piŞtrze pojawił siŞ kotek, cały biały, tylko
oczy ma czerwone - widocznie nie słuchał mamy i chodził do Strefy. Na
kolacjŞ była kasza z konfiturami. Wujek Szuwaks znowu siŞ urżnął i
zachorował, nawet płakał. Dlaczego ryby nie toną chociaż są w wodzie?
Dlaczego mama nie spała w nocy? Dlaczego palcăw jest piŞŚ, rŞce dwie, a nos
tylko jeden?... Red ostrożnie tulił pełzające po nim ciepłe stworzenie,
wpatrywał siŞ w ogromne, ciemne, pozbawione białek oczy, przyciskał twarz do
pyzatego, zarośniŞtego złotym jedwabistym puchem policzka i powtarzał:
- Mariszka... Mariszka... Moje śmieszne stworzonko...
Potem nad uchem ostro zadzwonił telefon. Red wyciągnął rŞkŞ i podniăsł
słuchawkŞ.
- Słucham. Telefon milczał.
- Halo! - powiedział Red. - Halo!
Nikt nie odpowiedział. Potem w słuchawce szczŞknŞło i rozległy siŞ
krătkie sygnały. Wtedy Red wstał, postawił MariszkŞ na podłodze i nie
słuchając jej dłużej włożył spodnie i marynarkŞ. Mariszka trzepała bez
wytchnienia, ale Red tylko uśmiechał siŞ z roztargnieniem kątem ust, wiŞc w
koácu doczekał siŞ oświadczenia, że tata połknął jŞzyk i zakąsił zŞbami, po
czym zostawiano go w spokoju.
Red wrăcił do komărki, schował do teczki wszystko, to co leżało na
stole, wstąpił do łazienki po kastet, znowu wrăcił do komărki, wziął teczkŞ
do jednej rŞki, koszyk z workiem do drugiej, wyszedł, pedantycznie zamknął
drzwi komărki i krzyknął w stronŞ Guty:
"WychodzŞ!"
- Kiedy wrăcisz? - zapytała Guta wychodząc z kuchni. Uczesała siŞ już i
umalowała. Zamiast szlafroka miała na sobie sukienkŞ, ulubioną sukienkŞ
Reda, jaskrawoniebieską, z głŞbokim dekoltem.
- ZadzwoniŞ - powiedział patrząc na nią. Potem podszedł, pochylił siŞ i
pocałował ją w dekolt.
- Idź już - cicho powiedziała Guta.
- A ja? A mnie? - zaszczebiotala Mariszka wciskając siŞ miŞdzy nich.
Trzeba było pochyliŚ siŞ jeszcze niżej. Guta patrzyła na Reda
nieruchomymi oczami.
- Wszystko w porządku - powiedział Red. - Nie martw siŞ. ZadzwoniŞ.
Na podeście schodăw, piŞtro niżej. Red zobaczył tŞgiego mŞżczyznŞ w
pasiastej piżamie, ktăry majstrował przy zamku swoich drzwi. Z ciemnego
wnŞtrza mieszkania ciągnŞło ciepłym, kwaśnym zaduchem. Red zatrzymał siŞ i
powiedział:
- Dzieá dobry.
TŞgi mŞżczyzna strachliwie spojrzał na Reda przez opasłe ramiŞ i coś
odburknął.
- Paáska małżonka przychodziła do nas w nocy - powiedział Red. -
Skarżyła siŞ, że coś piłujemy. To jakieś nieporozumienie.
- Co mi do tego? - warknął mŞżczyzna w piżamie.
- Żona robiła wczoraj pranie - ciągnął Red. - Jeżeli przeszkadzaliśmy
paástwu, to przepraszam.
- Ja nic nie măwiłem - powiedział mŞżczyzna w piżamie. - ProszŞ...
- W takim razie bardzo siŞ cieszŞ - powiedział Red.
Zszedł na dăł, wstąpił do garażu, koszyk z workiem postawił w kącie,
zasłonił starym siedzeniem z samochodu i wyszedł na ulicŞ.
Miał niedaleko - dwa kwartały do placu, potem przez park i jeszcze
jeden kwartał do Centralnego bulwaru. Przed "Metropolem" jak zwykle
błyszczał chromem i lakierem răżnobarwny szereg samochodăw, służba hotelowa
w malinowych liberiach wnosiła walizki, jacyś solidni zagraniczni goście
rozmawiali w grupach po dwăch i trzech na marmurowych schodach, Śmiąc
cygara. Red postanowił chwilowo tam nie wchodziŚ. Usiadł pod markizą
maleákiej kawiarenki po drugiej stronie ulicy, poprosił o kawŞ i zapalił.
Dwa kroki od niego siedziało trzech oficerăw z miŞdzynarodowej policji. Byli
po cywilnemu i w milczeniu, spiesznie pochłaniali opiekane parăwki i pili
ciemne piwo z wysokich szklanych kufli. Po drugiej stronie, o dziesiŞŚ
krokăw dalej, jakiś sierżant gniewnie pożerał smażone ziemniaki - widelec
trzymał w zaciśniŞtej piŞści, niebieski hełm leżał do găry nogami na
podłodze, pas z kaburą wisiał na oparciu krzesła, wiŞcej nikogo w kawiarni
nie było. Kelnerka, nie znana Redowi kobieta w średnim wieku, stała pod
ścianą i od czasu do czasu ziewała, wytwornie zasłaniając usta dłonią. Była
za dwadzieścia dziewiąta.
Red zobaczył, jak przełykając ostatnie kŞsy i wciskając na głowŞ miŞkki
kapelusz wychodzi z hotelu Richard Nunnun. Dziarsko sturlał siŞ ze stopni -
świeżo wykąpany, malutki, pulchniutki, răżowy, taki okropnie zadowolony i
przekonany, że nadchodzący dzieá nie przyniesie mu żadnych kłopotăw.
Pomachał komuś rŞką, przerzucił przez prawe ramiŞ zwiniŞty płaszcz i
podszedł do swego peugeota.
Peugeot Dicka był răwnież pulchniutki, nieduży, świeżo umyty i też
jakby absolutnie pewny, że żadne nieprzyjemności mu nie grożą.
Red zasłaniając siŞ dłonią patrzył, jak Nunnun, zaaferowany i rzeczowy,
sadowi siŞ za kierownicą, jak coś przekłada z przedniego siedzenia na tylne,
podnosi coś z podłogi, poprawia boczne lusterko. Wreszcie peugeot parsknął
błŞkitnym dymkiem, pisnął na jakiegoś Afrykanina w burnusie i dziarsko
wytoczył siŞ na ulicŞ. Można było przypuściŚ z dużą dozą prawdopodobieástwa,
że Nunnun wybierał siŞ do instytutu, a to znaczyło, że bŞdzie musiał
objechaŚ fontannŞ i przejechaŚ obok kawiarni. Na to, żeby wstaŚ i wyjśŚ,
było już za păźno i dlatego Red tylko jeszcze szczelniej zasłonił twarz
dłonią i zgarbił siŞ nad swoją filiżanką. Jednakże nic nie pomogło. Peugeot
zapiszczał mu nad samym uchem, zgrzytnŞły hamulce i rześki głos Nunnuna
zawołał:
- Hej! Shoehart! Red!
Klnąc w myśli Red podniăsł głowŞ, Nunnun już szedł do niego, z daleka
wyciągając rŞkŞ. Promienia! życzliwością.
- Co tu robisz tak wcześnie? - zapytał podchodząc. nie, dziŞkujŞ,
Madame - rzucił kelnerce. - Nie bŞdŞ nic zamawiał... - i znowu do Reda - Sto
lat ciŞ nie widziałem. Gdzie przepadasz? Co robisz?
- Nic szczegălnego... - niechŞtnie powiedział Red. - Tak... răżne
głupstwa.
Red obserwował jak Nunnun ze zwykłym dla niego zaaferowaniem i
starannością sadowi siŞ na krześle vis a vis niego, pulchnymi rączkami
odsuwa wazonik z serwetkami w jedną stronŞ, a talerzyk po kanapkach w drugą,
słuchał jego życzliwej paplaniny.
- Nie powiem, żebyś wyglądał kwitnąco, nie dosypiasz, czy co? Wiesz,
ostatnio też siŞ zdrowo uszarpałem z tą całą automatyzacją, ale żeby aż nie
spaŚ? O nie, bracie, sen jest dla mnie najważniejszy, żeby nawet wszystkie
automaty diabli wziŞli... - nagle siŞ rozejrzał. - Pardon, a może ty na
kogoś czekasz? Nie przeszkadzam ci?
- Nie... - ospale powiedział Red. - Miałem po prostu trochŞ czasu i
pomyślałem, że dobrze byłoby siŞ napiŚ kawy.
- No, ja ciŞ długo nie zatrzymam - powiedział Dick i spojrzał na
zegarek. - Słuchał, Red, daj spokăj tym swoim głupstwom i wracaj do
instytutu. Przecież wiesz, że tam ciŞ przyjmą w każdej chwili. Chcesz, to
znowu bŞdziesz pracował z Rosjaninem, niedawno przyjechał.
Red pokrŞcił głową.
- Nie - powiedział. - Drugi Kirył jeszcze siŞ nie urodził... Zresztą,
nie mam co teraz robiŚ w waszym Instytucie... Teraz wszystko już jest
zautomatyzowane, do Strefy chodzą roboty, stąd wniosek, że premie też
dostają roboty... A te grosze, ktăre płacicie laborantom... ja wiŞcej wydajŞ
na papierosy.
- Daj spokăj, wszystko można załatwiŚ - powiedział Nunnun.
- A ja nie lubiŞ, jak mi załatwiają - powiedział Red. - Od urodzenia
sam sobie wszystko załatwiałem i nadal zamierzam.
- Strasznie dumny siŞ zrobiłeś - z naganą, powiedział Nunnun.
- Jaki tam dumny. Po prostu nie lubiŞ siŞ liczyŚ z forsą, i to
wszystko.
- No căż, może masz racje - z roztargnieniem powiedzial Dick. ObojŞtnie
spojrzał na teczkŞ Reda leżącą obok na krześle, przetarł palcem srebrną
tabliczkŞ, z wygrawerowaną cyrylicą. - Słusznie, pieniądze są, potrzebne
człowiekowi po to, żeby o nich nie myśleŚ... Kirył ci podarował? - zapytał
wskazując na teczkŞ.
- Dostałem w spadku po nim - powiedział Red. - Coś ostatnio jakoś ciŞ,
nie widaŚ w "Barge", dlaczego?
- Umăwmy siŞ, że to raczej ciebie nie widaŚ - odparł Nunnun. - Bo ja
prawie codziennie jem tam obiad, tu w "Metropolu" za każdy kotlet każą sobie
płaciŚ bajoáskie sumy... Słuchaj - powiedział nagle. - Jak ty jesteś z
forsą?
- Chcesz ode mnie pożyczyŚ? - zapytał Red.
- WrŞcz przeciwnie.
- Aha, to znaczy, że proponujesz mi pożyczkŞ...
- Jest robota do zrobienia - powiedział Nunnun.
- O Boże! - powiedział Red. - I ty także!
- A kto jeszcze? - natychmiast zapytał Nunnun.
- W ogăle dużo was takich... pracodawcăw.
Nunnun, jakby go dopiero teraz
zrozumiał, roześmiał siŞ.
- Ależ nie, tu nie chodzi o twoją głăwną specjalnośŚ...
- A o czyją?
Nunnun znowu spojrzał na zegarek.
- Słuchaj - powiedział wstając. - Przyjdź dziś w porze obiadowej do
"Barge", tak gdzieś około drugiej. Porozmawiamy.
- Na drugą mogŞ nie zdążyŚ - powiedział Red.
- W takim razie wieczorem, o szăstej. Stoi?
- Zobaczymy - powiedział Red i też spojrzał na zegarek. Była za piŞŚ
dziewiąta.
Nunnun skinął dłonią i potoczył siŞ do swego Peugota. Red odprowadził
go spojrzeniem, zawołał kelnera, poprosił o "Lucky Strike", zapłacił,
niespiesznie przeszedł jezdniŞ i wszedł do hotelu. Słoáce przypiekało już
mocno, ulicŞ szybko wypełniał wilgotny zaduch i Red poczuł, jak go pieką
powieki. Mocno zmrużył oczy, żałując, że nie starczyło czasu na chociaż
godzinŞ snu przed ważnym spotkaniem. I w tym właśnie momencie to na niego
naszło.
Nic podobnego nigdy mu siŞ nie przytrafiło poza Strefą, a i w Strefie
zdarzyło siŞ zaledwie dwa lub trzy razy. Jakby nagle znalazł siŞ w innym
świŞcie. Miliony zapachăw jednocześnie natarły na niego - ostre, słodkie,
metaliczne, czułe, niebezpieczne, trwożne ogromne jak domy, mikroskopijne
jak pyłki, ciŞżkie jak kamienie, subtelne i skomplikowane jak mechanizm
zegarka. Powietrze stwardniało, wykrystalizowały siŞ w nim krawŞdzie,
płaszczyzny, kąty, jakby przestrzeá wypełniały ogromne, szorstkie kule,
śliskie ostrosłupy, gigantyczne graniaste kryształy i przez to wszystko
trzeba było siŞ przedzieraŚ, jak w majakach sennych przez ciemny zagracony
antykwariat, pełen staroświeckich, cudacznych mebli. Trwało to ułamek
sekundy. Red otworzył oczy i wszystko zniknŞło. To nie był odmienny świat -
to świat znany, codzienny, zwrăcił siŞ ku Redowi inną, nie znaną stroną,
zwrăcił siŞ na mgnienie, a potem znowu szczelnie siŞ zatrzasnął, zanim Red
zdołał cokolwiek zrozumieŚ...
Nad uchem warknął zirytowany klakson. Red przyśpieszył kroku, păźniej
pobiegł i zatrzymał siŞ dopiero pod samym "Metropolem". Serce biło mu
nieprzytomnie. Postawił teczkŞ na asfalcie, pospiesznie rozerwał paczkŞ
papierosăw i zapalił. Zaciągał siŞ głŞboko i ciŞżko dyszał, jakby przed
chwilą stoczył walkŞ. Dyżurny policjant zatrzymał siŞ obok Reda i troskliwie
zapytał:
- Czy potrzebuje pan pomocy?
- N-nie - wydusił z siebie Red i zakasłał - Duszno...
- Może odprowadziŚ pana?
Red schylił siŞ po teczkŞ.
- Nie - powiedział. - Już wszystko w porządku. DziŞkujŞ, przyjacielu.
Szybko pomaszerował do bramy hotelu i wszedł po stopniach do hallu.
Panował tu păłmrok i chłăd. Powinien posiedzieŚ chwilŞ w jednym z tych
wielkich, skărzanych foteli, wysapaŚ siŞ, uspokoiŚ, ale już i tak siŞ
spăźnił. Pozwolił sobie tylko na dopalenie do koáca papierosa, obserwując
spod przymkniŞtych powiek ludzi krążących po hallu. Suchy już tu był - z
niezadowoloną miną przerzucał pisma w kiosku. Red rzucił niedopałek do
popielniczki i wsiadł do windy.
Nie zdążył zamknąŚ drzwi, a tuż za nim wcisnŞli siŞ do windy: jakiś
grubas z astmatyczną zadyszką, mocno naperfumowana paniusia z ponurym
dziesiŞciolatklem, ktăry żuł czekoladŞ, i potŞżna, źle ogolona starucha.
Reda wepchniŞto w kąt, musiał zamknąŚ oczy, żeby nie widzieŚ chłopca,
ktăremu po brodzie spływała czekoladowa ślina, choŚ twarz miał świeżą i
czystą i nie widzieŚ jego matki, ktărej zwiŞdły biust zdobił sznur "czarnych
bryzg" oprawnych w srebro, nie widzieŚ wytrzeszczonych sklerotycznych białek
grubasa i przerażających brodawek na obrzmiałej mordzie staruchy. Grubas
sprăbował zapaliŚ, ale starucha natychmiast przywołała go do porządku i
nŞkała aż do czwartego piŞtra, na ktărym wysiadła, grubas jednak zapalił z
taką miną, jakby wywalczył dla siebie prawa obywatelskie i niezwłocznie
zakrztusił siŞ, zasapał, chrypiąc, świszcząc, zwijając wargi jak wielbłąd i
trącając Reda w bok wystającym łokciem...
Red wysiadł na siădmym piŞtrze i żeby chociaż trochŞ siŞ rozładowaŚ,
głośno i wyraźnie powiedział:
- W duszŞ, w twoją mordŞ nieogolona raszplo, stara ropucho, cuchnącym,
śmierdzącym kaloszem przez Boga przeklŞta, razem z twoim găwniarzem
zasmarkanym, w czekoladzie...
Potem ruszył miŞkkim chodnikiem wzdłuż korytarza, oświetlonego
przytulnym światłem ukrytych lamp. Pachniało tu drogim tytoniem, francuskimi
perfumami, lśniącą skărą pŞkatych portfeli, kosztownymi dziewczynami, po
piŞŚset za jedną noc, masywnymi złotymi papierośnicami - całą szumowiną,
wstrŞtną naroślą, ktăra wyrosła na Strefie, ssała StrefŞ, pasożytowała i
żerowała na Strefie, obrastała sadłem i wszystko jej zwisało, a w
szczegălności to, co nastąpi potem, kiedy już siŞ nażre i opije do syta i
kiedy wszystko, co jest wewnątrz Strefy zostanie wydobyte na zewnątrz i
zadomowi siŞ na naszej planecie. Red bez pukania otworzył drzwi apartamentu
numer osiemset siedemdziesiąt cztery.
Chrypa siedział na stole przy oknie i oprawiał cygaro. Był jeszcze w
piżamie, rzadkie włosy miał wilgotne, ale starannie zaczesane z
przedziałkiem, a jego niezdrowo nalana twarz była gładko ogolona.
- Aha - odezwał siŞ nie podnosząc oczu. - PunktualnośŚ jest
grzecznością krălăw. Witaj măj chłopcze.
Poradził sobie wreszcie z koniuszkiem cygara, w obu dłoniach uniăsł je
na wysokośŚ wąsăw, po czym przejechał nosem wzdłuż cygara.
- A gdzie nasz stary, dobry Barbridge? - zapytał i podniăsł powieki.
Oczy miał przejrzyste, błŞkitne i anielskie.
Red postawił teczkŞ na kanapie, usiadł i wyjął papierosy.
- Barbridge nie przyjdzie - powiedział.
- Stary, dobry Barbridge - powtărzył Chrypa, ujął cygaro w dwa palce i
ostrożnie podniăsł je do ust. - Starego Barbridge'a zawiodły nerwy...
Bez przerwy patrzył na Reda czystymi błŞkitnymi oczami i nie mrugał.
Chrypa nigdy nie mrugał. Drzwi uchyliły siŞ i do pokoju wszedł Suchy.
- Kim był ten człowiek, z ktărym pan rozmawiał? - zapytał od progu.
- A, dzieá dobry - życzliwie powiedział Red, strząsając popiăł na
podłogŞ.
Suchy wepchnął rŞce w kieszenie i szeroko stąpając ogromnymi,
skrzywionymi do wewnątrz stopami stanął przed Redem.
- Uprzedzaliśmy sto razy - powiedział z wyrzutem. - Żadnych kontaktăw
przed spotkaniem. A co pan robi?
- MăwiŞ, dzieá dobry - powiedział Red. - A pan?
Chrypa roześmiał siŞ, a Suchy powiedział z irytacją:
- Dzieá dobry, dzieá dobry... - przestał świdrowaŚ Reda pełnym wyrzutu
spojrzeniem i zwalił siŞ na kanapŞ. - Nie wolno tego robiŚ - powiedział. -
Nie wolno! Rozumie pan?
- W takim razie wyznaczajcie spotkania tam, gdzie nie mam znajomych -
powiedział Red.
- Chłopiec ma racjŞ - zauważył Chrypa. - Popełniliśmy błąd. Kto to był?
- Richard Nunnun - wyjaśnił Red. - Jest przedstawicielem kilku firm
dostarczających aparaturŞ dla instytutu. Mieszka w tym hotelu.
- Widzisz, jakie to proste! - powiedział Chrypa do Suchego. Wziął ze
stołu olbrzymią, zapalniczkŞ, w kształcie Posągu Wolności, popatrzył na nią
z powątpiewaniem i odstawił z powrotem.
- A gdzie Barbridge? - już zupełnie życzliwie zapytał Suchy.
- Skoáczył siŞ Barbridge - powiedział Red. Tamci dwaj wymienili szybkie
spojrzenia.
- Pokăj jego duszy - powiedział podejrzliwie Suchy. - Czy też może
aresztowano go?
Red przez chwilŞ nie odpowiadał, powoli dopalał papierosa, nastŞpnie
rzucił niedopałek na podłogŞ i powiedział:
- Nie băjcie siŞ, wszystko gra. Barbridge jest w szpitalu.
- To siŞ u pana nazywa, że wszystko gra! - powiedział nerwowo Suchy,
zerwał siŞ, z kanapy i podszedł do okna. - W ktărym szpitalu?
- Nie băjcie siŞ - powtărzyl Red. - W tym co trzeba. Załatwiajmy nasze
sprawy, ja chcŞ siŞ wreszcie wyspaŚ.
- A konkretnie, w ktărym szpitalu? - już z rozdrażnieniem zapytał
Suchy.
- Już siŞ rozpŞdziłem, żeby wam powiedzieŚ - odparł Red. Wziął z
podłogi teczkŞ.
- BŞdziemy dziś załatwiaŚ interesy, czy nie?
- Wszystko załatwimy, măj chłopcze - rześko powiedział Chrypa,
Z nieoczekiwaną lekkością zeskoczył na podłogŞ, szybko przysunął do
kanapy niski stolik. Jednym ruchem zgarnął na podłogŞ stos pism, usiadł
naprzeciw i wparł w kolana răżowe włochate rŞce.
- Niech pan pokaże towar - powiedział. Red otworzył teczkŞ, wyjął spis
z cenami i położył na stoliku przed Chrypą. Chrypa spojrzał i paznokciem
odsunął spis na bok. Suchy stanął z tylu i wgapił siŞ w kartkŞ ponad
ramieniem wspălnika.
- To jest rachunek - powiedział Red.
- WidzŞ - odezwał siŞ Chrypa. - Niech pan pokaże towar!
- Forsa - powiedział Red.
- Co to za "pierścieá"? - podejrzliwie zapytał Suchy, pokazując palcem
listŞ, ponad ramieniem Chrypy.
Red milczał. Trzymał na kolanach otwartą teczkŞ i uporczywie patrzył w
błŞkitne, anielskie oczka. Chrypa wreszcie siŞ uśmiechnął.
- I za co ja ciŞ tak lubiŞ, măj chłopcze - zagruchał jak synogarlica. -
A măwią, że miłośŚ od pierwszego wejrzenia nie istnieje! - westchnął
teatralnie. - Phil przyjacielu, jak to siŞ nazywa w ich jŞzyku? Wydaj mu
szmal, odżałuj zielonych... i podaj mi wreszcie ognia! Przecież widzisz... -
pomachał cygarem, ktăre ciągle jeszcze zaciskał w dwăch palcach.
Suchy Phil wymamrotał coś niewyraźnie, rzucił Chrypie zapałki, a sam
wyszedł do sąsiedniego pokoju przez drzwi zasłoniŞte portierą. Było słychaŚ,
jak z kimś tam rozmawia niewyraźnie i z irytacja, coś jakby na temat kota w
worku, a Chrypa zapalając wreszcie swoje cygaro, ciągle wpatrywał siŞ w Reda
z martwym uśmiechem na cienkich wargach, jakby siŞ nad czymś głŞboko
zastanawiał. Red oparł brodŞ na teczce i też patrzył tamtemu w twarz
starając siŞ nie mrugaŚ, chociaż powieki paliły go jak ogniem, a oczy
zaczynały łzawiŚ. Potem wrăcił Suchy i rzucił na stolik dwie paczki
banknotăw w banderolach i bardzo nadŞty usiadł obok Reda. Red leniwie
siŞgnął po pieniądze, ale Chrypa zatrzymał go gestem, zerwał banderole i
schował je do kieszeni piżamy.
- Teraz bardzo proszŞ - powiedział. Red wziął pieniądze i nie licząc
wepchnął je do wewnŞtrznych kieszeni marynarki, nastŞpnie przystąpił do
wykładania towaru. Robił to powoli, umożliwiając tamtym dwăm obejrzenie
wszystkiego i porăwnanie wszystkiego ze spisem każdego przedmiotu
oddzielnie. W pokoju było cicho, tylko ciŞżko dyszał Chrypa i jeszcze za
portierą coś cicho dźwiŞknŞło - jakby łyżeczka o krawŞdź szklanki.
Kiedy w koácu Red zamknął teczkŞ i zatrzasnął zamek, Chrypa poniăsł na
niego oczy i zapytał:
- No a co z najważniejszym?
- Nic - odpowiedział Red. I po chwili milczenia dodał: - Na razie.
- Podoba mi siŞ to "na razie" - czule powiedział Chrypa. - A tobie,
Phil?
- Niejasno pan stawia sprawŞ - powiedział zrzŞdnie Suchy Phil. -
Powstaje pytanie, dlaczego niejasno?
- Bo to już taki măj fach: ciemne interesy - powiedział Red. - Niełatwy
mamy fach, panowie.
- No dobrze - powiedział Chrypa. - A gdzie aparat fotograficzny?
- O do diabła! - zmieszał siŞ Red. Potarł palcami policzek czując, jak
siŞ czerwieni. - Moja, wina - powiedział. - Na śmierŚ zapomniałem.
- Tam? - zapytał Chrypa robiąc nieokreślony ruch cygarem.
- Nie pamiŞtam... Pewnie tam... - Red zamknął oczy i opadł na oparcie
kanapy. - Nie. Nic nie pamiŞtam.
- Szkoda - powiedział Chrypa. - Ale czy pan przynajmniej widział tŞ
rzecz?
- Ależ skąd - z niechŞcią powiedział Red. - Przecież właśnie o to
chodzi. Nawet nie doszliśmy do nagrzewnic. Barbridge wpakował siŞ w
"pudding" i natychmiast musiałem zwinąŚ żagle. Może pan byŚ pewien, że
gdybym zobaczył, tobym nie zapomniał.
- Hugh, spăjrz no tylko! - przerażonym szeptem powiedział nagle Suchy.
- Co to może byŚ? Siedział, wyciągając przed siebie wskazujący palec prawej
dłoni. Dookoła palca wirował ten właśnie pierścieá z białego metalu i Suchy
wpatrywał siŞ w pierścieá wytrzeszczając oczy.
- On siŞ nie zatrzymuje! - głośno powiedział Suchy patrząc okrągłymi
oczami to na pierścieá, to na ChrypŞ.
- Co to znaczy: nie zatrzymuje siŞ? - ostrożnie zapytał Chrypa i
odrobinŞ siŞ odsunął.
- Włożyłem go na palec, raz zakrŞciłem - tak sobie... a on już minutŞ
krŞci siŞ bez przerwy!
Suchy nagle zerwał siŞ z kanapy i trzymając palec przed sobą pobiegł za
portierŞ. Pierścieá srebrzyście połyskując wirował przed nim jak śmigło
samolotu.
- Co za cudactwo pan nam przyniăsł? - zapytał Chrypa.
- A diabli go wiedzą! - odparł Red. - Sam do tej pory nie wiedziałem.
Gdybym wiedział, przyniăsłbym wiŞcej.
Chrypa przez jakiś czas patrzył na Reda, potem wstał i răwnież znikł za
portierą... Zaszemrały tam głosy. Red wyciągnąl papierosa, zapalił, podniăsł
z podłogi jakiś magazyn i zaczął go bez zainteresowania przeglądaŚ. W
magazynie była nieprzebrana mnogośŚ cudnej urody dziewcząt, ale nie wiadomo
dlaczego Reda mdliło na ich widok. Rzucił magazyn i poszukał wzrokiem czegoś
do wypicia, nastŞpnie wyjął z wewnŞtrznej kieszeni paczkŞ banknotăw i
przeliczył je. Wszystko było w porządku, ale żeby nie zasnąŚ, przeliczył
răwnież nastŞpną paczkŞ. Kiedy ją chował do kieszeni, wrăcił Chrypa.
- Masz szczŞście, măj chłopcze - oznajmił znowu siadając naprzeciw
Reda. - Czy wiesz co to takiego perpetuum mobile?
- Nie powiedział Red. - W naszej szkole tego nie przerabiano.
- I na zdrowie - powiedział Chiypa. Wyjął jeszcze jeden zwitek
banknotăw. - To jest cena pierwszego egzemplarza - oświadczył zdejmując
banderolŞ. - Za każdy nastŞpny egzemplarz paáskiego "pierścienia" otrzyma
pan dwie takie paczki. ZapamiŞtałeś chłopcze? Dwie paczki. Ale pod
warunkiem, że nikt, oprăcz nas tu obecnych, nigdy niczego o tych
pierścieniach siŞ nie dowie. Umowa stoi?
Red w milczeniu wsadził pieniądze do kieszeni i wstał.
- IdŞ - powiedział - Gdzie i kiedy nastŞpnym razem? Chrypa răwnież
wstał.
- Ktoś do pana zadzwoni - powiedział. - Niech pan oczekuje telefonu w
każdy piątek od dziewiątej do dziewiątej trzydzieści rano. Otrzyma pan
pozdrowienia od Phila Hugha i wtedy umăwi siŞ pan na spotkanie.
Red skinął głową i ruszył do drzwi. Chrypa poszedł za nim i położył mu
rŞkŞ na ramieniu.
- Chciałbym, żeby mnie pan dobrze zrozumiał - powiedział. - Wszystko to
jest bardzo miłe, pożyteczne itd... a "pierścieá" to doprawdy urocza
zabaweczka, ale w pierwszym rzŞdzie potrzebne nam są dwie rzeczy -
fotografie i napełniony kontener. Kiedy pan zwrăci nasz aparat fotograficzny
ze zdjŞciami i nasz kontener, ale nie pusty, tylko pełny, już nigdy wiŞcej
nie bŞdzie pan musiał chodziŚ do Strefy...
Red poruszył ramieniem, zrzucił dłoá tamtego, otworzył drzwi i wyszedł,
nie odwracając siŞ szedł miŞkkim chodnikiem i przez cały czas czuł na karku
błŞkitne, nieruchome spojrzenie anielskich oczu. Nie czekając na windŞ,
zszedł z siădmego piŞtra na dăł.
Kiedy wyszedł z "Metropolii", wziął taksăwkŞ i pojechał na drugi koniec
miasta. Kierowca trafił siŞ nieznajomy, z tych niedawno przybyłych,
pryszczaty chłopiec z wielkim nosem; jeden z wielu, ktărzy ostatnimi laty
tłumnie walili do Harmont w poszukiwaniu niebywałych przygăd,
nieprzeliczonych bogactw, światowej sławy i jakiejś osobliwej religii.
Tłumnie przyjeżdżali i zostawali szoferami taksăwek, kelnerkami, robotnikami
na budowie, wykidajłami - nieudolni, chciwi, udrŞczeni niejasnymi
pragnieniami, zawistni, niezadowoleni ze wszystkiego na świecie,
rozczarowani i przekonani najgłŞbiej, że i tym razem znowu ich oszukano.
Połowa, po kilkumiesiŞcznej poniewierce, przeklinając wszystko i wszystkich
powracała do domăw, niosąc swe wielkie rozczarowanie do wszystkich krajăw
świata: nieliczni, ktărych można by policzyŚ na palcach, zostawali
stalkerami i szybko ginŞli, za szybko, żeby cokolwiek pojąŚ, niektărym udało
siŞ dostaŚ pracŞ w instytucie, tym najzdolniejszym i wykształconym, zdatnym
chociażby do pracy preparatora, a pozostali - wszystkie bez wyjątku wieczory
spŞdzali w knajpach, urządzali băjki z powodu răżnicy poglądăw, z powodu
dziewczyn i zwyczajnie bez powodu, kiedy siŞ popili. Od czasu do czasu
organizowali marsze z wrŞczaniem jakichś petycji, jakieś demonstracje
protestu, jakieś strajki, siedzące, stojące i nawet leżące i doprowadzali do
białej furii miejską policjŞ, komendanturŞ i rdzennych mieszkaácăw Harmont,
ale im wiŞcej uplywało czasu, tym gruntowniej pokornieli, uspokajali siŞ i
coraz chŞtniej zapominali, po co siŞ tu znaleźli.
Od pryszczatego szofera na kilometr niosło gorzałą, oczy miał czerwone
jak krălik, ale był niezwykle podniecony i z miejsca zaczął opowiadaŚ
Redowi, jak dziś rano na ich ulicy pojawił siŞ nieboszczyk z cmentarza.
Przyszedł wiŞc do swojego domu, a dom przecież od ilu to już lat
zamkniŞty, wszyscy siŞ wyprowadzili - i wdowa po nim, to znaczy stara, i
cărka z mŞżem, i wnuki. A ten, jak opowiadają sąsiedzi, umarł jeszcze przed
Lądowaniem, a teraz -- patrzcie paástwo - nagle wraca! ParŞ razy obszedł dom
w kolko, poskrobał w drzwi, potem usiadł pod płotem i siedzi. Ludzi siŞ
zbiegło - cała dzielnica - patrzą, a podejśŚ, rzecz jasna, każdy siŞ boi.
Păźniej siŞ domyślili, wyłamali drzwi w jego domu, żeby măgł wejśŚ. I co pan
myśli? Wstał, wszedł i zamknął za sobą drzwi. Musiałem lecieŚ do pracy i nie
wiem, czym siŞ tam skoáczyło, wiem tylko, że mieli zamiar dzwoniŚ do
instytutu, żeby go od nas zabrali do wszystkich diabłăw.
- Stop - powiedział Red. - Tu siŞ zatrzymaj. Pogrzebał w kieszeni, ale
nie znalazł drobnych i musiał rozmieniŚ nowy banknot. Potem chwilŞ postał
przed bramą, poczekał, aż taksăwka odjedzie. Cottage Ścierwnika był nie
najgorszy - jednopiŞtrowy, przeszklony, sala bilardowa, zadbany ogrădek,
oranżeria i biała altanka wśrăd jabłoni. A wokăł tego wszystkiego żelazne
kute sztachety pomalowane olejną farbą na zielono. Red kilkakrotnie nacisnął
guziczek dzwonka, drzwi z lekkim skrzypieniem otworzyły siŞ i Red bez
pośpiechu poszedł ścieżką, wśrăd răżanych krzewăw. Na ganku stał już Suseł -
pokrŞcony, czarno - purpurowy dygoczący z namiŞtnej chŞci usłużenia. Z
niecierpliwości odwrăcił siŞ bokiem, zwiesił ze stopnia jedną, rozpaczliwie
szukającą oparcia nogŞ, znalazł je, zaczął opuszczaŚ na niższy stopieá drugą
nogŞ, i ciągle machał, machał Redowi zdrową rŞką - czekaj, czekaj, ja
zaraz...
- Ej, Rudy! - zawołał z ogrodu kobiecy głos. Red odwrăcił głowŞ i
zobaczył wśrăd zieleni obok białego ażurowego dachu altanki smagłe nagie
ramiona, jaskrawoczerwone usta i kiwającą dłoá. Skinął Susłowi, zszedł ze
ścieżki i ruszył wprost przez krzaki răż po miŞkkiej zielonej trawie w
stronŞ altanki.
Na trawie leżala wielka czerwona mata, a na macie siedziała ze
szklanką, w dłoni Dina Barbridge w prawie niedostrzegalnym kostiumie
kąpielowym, obok poniewierała siŞ książka w jaskrawej okładce, a w zasiŞgu
rŞki, pod krzakiem, w cieniu stało błyszczące wiaderko z lodem, z ktărego
sterczała wąska, smukła szyjka butelki.
- CześŚ, Rudy! - powiedziała Dina i zrobiła powitalny ruch szklanką. -
A gdzie papachen? Czyżby znowu siŞ zasypał?
Red podszedł, rŞce z teczką założył do tyłu i spojrzał na dziewczynŞ z
găry. Tak, wspaniałe dzieci wymodlił sobie w Strefie Ścierwnik. Dina była
atłasowa, cudownie złota, bez jednej skazy, bez jednej zbytecznej fałdki -
sto piŞŚdziesiąt funtăw wabiącego ciała i jeszcze szmaragdowe, świetliste
oczy, i jeszcze ogromne wilgotne usta, i răwniutkie białe zŞby, i jeszcze
krucze, lśniące w słoácu włosy, niedbale rzucone na jedno ramiŞ i błyski
słoáca przebiegające z jej ramion na brzuch i biodra, zostawiając cieá
miŞdzy prawie nagimi piersiami. Red wpatrywał siŞ w nią, a Dina spoglądała
na niego z dołu, uśmiechając siŞ ze zrozumieniem, a potem uniosła szklankŞ i
wypiła kilka łykăw.
- Masz ochotŞ? - zapytała oblizując wargi. Odczekała dokładnie tyle
czasu, ile należało, żeby dwuznacznośŚ pytania dotarła do Reda, i wyciągnŞła
do niego szklankŞ.
Red odwrăcił siŞ, poszukał wzrokiem, dostrzegł stojący w cieniu
szezlong i wyciągnął siŞ na nim.
- Barbridge jest w szpitalu - powiedział. - BŞdą mu amputowaŚ nogi.
Dina z tym samym uśmiechem patrzyła na Reda jednym okiem, drugie
zasłaniała gŞsta fala włosăw spadająca na ramiŞ, i tylko jej uśmiech
znieruchomiał - cukierkowy grymas na śniadej twarzy. Potem machinalnie
pokołysała szklanką, jakby słuchała stukania lodu o szkło, i zapytała:
- Obie nogi?
- Obie. Może do kolan, a może wyżej. Dina postawiła szklankŞ i
odgarnŞła z twarzy włosy. Już siŞ nie uśmiechała.
- Szkoda - powiedziała. - To znaczy, że ty...
Właśnie jej, Dinie, Red măgłby szczegăłowo opowiedzieŚ, jak to wszystko
siŞ stało i jak to było. Zapewne măgłby jej nawet opowiedzieŚ, jak wracał do
samochodu trzymając w pogotowiu kastet i jak Barbridge prosił o litośŚ,
nawet nie dla siebie, a dla dzieci, dla niej i dla Arenie, i jak obiecywał
Złotą KulŞ. Măgłby, ale nie zrobił tego. W milczeniu siŞgnął do marynarki,
wyciągnął paczkŞ banknotăw i rzucił ją na czerwoną matŞ. Banknoty upadły
tŞczowym wachlarzem tuż przy smukłych, długich nogach Diny. Dina machinalnie
podniosła kilka banknotăw, przyjrzała siŞ im, tak jakby je widziała po raz
pierwszy w życiu i stwierdziła, że są niezbyt interesujące.
- A wiŞc to jest ostatnia wypłata - powiedziała. Red wychylił siŞ z
szezlonga, dosiŞgnął wiaderka, wciągnął butelkŞ i spojrzał na nalepkŞ. Z
ciemnego szkła kapała woda i Red odsunął rŞkŞ z butelką, żeby nie poplamiŚ
spodni. Nie przepadał za drogą whisky, ale teraz można było napiŚ siŞ i tej.
I już przymierzył siŞ, żeby golnąŚ prosto z butelki, ale powstrzymały go
niewyraźne, protestujące dźwiŞki za plecami. Obejrzał siŞ i zobaczył, że
przez trawnik, ze straszliwym trudem przestawiając krzywe nogi, śpieszy
Suseł, w obu rŞkach trzymając wysoką szklankŞ z przezroczystym płynem. Z
gorliwości pot spływał mu strumieniem po purpurowo - czarnej twarzy, nalane
krwią oczy prawie wylazły z orbit, a kiedy dostrzegał, że Red patrzy na
niego, nieomal z rozpaczą wyciągnął ku niemu szklankŞ i znowu ni to
zabeczał, ni to zaskomlił, szeroko i bezsilnie rozwierając bezzŞbne usta.
- Czekam, czekam - uspokoił go Red i włożył z powrotem butelkŞ do
kubełka.
Susel wreszcie dokuśtykał, podał Redowi szklankŞ i z nieśmiałą
poufałością poklepał go po ramieniu haczykowatą dłonią.
- DziŞkujŞ, Dickson - powiedział poważnie Red. - To jest akurat to,
czego mi właśnie potrzeba. Jak zwykle znalazłeś siŞ na poziomie, Dickson.
I păki Suseł, zachwycony i zażenowany, potrząsał głową i spazmatycznie
uderzał zdrową rŞką w biodro, Red uroczyście uniăsł szklankŞ, skłonił siŞ i
jednym haustem wypił połowŞ. Potem spojrzał na DinŞ.
- Chcesz? - zapytał pokazując jej szklankŞ. Dziewczyna nie
odpowiedziała. Składała banknot na păł, potem jeszcze na păł i jeszcze raz
na păł.
- Daj spokăj - powiedział Red. - Nie zginiecie. Twăj ojczulek...
Przerwała mu.
- A wiŞc tyś go wyciągnął - powiedziała, nie pytała, stwierdziła fakt.
- Dygowałeś go, nieszczŞsny idioto, przez całą StrefŞ, biedny kretynie, na
własnym grzbiecie ciągnąłeś tŞ kanaliŞ, bałwanie. Taką okazjŞ przegapiłeś...
Red patrzył na nią, zapomniawszy o szklance, a Dina wstała i szła.
stąpając po rozrzuconych banknotach, aż podeszła do Reda i wtedy stanŞła
przed nim, zaciśniŞte piŞści oparła na biodrach i swoim wspaniałym ciałem,
pachnącym perfumami i słodkim potem, zasłoniła Redowi cały świat.
- Właśnie w ten sposăb on was wszystkich, idiotăw, dookoła palca... po
waszych kościach, po waszych bezmăzgich głowach... Poczekaj, poczekaj, on
jeszcze o kulach bŞdzie taáczył na waszych grobach, on wam jeszcze pokaże
braterską miłośŚ i miłosierdzie! - Dina już prawie krzyczała. - Złotą KulŞ
ci obiecywał, prawda? MapŞ, pułapki, prawda? Bałwan! - Kretyn! Po twojej
mordzie piegowatej widzŞ, że obiecywał...
Poczekaj, on ci jeszcze pokaże mapŞ, wieczny odpoczynek racz daŚ Panie,
duszy rudego idioty Reda Shoeharta...
Wtedy Red wstał bez pośpiechu, odwinął siŞ i uderzył ją w twarz. Dina
umilkła w păł słowa, osunŞła siŞ jak podciŞta na trawŞ i schowała twarz w
dłoniach.
- Rudy... idiota... - powiedziała niewyraźnie. - Taką okazjŞ wypuściłeś
z rąk... taką okazjŞ...
Red patrząc na nią dopił to, co zostało, i nie odwracając siŞ wetknął
szklankŞ Susłowi. Nie było wiŞcej o czym măwiŚ. Dobre dzieci wymodlił sobie
Ścierwnik Barbridge w Strefie! Kochające i troskliwe!
Wyszedł na ulicŞ, złapał taksăwkŞ i kazał jechaŚ do "Barge". Pora była
koáczyŚ interesy, spaŚ siŞ chciało wściekle, przed oczami wszystko płynŞło.
W koácu jednak zasnął, całym ciałem opierając siŞ na teczce, i obudził
siŞ dopiero wtedy, kiedy szofer potrząsnął go za ramiŞ.
- Jesteśmy na miejscu...
- Gdzie? - spytał zaspany rozglądając siŞ. - Przecież kazałem do
banku...
- O nie, mister - wyszczerzył zŞby kierowca. - Pan kazał do "Barge".
Jesteśmy pod "Barge".
- Dobrze - powiedział Red. - Coś mi siŞ przyśniło...
Zapłacił i wysiadł z trudem przestawiając zdrŞtwiałe nogi. Słoáce już
nagrzało asfalt i było bardzo gorąco. Red poczuł, że cały jest mokry, w
ustach miał niesmak, oczy łzawiły. Zanim wszedł, rozejrzał siŞ dookoła.
Ulica przed "Barge", jak zwykle o tej porze, była pusta. Lokale naprzeciw
były jeszcze nieczynne, zresztą i "Barge" był prawdŞ măwiąc zamkniŞty, ale
Ernest trwał już na posterunku " przecierał szklanki i ponuro obserwował zza
lady trzech facetăw, ktărzy chlali piwo przy narożnym stoliku. Z pozostałych
stolikăw jeszcze nie zdjŞto odwrăconych krzeseł, nieznany Murzyn w białej
kurtce zamiatał szczotką podłogŞ, a drugi krzątał siŞ koło skrzynek z piwem
za piecami Ernesta. Red podszedł do lady, położył na niej teczkŞ i przywitał
siŞ. Ernest w odpowiedzi wymruczał coś niezbyt życzliwego.
- Daj mi piwa - powiedział Red i spazmatycznie ziewnął.
Ernest rąbnął pustym kuflem o ladŞ, wyjął z lodăwki butelkŞ, otworzył
ją i przechylił nad kuflem. Red, zasłaniając usta dłonią, zapatrzył siŞ na
jego rŞkŞ. RŞka drżała. Szyjka butelki parŞ razy stuknŞła o skraj kufla. Red
spojrzał Ernestowi w twarz. PrzymkniŞte ciŞżkie powieki, malutkie
wykrzywione wargi i obwisłe grube policzki. Murzyn szurał szczotką pod
samymi nogami Reda, faceci w kącie zapalczywie i gniewnie spierali siŞ o
wyścigi. Murzyn przy skrzynkach piwa potrącił zadem Ernesta, tak że barman
aż siŞ zachwiał. Murzyn wymamrotał jakieś usprawiedliwienie. Ernest
zdławionym głosem zapytał:.
- Przyniosłeś?
- Co miałem przynieśŚ? - zapytał Red oglądając siŞ przez ramiŞ.
Jeden z facetăw zwinnie wstał od stolika, poszedł do wyjścia i
zatrzymał siŞ w drzwiach zapalając papierosa.
- Chodź, porozmawiamy - powiedział Ernest. Murzyn ze szczotką też teraz
stał miŞdzy Redem a drzwiami. Taki potŞżny Murzyn, podobny do Szuwaksa,
tylko dwa razy szerszy w barach.
- Chodź - powiedział Red i wziął teczkŞ. Z miejsca odechciało mu siŞ
spaŚ.
Wszedł za ladŞ, przecisnął siŞ obok Murzyna przy skrzynkach piwa.
Murzyn widocznie przytrzasnął sobie palec - ssał paznokieŚ, spode łba
obserwując Reda. Ten był też atletycznie zbudowany, miał złamany nos i
zdeformowane uszy. Ernest wszedł do pokoiku na zapleczu a Red za nim,
ponieważ teraz tamci trzej stali w drzwiach wyjściowych, a Murzyn ze
szczotką znalazł siŞ przed drzwiami do magazynu.
Na zapleczu Ernest odstąpił na bok i usiadł na krześle pod ścianą, a od
stołu wstał kapitan Quarterblood zżăłkły i frasobliwy, nie wiadomo skąd
wyszedł ogromny oenzetowiec w nasuniŞtym na oczy hełmie i szybko ogromnymi
łapami przejechał po kieszeniach Reda. Przy prawej bocznej kieszeni
zatrzymał siŞ, wyjął z niej kastet i leciutko popchnął Reda w stronŞ
kapitana. Red podszedł do stołu i postawił przed kapitanem Quarterbloodem
swoją teczkŞ.
- Jak tyś măgł, ścierwo! - powiedział do Ernesta. Ernest smŞtnie uniăsł
brew i wzruszył ramieniem. Wszystko było jasne. W drzwiach już stali dwaj
uśmiechniŞci Murzyni, innych drzwi nie było, a okno było zamkniŞte
zabezpieczone od zewnątrz solidną kratą.
Kapitan Quarterblood z wyrazem obrzydzenia na twarzy grzebał w teczce
wykładając na stăł "pustakăw" małych - dwie sztuki, "bateryjek" - dziewiŞŚ
sztuk, "czarnych bryzg" răżnych rozmiarăw - szesnaście sztuk, owiniŞty w
plastyk "gąbek" w idealnym stanie - dwie sztuki, "gazowanej gliny" - jeden
słoik...
- Masz coś jeszcze w kieszeniach? - cicho zapytał kapitan Quarterblood.
- Wykładaj...
- Ścierwa - powiedział Red. - Bydlaki. Wsadził rŞkŞ w zanadrze i rzucił
na stăł paczkŞ banknotăw. Banknoty rozsypały siŞ na wszystkie strony.
- Oho! - powiedział kapitan Quarterblood. - Nic wiŞcej?
- Ścierwa parszywe! - wrzasnął Red, wyszarpnął z kieszeni drugą paczkŞ
i z rozmachem rzucił sobie pod nogi - Żryjcie! Udławcie sie!
- To niezmiernie interesujące - spokojnie odezwał siŞ kapitan
Quarterblood. - A teraz podnieś to.
- Obejdzie siŞ! - odparł Red zakładając rŞce do tyłu. - Twoi szpicle
pozbierają. Sam pozbierasz!
- Podnieś pieniądze, stalker - nie podnosząc glosu powiedział kapitan
Quarterblood, wpierając piŞści w stoi i podając siŞ do przodu.
Kilka sekund w milczeniu patrzyli sobie w oczy, a potem Red mamrocząc
przekleástwa przykucnął i niechŞtnie zaczął zbieraŚ pieniądze. Murzyni z
tyłu zachichotali, a oenzetowiec szyderczo parsknął.
- Lepiej nie parskaj! - powiedział do niego Red. - Jeszcze siŞ
usmarkasz!
Teraz czołgał siŞ już na kolanach, zbierając banknoty po jednym i coraz
bliżej przysuwal siŞ do ciemnego miedzianego, "pierścienia" ktăry spokojnie
spoczywał w zarośniŞtym brudem wgłŞbieniu parkietu. Starając siŞ zająŚ jak
najwygodniejszą pozycjŞ i wykrzykując bezustannie rynkowe przekleástwa
wszystkie, jakie znał, i nowe, pośpiesznie teraz wymyślane, kiedy nadszedł
moment, zamilkł, sprŞżył siŞ, uchwycił pierścieá i z całej siły szarpnął go
do găry. Pokrywa piwnicy jeszcze nie zdążyła rąbnąŚ o podłogŞ, kiedy Red
wyciągając przed siebie rŞce skoczył głową na dăł, w stŞchłą zimną ciemnośŚ
podziemia.
Upadł na rŞce, przekoziołkował przez głowŞ, zerwał siŞ na nogi i
pochylony, nic nie widząc, licząc tylko na pamiŞŚ i szczŞście rzucił siŞ
przed siebie w wąskie przejście miŞdzy sagami skrzynek. Biegnąc szarpał,
rwał te skrzynki słysząc, jak z brzŞkiem i łoskotem zawalają przejście za
jego plecami. Ześlizgując siŞ wbiegł po niewidzialnych schodkach, ciałem
wybił obite zardzewiałą blachą drzwi i znalazł siŞ w garażu Ernesta. Cały
dygotał, z trudem łapał powietrze przed oczami pływały mu krwawe plamy,
serce ciŞżko i boleśnie biło mu w gardle, ale nie zatrzymał siŞ ani na
sekundŞ. W mgnieniu oka znalazł siŞ w odległym kącie i zdzierając sobie
skărŞ z dłoni zaczął rozwalaŚ gărŞ rupieci, pod ktăra w ścianie garażu
brakowało kilku desek, nastŞpnie położył siŞ na brzuchu i przelazł przez tŞ
dziurŞ, słysząc, jak z trzaskiem pŞka na nim marynarka. I dopiero na
podwărzu, wąskim jak studnia, przysiadł miŞdzy pojemnikami na śmiecie, zdjął
marynarkŞ, zerwał i wyrzucił krawat, szybko dokonał przeglądu swego stroju,
otrzepał spodnie, wyprostował siŞ, przebiegi przez podwărze i dał nura w
niski cuchnący tunel prowadzący na sąsiednie, bliźniacze podwărko. Biegnąc
uważnie nadsłuchiwał, ale syreny policyjne na razie jeszcze nie wyły, wiŞc
pobiegł co sił w nogach, płosząc uciekające mu z drogi dzieciaki,
przebiegając pod rozwieszoną bielizną, przełażąc przez dziury w zgniłych
parkanach, starając siŞ jak najszybciej opuściŚ dzielnicŞ, păki kapitan
Quarterblaod nie zdąży jej otoczyŚ. Dobrze znał te miejsca. Na wszystkich
tych podwărkach, w piwnicach, opuszczonych pralniach i składach opałowych
bawił siŞ jeszcze jako chłopiec i wszŞdzie tu miał znajomych, a nawet
przyjaciăł i w innej sytuacji măgłby tu bez trudu ukryŚ siŞ i przesiedzieŚ
choŚby tydzieá, ale nie po to "zuchwale uciekał przed aresztowaniem" sprzed
nosa kapitana Quarterblooda, zarabiając tym sposobem dodatkowe dwanaście
miesiŞcy.
Miał wyjątkowe szczŞście. Ulicą Siădmą maszerowała wrzeszcząc i unosząc
tumany kurzu, kolejna demonstracja jakiejś ligi - ze dwustu ludzi tak samo,
a może nawet i bardziej obszarpanych i brudnych jak on sam, zupełnie tak,
jakby wszyscy ci demonstranci dopiero co przedzierali siŞ przez dziury w
plotach włazili w pojemniki na śmiecie i jeszcze na dodatek spŞdził
uprzednio burzliwą noc w składzie wŞgla. Wyskoczył z bramy, wmieszał siŞ w
ciżbŞ i na ukos, depcząc ludziom po nogach, opŞdzając siŞ od kuksaácăw
przebił siŞ na drugą stronŞ ulicy i znowu dał nura w bramŞ - dokładnie w
momencie, kiedy rozległo siŞ znajome wstrŞtne wycie policyjnych syren i
demonstracja stanŞła ściśniŞta w harmonijkŞ. Ale teraz Red był Już w innej
dzielnicy i kapitan Quarterblood nie măgł wiedzieŚ w jakiej.
Wszedł do swojego garażu od strony magazynu towarăw radiotechnicznych i
musiał trochŞ odczekaŚ - robotnicy ładowali na samochăd wielkie kartony z
telewizorami. Ukrył siŞ w suchotniczych krzakach bzu pod ślepą ścianą
sąsiedniego domu, odsapnął troszeczkŞ i wypalił papierosa. Palił siedząc w
kucki i opierając siŞ plecami o mur przeciwpożarowy. Od czasu do czasu
przykladał dłoá do policzka, starając siŞ uspokoiŚ nerwowy tik, i myślał,
myślał, myślał, a kiedy samochăd z robotnikami trąbiąc wyjechał za bramŞ.
Red roześmiał siŞ i cicho rzucił mu w ślad:
"DziŞkujŞ wam, chłopaki, powstrzymaliście durnia... miałem czas
pomyśleŚ". Od tej chwili zaczął działaŚ szybko, ale bez zbŞdnego pośpiechu,
zrŞcznie, według planu, jakby pracował w Strefie.
Dostał siŞ do garażu przez tajny właz, bezszelestnie zdjął stare
siedzenie, wsadził rŞkŞ do kosza, wyciągnął z worka pakunek i ukrył w
zanadrzu, nastŞpnie zdjąl z gwoździa starą zniszczoną skărzaną kurtkŞ,
znalazł w kącie brudną cyklistăwkŞ i obiema rŞkami nacisnął ją głŞboko na
oczy. Przez szpary w drzwiach do mrocznego garażu wpadały wąskie pasma
słonecznego światła pełne świetlistych pyłkăw, na podwărku wesoło i
zadziornie piszczały dzieci i kiedy już zbierał siŞ do wyjścia, usłyszał
głos căreczki. Wtedy przywarł okiem do najwiŞkszej szpary i przez chwilŞ
patrzył, jak Mariszka powiewając dwoma balonikami biega dookoła nowej
huśtawki, a trzy staruchy z robătkami na kolanach siedzą obok na ławeczce i
obserwują małą, nieżyczliwie zaciskając wargi. Wymieniają swoje parszywe
uwagi, stare purchawy. A dzieci mają to w nosie - bawią siŞ z nią jak gdyby
nigdy nic, nie na darmo podlizywał siŞ im jak umiał - i zjeżdżalniŞ im
zrobił drewnianą, i dom dla lalek, i huśtawkŞ... i tŞ ławkŞ, na ktărej
siedzą teraz stare ropuchy też sam zmajstrował. "No dobra" - powiedział
samymi wargami i oderwał siŞ od szpary, jeszcze jeden, ostatni raz obejrzał
garaż i ruszył do włazu.
Na południowo - zachodnim przedmieściu, obok opuszczonej stacji
benzynowej, na samym koácu ulicy Gărniczej stała budka telefoniczna. Jeden
Pan Băg wie, kto z niej teraz korzystał - dookoła wszystkie domy były
opuszczone a dalej na południe rozpościerało siŞ aż po horyzont miejskie
wysypisko śmieci. Red usiadł w cieniu budki, wprost na gołej ziemi, wsadził
rŞkŞ w szparŞ pod budką. Wymacał zakurzony natłuszczony papier i rŞkojeśŚ
pistoletu zawiniŞtego w ten papier. Ocynkowane pudelko z nabojami răwnież
było na miejscu, podobnie jak woreczek z "bransoletkami" i stary portfel z
podrobionymi dokumentami - skrytka była w porządku. Wtedy Red zdjął kurtkŞ i
cyklinăwkŞ i wsunął rŞkŞ w zanadrze. Z minutŞ siedział ważąc na dłoni
porcelanowy pojemnik z nieuchronną, nieubłaganą śmiercią wewnątrz. I wtedy
poczuł jak mu znowu zaczął drgaŚ policzek.
- Shoehart - powiedział nie słysząc własnego głosu. - Co ty robisz,
łajdaku? Ty kanalio, przecież oni tym paskudztwem nas wszystkich załatwią...
- przycisnął palcem drgający policzek, ale nie pomogło. - Gnidy - powiedział
o robotnikach ładujących telewizory. - Musieliście mi wejśŚ w drogŞ...
wyrzuciłbym to dranstwo z powrotem do Strefy i spokăj...
W głuchej rozpaczy rozejrzał siŞ dookoła, nad popŞkanym asfaltem drżało
gorące powietrze, posŞpnie patrzyły zabite deskami okna, po wysypisku
spacerowały obłoczki kurzu. Był sam.
- Dobra - powiedział stanowczo. - Każdy za siebie i tylko jeden Pan Băg
za wszystkich. Ja tego i tak nie dożyjŞ...
Spiesznie, żeby siŞ znowu nie rozmyśliŚ zawinął pojemnik w cyklistăwkŞ,
a cyklistăwkŞ opakował w kurtkŞ. Potem ukląkł oparł siŞ o budkŞ i z lekka ją
odchylił. Grube zawiniątko legło w dolku i jeszcze zostało sporo wolnego
miejsca. Red ostrożnie opuścił budkŞ pokołysał ją, żeby nabrała stabilności,
i wstał otrzepując dłonie.
- Koniec - powiedział. - I nie ma o czym gadaŚ. Wszedł w rozpalony
zaduch budki, wrzucił monetŞ i wykrŞcił numer.
- Guta - powiedział. - Tylko siŞ nie denerwuj. Znowu wpadłem. -
Usłyszał, jak z trudem wciągnŞła powietrze, i pośpiesznie măwił dalej. - W
ogăle măwiŚ nie warto, potrzymają mnie sześŚ, găra osiem miesiŞcy i widzenia
bŞdą ci dawali... Jakoś to przeżyjemy. A bez pieniŞdzy nie bŞdziesz
siedziała, pieniądze ci przyślą... - Guta ciągle milczała. - Jutro
dostaniesz wezwanie do komendantury, tam siŞ zobaczymy. Przyprowadź
MariszkŞ.
- Rewizji nie bŞdzie? - zapytała głucho.
- A choŚby i była. W domu jest czysto. Nic siŞ nie martw, uszy do
găry... trzymaj siŞ. WziŞłaś sobie na mŞża stalkera, teraz nie narzekaj. No,
do jutra... PamiŞtaj, że nie dzwoniłem do ciebie. CałujŞ w nosek.
Gwałtownie odwiesił słuchawkŞ, z całej siły zmrużył oczy i zacisnął
zŞby, aż mu zadzwoniło w uszach. Potem znowu wrzucił monetŞ i nakrŞcił inny
numer.
- Słucham - powiedział Chrypa.
- Măwi Shoehart - powiedział Red. - ProszŞ słuchaŚ uważnie i nie
przerywaŚ...
- Shoehart? - bardzo naturalnie zdziwił siŞ Chrypa. - Jaki Shoehart?
- Nie przerywaŚ, teraz ja măwiŞ! Wpadłem, uciekłem i teraz idŞ oddaŚ
siŞ w ich łapy. DostanŞ dwa i păł roku albo trzy. Żona zostaje bez
pieniŞdzy. Zabezpieczycie ją. Żeby jej niczego nie brakowało, zrozumiano?
Zrozumiano, pytam?
- ProszŞ măwiŚ dalej - powiedział Chrypa.
- Niedaleko od tego miejsca, gdzieśmy siŞ pierwszy raz spotkali, stoi
budka telefoniczna. Jest tylko jedna, nie można siŞ pomyliŚ. Porcelana leży
pod nią. Chcecie, to bierzcie, chcecie - nie bierzcie, ale żeby mojej żonie
niczego nie brakowało. Jeszcze nieraz przyjdzie nam razem pracowaŚ. A jeżeli
wrăcŞ i dowiem siŞ, że gracie ze mną nieczysto... Nie radzŞ wam graŚ ze mną
nieczysto. Jasne?
- Wszystko zrozumiałem - powiedział Chrypa. - I po niewielkiej pauzie
zapytał: -- Może bŞdzie potrzebny adwokat?
- Nie - odpowiedział Red. - Wszystkie pieniądze do ostatniego grosza -
żonie. Czołem.
Odwiesił słuchawkŞ, rozejrzał siŞ, głŞboko wsadził rŞce w kieszenie i
niespiesznie poszedł w gărŞ ulicy Gărniczej miŞdzy pustymi niszczejącymi
domami.
3. RICHARD H. NUNNUN, lat 51
przedstawiciel firm elektronicznych dostarczających aparaturŞ dla MIPC,
filia w Harmont
Richard H. Nunnun siedział za biurkiem u siebie w gabinecie i rysował
diabełki w wielkim notesie do służbowych notatek. Uśmiechał siŞ przy tym ze
zrozumieniem, kiwał łysą głową i nie słuchał interesanta. Po prostu czekał
na telefon, a interesant, doktor Pillman, leniwie robił mu wyrzuty. A może
wyobrażał sobie, że mu robi wyrzuty. Czy też za wszelką cenŞ chciał
koniecznie przekonaŚ siebie samego, że robi Nunnunowi wyrzuty.
- UwzglŞdnimy to wszystko - powiedział wreszcie Nunnun, dorysował dla
răwnego rachunku dziesiątego diabełka i zamknął notes. - To rzeczywiście
skandal...
Walentin wyciągnął cienką rŞkŞ i starannie strząsnął popiăł do
popielniczki.
- A co konkretnie zamierzacie uwzglŞdniŚ? - zainteresował siŞ
grzecznie.
- Wszystko, co powiedziałeś - wesoło odparł Nunnun. - Od pierwszego do
ostatniego
słowa.
- A co ja powiedziałem?
- To nieistotne - oświadczył Nunnun. - Cokolwiek było, zostanie
uwzglŞdnione.
Walentin (doktor Walentin Pillman, laureat nagrody nobla itd. itp.)
siedział w głŞbokim fotelu, malutki, wykwintny pedantyczny, na zamszowej
kurtce - ani plamki, na podciągniŞtych spodniach - ani fałdki, oślepiająca
koszula, gładki krawat w najlepszym guście, na wąskich bladych wargach -
jadowity uśmieszek, wielkie ciemne okulary zasłaniają oczy, nad szerokim
niskim czołem - czarne twarde włosy ostrzyżone na jeża.
- Moim zdaniem te fantastyczne sumy, ktăre ci płacą, to wyrzucone
pieniądze - powiedział. - Ale to jeszcze nie wszystko. Moim zdaniem jesteś
sabotażystą, Dick.
- Sz-sz-sz! - powiedział szeptem Nunnun. - Nie tak głośno, na miłośŚ
boską.
- Doprawdy - măwił dalej Walentin. - ObserwujŞ ciŞ od dosyŚ dawna, moim
zdaniem ty w ogăle nie pracujesz...
- Jedną sekundŞ! - przerwał mu Nunnun i pomachał grubym răżowym palcem.
- Jak to nie pracujŞ? Czy chociaż jedna reklamacja pozostała nie załatwiona?
- Nie wiem - powiedział Walentin i znowu strząsnął popiăł. - Przychodzi
dobra aparatura i przychodzi zła aparatura. Dobra przychodzi czŞściej, a co
ty masz z tym wspălnego, nie wiem.
- Gdyby nie ja - wyjaśnił Nunnun - dobra przychodziłaby rzadziej, nie
măwiąc o tym, że wy, uczeni, bez przerwy psujecie dobrą aparaturŞ, a potem
składacie reklamacje i kto was wtedy kryje? Dam ci przykład...
Zadzwonił telefon i Nunnun, z miejsca zapominając o Walentinie, porwał
słuchawkŞ.
- Mister Nunnun? - zapytała sekretarka. - Znowu pan Lemchen.
- ProszŞ połączyŚ.
Walentin wstał, odłożył zgasły niedopałek do popielniczki, na znak
pożegnania uniăsł na wysokośŚ skroni dwa palce i wyszedł - maleáki,
wyprostowany, zgrabny.
- Mister Nunnun? - rozległ siŞ w słuchawce znajomy powolny głos.
- Słucham pana.
- Niełatwo zastaŚ pana w biurze, mister Nunnun.
- Nadeszła właśnie nowa partia...
- Tak, wiem już o tym. Mister Nunnun, przyjechałem nie na długo. Jest
kilka spraw, ktăre koniecznie musimy przedyskutowaŚ osobiście. Mam na myśli
ostatnie kontrakty z Mitsubishi Dentsu. Chodzi o ich stronŞ prawną.
- Jestem do paáskich usług.
- W takim razie, jeśli pan nie ma nic przeciwko temu, mniej wiŞcej za
păł godziny w biurze naszej firmy. Zgoda?
- Zgoda. Za păł godziny.
Richard Nunnun odłożył słuchawkŞ, wstał i zacierając pulchne dłonie
przespacerował siŞ po gabinecie. Nawet zanucił modny szlagier, ale zaraz
zapiał dyszkantem i zaśmiał siŞ nad sobą. NastŞpnie wziął kapelusz,
przerzucił przez ramiŞ płaszcz i wszedł do sekretariatu.
- Dziecino - powiedział do sekretarki - biegnŞ do klientăw, niech pani
przejmie dowădztwo garnizonu, proszŞ ze wszystkich sił broniŚ twierdzy, a ja
za to przyniosŞ pani czekoladkŞ.
Sekretarka rozkwitła. Nunnun posłał jej pocałunek i potoczył siŞ
korytarzami instytutu. Kilkakrotnie prăbowano go zatrzymaŚ, ale Nunnun
wykrŞcał siŞ żartami, prosił, aby przetrwaŚ do jego powrotu, dbaŚ o nerki,
stosowaŚ relaks i w koácu, myląc pogonie, wytoczył siŞ z gmachu,
automatycznie machnąwszy złożoną przepustką przed nosem dyżurnego sierżanta.
Mad miastem wisiały niskie chmury, było parno i pierwsze niezdecydowane
krople czarnymi gwiazdkami ciemniały na asfalcie. Nunnun narzucił płaszcz na
głowŞ, pobiegł truchtem wzdłuż parkingu do swego peugota, wskoczył do wozu,
zerwał z głowy płaszcz i rzucił go na tylne siedzenie. Z bocznej kieszeni
marynarki wyjąl "owaka" w kształcie czarnej gładkiej pałeczki, włożył go do
stacyjki i wielkim palcem wcisnął aż do oporu. Potem chwilŞ usadawiał siŞ
wygodnie za kierownicą i nacisnął pedał gazu. Peugeot bezszelestnie wytoczył
siŞ na środek ulicy i popŞdził w stronŞ bramy.
Deszcz lunął nagle. Jakby w niebie przewrăcono ceber z wodą. Jezdnia
stała siŞ śliska i wăz zarzucało na zakrŞtach, Nunnun włączył wycieraczki i
zmniejszył prŞdkośŚ. A wiŞc raport już dotarł gdzie należy, myślał. Teraz
bŞdą mnie chwaliŚ. No căż - popieram. LubiŞ, kiedy mnie chwalą. Szczegălnie
kiedy mnie chwali sam Herr Lemchen, ktăremu to przychodzi z najwyższym
trudem. Dziwna rzecz, dlaczego człowiekowi jest przyjemnie, kiedy go chwalą?
PieniŞdzy od tego nie przybywa. Sława? Jaka wśrăd nas może byŚ sława? "Stał
siŞ sławny i teraz słyszało o nim trzech ludzi". No, powiedzmy, czterech,
jeżeli liczyŚ Bejlisa. Człowiek jest zabawną istotą. Wygląda na to, że
lubimy pochwałŞ, jako taką. Jak dzieci - lody. To głupie. Jakże ja mogŞ
wyrosnąŚ we własnych oczach? Căż to - nie znam samego siebie? Nie znam
starego, grubego Richarda H. Nunnuna? Ale a propos - co właściwie znaczy
"H"? Ładna historia! I nawet nie ma kogo zapytaŚ... Przecież nie zapytam
Herr Lemchena... Aha, przypomniałem sobie! Herbert. Richard Herbert Nunnun.
Ależ leje!
SkrŞcił na Centralny Bulwar i nagle pomyślał - jak siŞ to miasto
rozrosło w ciągu ostatnich lat! Jakie wieżowce! O, tu stawiają jeszcze
jeden. Co też tu bŞdzie? Aha, Lunacenter, najlepszy na świecie jazz i dom
publiczny na tysiąc miejsc, wszystko dla naszego walecznego garnizonu, dla
naszych turystăw, szczegălnie dla tych starszych i dla szlachetnych rycerzy
nauki. A przedmieścia pustoszeją, i trupy wstające z mogił już nie mają
dokąd wracaŚ.
- Tych, co z martwych powstali, nie przyjmie dom stary, dlatego też są
gniewni i smutni bez miary - powiedział raptem głośno. Tak, chciałbym
wiedzieŚ, czym to siŞ skoáczy. nawiasem măwiąc, dziesiŞŚ lat temu wiedziałem
dokładnie, czym siŞ skoáczyŚ powinno. Kordon sanitarny. Pas ziemi niczyjej
szerokości piŞŚdziesiŞciu kilometrăw. Żołnierze, uczeni i nikogo wiŞcej.
Straszny wrzăd na ciele planety bŞdzie hermetycznie izolowany... Głupia
historia, przecież niby wszyscy tak uważali, nie tylko ja. Jakie wygłaszano
przemăwienia, jakie uchwalono dekrety! A teraz nawet trudno sobie
przypomnieŚ, w jaki sposăb ta powszechna niezłomna determinacja rozlazła siŞ
po kościach... Z jednej strony nie sposăb nie przyznaŚ, a z drugiej strony -
nie sposăb siŞ nie zgodziŚ. A zaczŞło siŞ, o ile pamiŞtam, wtedy, kiedy
pierwszy stalker wyniăsł ze Strefy pierwsze "owaki". Bateryjki... Tak, chyba
właśnie od tego siŞ zaczŞło. Zwłaszcza kiedy odkryto, że one mogą siŞ
rozmnażaŚ. Wrzăd okazał siŞ tylko czŞściowo wrzodem, a może w ogăle nie
wrzodem, tylko skarbcem... A teraz już nikt nawet nie wie, co to właściwie
takiego - wrzăd, sezam, pokusa piekielna, puszka Pandory, czort, diabeł...
Każdy z tego korzysta, jak umie. MŞczą siŞ od dwudziestu lat, wsadzili w to
miliardy, a zamiast zorganizowanego rabunku - ucho od śledzia. Każdy robi
swăj maleáki biznes, a uczone głowy z poważnymi minami głoszą; - z jednej
strony nie sposăb nie przyznaŚ, a z drugiej nie sposăb siŞ nie zgodziŚ,
ponieważ obiekt taki to a taki, poddany działaniu promieni Roentgena pod
kątem osiemnastu stopni, wypromieniowuje quasi - cieplne elektrony pod kątem
dwudziestu dwu stopni... Do diabła z tym wszystkim! Tak czy inaczej, nie
zdążŞ zobaczyŚ czym to siŞ skoáczy... Samochăd minął willŞ Ścierwnika
Barbridgea.
Z powodu ulewnego deszczu we wszystkich oknach paliło siŞ światło -
było widaŚ, jak na pierwszym piŞtrze w pokojach piŞknej Diny przesuwają siŞ
taneczne pary. Albo zaczŞli dziś rano, albo w żaden sposăb nie mogą skoáczyŚ
od wczorajszego wieczora. Ostatnio taka moda zapanowała w mieście - bawią
siŞ bez przerwy dniami i nocami. Twardą wychowaliśmy miodzież, niezmordowaną
i upartą w swoich zamierzeniach...
Nunnun zatrzymał wăz przed niepozornym budynkiem ze skromnym szyldem -
"Biuro prawne Semp-Semp and Caiman". Wyjął ze stacyjki i schował do kieszeni
"owaka", zarzucił znowu na głowŞ płaszcz, złapał kapelusz i rzucił siŞ
biegiem do bramy - przemknął po schodach przykrytych wytartym chodnikiem
obok portiera zagłŞbionego w gazecie, zastukał obcasami po ciemnym korytarzu
pierwszego piŞtra przesyconego specyficznym zapachem, ktărego naturŞ
daremnie prăbował kiedyś wyjaśniŚ, otworzył drzwi w samym koácu korytarza i
wszedł do sekretariatu. Na miejscu sekretarki siedział nieznajomy, smagły
młodzieniec. Był bez marynarki, w białej koszuli, z wysoko podwiniŞtymi
rŞkawami. Dłubał we wnŞtrzu skomplikowanego elektronicznego aparatu, ktăry
stał na stoliku zamiast maszyny do pisania. Richard Nunnun powiesił płaszcz
na wieszaku, przygładził oburącz resztki włosăw za uszami i pytająco
spojrzał na młodego człowieka. Tamten skinął głową. Wtedy Nunnun otworzył
drzwi do gabinetu.
Herr Lemchen wstał z wielkiego skărzanego fotela, ktăry stał przy
zasłoniŞtym portierą oknie, i wyszedł na spotkanie Nunnuna. Na prostokątnej
generalskiej twarzy Lemchena pojawiły siŞ zmarszczki oznaczające ni to
życzliwy uśmiech, ni to strapienie z powodu odrażającej aury, lub też, byŚ
może, z trudem opanowywaną chŞŚ kichniŞcia.
- A wiŞc przyszedł pan - powiedział wolno. - ProszŞ wejśŚ i siŞ
rozgościŚ.
Nunnun poszukał oczami czegoś do siedzenia, ale nie znalazł niczego
oprăcz twardego krzesła z twardym oparciem, ukrytego za biurkiem. Wobec tego
przysiadł siŞ na krawŞdzi biurka. Jego radosny nastrăj z niejasnych przyczyn
zaczął siŞ ulatniaŚ - nie miał jeszcze pojŞcia dlaczego. Znienacka jasno
zrozumiał, że nikt go chwaliŚ nie bŞdzie. WrŞcz przeciwnie. Dzieá gniewu,
pomyślał filozoficznie i przygotował siŞ na najgorsze.
- Może papierosa? - zaproponował Herr Lemchen na powrăt zasiadając w
fotelu.
- DziŞkujŞ, nie palŞ.
Herr Lemchen pokiwał głową z taką miną, jakby właśnie potwierdziły siŞ
jego najgorsze przypuszczenia, oparł łokcie o biurko, zaplătł palce i przez
jakiś czas uważnie kontemplował tŞ konstrukcjŞ.
- Jak sądzŞ, problemăw prawnych firmy "Mitsubishi Dentsu" nie bŞdziemy
chwilowo omawiaŚ - powiedział wreszcie.
To był żart. Richard Nunnun uśmiechnął siŞ z gotowością i powiedział:
- Jak pan sobie życzy.
SiedzieŚ na stole było diabelnie niewygodnie, nogi majtały siŞ w
powietrzu, krawŞdź blatu wpijała siŞ w siedzenie.
- Z przykrością muszŞ pana zawiadomiŚ - powiedział pan Lemchen - że
paáski raport wywołał na gărze nadzwyczaj pozytywne wrażenie.
- Hm... - powiedział Nunnun. Zaczyna siŞ - pomyślał.
- Zamierzano nawet przedstawiŚ pana do odznaczenia - ciągnął Herr
Lemchen. - Ja wszakże zaproponowałem, żeby z tym poczekaŚ. I postąpiłem
słusznie. - Przestał wreszcie kontemplowaŚ konstrukcjŞ z dziesiŞciu palcăw i
spode łba spojrzał na Nunnuna. - Zapewne zechce siŞ pan dowiedzieŚ, dlaczego
przejawiłem taką, wydawałoby siŞ, przesadną ostrożnośŚ.
- Niezawodnie miał pan podstawy ku temu - znudzonym głosem powiedział
Nunnun.
- Owszem, miałem. Co wynikało z paáskiego raportu? Grupa "Metropol"
zlikwidowana. DziŞki paáskim wysiłkom. Grupa "Zielony Kwiatek" schwytana na
gorącym uczynku i aresztowana w pelnym składzie. Znakomita robota. Răwnież
paáska. Grupy "Warr" i "Quasimodo", "WŞdrowni Muzykanci" i wszystkie
pozostale, nie pamiŞtam ich nazw, uległy samolikwidacJi, ponieważ zdawały
sobie sprawŞ, że jak nie dziś to jutro zostaną nakryte. Istotnie, tak było
naprawdŞ, wszystkie te informacje potwierdzają siŞ z innych źrădeł. Wrăg
jest rozgromiony, pan został sam na placu boju. Przeciwnik rejteruje w
panice, ponosząc ogromne straty. Czy słusznie oceniłem sytuacjŞ?
- W każdym razie - ostrożnie powiedział Nunnun - w ciągu ostatnich
trzech miesiŞcy przemyt materiałăw ze Strefy ustał. Kanał przerzutowy przez
Harmont już nie funkcjonuje... Przynajmniej tak wynika z moich obserwacji -
dodał.
- A wiŞc przeciwnik zrejterował, czy nie tak?
- Jeżeli pan nalega na takie sformułowanie... Tak.
- Nie tak! - powiedział Herr Lemchen. - Rzecz w tym, że ten przeciwnik
nigdy nie rejteruje. Wiem o tym z całą pewnością. Przedwczesnym raportem o
zwyciŞstwie zademonstrował pan swoją niedojrzałośŚ. I właśnie dlatego
zaproponowałem, aby w tej chwili jeszcze nie wystŞpowaŚ z wnioskiem o
odznaczenie pana.
A idź ze ty ze swoimi odznaczeniami, myślał Nunnun kołysząc nogą i
posŞpnie patrząc w migające noski păłbutăw. Szympansowi w pobliskim ZOO mogŞ
wrŞczyŚ twoje ordery! Też siŞ znalazł wychowawca i moralista, ja i bez
ciebie wiem, z kim tu mam do czynienia, nie ma co właziŚ na ambonŞ. Ja sam
znam dobrze nieprzyjaciela. Powiedz jasno i wyraźnie, gdzie, jak i co
przegapiłem... co ci dranie wymyślili nowego... gdzie, jak i w jaki sposăb
znaleźli dziurŞ w sieci... i bez wstŞpnych przemăwieá, nie jestem smarkatym
nowicjuszem, mam szăsty krzyżyk na karku i nie siedzŞ tu dla twoich
parszywych orderăw...
- Co pan słyszał o Złotej Kuli? - zapytał nagle Herr Lemchen. O Boże, z
irytacją pomyślał Nunnun. Czego on siŞ teraz uczepił Złotej Kuli? Niech ciŞ
diabli. Co za paskudny sposăb prowadzenia rozmowy...
- Złota Kula jest przedmiotem legendy - zameldował głosem bez wyrazu. -
Mityczna konstrukcja znajdująca siŞ w Strefie, mająca rzekomo kształt oraz
wygląd złotej kuli i przeznaczona do spełniania ludzkich życzeá.
- Dowolnych?
- Według kanonicznego tekstu legendy - dowolnych. Istnieją jednakże
warianty...
- Tak - powiedział Herr Lemchen. - A co pan słyszał o "lampie śmierci"?
- Osiem lat temu - znudzonym głosem zaczął Nunnun - stalker o nazwisku
Stephen Norman, zwany Okularnikiem, wyniăsł ze Strefy pewien przedmiot,
ktăry okazał siŞ o ile można sądziŚ, pewnego rodzaju systemem generatorăw
promieniowania, śmiertelnego dla ziemskich organizmăw. Wymieniony Okularnik
proponował ten agregat instytutowi, nie dogadali siŞ co do ceny. Okularnik
poszedł do Strefy i nie wrăcił. Gdzie obecnie znajduje siŞ agregat - nie
wiadomo. Znany panu Hugh z "Metropolu" proponował za ten agregat dowolną
sumŞ, jaka siŞ zmieści na czeku.
- To wszystko? - zapytał Herr Lemchen.
- Wszystko - odparł Nunnun. Demonstracyjnie rozglądał siŞ po pokoju.
Pokăj okazał siŞ nieciekawy, nie było na co patrzeŚ.
- Tak - powiedział Lemchen. - A co pan słyszał o "raczym oku"?
- O czyim oku?
- O raczym. Rak. Nie wie pan? - Herr Lemchen zastrzygł w powietrzu
dwoma palcami.
- Taki z kleszczami.
- Pierwszy raz słyszŞ - powiedział Nunnun i zasŞpił siŞ.
- No, a co pan wie o "grzmiących serwetkach"? Nunnun zeskoczył z
biurka, stanął przed Lemchenem i wsadził rŞce w kieszenie.
- Nic nie wiem - powiedział. - A pan?
- Niestety, ja răwnież nic nie wiem. Ani o "raczym oku", ani o
"grzmiących serwetkach". A tymczasem jedno i drugie istnieje.
- W mojej Strefie? - zapytał Nunnun.
- Ależ niechże pan usiądzie - powiedział Herr Lemchen machając dłonią.
- Nasza rozmowa dopiero siŞ zaczyna, niech pan usiądzie.
Nunnun obszedł biurko i usiadł na twardym krześle z wysokim oparciem.
Dokąd on zmierza? - myślał gorączkowo. - Co to za nowe historie? Na
pewno znaleźli coś w innych Strefach, a on prăbuje mnie zaskoczyŚ, głupie
bydlŞ. Nigdy mnie nie lubił, stary piernik, nie może zapomnieŚ tamtej
fraszki...
- A wiŞc bŞdziemy kontynuowaŚ nasz maleáki egzamin - oznajmił Lemchen.
Odchylił portierŞ i wyjrzał przez okno. - Leje! - zakomunikował. - Bardzo
lubiŞ. - Puścił zasłonŞ, rozparł siŞ w fotelu i patrząc w sufit zapytał: -
Co słychaŚ u starego Barbridge'a?
- Barbridge? - Ścierwnik Barbridge jest pod obserwacją. Kaleka,
niezależny materialnie, nie ma powiązaá ze Strefą. Jest właścicielem
czterech barăw z dancingiem i organizuje pikniki dla oficerăw garnizonu oraz
turystăw. Cărka Dina prowadzi dośŚ niezrăwnoważony tryb życia. Syn Artur
świeżo ukoáczył prawniczy college. Herr Lemchen z zadowoleniem pokiwał
głową.
- Krătko i jasno - pochwalił. - A co porabia Kreon Maltaáczyk?
- Jeden z niewielu czynnych stalkerăw. Był związany z grupą Quasimodo,
teraz za moim pośrednictwem sprzedaje towar Instytutowi. Trzymam go na
wolności - kiedyś ktoś może i złapie przynŞtŞ. Co prawda ostatnio ostro pije
i obawiam siŞ, że długo nie pociągnie.
- Kontakty z Barbridgem?
- Zaleca siŞ do Diny. Bez powodzenia.
- Bardzo dobrze - powiedział Herr Lemchen. - A co wiadomo o Rudym
Shoeharcie?
- Miesiąc temu wyszedł z wiŞzienia. Materialnie niezależny. Prăbował
wyemigrowaŚ, ale... Ale w głowie mu teraz Strefa.
- To wszystko?
- Wszystko.
- Niewiele - powiedział pan Lemchen. - A jak wyglądają sprawy Cartera
SzczŞściarza?
- Już wiele lat temu przestał byŚ stalkerem. Handluje używanymi
samochodami, a oprăcz tego ma warsztat, w ktărym adaptuje silniki do
"owakăw". Czworo dzieci, żona umarła rok temu. Teściowa.
Lemchen pokiwał głową
- O kim z weteranăw zapomniałem? - zapytał dobrodusznie.
- Zapomniał pan o Jonathanie Mywse, przezwisko Kaktus. Teraz jest w
szpitalu, umiera na raka. I zapomniał pan o Szuwaksie...
- Tak, tak. co z Szuwaksem?
- Szuwaks jak to Szuwaks, ciągle ten sam - powiedział Nunnun. - Ma
trzyosobową grupŞ. Tygodniami znikają w Strefie. Wszystko, co znajdują,
niszczą na miejscu. A jego Stowarzyszenie Wojujących Aniołăw rozleciało siŞ.
- Dlaczego?
- Jak pan pamiŞta, stowarzyszenie skupowało towar i Szuwaks odnosił go
z powrotem do Strefy. Szatanowi, co szataáskie. Teraz nie ma już czego
skupowaŚ, a poza tym nowy dyrektor filii napuścił na nich policjŞ.
- Rozumiem - powiedział Herr Lemchen. - No a młodzi?
- Căż młodzi... Przychodzą i odchodzą. Jest może piŞciu, sześciu
chłopcăw z jakim takim doświadczeniem, ale ostatnio nie mają komu sprzedawaŚ
towaru, wiŞc są w kropce. Ja ich powoli oswajam... Mam wszelkie podstawy,
szefie, uznaŚ, że w mojej Strefie stalkerstwo praktycznie siŞ skoáczyło.
Starzy odeszli, młodzież nic nie umie, zresztą i prestiż zawodu mocno
podupadł. Konkurentem jest technika, stalker
- automat.
- Tak, tak, słyszałem o tym - powiedział Hen" Lemchen. - Jednakże te
automaty na razie osiągają zbyt nikłe wyniki w stosunku do ilości energii,
ktărą pobierają. Czy może siŞ mylŞ?
- To kwestia czasu. Już niedługo automaty staną siŞ opłacalne.
- To znaczy kiedy?
- Za piŞŚ, sześŚ lat...
Herr Lemchen znowu pokiwał głową.
- Jeżeli już przy tym jesteśmy, pan zapewne jeszcze nie wie, że
przeciwnik răwnież zaczął stosowaŚ automaty.
- W mojej Strefie? - czujnie powtărzył Nunnun.
- I w paáskiej răwnież. Mają bazŞ w Rexopolis, przerzucają maszyny na
helikopterach przez găry i Wąwăz Żmij na Jezioro Czarne, u podnăża szczytu
Boldera...
- Przecież to są peryferie - z niedowierzaniem powiedział Nunnun. - Tam
nic nie ma, co oni mogą tam znaleźŚ?
- Niewiele, bardzo niewiele. Ale znajdują. Zresztą to tylko tak dla
Informacji, pana to nie dotyczy... Zreasumujemy. Stalkerăw - zawodowcăw w
Harmont już prawie nie ma. Ci, ktărzy zostali, od Strefy trzymają siŞ z
daleka. Młodzież jest zdezorientowana i trwa proces jej oswajania.
Przeciwnik został rozbity, rozproszony, ukryty w swoich barłogach liże rany.
Towaru nie ma, a kiedy siŞ pojawia, nie znajduje nabywcăw. Nielegalny
przemyt materiałăw ze Strefy skoáczył siŞ trzy miesiące temu. Czy tak?
Nunnun milczał. Teraz, myślał, teraz mi przysunie. Ale gdzie jest
dziura w mojej sieci? I to spora, o Ile siŞ znam na medycynie, no prŞdzej,
prŞdzej, stary parasolu! Nie mŞcz człowieka...
- Nie słyszŞ odpowiedzi - oznajmił Herr Lemchen i przyłożył dłoá do
pomarszczonego włochatego ucha.
- Dobra, szefie - ponuro powiedział Nunnun. - Starczy. Już mnie pan
usmażył i ugotował, niech pan podaje na stăł.
Herr Lemchen wydał z siebie nieokreślone chrząkniŞcie.
- Nie ma pan mi nawet nic do powiedzenia - powiedział z nieoczekiwaną
goryczą. -- Gapi siŞ pan we mnie jak sroka w gnat, a jak ja siŞ czułem,
kiedy przedwczoraj... - Znienacka przerwał, wstał i powŞdrował do sejfu. -
Krătko măwiąc, przez ostatnie dwa miesiące, tylko według dostŞpnych nam
informacji, przeciwnik otrzymał ponad sześŚ tysiŞcy jednostek materiału z
răżnych Stref. - Zatrzymał siŞ przy sejfie, pogłaskał jego lakierowany bok i
gwałtownie odwrăcił siŞ do Nunnuna. - Niech pan nie żywi iluzji! - wrzasnął.
- Odciski palcăw Barbridgea! Odciski palcăw Maltaáczykal Odciski palcăw
Nochala Ben Halevi, o ktărym pan nawet nie uznał za stosowne wspomnieŚ!
Odciski palcăw Polipa Herescha i Liliputa Cmygal Tak pan oswaja tutejszą
młodzież? "Bransoletkl", "Igiełki" "Białe wiatraczki"! Mało tego! Jakieś
"racze oczy", jakieś "suche grzechotki", "grzmiące serwetki", niech je
diabli wezmą! - znowu urwał, wrăcił na fotel, zaplătł rŞce jak poprzednio i
grzecznie zapytał: - Co pan o tym sądzi, mister Nunnun?
Nunnun wyjął chusteczkŞ do nosa i wytarł kark i szyjŞ.
- Nic nie sądzŞ - wychrypiał uczciwie. - Przepraszam, szefie, ale ja
teraz w ogăle... Niech trochŞ oprzytomniejŞ... Barbridge! Barbridge nie ma
nic wspălnego ze Strefą! Znam jego każdy krok! Urządza popijawy i pikniki
nad Jeziorem, zgarnia niezłą forsŞ i po prostu nie potrzebuje...
Przepraszam, oczywiście gadam głupstwa, ale zapewniam pana, że nie spuściłem
oka z Barbridgea od momentu wyjścia ze szpitala...
- Dłużej nie zatrzymujŞ pana - powiedział Herr Lemchen. - DajŞ tydzieá
czasu. Ma pan przedstawiŚ swoje wnioski na temat kanałăw, jakimi materiały
ze Strefy trafiają do rąk Barbridgea... i wszystkich innych. Do widzenia!
Nunnun wstał, niezgrabnie skłonił głowŞ przed profilem Herr Lemchena i
nadal wycierając chusteczką obficie spoconą szyjŞ, wyszedł do sekretariatu.
Smagły młodzieniec palił, z zadumą wpatrując siŞ w rozbebeszoną elektronikŞ.
Przelotnie spojrzał w stronŞ Nunnuna - oczy miał puste, zwrăcone w głąb
siebie. Richard Nunnun byle jak nasadził na głowŞ kapelusz, złapał pod pachŞ
płaszcz i wyniăsł siŞ do wszystkich diabłăw. Coś takiego jeszcze nigdy mi
siŞ nie zdarzyło - myślał chaotycznie. Coś podobnego! Nochal Ben Halevi! Już
nawet przezwiska siŞ dorobił... Kiedy? Taki smarkacz, wygląda jakby do
trzech nie potrafił zliczyŚ... nie, to nie to, ciągle nie to... Ach, ty
bydle bezmăzgie, ty Ścierwniku! Tu mnie dopadłeś! Zrobiłeś mnie w konia jak
ostatniego kretyna... Jak to siŞ stało? Przecież to po prostu nie mogło siŞ
staŚ! No, identycznie jak wtedy w Singapurze - mordą o ziemiŞ, głową o
ścianŞ...
Wsiadł do samochodu i przez jakiś czas nie bardzo wiedząc, na jakim
świecie jest, szukał na desce rozdzielczej kluczyka do stacyjki. Z kapelusza
kapało na kolana wiŞc go zdjął i nie patrząc rzucił za siebie. RzŞsisty
deszcz zalewał przednią szybŞ i Richardowi Nunnunowi z niewiadomego powodu
wydało siŞ, że z tej właśnie przyczyny nie ma zielonego pojŞcia, co dalej
począŚ. Kiedy zdał sobie z tego sprawŞ, z całej siły rąbnął piŞścią w swoje
łyse czoło. Ulżyło. Od razu sobie przypomniał, że kluczyka nie ma i byŚ nie
może, a za to w kieszeni leży "owak". Wieczny akumulator. I że choŚbyś miał
pŞknąŚ, trzeba go wyjąŚ z kieszeni i wetknąŚ w gniazdko, i wtedy bŞdzie
można przynajmniej gdzieś pojechaŚ
- aby dalej od tego domu, od tego okna, przez ktăre niezawodnie
obserwuje go stara purchawa...
RŞka Nunnuna z "owakiem" zamarła w połowie drogi. Tak, wiem
przynajmniej, od kogo trzeba zacząŚ. No i właśnie od niego zacznŞ. Och, jak
ja od niego zacznŞ! Nikt nigdy od nikogo tak nie zaczynał, jak ja od niego
zacznŞ, i to natychmiast. I z taką przyjemnością. Puścił w ruch wycieraczki
i pojechał bulwarem, jeszcze prawie nic przed sobą nie widział, ale już
powoli siŞ uspokajał. To nic. ChoŚby nawet i tak jak w Singapurze. Koniec
koácăw w Singapurze wszystko siŞ przecież dobrze skoáczyło... Też wielka
parada, raz mordą o ziemiŞ! Mogło byŚ gorzej! Nie mordą i nie o ziemiŞ, ale
o coś takiego z gwoździami... Dobra, nie bŞdziemy siŞ rozpraszaŚ. Gdzie ten
măj zakład? Ni cholery nie widaŚ... Aha jest.
Pora była nie urzŞdowa, ale zakład "Minut PiŞŚ" płonął światłami niczym
"Metropol". Otrząsając siŞ jak pies na brzegu, Richard Nunnun wkroczył do
rzŞsiście oświetlonego hallu śmierdzącego tytoniem, drogerią i skisłym
szampanem. Stary Bennie, jeszcze bez liberii, siedział przy barku na ukos od
wejścia i coś żarł trzymając w garści widelec. Przed nim, złożywszy wśrăd
pustych kieliszkăw swăj potworny biust siedziała Madame i frasobliwie
patrzyła, jak Bennie siŞ odżywia. W hallu nawet jeszcze nie posprzątano po
wczorajszym. Kiedy Nunnun wszedł, Madame niezwłocznie zwrăciła w jego stronŞ
szeroką otynkowaną twarz, początkowo niezadowoloną, a w sekundŞ păźniej
rozpromienioną zawodowym uśmiechem.
- Ha! - powiedziała basem. - Byłby to sam pan Nunnun? Ma pan ochotŞ na
dziewczynkŞ? Bennie obojŞtnie żarł dalej, był głuchy jak pieá.
- Witaj, staruszko! - powiedział Nunnun zbliżając siŞ. - Po co mi
dziewczynki, jeżeli widzŞ prawdziwą kobietŞ.
Bennie wreszcie zauważył Nunnuna. Straszna maska w purpurowo -
granatowych bliznach wykrzywiła siŞ z wysiłkiem w powitalnym uśmiechu.
- Dzieá dobry, szefie! - wychrypiał. - Przyszedł pan siŞ obsuszyŚ?
Nunnun uśmiechnął siŞ w odpowiedzi i skinął mu dłonią. Nie lubił
rozmawiaŚ z Bennie - bez przerwy trzeba było krzyczeŚ.
- Gdzie măj zarządca, nie wiecie? - zapytał.
- U siebie - odparta Madame. - Jutro trzeba zapłaciŚ podatki.
- Och, te podatki! - Powiedział Nunnun. - No dobra. Madame, proszŞ mi
przygotowaŚ to, co lubiŞ, niedługo wrăcŞ.
Bezszelestnie stąpając po grubym syntetycznym dywanie przeszedł
korytarzem, minął zasłoniŞte portierami gabinety - na ścianie obok każdego
gabinetu wisiała podobizna jakiegoś kwiatka - skrŞcił w niewidoczny
korytarzyk i bez pukania otworzył obite skărą drzwi.
Gnat Ratiusza siedział przy biurku i studiował w lusterku złowieszczy
pryszcz na nosie. Miał głŞboko w dupie jutrzejsze podatki. Przed nim, na
idealnie pustym stole, stał słoiczek z maścią rtŞciową i szklanka z
przezroczystym płynem. Gnat Ratiusza podniăsł na Nunnun przekrwione oczy i
zerwał siŞ na nogi wypuszczając lusterko, Nunnun bez słowa usiadł w fotelu
naprzeciw, przez jakiś czas w milczeniu obserwował łajdaka i słuchał
niewyraźnego mamrotania na temat przeklŞtego deszczu i reumatyzmu. Potem
powiedział:
- Zamknij no drzwi na klucz, pieseczku. Gnat łomocząc plaskostopymi
nożyskami podbiegi do drzwi, szczŞknął kluczem i wrăcił do biurka. Włochatą
bryłą wznosił siŞ nad Nunnunem, z oddaniem patrząc mu w usta. Nunnun ciągle
jeszcze obserwował go przez zmrużone powieki, nie wiadomo dlaczego właśnie
teraz przypomniał sobie, że Gnat Katiusza naprawdŞ nazywa siŞ Rafael. Gnatem
przezwano go za potwornie kościste piŞści, nagie, sinoczerwone, wyzierające
z jego gŞsto owłosionych rąk jak z mankietăw. Katiusza zaś nazwał siebie
sam, świŞcie przekonany, że jest to tradycyjne imiŞ wielkich carăw
mongolskich. Rafael. No căż, zaczniemy, Rafaelu.
- Co słychaŚ? - zapytał serdecznie.
- Wszystko w najlepszym porządku, szefie - spiesznie odpowiedział
Rafael - Gnat.
- W sprawie tamtego skandalu byłeś w komendanturze?
- Dałem komu trzeba sto piŞŚdziesiąt. Wszyscy są zadowoleni.
- Potrącisz sobie te sto piŞŚdziesiąt - powiedział Nunnun. - To twoja
wina, pieseczku. Trzeba było pilnowaŚ. Gnat przybrał nieszczŞśliwy wyraz
twarzy i z pokorą rozłożył wielkie łapy.
- W hallu trzeba położyŚ nowy parkiet - powiedział Nunnun.
- Zrobi siŞ.
Nunnun pomilczał chwilŞ ściągając wargi.
- Towar? - zapytał zniżając glos.
- TrochŞ jest - răwnież zniżając głos powiedział Gnat.
- Pokaż.
Gnat skoczył do sejfu wyjął paczuszkŞ położył na biurku przed Nunnunem
i rozpakował. Nunnun jednym palcem pogrzebał w kupce "czarnych bryzg", wziął
do rŞki "bransoletkŞ", obejrzał ją ze wszystkich stron i odłożył z powrotem.
- To wszystko? - zapytał.
- Nie przynoszą - przepraszająco powiedział Gnat.
- Nie przynoszą... - powtărzył Nunnun. Starannie przymierzył siŞ i z
całej siły noskiem buta kopnął Gnata w goleá. Gnat jŞknął, nawet pochylił
siŞ, żeby siŞ złapaŚ za bolące miejsce, ale zrezygnował i natychmiast stanął
na bacznośŚ. Wtedy Nunnun zerwał siŞ z fotela odepchnął go, złapał Gnata za
kołnierz koszuli i ruszył do niego, kopiąc, przewracając oczami i szepcząc
straszliwe przekleástwa. Gnat, stŞkając i jŞcząc, zadzierał głowŞ jak
spłoszony koá, cofał siŞ tyłem do chwili, kiedy runął na kanapŞ.
- Na dwie strony pracujesz, ścierwo? - syczał Nunnun prosto w białe z
przerażenia ślepia. - Ścierwnik kąpie siŞ w towarze, a ty mi przynosisz
koraliki w papierku?
- zamachnął siŞ i trzasnął Gnata w twarz, starając siŞ trafiŚ w pryszcz
na nosie.
- Ja ciŞ w kryminale zgnojŞ! Zgnijesz za życia, śmierdzielu... Na chleb
i wodŞ... Pożałujesz, że ciŞ matka na świat wydała! - znowu trzasnął piŞścią
w pryszcz na nosie. - Skąd Barbridge ma towar? Dlaczego jemu przynoszą, nie
tobie? Kto przynosi? Dlaczego ja o niczym nie wiem? Dla kogo pracujesz,
sukinsynu? Gadaj!
Gnat bezdźwiŞcznie otwierał i zamykał usta. Nunnun zostawił go, wrăcił
na fotel i położył nogi na biurku.
- Jak Boga kocham, szefie... Co znowu! Jaki towar? Ścierwnik nie ma
żadnego towaru. Teraz nikt nie ma towaru...
- Ty co? Masz zamiar spieraŚ siŞ ze mną? - serdecznie zapytał Nunnun
zdejmując nogi z biurka.
- Ależ skąd szefie... Jak Boga... - spiesznie zaprzeczył Gnat. - Żebym
tak zdrăw był! Ja, spieraŚ siŞ! nawet mi przez myśl nie przeszło...
- WygoniŞ jak psa - ponuro oznajmił Nunnun. - Nie umiesz pracowaŚ. Na
cholerŞ mi taki kretyn? Tacy jak ty na pŞczki poniewierają siŞ po
śmietnikach. A mnie jest potrzebny facet z głową.
- Momencik, szefie - rozsądnie powiedział Gnat, rozmazując krew po
twarzy. - Po co od razu naskakiwaŚ?... Może jednak sprăbujemy pogadaŚ... -
ostrożnie pomacał pryszcz koácem palca. - Że podobno Barbridge ma dużo
towaru? nie wiem. ProszŞ siŞ nie gniewaŚ, ale ktoś pana ocyganił, nikt teraz
towaru nie ma. Do Strefy sami smarkacze chodzą, no ale oni przecież nie
wracają, nie, szefie, ktoś pana nabiera... Nunnun obserwował go spod oka.
Wyglądało na to, że Gnat rzeczywiście nic nie wie. Zresztą łgaŚ mu było
niewygodnie - przy Ścierwniku trudno siŞ było pożywiŚ. - Te pikniki to dobry
interes? - zapytał.
- Pikniki? Nie za bardzo, nie powiem, żeby to były takie kokosy... Ale
teraz w mieście w ogăle skoáczyły siŞ dobre interesy...
- Gdzie siŞ odbywają te pikniki?
- Gdzie siŞ odbywają? Tak w răżnych miejscach. Pod Białą Gărą, czasami
przy Gorących Źrădłach, na TŞczowych Jeziorach...
- A jaka klientela?
- Klientela? - Gnat pociągną! nosem, zamrugał i powiedział
konfidencjonalnie: - Jeśli pan, szefie, chce siŞ za to zabraŚ, to ja bym
panu nie radził. Ze Ścierwnikiem pan tu nie wygra.
- A to dlaczego?
- Ścierwnik ma stałą klientelŞ. BłŞkitne hełmy to raz - Gnat zagiął
jeden palec.
- Oficerowie z komendantury to dwa, turyści z "Metropolu", "Białej
Lilii", z "Przybysza" - to trzy. Poza tym Ścierwnik ma już zorganizowaną
reklamŞ, miejscowi chłopcy też do niego chodzą... Jak Boga kocham, szefie,
nie warto z tym zaczynaŚ. Za dziewczynki nam płaci - nie powiem, żeby
dużo...
- Miejscowi też do niego chodzą?
- Głăwnie młodzież.
- No i co tam siŞ robi tych piknikach?
- Co siŞ robi? Jedziemy tam autokarami, tak? Da miejscu już stoją
namioty, bufet, muzyka... No to każdy zabawia siŞ jak ma ochotŞ. Oficerowie
przeważnie z dziewczynkami, turyści lecą patrzeŚ na StrefŞ... Jeśli przy
Gorących Źrădlach, to do Strefy tam jak rŞką siŞgnąŚ, zaraz za Siarkową
Rozpadliną... Ścierwnik im nawoził koáskich kości, no i patrzą sobie przez
lornetki...
- A miejscowi?
- Miejscowi? Miejscowych to oczywiście nie interesuje... Tak, zabawiają
siŞ, jak kto potrafi...
- A Barbridge?
- A co Barbridge? Jak wszyscy, tak i Barbridge...
- A ty?
- Co ja? Jak wszyscy, tak i ja. PilnujŞ, żeby dziewcząt nie krzywdzili
i... tego... no, tam... No, w ogăle jak wszyscy...
- I jak długo to trwa?
- Zależy jak kiedy. Czasami trzy dni, a czasami i tydzieá.
- A ile ta przyjemnośŚ kosztuje? - zapytał Nunnun, myśląc zupełnie o
czymś innym. Gnat coś odpowiedział, ale Nunnun go nie słyszał. Oto gdzie
jest dziura, myślał. Kilka dni... kilka nocy. W tych warunkach po prostu nie
sposăb upilnowaŚ Barbridnge'a, nawet wtedy, kiedy specjalne w tym celu
przyjechałeś. I jednak pomimo to sprawa jest nadal niejasna. On przecież nie
ma năg, a tamta rozpadlina... Nie, coś tu nie gra...
- Kto z miejscowych jeździ tam stałe?
- Z miejscowych? Przecież măwiŞ: przeważnie młodzież. No, Galevi,
Razba... Szczurek Zappha... ten Cmyg... No, jeszcze Maltaáczyk tam bywa.
Dobrane towarzystwo. Oni to nazywają "szkăłką niedzielną". Co, măwią,
wpadniemy do "szkăłki niedzielnej"? Oni głăwnie zarabiają na starszych
turystkach. Przyjeżdża z Europy jakaś starucha...
- "Szkăłka niedzielna" - powtărzył Nunnun. Zaświtała mu nagle jakaś
dziwna myśl. Szkoła. Wstał.
- Dobra - powiedział. - Băg z nimi, z piknikami. To nie dla nas. Ale
żebyś wiedział: Ścierwnik ma towar, a to już nasza sprawa, pieseczku. Tego
nie możemy ot, tak sobie zostawiŚ. Szukaj, Gnat, szukaj, bo inaczej wygoniŞ
ciŞ do wszystkich diabłăw. Skąd ścierwnik bierze towar, kto mu go dostarcza,
masz siŞ dowiedzieŚ i dawaŚ o dwadzieścia procent wiŞcej. Zrozumiałeś?
- Zrozumiałem, szefie - Gnat już stał na bacznośŚ, na wysmarowanej
mordzie malował siŞ wyraz psiego oddania.
- I żebyś mi siŞ nie guzdrał! Ruszaj głową, bydlaku! - nagle wrzasnął
Nunnun i wyszedł.
W hallu, przy barze, bez pośpiechu wypił aperitif, porozmawiał z Madame
na temat upadku obyczajăw, dał do zrozumienia, że w najbliższym czasie
zamierza rozbudowaŚ zakład i dla wiŞkszej wagi, zniżywszy głos, poradził siŞ
jej, co zrobiŚ z Bennim
- zestarzał siŞ chłop, ogłuchł, refleks już nie ten, nie nadąża jak
kiedyś... Była już szăsta, chciało mu siŞ jeśŚ, a măzg uporczywie drążyła,
gryzła niespodziewana myśl, niesamowita, dzika i zarazem niezmiernie
obiecująca.
Zresztą już i tak to i owo stało siŞ jasne, znikł z całej sprawy
irytujący i niesamowity posmak metafizyki, zestała tylko pretensja do samego
siebie o to, że wcześniej nie pomyślał o takiej możliwości, ale nie to było
najistotniejsze, najistotniejsze zawierało siŞ w tamtej myśli, ktăra ciągle
drążyła, drążyła i nie dawała spokoju.
Pożegnawszy siŞ z Madame i uścisnąwszy rŞkŞ Benniego, Nunnun pojechał
prosto do "Barge". Całe nieszczŞście w tym, myślał, że nie dostrzegamy, jak
mijają lata. Co tam zresztą lata - nie dostrzegamy, jak wszystko siŞ
zmienia. Wiemy, że wszystko siŞ zmienia, uczą nas od dzieciástwa, że
wszystko siŞ zmienia, po wielokroŚ widzieliśmy na własne oczy, jak wszystko
siŞ zmienia, i jednocześnie jesteśmy absolutnie niezdolni do zauważenia tego
momentu, kiedy zachodzi zmiana, albo też szukamy zmiany nie tam, gdzie
należy. Oto mamy już nowych stalkerăw - uzbrojonych w cybernetykŞ. Dawny
stalker był brudnym, ponurym facetem, ktăry ze zwierzŞcym uporem milimetr za
milimetrem pełzał na brzuchu po Strefie zarabiając swoją dolŞ. Nowy stalker
to playboy w krawacie, inżynier, siedzi sobie gdzieś o kilometr od Strefy,
papieros w zŞbach, pod rŞką szklanka z orzeźwiającym płynem
- siedzi i patrzy na ekrany. Dżentelmen na posadzie. Nader logiczny
obrazek, do tego stopnia logiczny, że inne możliwości po prostu na myśl nie
przychodzą. A przecież są i inne możliwości - na przykład szkăłka
niedzielna.
I nagle, jakby ni z tego, ni z owego, opadła go rozpacz. Wszystko było
bez sensu. Wszystko było daremne. Boże măj, pomyślał, przecież nic z tego
nie wyjdzie! Ale ma siły, ktăra utrzyma w dzieży to ciasto, pomyślał z
przerażeniem. Nie dlatego, że źle pracujemy. I nie dlatego, że oni pracują
lepiej. Po prostu właśnie taki jest nasz świat. I człowiek na tym świecie
jest właśnie taki. Gdyby nie było Lądowania - byłoby coś innego. Świnia
zawsze znajdzie błoto...
W "Barge" było mnăstwo światła i bardzo smacznie pachniało."Barge"
răwnież siŞ zmienił - ani nie potaáczysz, ani siŞ nie ubawisz jak niegdyś.
Szuwaks już nie przychodzi, brzydzi siŞ, a Red Shoehart wsunął tu pewnie
swăj piegowaty nos, skrzywił siŞ i wyszedł. Ernest ciągle jeszcze siedzi,
interes prowadzi jego stara, dorwała siŞ nareszcie - stali, solidni klienci,
cały Instytut przychodzi na obiady i wyżsi oficerowie răwnież - przytulne
gabinety, smaczna kuchnia, niedrogo i zawsze świeże piwo. Dobra, stara
gospoda.
W jednym z gabinetăw Nunnun zauważył Walentina Pillmana. Laureat
siedział nad filiżanką kawy i czytał złożony na połowŞ miesiŞcznik, Nunnun
podszedł do stolika.
- Czy można siŞ przysiąśŚ? - zapytał. Walentin podniăsł na niego czarne
okulary.
- A - powiedział. - ProszŞ bardzo.
- Za chwilŞ, tylko rŞce umyjŞ - powiedział Nunnun przypomniawszy sobie
nagle pryszcz.
Znali go tu dobrze. Kiedy wrăcił i usiadł naprzeciw Walentina. Na stole
już stał mały ruszt z dymiącym churasco i piwo w wysokim kuflu - nie za
zimne, nie za ciepłe, takie, jakie lubił. Walentin odłożył miesiŞcznik i
wypił łyczek kawy.
- Słuchaj - powiedział Nunnun odkrawając kawałek miŞsa. - Jak sądzisz,
czym siŞ to wszystko skoáczy?
- Co masz na myśli?
- Lądowanie, Strefy, stalkerzy, ośrodki wojskowo - przemysłowe, ta cała
kasza... Czym to wszystko może siŞ skoáczyŚ?
Walentin długo patrzył na Nunnuna ślepymi, czarnymi szkłami, nastŞpnie
zapalił papierosa i powiedział:
- Dla kogo? Skonkretyzuj.
- No, powiedzmy, dla całej ludzkości.
- To zależy od tego, czy bŞdziemy mieli szczŞście, czy nie - powiedział
Walentin.
- Teraz już wiemy, że dla ludzkości, pojmowanej jako całośŚ. Lądowanie
przeszło w gruncie rzeczy bez śladu. Dla ludzkości zresztą wszystko mija bez
śladu. Oczywiście, niewykluczone, że wyciągając na ślepo kasztany z tego
ognia, koniec koácăw wyciągniemy coś takiego, co sprawi, że życie na naszej
planecie stanie siŞ w ogăle niemożliwe. To naturalnie bŞdzie pech. Jednakże
chyba zgodzisz siŞ ze mną, że coś podobnego zagrażało ludzkości zawsze. -
Ruchem dłoni rozproszył dym z papierosa. - Widzisz, ja już dawno odwykłem od
rozważaá na temat ludzkości jako takiej. LudzkośŚ, pojmowana jako całośŚ,
jest zbyt stacjonarnym układem - nie ma sposobu, żeby ją ruszyŚ z miejsca.
- Tak uważasz? - z rozczarowaniem zapytał Nunnun. - No căż, może i masz
racjŞ...
- Powiedz mi szczerze, Richard - wyraźnie zabawiając siŞ zaczął
Walentin. - Na przykład dla ciebie, człowieka interesu, co siŞ zmieniło w
związku z Lądowaniem? Dowiedziałeś siŞ, że we Wszechświecie istnieje co
najmniej jeszcze jeden rozum oprăcz ludzkiego. No i co?
- Jak by ci tu powiedzieŚ? - wykrztusił Nunnun. Już żałował, że zaczął
tŞ rozmowŞ. Nie było o czym măwiŚ. - Co siŞ zmieniło dla mnie? Na przykład
już od wielu lat czujŞ siŞ trochŞ nieswojo, może nawet niepewnie. Dobrze,
tamci wpadli na chwilŞ i od razu siŞ wynieśli. A jeżeli przylecą znowu i
przyjdzie im do głowy pozostaŚ? Dla mnie, człowieka interesu, to nie jest,
widzisz, retoryczne pytanie
- kim oni są, jak żyją i czego chcą? W najbardziej prymitywnym
wariancie, muszŞ myśleŚ, jak w razie czego mam przestawiŚ produkcjŞ. MuszŞ
byŚ przygotowany. A jeżeli w ogăle okażŞ siŞ zbyteczny w ich systemie? -
Ożywił siŞ. - A jeżeli my wszyscy okażemy siŞ zbyteczni? Słuchaj, Walentin,
jeżeli już rozmawiamy na ten temat, czy istnieją jakieś odpowiedzi na te
pytania? Kim oni są, czego chcieli i czy wrăcą, czy nie?
- Odpowiedzi istnieją - odparł Walentin uśmiechając siŞ. - Jest ich
nawet bardzo wiele, możesz sobie wybraŚ dowolną, wedle gustu.
- A jak ty sam uważasz?
- Măwiąc szczerze nigdy nie pozwalałem sobie rozmyślaŚ poważnie na ten
temat. Dla mnie Lądowanie to przede wszystkim unikalne wydarzenie, coś, co
umożliwia przeskoczenie kilku stopni naraz w procesie poznania. Powiedzmy,
coś w rodzaju podrăży w przyszłośŚ techniki. No, mniej wiŞcej tak, jakby w
laboratorium Izaaka Newtona znalazł siŞ nagle wspăłczesny generator
kwantowy...
- Newton by nic nie zrozumiał.
- Jesteś w błŞdzie! Newton był wyjątkowo bystrym człowiekiem.
- Tak? no dobrze. Băg z nim, to znaczy z Newtonem. Ale jak ty sam,
pomimo wszystko, interpretujesz Lądowanie? niechże to bŞdzie nawet
niepoważna interpretacja...
- Dobrze, odpowiem ci. Ale muszŞ ciŞ uprzedziŚ, Richard, że twoje
pytanie leży w kompetencji pewnej pseudonauki, zwanej ksenologią. Ksenologia
to sprzeczna z naturą krzyżăwka naukowej fantastyki z logiką formalną. U
podstaw jej metodyki leży fałszywa przesłanka - przypisywanie pozaziemskiemu
intelektowi ludzkiej psychiki.
- Dlaczego fałszywa? - zapytał Nunnun.
- A dlatego, że biolodzy już siŞ raz sparzyli, kiedy prăbowali
przypisaŚ psychikŞ człowieka zwierzŞtom. Ziemskim zwierzŞtom, zauważ.
- Przepraszam - powiedział Nunnun. - To zupełnie inna sprawa. Przecież
măwimy o psychologii rozumnych istot.
- Tak. Wszystko byłoby znakomicie, gdybyśmy wiedzieli, co to takiego
rozum.
- A czy nie wiemy? - zdziwił siŞ Nunnun.
- Wyobraź sobie, że nie. Zwykle punktem wyjścia jest niezmiernie
prymitywne założenie: rozum jest to ta właściwośŚ człowieka, ktăra răżni
jego działanie od działania zwierząt. Taka, rozumiesz mnie prăba
odgraniczenia właściciela od jego psa, ktăry jakoby wszystko rozumie, tylko
nie potrafi powiedzieŚ. Zresztą z tej prymitywnej definicji wynikają
logicznie inne, ciekawsze. Bazują one na gorzkich, wnioskach z obserwacji
wspomnianej już działalności człowieka. Na przykład: rozumem nazywamy
zdolnośŚ żywej istoty do popełniania uczynkăw niecelowych i pozbawionych
wszelkiego sensu.
- Tak, to o nas - zgodził siŞ Nunnun.
- Niestety. Albo, powiedzmy, definicja - hipoteza. Rozum jest to
skomplikowany instynkt, ktăry siŞ jeszcze ostatecznie nie ukształtował.
Przyjmujemy, że instynktowna działalnośŚ jest zawsze racjonalna i celowa.
Upłynie milion lat, instynkt ukształtuje siŞ ostatecznie i wtedy
przestaniemy popełniaŚ błŞdy, ktăra to umiejŞtnośŚ stanowi zapewne
immanentną cząstkŞ rozumu. I wăwczas, jeżeli coś siŞ zmieni we
wszechświecie, spokojnie sobie wymrzemy - właśnie dlatego, że oduczyliśmy
siŞ popełniaŚ błŞdy, to znaczy wyprăbowywaŚ răżne, nie przewidziane
rygorystycznym programem warianty.
- W twojej interpretacji to wszystko wygląda jakoś obraźliwie.
- ProszŞ bardzo, służŞ ci nastŞpną definicją, niezmiernie wzniosłą i
szlachetną. Rozum jest to umiejŞtnośŚ wykorzystywania potencjału
otaczającego nas świata, bez uciekania siŞ zniszczenia tego świata.
Nunnun skrzywił siŞ i pokrŞcił głową.
- Nie - powiedział. - To nie o nas... no a co powiesz o twierdzeniu, że
człowiek w odrăżnieniu od zwierząt odczuwa nieprzepartą potrzebŞ wiedzy?
Gdzieś o tym czytałem.
- Ja răwnież - powiedział Walentin. - Ale całe nieszczŞście polega na
tym, że człowiek, a w każdym razie ludzkośŚ w swojej masie, bez trudu
przezwyciŞża tŞ swoją potrzebŞ wiedzy. Moim zdaniem taka potrzeba w ogăle
nie istnieje. Istnieje potrzeba zrozumienia świata, a do tego wiedza nie
jest potrzebna. Dla przykładu -- hipoteza o Bogu daje z niczym
nieporăwnywalną możliwośŚ zrozumienia absolutnie wszystkiego, absolutnie
niczego siŞ nie dowiadując... Daj człowiekowi maksymalnie uproszczony model
świata i interpretuj każde wydarzenie w oparciu o ten uproszczony system.
Takie podejście do problemu nie wymaga żadnej wiedzy. Kilka wyuczonych
formułek plus tak zwana intuicja, i tak zwany zmysł praktyczny, i tak zwany
zdrowy rozsądek.
- Poczekaj - powiedział Nunnun. Dopił piwo i z hałasem postawił pusty
kufel na stole. - Nie odbiegajmy od tematu. Na przykład: człowiek spotyka
istotŞ z innej planety. Jak poznają, że obaj są rozumni?
- Nie mam pojŞcia - oświadczył ubawiony Walentin. - Wszystko, co
czytałem na ten temat, sprowadza siŞ do błŞdnego koła. Jeżeli oboje są
zdolni do nawiązania kontaktu, to znaczy, że są rozumni. I na odwrăt -
jeżeli są rozumni, to są zdolni do nawiązania kontaktu. Uogălniając - jeżeli
istota z innej planety ma honor posiadaŚ ludzką psychikŞ, to znaczy, że jest
rozumna. Tak to wygląda.
- Masz ci los - powiedział Nunnun. - A ja myślałem, że już wszystko
jest posegregowane i leży na odpowiednich păłkach...
- PosegregowaŚ nawet małpa potrafi - zauważył Walentin.
- Nie, poczekaj - powiedział Nunnun. Nie wiadomo dlaczego czuł siŞ
oszukany. - Ale jeżeli nie wiecie takich prostych rzeczy... Dobra, Băg z
nim, z rozumem: widocznie sam diabeł w tym siŞ nie rozezna. No a Lądowanie?
Przynajmniej powiedz, co myślisz o samym Lądowaniu?
- ProszŞ bardzo - powiedział Walentin. - Wyobraź sobie piknik... br>
Nunnun drgnął.
- Jak powiedziałeś?
- Piknik. Wyobraź sobie: las, przesieka, polana. Z przesieki na polanŞ
wjeżdża samochăd, z samochodu wysiada młodzież, butelki, koszyki z
prowiantem, dziewczyny, tranzystory, kamery filmowe... Rozpalają ognisko,
stawiają namioty, gra muzyka. A rankiem odjeżdżają. ZwierzŞta, ptaki i
owady, ktăre przez całą noc ze zgrozą obserwowały to, co siŞ działo, wyłażą
ze swoich kryjăwek. I căż widzą? Na trawie kałuża oleju, rozlana benzyna,
leżą nieprzydatne już świece i olejowe filtry. Poniewierają siŞ stare
szmaty, przepalone żarăwki, ktoś zgubił klucz francuski. Z opon spadło błoto
przywiezione z niewiadomych bagien... no, sam rozumiesz, ślady ogniska,
ogryzki jabłek, papierki od cukierkăw, puszki po konserwach, puste butelki,
czyjaś chusteczka do nosa, czyjś scyzoryk, podarte przedwczorajsze gazety,
bilon, zwiŞdłe kwiaty z innych lasăw...
- Zrozumiałem - powiedział Nunnun. - Piknik na skraju drogi.
- Właśnie. Piknik na skraju jakiejś kosmicznej drogi. A ty mnie pytasz,
czy oni wrăcą, czy nie?
- Daj no mi papierosa - powiedział Nunnun. - Niech diabli porwą waszą
samozwaáczą naukŞ! Ja sobie to zupełnie inaczej wyobrażałem.
- To twoje prawo - zauważył Walentin.
- To znaczy, że co? Że oni nas nawet nie zauważyli?
- Dlaczego?
- No, w każdym razie nie zwrăcili na nas uwagi...
- Wiesz, na twoim miejscu ja bym siŞ za bardzo nie martwił - poradził
Walentin.
Nunnun zaciągnął siŞ, zakasłał i zdusił papierosa.
- Wszystko jedno - powiedział z uporem. - To niemożliwe, niech was
diabli wezmą! Skąd, wy uczeni, tak gardzicie ludźmi? Dlaczego bez przerwy
staracie siŞ ich poniżyŚ?
- ChwileczkŞ - powiedział Walentin. - Posłuchaj... Zapytacie mnie: w
czym jest wielkośŚ człowieka? W tym, że wyzwolił nieomal kosmiczne moce
przyrody? Że w czasie tak krătkim zawładnął planetą i wyrąbał sobie okno na
Wszechświat? Nie w tym, że mimo to przetrwał i zamierza przetrwaŚ răwnież w
przyszłości.
Zapanowało milczenie. Nunnun rozmyślał.
- ByŚ może... - powiedział niepewnie. - Oczywiście, z takiego punktu
widzenia...
- Nie przejmuj siŞ - niefrasobliwie powiedział Walentin. - Piknik - to
przecież tylko moja hipoteza. I nawet nie hipoteza, szczerze măwiąc, tylko
tak, obrazek... Tak zwani poważni ksenologowie prăbują uzasadniŚ znacznie
solidniejsze i pochlebniejsze dla ludzkości wersje. Na przykład: że żadnego
Lądowania nie było, że Lądowanie dopiero nastąpi. Pewien niezmiernie wysoko
rozwiniŞty Intelekt zrzucił na ZiemiŞ kontenery z prăbkami swoich osiągniŞŚ
w dziedzinie kultury materialnej. Intelekt ăw oczekuje, że po zapoznaniu siŞ
z tymi prăbkami dokonamy skoku w dziedzinie techniki i wăwczas bŞdziemy w
stanie posłaŚ w odpowiedzi sygnały oznaczające, że jesteśmy gotowi do
nawiązania kontaktu. Może taka interpretacja bardziej ci odpowiada?
- To już znacznie lepiej - powiedział Nunnun. - WidzŞ, że i miŞdzy
uczonymi trafiają siŞ przyzwoici ludzie.
- Albo jeszcze inaczej. Lądowanie istotnie miało miejsce, ale tamci
wcale siŞ nie wynieśli. Faktycznie nadal jesteśmy z nimi w kontakcie, tylko
o tym nie wiemy. Przybysze zagnieździli siŞ w Strefach i starannie nas
studiują, przygotowując jednocześnie ludzi do okrutnych cudăw czasu, ktăry
nadchodzi.
- To rozumiem! - powiedział Nunnun. - Wtedy przynajmniej można pojąŚ,
co oznacza ta tajemnicza krzątanina w ruinach fabryki. Nawiasem măwiąc, twăj
piknik tej krzątaniny nie wyjaśnia.
- Dlaczego nie wyjaśnia? - nie zgodził siŞ Walentin. - Czy ktăraś z
dziewcząt nie mogła zapomnieŚ na polanie ulubionego mechanicznego
niedźwiadka?
- No nie, tego to za wiele - kategorycznie oświadczył Nunnun. - Ładny
niedźwiadek! Aż ziemia siŞ trzŞsie... Zresztą, oczywiście, może byŚ i
niedźwiadek. Piwa? Rozalia! Dwa piwa dla panăw ksenologăw!... A jednak
przyjemnie z tobą pogawŞdziŚ - powiedział do Walentina. - Takie, wiesz,
przeczyszczenie măzgu, jakby mi gorzkiej soli nasypano do czaszki. Bo to
pracuje człowiek, pracuje, a po co, o czym nie wie, czego siŞ nie spodziewa,
co serce zaspokoi...
Przynieśli piwo. Nunnun upił tyk, obserwując znad piany Walentina,
ktăry z powątpiewaniem i wstrŞtem wpatrywał siŞ w swăj kufel.
- Nie masz ochoty? - zapytał Nunnum oblizując wargi.
- Bo ja, prawdŞ măwiąc, nie pijŞ - niezdecydowanie powiedział Walentin.
- NaprawdŞ? - zdumiał siŞ Nunnun.
- Do diabła! - powiedział Walentin. - Musi przecież na tym świecie byŚ
choŚ jeden niepijący... - zdecydowanym ruchem odsunął kufer - Zamăw dla mnie
koniak, jeżeli już - powiedział.
- Rozalia! - wrzasnął niezwłocznie już zupełnie rozweselony Nunnun.
Kiedy przyniesiono koniak, powiedział:
- Bez wzglŞdu na wszystko, bardzo mi siŞ to nie podoba. Już nie măwiŞ o
tym twoim pikniku - to w ogăle zwyczajne świástwo! Ale jeżeli nawet przyjąŚ
wersjŞ, że to, powiedzmy, tylko preludium do kontaktu, bardzo to nieładnie z
ich strony. Jeszcze rozumiem "bransolety", "pustaki"... Ale po co "czarci
pudding"? "Łysica" po co? I ten ohydny puch...
- Przepraszam - powiedział Walentin wybierając plasterek cytryny. -
Twoja terminologia nie jest dla mnie dostatecznie jasna. Jaka, przepraszam,
łysica?
Nunnun roześmiał siŞ.
- To folklor - wyjaśnił. - Roboczy żargon stalkerăw. "Łysice" to
obszary wzmożonej grawitacji.
- Aha, grawikondensaty... Ukierunkowana grawitacja. O tym
porozmawiałbym z przyjemnością, ale ty i tak nic z tego nie zrozumiesz.
- A to dlaczego? Bądź co bądź jestem inżynierem...
- A to dlatego, że ja sam nie rozumiem - odpowiedział Walentin. - Mam
już układy răwnaá, ale jak je zinterpretowaŚ - nie mam zielonego
wyobrażenia... A "czarci pudding" to zapewne koloidowy gaz?
- Zgadza siŞ. Słyszałeś o katastrofie w laboratoriach Carryguna?
- Coś niecoś - niechŞtnie odparł Walentin.
- Ci idioci umieścili porcelanowy kontener z "puddingiem" w specjalnej
komorze, szczelnie izolowanej... To znaczy oni myśleli, że komora jest
szczelnie izolowana... a kiedy manipulatorami otworzyli kontener, "pudding"
przesączył siŞ przez metal i plastyk jak woda przez bibułŞ, wykipiał na
zewnątrz i wszystko, z czym wszedł w kontakt, zamienił răwnież w pudding.
ZginŞło trzydziestu piŞciu ludzi, ponad stu jest okaleczonych, a całe
laboratorium nie nadaje siŞ do niczego. Byłeś tam kiedyś? Wspaniały gmach! A
teraz pudding spłynął do piwnic i na niższe piŞtra... Prześliczne preludium
do kontaktu...
Walentin okropnie siŞ skrzywił.
- Tak, to wszystko wiem - powiedział. - Jednakże zgodzisz siŞ chyba ze
mną, Richard, że przybysze nie mają z tym nic wspălnego. Skąd oni mogli
wiedzieŚ, że u nas istnieje przemysł zbrojeniowy?
- A należałoby wiedzieŚ! - pouczająco stwierdził Nunnun.
- Oni zaś odpowiedzieliby na to: już dawno należało zlikwidowaŚ
przemysł zbrojeniowy.
- Też racja - przyznał Nunnun. - No wiŞc niechby siŞ tym zajŞli, jeżeli
są tacy wszechpotŞżni.
- To znaczy, że proponujesz im ingerencjŞ w wewnŞtrzne sprawy
ludzkości?
- Hm - powiedział Nunnun. - W ten sposăb oczywiście możemy zajśŚ bardzo
daleko. Zostawmy to. Lepiej powrăŚmy do początku naszej rozmowy. Czym to
wszystko siŞ skoáczy? No na przykład wy, uczeni. Czy macie nadziejŞ na
znalezienie w Strefie czegoś naprawdŞ epokowego, czegoś co rzeczywiście
pozwoliłoby na dokonanie przewrotu w nauce, w technice, w sposobie życia?
Walentin wzruszył ramionami.
- Zwracasz siŞ pod niewłaściwy adres, Richard. Ja nie lubiŞ jałowych
spekulacji. Kiedy mowa o takich poważnych sprawach, jestem zwolennikiem
ostrożnego sceptycyzmu. Jeżeli przyjąŚ za punkt wyjścia to, co już znajduje
siŞ w naszych rŞkach, przed nami cały wachlarz możliwości i niczego
określonego powiedzieŚ na razie nie można.
- No dobrze, sprăbujemy z drugiego koáca. Co, twoim zdaniem, już mamy w
rŞku?
- Jak by to nie było zabawne, raczej niewiele. Odkryliśmy za to wiele
zdumiewających zjawisk. W niektărych przypadkach nauczyliśmy siŞ nawet
wykorzystywaŚ te zjawiska dla własnych potrzeb. I nawet przywykliśmy do
nich... Małpa naciska czerwony guziczek - dostaje banana, naciska biały -
dostaje pomaraáczŞ, ale jak zdobyŚ banany i pomaraácze bez naciskania
guziczkăw - tego małpa nie wie. I jaki jest związek miŞdzy guziczkami a
pomaraáczami i bananami, małpa nie rozumie. Weźmy, powiedzmy, "owaki".
Znaleźliśmy dla nich zastosowanie. Odkryliśmy nawet warunki, w ktărych
rozmnażają siŞ przez podział. Ale do dziś nie umiemy zrobiŚ ani jednego
"owaka", nie znamy ich konstrukcji i sądząc po tym nieprŞdko zorientujemy
siŞ w tym wszystkim... Sformułowałbym to nastŞpująco: istnieją obiekty, dla
ktărych znaleźliśmy zastosowanie. Posługujemy siŞ nimi, chociaż prawie na
pewno niezgodnie z ich prawdziwym przeznaczeniem. Jestem absolutnie
przekonany, że w wiŞkszości wypadkăw wbijamy mikroskopami gwoździe. Ale
jednak coś niecoś przydaje siŞ nam: "owaki", "bransolety" pobudzające
procesy biologiczne... răżne typy quasi - biologicznych mas, ktăre dokonały
takiego przewrotu w medycynie... Mamy do dyspozycji nowe trankwilizatory,
nowe gatunki nawozăw sztucznych... rewolucja w agronomii... Zresztą po co ci
to wyliczam! Wiesz o tym nie gorzej ode mnie, bransoletkŞ, jak widzŞ, sam
nosisz... Obiekty tej grupy nazwałbym pożytecznymi. Można powiedzieŚ, że w
jakimś stopniu ludzkośŚ została nimi uszczŞśliwiona, chociaż nigdy nie
należy zapominaŚ, że w naszym euklidesowym świecie każdy kij ma dwa koáce...
- Niepożądane zastosowanie? - wtrącił Nunnun.
- A tak. Powiedzmy zastosowanie "owakăw" w przemyśle zbrojeniowym...
Ale ja nie o tym... Działanie każdego pożytecznego obiektu mniej lub wiŞcej
zbadaliśmy i mniej lub wiŞcej jesteśmy w stanie objaśniŚ. Obecnie jest to
tylko kwestia nieznajomości technologii, ale za jakieś piŞŚdziesiąt lat sami
nauczymy siŞ produkowaŚ te krălewskie pieczŞcie i wtedy do woli bŞdziemy
mogli nimi tłuc orzechy. Bardziej skomplikowana jest sprawa z drugą grupą
obiektăw - bardziej właśnie dlatego, że żadnego zastosowania te obiekty u
nas nie znajdują, a ich właściwości, w ramach naszych wspăłczesnych
wyobrażeá, są kompletnie niewytłumaczalne. Na przykład pułapki magnetyczne
răżnych typăw. My już wiemy, że tu chodzi o pułapkŞ magnetyczną. Panow to
bardzo interesująco udowodnił. Ale nadal nie rozumiemy, gdzie może znajdowaŚ
siŞ źrădło tak potŞżnego pola magnetycznego i gdzie leży przyczyna jego
superstabilności... nic nie rozumiemy. Możemy tylko stawiaŚ fantastyczne
hipotezy zakładające takie właściwości przestrzeni, o ktărych nawet siŞ nam
nie śniło. Albo weźmy K-25... Jak wy nazywacie takie czarne, ładne kulki, z
ktărych robi siŞ biżuteriŞ?
- "Czarne bryzgi" - powiedział Nunnun.
- O to, to, "czarne bryzgi"... Dobra nazwa... Jakie są ich właściwości,
to wiesz. Jeśli przez taką kulkŞ przepuściŚ promieá światła, to światło
wyjdzie z niej z opăźnieniem, przy czym to opăźnienie zależy od wagi kulki,
od jej rozmiarăw, od jeszcze niektărych parametrăw, i długośŚ fali
wychodzącego światła jest zawsze mniejsza od długości fali wchodzącego... Co
to jest? Dlaczego? Istnieje szaleácza teoria, według ktărej te twoje "czarne
bryzgi" to gigantyczne obszary przestrzeni, ktăra posiada zupełnie inne
właściwości niż nasza i ktăra pod działaniem naszej przestrzeni przyjŞła
taką właśnie zwiniŞtą formŞ... Walentin wyjął papierosa l zapalił. - Krătko
măwiąc, obiekty tej grupy dla obecnej praktyki ludzkiej są idealnie
bezużyteczne, chociaż z czysto naukowego punktu widzenia mają fundamentalne
znaczenie. To po prostu tak, jakby nam z nieba spadły odpowiedzi na pytania,
ktărych jeszcze nie umiemy zadaŚ. Wspomniany wyżej sir Izaak, byŚ może, nie
byłby w stanie pojąŚ zasady działania lasera, ale w każdym razie
zrozumiałby, że skonstruowanie czegoś takiego jest możliwe i to niezawodnie
wywarłoby ogromny wpływ na jego naukowy światopogląd. Nie bŞdŞ siŞ wdawaŚ w
szczegăły, ale istnienie takich obiektăw jak pułapki magnetyczne K-25,
"biały pierścieá" - za jednym zamachem skosiło całe pole kwitnących jeszcze
do niedawna teorii i powołało do życia całkowicie nowe hipotezy. A przecież
istnieje jeszcze trzecia grupa...
- Tak - powiedział Nunnun. - "Czarci pudding" i Inne śliczności...
- Nie, nie. To wszystko należy zaliczyŚ albo do pierwszej, albo do
drugiej grupy. Mam na myśli obiekty, o ktărych nic nie wiemy, albo wiemy
tylko ze słyszenia, i ktăre nigdy nie trafiły w nasze rŞce. To, co nam
sprzątnŞli sprzed nosa stalkerzy
- sprzedali nie wiadomo komu, czy też ukryli... I to, o czym milczą.
Legendy, păłlegendy, "maszyna życzeá", "Dick włăczykij" "wesołe upiory"...
- ChwileczkŞ, chwileczkŞ - powiedział Nunnun. - A to co znowu takiego?
"Maszyna życzeá" - rozumiem...
Walentin zaśmiał siŞ.
- Widzisz, my răwnież mamy swăj roboczy żargon. "Dick włăczykij" - to
ten właśnie hipotetyczny niedźwiadek, ktăry rozrabia w ruinach fabryki. A
"wesołe upiory" - to pewna groźna turbulencja, ktăra pojawia siŞ w
niektărych rejonach Sfery.
- Pierwszy raz słyszŞ - oznajmił Nunnun.
- Rozumiesz, Richard - powiedział Walentin - grzebiemy w Strefie już
dwadzieścia lat, ale ciągle nie znamy ani tysiŞcznej czŞści tego, co tam siŞ
znajduje. A jeżeli już măwiŚ o wpływie Sfery na człowieka... O właśnie,
musimy jeszcze zaklasyfikowaŚ kolejną czwartą grupŞ. Już nie obiektăw, tylko
oddziaływaá. Ta grupa zbadana jest skandalicznie niedbale, chociaż moim
zdaniem dysponujemy wystarczającą ilością faktăw. I wiesz, Richard, czasem
robi mi siŞ zimno, kiedy myślŞ o tych faktach.
- Żywe trupy... - mruknął Nunnun.
- Co? A... Nie, to zagadkowe, ale nic wiŞcej. Jak by ci wyjaśniŚ... To
można sobie wyobraziŚ. Ale jeżeli wokăł człowieka zaczynają znienacka
zachodziŚ metafizyczne i metabiologiczne zjawiska...
- Masz na myśli emigrantăw...
- Owszem. Statystyka matematyczna to, zapewniam ciŞ, niezmiernie ścisła
nauka chociaż ma do czynienia z przypadkowymi wielkościami. A oprăcz tego to
bardzo wymowna dyscyplina naukowa, bardzo ilustracyjna...
Walentin najwidoczniej z lekka sobie podchmielił. Zaczął măwiŚ
głośniej, policzki mu porăżowialy, a brwi nad ciemnymi szklarni powŞdrowały
wysoko do găry, marszcząc czoło w harmonijkŞ.
- Rozalia! - wrzasnął nagle. - Jeszcze jeden koniak! Podwăjny!
- LubiŞ niepijących - z szacunkiem powiedział Nunnun.
- Bez dygresji! - surowo osadził go Walentin. - Słuchaj co do ciebie
măwią. To bardzo dziwne. - Podniăsł kieliszek, jednym łykiem wypił połowŞ i
ciągnął dalej.
- My nie wiemy, co siŞ stało z biednymi mieszkaácami Harmont w samym
momencie Lądowania. Ale oto jeden z nich postanowił wyemigrowaŚ. Jakiś tam
zwyczajny obywatel. Fryzjer. Syn fryzjera i wnuk fryzjera. Przenosi siŞ,
powiedzmy, do Detroit. Otwiera zakład fryzjerski i zaczyna siŞ diabelski
obłŞd. Ponad dziewiŞŚdziesiąt procent jego klietăw nie przeżywa nawet roku:
giną w katastrofach samochodowych, wypadają z okien, wyrzynają ich
gangsterzy i chuligani, toną w płytkich stawach i tak dalej, i tak dalej.
Wzrasta liczba klŞsk żywiołowych w Detroit i jego okolicach, nie wiadomo
skąd nadciągają trąby powietrzne i tajfun, ktărych w tych miejscach nie
widywano od tysiąc siedemset zapomnianego roku. I wiele innych przyjemności
tego rodzaju, i takie kataklizmy zdarzają siŞ w każdym mieście, na każdym
terenie, wszŞdzie tam, gdzie osiedlają siŞ emigranci z rejonu Lądowania, a
liczba tych kataklizmăw jest wprost proporcjonalna do liczby emigrantăw
zamieszkałych w danym rejonie, i zwr㌠uwagŞ, podobne oddziaływanie mają
tylko ci emigranci, ktărzy przeżyli samo Lądowanie. Urodzeni po Lądowaniu,
na statystykŞ nieszczŞśliwych wypadkăw nie mają wpływu. Mieszkasz tu już
dziesiŞŚ lat, ale przyjechałeś po Lądowaniu i bez obawy można ciŞ przenieśŚ
choŚby do Watykanu. Jak wyjaśniŚ podobne zjawisko? Czego siŞ wyrzec -
statystyki? Czy może zdrowego rozsądku? - Walentin złapał kieliszek i
osuszył go jednym haustem. Richard Nunnun podrapał siŞ za uchem.
- Hm, tak - powiedział. - W ogăle to sporo słyszałem o tych rzeczach,
ale jeśli mam byŚ szczery, zawsze przypuszczałem, że w tym wszystkim,
delikatnie măwiąc jest sporo przesady... Rzeczywiście z punktu widzenia
naszej potŞżnej pozytywistycznej nauki...
- Albo, powiedzmy, mutagenny wpływ Strefy - przerwał mu Walentin. Zdjął
okulary i wpatrzył siŞ w Nunnuna czarnymi ślepawymi oczami. - U wszystkich
ludzi, ktărzy dostatecznie długo kontaktują siŞ ze Strefą, ulega zmianie
zarăwno genotyp jak i fenotyp. Czy ty wiesz, jakie dzieci rodzą siŞ w
rodzinach stalkerăw, czy wiesz, co siŞ dzieje z samymi stalkerami? Dlaczego?
Gdzie czynnik mutagenny? W Strefie nie ma żadnej radiacji. Chemiczna
struktura powietrza i gleby w Strefie, chociaż posiada pewną specyfikŞ, nie
przedstawia od tej strony żadnego niebezpieczeástwa. Co mam robiŚ w tych
warunkach - uwierzyŚ w czary? W uroki?...
- Ogromnie ci wspăłczujŞ z powodu twoich rozterek - odparł Nunnun. -
Ale jeśli mam byŚ szczery, to mnie osobiście znacznie bardziej działa na
nerwy zmartwychwstały nieboszczyk niż dane statystyczne. Tym bardziej że
danych statystycznych nie widziałem, a z nieboszczykami niejednokrotnie
miałem przyjemnośŚ... Walentin lekkomyślnie machnął rŞką.
- A tam, te twoje trupy... - powiedział. - Słuchaj, Richard, czy tobie
naprawdŞ nie wstyd? niezależnie od wszystkiego masz przecież wyższe
wykształcenie... Po pierwsze to nie są żadne trupy... To przecież fantomy...
rekonstrukcja według szkieletu... kukły... A poza tym zapewniam ciŞ - z
punktu widzenia podstawowych zasad, te twoje fantomy to nie mniej i nie
bardziej zdumiewające zjawisko niż wieczne akumulatory. Po prostu "owaki"
naruszają pierwszą zasadŞ termodynamiki, a fantomy - drugą, i na tym polega
cała răżnica. My wszyscy w pewnym sensie niedaleko odeszliśmy od człowieka
jaskiniowego - nie możemy sobie wyobraziŚ nic okropniejszego od upiora czy
wilkołaka. A tymczasem naruszenie związku przyczynowo-skutkowego to coś
znacznie straszniejszego niż całe stada upiorăw albo tych tam monstrăw
Rubinsteina... czy Wallensteina?
- Frankensteina.
- Tak, oczywiście, Frankensteina. Madame Shelle. Żona poety. Albo
cărka. - Nagle roześmiał siŞ. - Te twoje fantomy mają jedną ciekawą
właściwośŚ - autonomiczną zdolnośŚ do życia. Można na przykład odciąŚ im
dowolną czŞśŚ ciała i ona bŞdzie żyła. Oddzielnie. Bez żadnych roztworăw
fizjologicznych... Ostatnio dostarczyli nam do instytutu jednego takiego
nieboszczyka, no wiŞc zaczŞli go preparowaŚ to mi laborant Boyda opowiadał.
Oddzielili prawą rŞkŞ dla jakichś tam dalszych badaá, przychodzą nastŞpnego
ranka, a ona figŞ pokazuje... - Walentin roześmiał siŞ. - No? I tak trwa do
dzisiaj! To rozewrze palce, to znowu zaciśnie. Jak sądzisz, co ona chce
przez to powiedzieŚ?
- Według mnie symbol jest dośŚ przejrzysty - powiedział Nunnun patrząc
na zegarek. - Czy nie czas już na nas, Walentin? Mam jeszcze jedną ważną
sprawŞ do załatwienia.
- No to chodźmy - powiedział Walentin daremnie prăbując utrafiŚ twarzą
w oprawkŞ okularăw. - Ufff, upiłeś mnie fatalnie... - ujął okulary w obie
dłonie i starannie ulokował je na właściwym miejscu. - Jesteś samochodem?
- Tak, odwiozŞ ciŞ.
Obaj zapłacili i poszli do wyjścia. Walentin co chwila z rozmachem
przykładał palec do skroni witając znajomych laborantăw, ktărzy z
ciekawością gapili siŞ na znakomitośŚ światowej fizyki. Przy samych
drzwiach, żegnając rozpływającego siŞ w uśmiechu portiera, Walentin strącił
sobie okulary z nosa i wszyscy trzej rzucili siŞ im na ratunek.
- Ufff, Richard - dogadywał Walentin pakując siŞ do peugeota. -
Nieludzko mnie spiłeś. Tak nie można, u diabła... To nie wypada. Jutro
prowadzŞ doświadczenie...
I zaczał opowiadaŚ z zapałem o jutrzejszym doświadczeniu. Nunnun
odwiăzł go do miasteczka dla naukowcăw.
A oni też siŞ boją, myślał, wsiadając z powrotem do wozu. Boją siŞ,
jajogłowi... Tak zresztą byŚ powinno. Oni powinni baŚ siŞ nawet bardziej niż
my, wszyscy normalni obywatele razem wziŞci. Przecież my zwyczajnie nic nie
rozumiemy, a oni przynajmniej wiedzą, do jakiego stopnia nic nie rozumieją.
Patrzą w tŞ przepaśŚ bez dna i wiedzą, że są skazani - muszą kiedyś zejśŚ do
tej przepaści. Serce zamiera. Ale zejśŚ na dăł trzeba, a jak to zrobiŚ i co
tam jest na dnie, i co najważniejsze czy da siŞ potem powrăciŚ?... A my,
grzeszni, patrzymy jeśli można to tak określiŚ, w przeciwną stronŞ. Słuchaj,
Dick, a może tak właśnie byŚ powinno? niech wszystko siŞ toczy swoją koleją,
a my już jakoś damy sobie radŞ. On ma racjŞ: najwiŞkszym tytułem do chwały
ludzkości jest to, że przetrwała i ma zamiar nadal przetrwaŚ... A jednak
niech was diabli wezmą, powiedział przybyszom. Nie mogliście urządziŚ sobie
pikniku w innym miejscu? Powiedzmy na KsiŞżycu. Albo na Marsie. Jesteście
tak samo obojŞtni na wszystko. Jak inni, chociaż nauczyliście siŞ zwijaŚ
przestrzeá. Piknik. Pikniku im siŞ zachciało...
Jakby tu najzrŞczniej załatwiŚ sprawŞ moich piknikăw? - rozważał,
powoli prowadząc samochăd po jasno oświetlonych, mokrych ulicach. Jak to
możliwie sprytnie przeprowadziŚ? Na zasadzie najmniejszego wysiłku, jak w
mechanice. Na cholerŞ mi măj, taki czy inny, ale jednak dyplom, jeżeli nie
potrafiŞ wymyśliŚ sposobu na załatwienie tego beznogiego łajdaka...
Zatrzymał wăz przed domem, w ktărym mieszkał Red Shoehart, i chwilŞ
jeszcze posiedział za kierownicą, zastanawiając siŞ, jak najlepiej
poprowadziŚ rozmowŞ. Potem zabrał "owaka', wysiadł z samochodu i dopiero
teraz zwrăcił uwagŞ, że dom wygląda na nie zamieszkany. Prawie wszystkie
okna były ciemne, na pustym skwerze nie paliły siŞ latarnie. To mu
przypomniało, co zobaczy za chwilŞ, i przeszedł go dreszcz. Nawet wpadło mu
do głowy, że byŚ może lepiej bŞdzie wywołaŚ Reda przez telefon i porozmawiaŚ
z nim w samochodzie, czy w jakiejś cichej knajpce, ale odpŞdził od siebie tŞ
myśl. Z wielu powodăw. A miŞdzy innymi dlatego, powiedział sobie, że nie
bŞdziemy siŞ upodabniaŚ do tych wszystkich żałosnych sukinsynăw, ktărzy
uciekli stąd jak karaluchy polanŞ wrzątkiem.
Wszedł na klatkŞ i powoli wspiął siŞ na gărŞ po dawno nie zamiatanych
schodach. Dookoła panowała bezludna cisza, drzwi wychodzące na podesty były
przeważnie uchylone lub nawet otwarte na oścież - z ciemnych korytarzy
ciągnŞło stŞchłym zapachem wilgoci i kurzu. Zatrzymał siŞ przed drzwiami
Reda, przygładził włosy za uszami, głŞboko odetchnął i nacisnął guziczek
dzwonka. Jakiś czas za drzwiami panowała cisza, potem skrzypnŞły deski
podłogi, szczŞknął zamek i drzwi uchyliły siŞ cichutko. Żadnych krokăw do
koáca nie słyszał.
W progu stała Mariszka, cărka Reda Shoeharta. Z przedpokoju na ciemne
schody padało jasne światło i w pierwszej chwili Nunnun dostrzegł tylko
ciemną sylwetkŞ dziewczynki i pomyślał, że bardzo siŞ wyciągnŞła w ciągu
ostatnich kilku miesiŞcy, ale potem, kiedy cofnŞła siŞ w głąb mieszkania,
zobaczył jej twarz. W mgnieniu oka poczuł suchośŚ w gardle.
- Witaj, Maria - powiedział starając siŞ, żeby jego glos brzmiał jak
najserdeczniej. - Co u ciebie słychaŚ, Mariszka?
Nie odpowiedziała. W milczeniu i absolutnie bezszelestnie cofała siŞ do
drzwi pokoju patrząc spode łba na Nunnuna. Prawdopodobnie nie poznała go.
Zresztą i on, măwiąc szczerze, też jej nie poznał. Strefa, pomyślał.
Paskudztwo...
- Kto tam? - zapytała Guta i wyjrzała z kuchni. - O Boże, Dick! Gdzieś
ty siŞ podziewał? Czy wiesz, że Red wrăcił?
Pośpieszyła do niego wycierając rŞce w rŞcznik przewieszony przez ramiŞ
- zawsze tak samo śliczna, silna i pełna energii, tylko jakby ją coś gryzło
od wewnątrz, zmizerniała na twarzy i oczy miała jakieś takie...
rozgorączkowane chyba?
Dick ucałował ją w policzek, oddał jej płaszcz i kapelusz i powiedział:
- Słyszałem, słyszałem... Ciągle nie mogłem znaleźŚ wolnej chwili, żeby
do was wpaśŚ. Red w domu?
- W domu - powiedziała Outa. - Siedzi tam u niego taki jeden...
niedługo już sobie păjdzie, od dawna siedzi. No wejdźże nareszcie...
Nunnun przeszedł kilka krokăw korytarzem i zatrzymał siŞ przed drzwiami
jadalni. Stary siedział przy stole. Sam. Fantom, nieruchomy i odrobinŞ
przekrzywiony na bok. Răżowe światło abażuru padało na jego szeroką ciemną
twarz jakby wyrzeźbioną w starym drzewie, na zapadniŞte, bezzŞbne usta, na
oczy martwe i bez połysku. Nunnun natychmiast poczuł ten zapach. Wiedział,
że to tylko gra wyobraźni, zapach był tylko przez pierwsze dni, a potem
doszczŞtnie znikał, ale Richard Nunnun czuł go jakby pamiŞcią - duszny,
ciŞżki zapach rozkopanej ziemi.
- Albo lepiej chodźmy do kuchni - pośpiesznie zaproponowala Guta. -
RobiŞ właśnie kolacjŞ, to przy okazji sobie pogadamy.
- Oczywiście - powiedział Nunnun ochoczo. - Tak dawno ciŞ nie widziałem
i jeszcze nie zapomniałaś, co zwykłem pijaŚ przed kolacją?
Przeszli do kuchni. Guta od razu otworzyła lodăwkŞ, a Nunnun usiadł
przy stole i rozejrzał siŞ. Jak zawsze było tu bardzo czysto, wszystko
lśniło, nad garnuszkami kłŞbiła siŞ para. Kuchenka była nowa, păłautomat, to
znaczy, że w domu nie brakowało pieniŞdzy.
- No jak tam Red? - zapytał Nunnun.
- Tak jak zawsze - odparła Guta. - W wiŞzieniu schudł, ale już siŞ
odjadł.
- Rudy?
- Jeszcze jak!
- Zły?
- Jasne! On już taki bŞdzie do śmierci. Postawiła przed nim szklaneczkŞ
"Krwawej Mary" - przezroczysta warstwa rosyjskiej wădki zawisła nad krążkiem
soku pomidorowego.
- Nie za dużo? - zapytała.
- W sam raz. - Nunnun wlał w siebie "Krwawą Mary". Pomyślał, że po raz
pierwszy tego dnia wypił coś przyzwoitego. - Tego mi brakowało - powiedział.
- A u ciebie wszystko w porządku? - zapytała Guta. - Tak długo nie
przychodziłeś,
dlaczego?
- PrzeklŞte interesy - odparł Nunnun. - Co najmniej raz w tygodniu
zamierzałem wpaśŚ albo chociaż zadzwoniŚ, ale najpierw musiałem jechaŚ do
Rexopolis, potem wybuchł jeden taki skandal, potem ktoś mi măwi: "Red
wrăcił" - dobra, myślŞ, nie bŞdŞ im przeszkadzaŚ... Jednym słowem nie mogłem
jakoś wyrwaŚ siŞ z tego kołowrotu. Czasem zadajŞ sobie pytanie, po jaką
cholerŞ tak harujemy? Dla forsy? Ale po jakiego diabła nam te pieniądze,
jeżeli nie robimy nic innego tylko harujemy, żeby je zarobiŚ?
Guta szczeknŞła pokrywkami, wziŞła z păłki paczkŞ papierosăw i usiadła
na wprost Nunnuna. Oczy miała spuszczone. Nunnun spiesznie wyciągnął
zapalniczkŞ, podał jej ogieá i znowu, po raz drugi w życiu, zobaczył, że jej
drżą palce, tak jak wtedy, kiedy Reda właśnie skazano i Nunnun przyszedł,
żeby daŚ jej pieniądze - w pierwszym okresie dosłownie umierała z glodu,
żadne ścierwo w kamienicy nie chciało jej pożyczyŚ grosza. Potem w domu
pojawiły siŞ pieniądze i to, należy przypuszaŚ bardzo znaczne, Nunnun nawet
domyślał siŞ skąd, ale w dalszym ciągu przychodził, przynosił Mariszce
słodycze i zabawki, po całych wieczorach pił z Guta kawŞ i razem planowali
szczŞśliwą i spokojną przyszłośŚ Reda, a nastŞpnie, nasłuchawszy siŞ
opowiadaá Guty, Nunnun szedł do sąsiadăw i prăbował ich uspokoiŚ, usiłował
im tłumaczyŚ, namawiał, wreszcie groził tracąc cierpliwośŚ: "Przecież Rudy w
koácu wrăci i wtedy kości wam połamie" - nic nie pomagało.
- A co z twoją dziewczyną? - zapytała Guta.
- Z ktărą?
- No z tą, z ktărą wtedy przyszedłeś... taka jasnowłosa...
- To ma byŚ moja dziewczyna? To moja stenografistką. Wyszła za mąż i
zwolniła siŞ z pracy.
- Powinieneś siŞ ożeniŚ, Dick - powiedziała Guta. - Chcesz, znajdŞ ci
narzeczoną. Nunnun chciał odpowiedzieŚ jak zwykle: Niech no tylko Mariszka
podrośnie... ale na szczŞście ugryzł siŞ w jŞzyk. Bardzo źle to by teraz
zabrzmiało.
- Potrzebna mi jest stenografistka. a nie żona - powiedział mrukliwie.
- najlepiej rzuŚ swojego rudego diabla i zostaá moją stenografistka.
Przecież świetnie stenografowałaś. Stary Harris do dzisiaj nie może o tobie
zapomnieŚ.
- Ja myślŞ - powiedziała Guta. - Obie rŞce sobie o niego posiniaczyłam.
- Do tego stopnia? - Nunnun udał ogromne zdziwienie. - W starym piecu
diabeł pali!
- O Boże! - powiedziała Guta. - Przecież on mi przejśŚ nie dawał! Ja
tylko jednego siŞ bałam, żeby siŞ Red przypadkiem nie dowiedział.
Bezszelestnie weszła Mariszka. Pojawiła siŞ w drzwiach, spojrzała na
garnki, na Richarda, potem podeszła do matki i przytuliła siŞ do niej,
odwracając twarz.
- No jak tam, Mariszka? - raźno powiedział Nunnun. - Chcesz czekoladkŞ?
Wsadził dwa palce do kiszonki kamizelki i wyjął czekoladowy samochodzik
w celofanie i chciał go daŚ dziewczynce. Mariszka nie drgnŞła. Guta zabrała
mu czekoladkŞ i położyła na stole. Jej wargi nagle zbielały.
- Wiesz, Guta - nadal raźno ciągnął Nunnun. - Mam zamiar siŞ
przeprowadziŚ. Zbrzydło mi mieszkanie w hotelu. Po pierwsze daleko od
instytutu...
- Ona już prawie nic nie rozumie - cicho powiedziała Guta i Nunnun
urwał w păł zdania, wziął w obie dłonie szklaneczkŞ i bezmyślnie zaczał ją
obracaŚ w palcach.
- Nie pytasz jak widzŞ, co u nas słychaŚ - măwiła dalej Guta - i masz
racjŞ. Ale przecież jesteś naszym starym przyjacielem, Dick, i przed tobą
nie mamy co ukrywaŚ. Zresztą, czy to można ukryŚ.
- Byliście z nią u lekarza? - zapyta! Nunnun nie podnosząc oczu.
- Tak. Oni nic tu nie mogą poradziŚ. A jeden powiedział - zamilkła.
Nunnun răwnież milczał. Nie było tu o czym măwiŚ ani nawet i myśleŚ,
ale nagle poraziła go straszna myśl - to jest Inwazja. Nie piknik na skraju
drogi, nie prăba nawiązania kontaktu - tylko Inwazja. Oni nie mogą nas
zmieniŚ, ale przenikają w ciała naszych dzieci i zmieniają je na swăj obraz
i podobieástwo. Przeszedł go dreszcz, ale od razu przypomniał sobie, że już
gdzieś czytał o czymś podobnym, jakiś pocket-book w kolorowej plastykowej
okładce i od tego wspomnienia zrobiło mu siŞ lżej na sercu. WymyśliŚ można
wszystko, czego dusza zapragnie. A to, co zostało wymyślone, nigdy naprawdŞ
siŞ nie zdarza.
- A jeden powiedział, że ona już nie jest człowiekiem - przerwała
milczenie Guta.
- Zawracanie głowy - głucho powiedział Nunnun.
- Zwr㌠siŞ do prawdziwego specjalisty. Idź do Jamesa Catterfielda.
Chcesz, porozmawiam z nim. ZałatwiŞ, żeby ciŞ przyjął...
- Myślisz o Rzeźniku? - zaśmiała siŞ nerwowo. - Nie trzeba, Dick,
dziŞkujŞ ci. To właśnie on tak powiedział. Taki już widocznie przypadł nam
los.
Kiedy Nunnun odważył siŞ podnieśŚ oczy, Mariszki już nie było. a Guta
siedziała bez ruchu, usta miała rozchylone, oczy puste i na papierosie,
ktăry trzymała w palcach, wyrăsł długi słupek szarego popiołu. Wtedy Nunnun
popchnął ku niej szklankŞ i powiedział:
- Zrăb mi jeszcze jedną porcjŞ, dziewczyno... i sobie răwnież. A potem
wypijemy.
Popiăł spadł, Guta poszukała oczami, gdzie wyrzuciŚ niedopałek i
wrzuciła go do zlewozmywaka.
- Za co? - zapytała. - Tego właśnie nie rozumiem! Co myśmy takiego
zrobili? Pomimo wszystko nie jesteśmy najgorszymi ludźmi w tym mieście...
Nunnun pomyślał, że Guta teraz siŞ rozpłacze, ale ona nie zapłakała -
otworzyła lodăwkŞ, wyjŞła wădkŞ i sok, i zdjŞła z păłki drugą szklankŞ.
- A jednak nie traŚ nadziei - powiedział Nunnun. - Na świecie nie ma
niczego takiego, czego nie można naprawiŚ i możesz mi wierzyŚ, ja mam bardzo
duże możliwości. I zrobiŞ wszystko, co bŞdzie w mojej mocy...
Teraz sam wierzył w to, co măwił, i już w głowie robił przegląd
nazwisk, znajomości, miast, i już mu siŞ wydawało, że gdzieś coś słyszał o
podobnych wypadkach i że chyba wszystko dobrze siŞ skoáczyło, tylko trzeba
sobie przypomnieŚ, gdzie to było i kto leczył, ale akurat wtedy przypomniał
sobie, po co właściwie tu przyszedł, przypomniał sobie Herr Lemchena, a
także po co zaprzyjaźnił siŞ z Gutą i wtedy odechciało mu siŞ myśleŚ o
czymkolwiek, odegnał od siebie wszelkie sensowne myśli, usiadł wygodniej,
rozluźnił miŞśnie i już tylko czekał, kiedy mu dadzą coś do wypicia.
W tej właśnie chwili usłyszał z korytarza szurające kroki, stukot kul i
odrażający, szczegălnie w tym momencie, głos ścierwnika Barbridgea
powiedział nosowo:
- Ej, Rudy! A twoja Guta widocznie ma gościa - kapelusz wisi... Ja bym
na twoim miejscu tego tak nie zostawił...
I głos Reda:
- Uważaj na protezy, Ścierwnik. I zatrzaśnij dziăb. Tu są drzwi, żebyś
czasem nie zbłądził, ja mam zamiar zjeśŚ jeszcze dziś kolacjŞ.
I Barbridge: - Tfu, już nawet zażartowaŚ nie wolno!
I Red:
- DosyŚ siŞ już nażartowałeś. Wystarczy. Spływaj, spływaj, na co
czekasz!
SzczŞknął zamek i głosy stały siŞ cichsze, widocznie obaj wyszli na
schody. Barbridge coś powiedział păłgłosem i Red mu odpowiedział: "DosyŚ
tego, nie mam z tobą o czym gadaŚ!" Znowu mamrotanie Barbridgea i ostry głos
Reda: "Powiedziałem dosyŚ!" TrzasnŞły drzwi, zastukały szybkie kroki w
przedpokoju i w progu kuchni ukazał siŞ Red Shoehart. Nunnun wstał na jego
powitanie i obaj mocno uścisnŞli sobie dłonie.
- Wiedziałem, że to ty - powiedział Red obrzucając Nunnuna spojrzeniem
bystrych, zielonkawych oczu. - Uu, aleś siŞ spasł, grubasie! nieźle ciŞ
tuczą w naszych barach! Oho! WidzŞ, że wesoło spŞdzacie czas! Guta, zrăb i
dla mnie porcjŞ, muszŞ was doganiaŚ...
- PrawdŞ măwiąc jeszcześmy dobrze nie zaczŞli - powiedział Nunnun. -
Właściwie dopiero zabieraliśmy siŞ do roboty. Przed tobą trudno uciec!
Red zaśmiał siŞ ostro i uderzył Nunnuna piŞścią w ramiŞ.
- Zaraz siŞ okaże, kto kogo dogoni i kto kogo przegoni. Ja, bracie, dwa
lata siedziałem o suchym pysku. Żeby ciebie dogoniŚ, musiałbym chyba wypiŚ
cysternŞ... Chodźmy, chodźmy, nie bŞdziemy siedzieŚ w kuchni! Guta, co z tą
kolacją...
Dał nurka do lodăwki i wyprostował siŞ, trzymając w każdej rŞce po dwie
butelki z răżnymi nalepkami.
- Zabawimy siŞ! - oznajmił. - Wydajemy przyjŞcie na cześŚ najlepszego
przyjaciela, Richarda Nunnuna, ktăry nie opuszcza swoich w biedzie! Chociaż
nie przynosi mu to żadnego pożytku. Ech, szkoda, że nie ma Szuwaksa...
- A to zadzwoá do niego - zaproponował Nunnun. Red pokrŞcił ognisto
rudą głową.
- Tam, gdzie on teraz jest, jeszcze nie założyli telefonu. No, chodźmy,
chodźmy... Pierwszy wszedł do pokoju i rąbnął butelkami o stăł.
- Zabawimy siŞ, tato - powiedział do nieruchomego starca. - To jest
Richard Nunnun, nasz przyjaciel Dick, a to măj tata, Shoehart - senior...
Richard Nunnun skurczył siŞ wewnŞtrznie w mały twardy kłŞbek,
rozciągnął wargi od ucha do ucha, pomachał w powietrzu dłonią i powiedział
do nieboszczyka:
- Bardzo mi miło, mister Shoehart. Co u pana słychaŚ? My siŞ już znamy.
Red - powiedział do Shoeharta Juniora, ktăry penetrował barek. - Już raz
widzieliśmy siŞ, co prawda przelotnie...
- Siadaj - powiedział do niego Red wskazując na krzesło na wprost
starca. - Jeżeli chcesz z nim rozmawiaŚ, măw głośniej. On ni cholery nie
słyszy.
Rozstawił kieliszki, szybko otworzył butelki i powiedział do Nunnuna:
- Rozlewaj. Ojcu niedużo, na samo dno... Nunnun nalewał bez pośpiechu.
Stary siedział w poprzedniej pozie i patrzył w ścianŞ, nie zareagował kiedy
Nunnun podsunął mu kieliszek. A Nunnun już siŞ oswoił z nową sytuacją. To
była gra, gra straszna i żałosna. Rozpoczął ją Red, a on, Nunnun, właśnie do
niej przystąpiŚ tak jak robił przez całe życie, rozgrywając cudze partie i
straszne, i żałosne, i haniebne, i dziwaczne, i znacznie groźniejsze niż ta.
Red podniăsł swăj kieliszek i powiedział: "No to w drogŞ?" - i Nunnun jak
najnaturalniej spojrzał na starego, a Red niecierpliwie stukając swoim
kieliszkiem o kieliszek Dicka powiedział: "W drogŞ, w drogŞ... nie martw siŞ
o niego, tato nie da sobie krzywdy zrobiŚ..." - i wtedy Nunnun răwnie
naturalnie kiwnął głową i obaj wypili.
Red, błyskając oczami, zaczął măwiŚ tym samym podnieconym i nieco
sztucznym głosem :
- Koniec, bracie! WiŞcej mnie wiŞzienie nie zobaczy. Gdybyś ty wiedział
jak dobrze jest w domu! Forsa jest, ja już sobie fajny cottage upatrzyłem, z
ogrodem, nie gorszy niż Ścierwnika... Wiesz, że chciałem wyemigrowaŚ,
jeszcze w wiŞzieniu postanowiłem. Po jaką cholerŞ mam siedzieŚ do usranej
śmierci w tym zapowietrzonym mieście? niech to wszystko, myślŞ, jasny piorun
strzeli. Wracam -- moje uszanowanie, zabronili emigrowaŚ! Co to - przez te
dwa lata okazało siŞ, że jesteśmy zadżumieni?
Red măwił i măwił, a Nunnun kiwał głową, popijał whisky, wtrącał na
znak poparcia wspăłczujące przekleástwa, zadawał retoryczne pytania, a potem
zaczął wypytywaŚ o cottage - co to za cottage, gdzie, za ile? Nawet zaczął
siŞ spieraŚ z Redem, twierdził, że cottage jest drogi, w niedogodnym
miejscu, wyjął notes i przewracając kartki podawał adresy opuszczonych
domkăw, ktăre właściciele oddadzą za bezcen, a remont bŞdzie kosztował
grosze, szczegălnie jeśli złożyŚ prośbŞ o zezwolenie na emigracjŞ, otrzymaŚ
odmowŞ i zażądaŚ rekompensaty.
- Ty, jak widzŞ, przerzuciłeś siŞ na handel nieruchomościami -
powiedział Red.
- A ja wszystkim po trochu handlujŞ - odparł Nunnun i zrobił perskie
oko.
- Wiem, wiem, nasłuchałem siŞ o twoich aferach z burdelami!
Nunnun zrobił wielkie oczy, położył palec na ustach i spojrzał w stronŞ
kuchni.
- Co tam, wszyscy o tym wiedzą - powiedział Red.
- Pieniądze nie śmierdzą, teraz już wiem o tym z całą pewnością... Ale
żeś ty wziął Gnata na zarządzającego - myślałem, że pŞknŞ ze śmiechu, kiedy
siŞ o tym dowiedziałem. Wpuściłeś lisa do kurnika... Przecież on jest
stukniŞty, ja go znam od małego!
W tym momencie stary powoli, mechanicznym ruchem, niby ogromna kukła
uniăsł rŞkŞ z kolana i z drewnianym stukotem upuścił ją na stăł, obok swego
kieliszka. RŞka była ciemna, z niebieskim połyskiem, skurczone palce
upodobnialy ją do kurzej łapy. Red zamilkł i spojrzał na ojca. W jego twarzy
coś drgnŞło i Nunnun ze zdumieniem zauważył na tej piegowatej, drapieżnej
fizjonomii najprawdziwszą,
miłośŚ.
- Niech tata pije na zdrowie - serdecznie powiedział Red. - Ta odrobina
tacie nie zaszkodzi... - Nic siŞ nie băj - powiedział păłgłosem do Nunnuna
mrugając porozumiewawczo. - On sobie z kieliszkiem poradzi, bądź spokojny...
Patrząc na niego Nunnun przypomniał sobie, co siŞ działo, kiedy
laboranci Boyda przyszli tutaj po tego nieboszczyka. Laborantăw było dwăch,
silni chłopcy bez przesądăw, wysportowani itp., towarzyszył im lekarz ze
szpitala miejskiego, a z nim dwaj sanitariusze, potŞżni faceci, przyuczeni
do dźwigania noszy i uspokajania szaleácăw. Păźniej jeden z laborantăw
opowiadał, że "ten rudzielec" z początku jakby nie rozumiał, o co chodzi,
wpuścił ich do mieszkania, pozwolił obejrzeŚ ojca i zapewne starego
spokojnie by zabrano, ponieważ Red prawdopodobnie uznał, że tatusia chcą
wziąŚ do szpitala na badania. Ale te bałwany sanitariusze, ktărzy w czasie
wstŞpnych rokowaá sterczeli w przedpokoju i gapili siŞ na GutŞ, myjącą okna,
kiedy ich wezwano, zabrali siŞ do starego jak do zapluskwionej kanapy,
najpierw go wlekli po ziemi, a potem w ogăle upuścili na podłogŞ. Red siŞ
wściekł i tu dorwał siŞ do głosu kretyn lekarz i zaczął szczegăłowo
objaśniaŚ dokąd, po co i w jakim celu. Red słuchał go minutŞ, albo i dwie, a
potem nagle bez żadnego uprzedzenia eksplodował jak bomba wodorowa.
Laborant, ktăry to opowiadał, sam nie pamiŞta, w jaki sposăb znalazł siŞ na
ulicy. Rudy diabeł zrzucił ze schodăw wszystkich piŞciu, przy czym żadnemu
nie pozwolił odejśŚ dobrowolnie na własnych nogach. Wszyscy, według słăw
laboranta, wylatywali z bramy jak kule z armaty. Dwaj zostali nieprzytomni
na chodniku, a pozostałych trzech Red ścigał przez cztery przecznice, po
czym wrăcił do samochodu, ktărym przyjechali, i wybił w nim wszystkie szyby
- szofera w wozie już nie było, uciekł pieszo w przeciwnym kierunku.
- Tu, w jednym barze, dali mi przepis na nowy koktajl - măwił Red
rozlewając whisky. - Nazywa siŞ "czarci pudding", zrobiŞ ci potem, kiedy
zjemy. To, bracie, taka bomba, że na pusty żołądek piŚ jej nie można -
człowiek ryzykuje życie, po jednej porcji nie możesz ruszyŚ ani rŞką, ani
nogą... Jak tam sobie chcesz, Dick, ale ja clŞ dzisiaj ugoszczŞ według
pierwszej kategorii, słowo dajŞ. Przypomnimy sobie dawne dobre czasy, jak to
kiedyś w "Barge"... Biedny Ernest ciągle jeszcze siedzi, wiesz? - wypił,
otarł usta wierzchem dłoni i zapytał niedbale: - A co słychaŚ w instytucie?
Za "czarci pudding" jeszcze siŞ nie wziŞli? Ja, widzisz, obecnie jestem
trochŞ do tyłu, jeśli chodzi o ostatnie osiągniŞcia naukowe...
Nunnun od razu zrozumiał, dlaczego Red zaczyna rozmowŞ na ten temat.
Załamał rŞce i pozwiedział:
- Coś ty, stary! Nie słyszałeś, jaki numer wyszedł z tym "puddingiem"?
Słyszałeś o laboratoriach Carryguna? To taki prywatny sklepik... A wiŞc,
dostali skądś porcjŞ "puddiningu"...
Opowiedział o katastrofie, o straszliwym skandalu, o tym, że śledztwo
nic nie dało - skąd wziął siŞ "pudding" nie wiadomo do dziś. A Red sluchał
niby nieuważnie, potem dolał whisky do szklanek i powiedział:
- Dobrze im tak, kanaliom, żeby ich piekło pochłonŞło...
Wypili we dwăjkŞ. Red spojrzał na ojca, znowu w jego twarzy coś
drgnŞło, wyciągnął rŞkŞ, przysunął szklankŞ bliżej do skurczonych palcăw i
palce siŞ nagle zwarły obejmując dno szklaneczki.
- Tak szybciej păjdzie - powiedział Red - Guta! - wrzasnął - długo nas
bŞdziesz morzyŚ głodem? To na twoją cześŚ tak siŞ stara - wyjaśnił
Nunnunowi. - Na pewno robi twoją ulubioną sałatkŞ ze ślimakami, dawno je
kupiła, sam widziałem. No a w ogăle, co słychaŚ w instytucie? Znaleźli coś
nowego? Măwią, że teraz tam u was nic, tylko automaty, szkoda że pożytek z
nich niewielki.
Nunnun zaczął opowiadaŚ plotki z Instytutu i kiedy măwił, przy stole
obok starego bezszelestnie pojawiła siŞ Mariszka, postała chwilŞ położywszy
na stole kosmate łapki i nagle absolutnie dziecinnym ruchem przytuliła siŞ
do nieboszczyka i położyła mu głowŞ na ramieniu. I Nunnun, nie przerywając
opowiadania, pomyślał patrząc na te dwa upiorne płody Strefy: O Boże, co
jeszcze? Co jeszcze trzeba z nami zrobiŚ, żeby nas wreszcie ruszyło? Czy
nawet tego za mało? - Wiedział, że za mało. Wiedział, że miliardy ludzi o
niczym nie wiedzą i o niczym wiedzieŚ nie chcą, a jeżeli nawet siŞ dowiedzą,
to przez dziesiŞŚ minut bŞdą wstrząśniŞci, a potem wrăcą do swoich spraw, bo
po okrŞgach swoich wraca siŞ wiatr. UrżnŞ siŞ, pomyślał w ostatecznej furii.
Do diabła z Barbridgeem, do diabła z Lemchenem... do diabła z tą przez Boga
przeklŞtą rodziną, do diabła! UrżnŞ siŞ.
- Co tak na nich patrzysz? - cicho zapytał Red - nie băj siŞ, to jej
nie zaszkodzi, nawet przeciwnie - măwią, że oni dobrze robią na zdrowie.
- Tak. wiem - powiedział Nunnun i jednym haustem wysuszył szklankŞ.
Weszła Guta, rzeczowo poleciła Redowi rozstawiŚ talerze i postawiła na stole
wielką srebrną miskŞ z ulubioną sałatką Munna. I w tym momencie stary -
jakby ktoś nagle sobie przypomniał, że trzeba pociągnąŚ za nitki - jednym
ruchem uniăsł szklankŞ do rozwierających siŞ ust.
- No, moi kochani - powiedział Red z zachwytem w głosie - teraz
zabawimy siŞ na dwadzieścia cztery fajerki!
Przez noc w dolinie siŞ ochłodziło, a o świcie zrobiło siŞ wrŞcz zimno.
Szli nasypem kolejowym, stąpając po zbutwiałych podkładach miŞdzy
zardzewiałymi szynami, i Red widział, jak na skărzanej kurtce Artura
Barbridge'a błyskają kropelki zgŞstniałej mgły. Chłopiec maszerował lekko,
wesoło, jakby nie miał za sobą mŞczącej nocy, nerwowego napiŞcia, po ktărym
do tej chwili drżał każdy miŞsieá ciała, dwăch upiornych godzin, ktăre
spŞdzili w mŞczącym păłśnie na szczycie łysego pagărka, przytuleni do siebie
dla rozgrzewki, przeskakując strumieá "zielonki" opływającej wzgărze i
znikającej w rowie.
Po obu stronach nasypu leżała gŞsta mgła. Od czasu do czasu wpełzała na
szyny ciŞżkimi, szarymi płatami i wtedy szli po kolana unurzani w kłŞbiącej
siŞ z wolna wacie. Pachniało mokrą rdzą, a z błota po prawej stronie nasypu
ciągnŞło stŞchlizną. Wokăł nie było widaŚ nic oprăcz mgły, ale Red wiedział,
że po obu stronach rozpościera siŞ pagărkowata kamienista răwnina, a za
răwniną, we mgle kryją siŞ găry. I jeszcze wiedział, że kiedy wzejdzie
słoáce i mgła opadnie rosą, powinien zobaczyŚ gdzieś po lewej szkielet
roztrzaskanego śmigłowca, a przed sobą sznur wagonikăw, i że właśnie wtedy
zacznie siŞ prawdziwa robota.
Nie zatrzymując siŞ Red wsunął dłoá miŞdzy ramiona i plecak, podrzucił
plecak wyżej, żeby krawŞdź butli z helem nie wrzynała mu siŞ w krŞgosłup.
CiŞżki sukinsyn. Jak ja bŞdŞ siŞ z nim czołgał? Păłtora kilometra na
brzuchu... Dobra, nie tnij, stalker, wiedziałeś, na co idziesz. PiŞŚset
tysiŞcy czeka ciŞ na koácu tej drogi, możesz siŞ trochŞ wysiliŚ. PiŞŚset
tysiŞcy, niczego sobie kawał grosza, co? Niech zdechnŞ. Jeśli im oddam
taniej niż za piŞŚset tysiŞcy. I jeżeli dam ścierwnikowi wiŞcej niż
trzydzieści kawałkăw. A găwniarzowi... găwniarzowi nie dam nic. Jeśli stary
łajdak chociaż w połowie powiedział prawdŞ, to găwniarz nic nie dostanie.
Znowu spojrzał Arturowi w plecy i przez jakiś czas patrzył spod
zmrużonych powiek, jak tamten lekko skacze przez dwa podkłady, barczysty,
wąski w biodrach, a jego czarne jak u siostry włosy falują w rytmie marszu.
Sam siŞ wprosił, posŞpnie pomyślał Red. Sam. Dlaczego mu tak strasznie na
tym zależało? Aż dygotał cały i łzy miał w oczach... "niech pan mnie weźmie,
mister Shoehart! Răżni ludzie mi proponowali, ale ja chcŞ tylko z panem,
tamci są do niczego! Ojciec... Ale przecież on teraz nie może!" Red
wysiłkiem woli odepchnął od siebie to wspomnienie. Ale chciał o tym myśleŚ,
to było wstrŞtne i byŚ może dlatego zaczął myśleŚ o siostrze Artura, o tym,
jak on, Red, z tą Diną i trzeźwy spał, i pijany spał, i jakie to było za
każdym razem rozczarowanie. Wprost nie do wiary - dziewczyna jak złoto, z
taką by siŞ tylko kochaŚ i kochaŚ, a kiedy przychodzi co do czego - Iluzja,
nieżywa kukła, a nie kobieta. Tak jak te guziki na matczynej bluzce -
bursztynowe, păłprzeźroczyste, złotawe, aż siŞ pragnie wziąŚ je do ust i
ssaŚ w oczekiwaniu jakiejś niezwykłej słodyczy... I pamiŞta - brał je do ust
i ssał, i po stokroŚ przeżywał straszne rozczarowanie, i po stokroŚ
zapominał o tym rozczarowaniu - może nawet nie tyle zapominał, ile nie
chciał wierzyŚ własnej pamiŞci, kiedy je tylko znowu zobaczył.
A może to papachen mi go podesłał, pomyślał, nie przypadkiem dźwiga
taką armatŞ w tylnej kieszeni... Nie, raczej wątpliwe, Ścierwnik mnie zna.
Ścierwnik wie, że ze mną nie ma żartăw, i wie, jaki jestem w Strefie.
Przesadzam. Nie on pierwszy mnie prosił, nie on pierwszy zalewał siŞ łzami,
inni nawet klŞkali przede mną... A spluwy wszyscy ze sobą targają, kiedy idą
pierwszy raz. Pierwszy i ostatni raz. Czy naprawdŞ ostatni? Oj, ostatni,
chłopcze. Oto jak siŞ rzeczy mają, Ścierwniku
- po raz ostatni. Tak, papachen, gdybyś wiedział o projektach twego
syna, protezami byś skărŞ wygarbował syneczkowi twojemu wymodlonemu w
Strefie... Raptem poczuł, że coś pojawiło siŞ przed nimi. I to niedaleko - w
odległości trzydziestu
- czterdziestu metrăw.
- Stăj - powiedział do Artura.
Chłopiec posłusznie zamarł w miejscu. Refleks miał dobry: zastygł w
mgnieniu oka z podniesioną nogą, a nastŞpnie powoli i ostrożnie opuścił ją
na ziemiŞ. Red zrăwnał siŞ z nim i stanął. Koleina prowadziła w dăł i
całkowicie ginŞła we mgle. I właśnie tam, we mgle, coś trwało. To było
wielkie i nieruchome ale niegroźne. Red ostrożnie wciągnął nosem powietrze.
Tak. Niegroźne.
- Naprzăd - powiedział niegłośno. Odczekał, aż Artur zrobi pierwszy
krok i ruszył za nim. Kątem oka widział twarz Artura, jego klasyczny profil,
gładką skărŞ policzka i stanowcze, zaciśniŞte wargi pod cieniutkim wąsikiem.
Zanurzali siŞ we mgle, najpierw po pas, potem po szyjŞ, i po paru
sekundach zamajaczyła przed nimi ukośna bryła wagonika.
- DośŚ - powiedział Red i zaczął zdejmowaŚ plecak. - Siadaj tam, gdzie
stoisz. Przerwa na papierosa.
Artur pomăgł mu zdjąŚ plecak, a potem usiedli obok siebie na
zardzewiałej szynie. Red otworzył jedną z kieszeni plecaka, wyjął zawiniątko
z jedzeniem i termos z kawą, a păki Artur odwijal papier i układał kanapki
na plecaku wydostał zza pazuchy manierkŞ, otworzył ją i przymykając oczy
wypił kilka łykăw.
- Napijesz siŞ? - zaproponował wycierając dłonią szyjkŞ manierki. -
Nabierzesz odwagi... Artur pokrŞcił głową, dotkniŞty.
- Nie muszŞ nabieraŚ odwagi, mister Shoehart. Wolałbym kawŞ, jeśli pan
pozwoli. Bardzo tu wilgotno, prawda?
- Wilgotno - potwierdził Red. Schował manierkŞ, wybrał sobie kanapkŞ i
zaczął jeśŚ. - Kiedy mgła opadnie, zobaczysz, jakie tu błota dookoła. Kiedyś
w tych miejscach komarăw było zatrzŞsienie...
Umilkł i nalał sobie kawy. Kawa była gorąca, słodka i aromatyczna, i
nawet przyjemniej było teraz ją piŚ niż alkohol. Pachniała domem, Gutą i to
nie po prostu Gutą, ale Gutą w szlafroku, prosto ze snu, ze śladem poduszki
na policzku, niepotrzebnie siŞ w to wdałem, pomyślał Red. PiŞŚset tysiŞcy...
A na cholerŞ mi piŞŚset tysiŞcy? KnajpŞ mam zamiar kupiŚ, czy co? Pieniądze
są potrzebne, żeby o nich nie myśleŚ, jak słusznie powiedział Dick. Dom
jest, ogrădek jest, bez pracy w Harmont nie zostanŞ... napuścił mnie
Ścierwnik, menda plugawa, na wodŞ, napuścił jak dziecko...
- Mister Shoehart - powiedział nagle Artur uciekając spojrzeniem. - Czy
pan naprawdŞ wierzy, że ta kulka spełnia życzenia?
- Zawracanie głowy! - powiedział nieuważnie Red i zamarł ze szklaneczką
przy ustach. - A ty skąd wiesz, po co idziemy.
Artur roześmiał siŞ z zażenowaniem, wsadził rozcapierzoną dłoá w kruczą
czuprynŞ i powiedział:
- Domyślilem siŞ!... Już nie pamiŞtam, co konkretnie podsunŞło mi tŞ
myśl... Ale po pierwsze, poprzednio ojciec bez przerwy nudził o Złotej Kuli,
a ostatnio nagle przestał, za to ciągle chodził do pana, a ja przecież wiem
- wcale nie jesteście przyjaciăłmi, co by tam ojciec nie măwił. Oprăcz tego
zrobił siŞ ostatnio jakiś taki dziwny... - Artur znowu siŞ roześmiał i
pokrŞcił głową coś sobie przypominając. - A ostatecznie wszystko
zrozumiałem, kiedy na tym pustkowiu wyprăbowaliście sterowiec... - Klepnął
dłonią po plecaku, w ktărym leżał ciasno zwiniŞty pokrowiec sterowca. -
Uczciwie siŞ przyznajŞ, że was wtedy wyśledziłem, a kiedy zobaczyłem, jak
podnosicie w powietrze worek kamieni, wszystko stało siŞ dla mnie jasne.
Według mnie oprăcz Złotej Kuli w Strefie nic ciŞżkiego już nie zostało. -
Ugryzł kanapkŞ i w zamyśleniu powiedział z pełnymi ustami: - Tylko nie
rozumiem, jak ją pan przyczepi, przecież na pewno jest idealnie gładka...
Red cały czas patrzył na niego znad szklaneczki i myślał, jak bardzo
niepodobni są do siebie ojciec i syn. Inni ludzie. Inna twarz, inny głos,
inna dusza. Ścierwnik ma głos ochrypły, lizusowski, jakiś taki padalcowaty.
Ale kiedy măwił o niej, to măwił pierwszorzŞdnie. nie można go było nie
słuchaŚ. "Rudy - măwił wtedy przechylając siŞ przez stăł. - Przecież tylko
my dwaj zostaliśmy i na nas dwăch dwie nogi, i obie twoje... Kto, jak nie
ty? To byŚ może najcenniejsze ze wszystkiego, co jest w Strefie! Komu to siŞ
ma dostaŚ? Tym okularnikom z ich maszynami? Przecież to ja ją znalazłem, ja!
Ilu naszych po drodze poległo! A ja znalazłem! Trzymałem dla siebie. I teraz
też bym nikomu nie oddał, ale rŞce mam za krătkie... Tylko ty możesz tam
iśŚ. Ilu to ja młokosăw uczyłem, całą szkołŞ dla nich, rozumiesz, założyłem
- i nic, nie ten materiał. No dobra, nie wierzysz mi, nie wierzysz - nie
trzeba. Forsa dla ciebie. Dasz mi, ile sam zechcesz, wiem, że nie
skrzywdzisz... A ja może nogi odzyskam. Odzyskam nogi, czy ty to rozumiesz?
Strefa mi nogi zabrała, może Strefa mi je zwrăci?"
- Co? - zapytał Red ocknąwszy siŞ.
- Pytałem, czy mogŞ zapaliŚ, mister Shoehart.
- Tak - powiedział Red. - Pal, pal... Ja też zapalŞ.
Duszkiem dopił kawŞ, wyją! papierosa i ugniatając go wpatrzył siŞ w
rzedniejącą mgle. StukniŞty, pomyślał. Wariat, năg siŞ kanalii zachciało...
parszywej gnidzie...
Po tych wszystkich rozmowach zostawał w duszy jakiś osad i nie było
zupełnie jasne, jaki mianowicie. I z biegiem czasu nie ulatniał siŞ, lecz
przeciwnie - gŞstniał i gŞstniał. Nie wiadomo, co to było, ale
przeszkadzało, jakby czymś siŞ zaraził od Ścierwnika, ale nie plugastwem
jakimś, nawet odwrotnie... siłą może? nie, nie siłą. Czym w takim razie? No
dobra, powiedział sobie. Zrăbmy tak - załăżmy, że nie dotarłem tutaj. Już
siŞ zdecydowałem, spakowałem plecak i wtedy coś siŞ stało... zapudłowali
mnie, powiedzmy. Źle byłoby? Z całą pewnością źle. Dlaczego źle? Z pieniŞdzy
nici? Nie, nie chodzi o pieniądze... Że bezcenny skarb dostanie siŞ łobuzom,
Chrypom răżnym i Suchym? To prawda, w tym coś jest. Jakoś głupio. Ale co mi
do tego? Tak czy inaczej, w koácu właśnie im siŞ wszystko dostanie.
- Br-r-r... - Artur wzdrygnął siŞ. - Przenika do kości. Mister
Shoehart, może mi pan teraz da czegoś mocniejszego?
Red w milczeniu wyciągnął manierkŞ i dał Arturowi. A przecież nie od
razu siŞ zgodziłem, nagle pomyślał. Ze dwadzieścia razy posyłałem Ścierwnika
do wszystkich diabłăw, a za dwudziestym pierwszym jednak siŞ zgodziłem. Już
dłużej nie mogłem. Zupełnie nie mogłem. I ostatnia nasza rozmowa była krătka
i rzeczowa. "CześŚ, Rudy. Przyniosłem ci mapŞ. Może rzucisz na nią okiem?" A
ja spojrzałem mu w twarz i widzŞ, że oczy ma jak dwa wezbrane wrzody - żăłte
z czarną kropką, i wtedy powiedziałem: "Dobra". I to wszystko. PamiŞtam, że
byłem wtedy pijany, cały tydzieá piłem, paskudnie mi było na duszy... A, do
diabła, czy to nie wszystko jedno? Poszedłem. Po co ja w tym babrzŞ jak
patykiem w găwnie! Strach mnie obleciał czy co?
Wzdrygnął siŞ. Przeciągłe, żałośliwe skrzypienie dobiegło z gŞstej
mgły. Red zerwał siŞ i natychmiast jak podrzucony sprŞżyną stanął na nogi
Artur. Ale już znowu było cicho i tylko spod ich năg z szelestem spadał z
nasypu drobny żwir.
- To chyba grunt osiadł - niepewnie, z trudem wymawiając słowa
wyszeptał Artur -- Wagonetki z urobkiem... stoją od tak dawna...
Red patrzył wprost przed siebie i nic nie widział. Przypomniał sobie.
To było w nocy. Obudził go taki sam dźwiŞk - przeciągły i żałosny,
zamierający jak w sennym koszmarze. Tylko że to nie był sen. To zawodziła
Mariszka na swoim łăżku pod oknem, a z drugiego koáca mieszkania odpowiadał
jej zachłyśniŞtym bulgotem ojciec, răwnie przeciągle i skrzypiąco. I tak siŞ
nawoływali i nawoływali w ciemnościach - minŞło jedno stulecie, a potem
nastŞpne stulecie... Guta też siŞ obudziła, wziŞła Reda za rŞkŞ, poczuł, jak
jej ramiŞ z miejsca stało siŞ mokre, i tak leżeli wieleset lat i słuchali, a
kiedy Mariszka zamilkła i usnŞła, odczekał chwilŞ, potem wstał, poszedł do
kuchni i wypił păł butelki koniaku. Od tej nocy zaczął piŚ.
- Ziemia - măwił Artur. - Z upływem czasu, wie pan, ziemia osiada. Na
skutek erozji, wilgoci, w ogăle z wielu przyczyn.
Red spojrzał na pobladłą twarz Artura i na powrăt usiadł. Papieros
gdzieś znikł z jego palcăw, zapalił nowego. Artur postał jeszcze moment,
lŞkliwie krŞcąc głową, potem też usiadł i powiedział cicho:
- Opowiadają podobno, że w Strefie ktoś mieszka. Tak słyszałem. Jacyś
ludzie, nie przybysze z Kosmosu, a właśnie ludzie. Jakoby Lądowanie zastało
ich tutaj i oni siŞ przystosowali... a może na skutek mutacji. Czy pan
słyszał o tym, mister Shoehart?
- Tak - powiedział Red. - Ale to nie tutaj, tylko w gărach, na
păłnocnym zachodzie. Jakieś pastuchy.
Teraz Już wiem, czym on mnie zaraził, myślał. Swoim szaleástwem mnie
zaraził. Oto dlaczego tu przyszedłem. Oto czego tu szukam... Powoli
wypełniło go jakieś dziwne i zupełnie nowe uczucie. Zdawał sobie sprawŞ, że
tak naprawdŞ to uczucie nie Jest nowe, że już od dawna siedziało w nim
gdzieś głŞboko, ale teraz dopiero zdał sobie z niego sprawŞ i wszystko
znalazło siŞ na właściwym miejscu. I to, co przedtem wydawało siŞ głupotą,
majaczeniem oszalałego starca, obrăciło siŞ obecnie w jedyną nadziejŞ.
Jedyny sens życia, ponieważ dopiero teraz zrozumiał -- jedno, co mu
pozostało na świecie, jedyne, czym żył ostatnie miesiące, to była nadzieja
na cud. On, bałwan, dureá, odpychał od siebie tŞ nadziejŞ, deptał ją,
wyszydzał i topił w wădce, ponieważ właśnie do tego był przyzwyczajony,
ponieważ nigdy w życiu, od dziecka, nie liczył na nikogo, tylko na siebie, i
ponieważ od dziecka to liczenie na siebie wyrażało siŞ w ilości banknotăw,
ktăre udawało mu siŞ wyrwaŚ, wyszarpaŚ z otaczającego go obojŞtnego chaosu.
Tak było zawsze i tak trwałoby dalej, gdyby koniec koácăw nie znalazł siŞ na
takim dnie, z ktărego nie podźwigną go żadne pieniądze, a liczenie na siebie
stało siŞ ostatecznym absurdem. A teraz ta nadzieja - już nie nadzieja
nawet, a pewnośŚ cudu - wypełniła go bez reszty, teraz nie rozumiał, jak
măgł żyŚ do tej pory w tym makabrycznym mroku bez promyka światła...
Roześmiał siŞ i trącił Artura w ramiŞ.
- Jak myślisz, stalker - powiedział - jeszcze trochŞ pożyjemy sobie,
co?
Artur spojrzał na Reda zdziwiony i uśmiechnął siŞ niepewnie. A Red
zgniătł pergamin po kanapkach, rzucił go pod wagonik, po czym ułożył siŞ na
plecaku i podparł łokciem.
- No dobrze - powiedział. - PrzypuśŚmy, że ta Złota Kula
rzeczywiście... Czego byś sobie życzył?
- To znaczy, że pan jednak wierzy? - szybko zapytał Artur.
- To nieważne, wierzŞ czy nie wierzŞ. Ty mi odpowiedz na pytanie.
Nieoczekiwanie naprawdŞ go zainteresowało, o co może prosiŚ Złotą KulŞ
taki chłopak, jeszcze smarkacz, wczorajszy licealista. I z wesołą
ciekawością obserwował, jak Artur chmurzy czoło, szarpie wąsiki, to podnosi
na niego oczy, to znowu je opuszcza.
- No, oczywiście, nogi dla ojca... - powiedział wreszcie. - I żeby w
domu było wszystko dobrze...
- Łżesz, łżesz - powiedział dobrodusznie Red. - Ty, bracie, zapamiŞtaj:
Złota Kula wypełnia tylko najskrytsze życzenia, tylko takie, ktăre muszą siŞ
spełniŚ, bo inaczej nie ma już po co żyŚ!
Artur Barbridge zaczerwienił siŞ, znowu podniăsł oczy na Reda i zaraz
je opuścił, i zupełnie spurpurowiał, aż mu łzy stanŞły w oczach. Red
przyglądał mu siŞ z uśmieszkiem.
- Wszystko jasne - powiedział nieomal czule. - Dobra, to nie moja
rzecz. Zatrzymaj to dla siebie... - I tu przypomniał sobie o pistolecie i
pomyślał, że păki jest jeszcze czas, należy uwzglŞdniŚ wszystko, co można
uwzglŞdniŚ. - Co ty tam masz w tylnej kieszeni? - zapytał niedbale.
- Pistolet - burknął Artur i zagryzł wargi.
- Po co ci pistolet?
- Żeby strzelaŚ! - odparł z wyzwaniem.
- Przestaá, przestaá - powiedział surowo Red i usiadł prosto. - Dawaj
to. W Strefie nie ma do kogo strzelaŚ. Oddaj go.
Artur chciał coś powiedzieŚ, ale zmilczał, siŞgnął za siebie, wyciągnął
wojskowego kolta i podał go Redowi trzymając za lufŞ. Red wziął pistolet za
ciepłą rŞkojeśŚ, podrzucił go do găry, złapał i zapytał:
- Masz przy sobie chusteczkŞ? Daj, to go zawinŞ... Wziął od Artura
chusteczkŞ do nosa, czyściutką, pachnącą wodą kolonską, zawinął pistolet i
położył na podkładzie.
- Niech sobie tu na razie poleży - wyjaśnił. - Da Băg, bŞdziemy tŞdy
wracaŚ, to zabierzemy. Może naprawdŞ, kiedy spotkamy patrol, trzeba siŞ
bŞdzie ostrzeliwaŚ... Chociaż w takiej sytuacji ostrzeliwaŚ siŞ, bracie...
Artur ponownym ruchem pokrŞcił głową.
- Nie po to go wziąłem - powiedział niezadowolony. - Tam jest tylko
jedna kula. Żeby, jeśli tak jak z ojcem...
- To ta-ak... - przeciągle powiedział Red patrząc mu prosto w twarz. -
No, jeśli o to chodzi, możesz byŚ spokojny. Jeśli tak, jak z ojcem, to już
do tego miejsca ciŞ doniosŞ. ObiecujŞ... Patrz, świta!
Mgła rzedła w oczach. Na nasypie już jej w ogăle nie było, a na dole, w
oddali, mleczna mgiełka rozpraszła siŞ i topniała, wyrastały z niej okrągłe,
szczeciniaste szczyty wzgărz i gdzieniegdzie miŞdzy wzgărzami było już widaŚ
pomarszczoną powierzchniŞ bagien, pokrytych rzadką wątłą łoziną, a na
horyzoncie, za wzgărzami, zapłonŞły pomaraáczowo łaácuchy găr - niebo nad
gărami było jasne i błŞkitne. Artur obejrzał siŞ przez ramiŞ i wydał okrzyk
zachwytu. Red obejrzał siŞ răwnież. Na wschodzie găry wydawały siŞ czarne, a
nad nimi mieniła siŞ, płonŞła szmaragdowa łuna - zielona zorza Strefy. Red
wstał i rozpinając pasek zapytał:
- Nie masz zamiaru sobie ulżyŚ? Jak tam sobie chcesz, ale pamiŞtaj,
păźniej nie bŞdzie ani gdzie, ani kiedy...
Poszedł za wagonik, kucnął na nasypie i postŞkując patrzył, jak szybko
gaśnie, przerasta răżowością zielona zorza i jak pomaraáczowa pajda słoáca
wypełza zza găr. Od razu od wzgărz popłynŞły liliowe cienie - wszystko stało
siŞ ostre, wypukłe, każdy szczegăł był widoczny jak na dłoni i jakieś
dwieście metrăw przed sobą zobaczył Red helikopter. Helikopter spadł
widocznie w samo centrum "łysicy" i jego kadłub spłaszczyło w blaszany
naleśnik, tylko ogon ocalał - lekko wygiŞty sterczał teraz czarnym hakiem
nad răwniną miŞdzy wzgărzami. I śmigło też ocalało - głośno skrzypiało
kołysząc siŞ na łagodnym wietrze. To musiała byŚ potŞżna "łysica", nawet
solidnego pożaru nie było i na sprasowanym kadłubie wyraźnie widniało
czerwono - niebieskie godło rozpoznawcze lotnictwa wojskowego Jego
Krălewskiej Mości, godło, ktărego Red nie widział już od tylu lat, że nawet
jakby zapomniał, jak ono wygląda.
Potem Red wrăcił do plecaka, wyjął mapŞ i rozłożył ją na skawalonej
bryle rudy w wagoniku. Samej kopalni nie było stąd widaŚ, zasłaniało ją
wzgărze z czarnym, osmalonym drzewem na szczycie. To wzgărze należało obejśŚ
z prawej strony, kotliną miŞdzy nim a sąsiednim pagărkiem, ktăry răwnież był
stąd widoczny - nagle wzniesienie pokryte burym kamienistym żwirem.
Wszystko siŞ zgadzało, ale Red nie był zadawolony. Wieloletni instynkt
stalkera kategorycznie protestował przeciwko samej myśli - nonsensownej i
sprzecznej z naturą - żeby wytyczaŚ szlak miŞdzy dwoma wzniesieniami. Dobra,
pomyślał, păźniej siŞ okaże, na miejscu siŞ zobaczy. Droga do tej kotliny
prowadziła przez błoto, răwniną, ktăra stąd wydawała siŞ bezpieczna, ale
przyjrzawszy siŞ uważniej Red dostrzegł miŞdzy suchymi kupkami jakąś
ciemnoszarą plamŞ. Spojrzał na mapŞ. Tam był narysowany krzyżyk i napisane
koślawymi literami "Cwajnos". Czerwone kropki omijały krzyżyk z prawej
strony. Przezwisko było jakby znajome, ale kto to był ten Cwajnos, jak on
wyglądał. Red nie măgł sobie przypomnieŚ, nie wiadomo dlaczego pamiŞtał
tylko to: zadymiona sala "Barge", ogromne czerwone łapy ściskające szklanki,
grzmot śmiechu, rozwarte zăłtozŞbne paszcze - fantastyczne stado tytanăw i
gigantăw przy wodopoju, Jedno z najżywszych wspomnieá dzieciástwa
- pierwsze spotkanie z "Barge". Co ja wtedy przyniosłem? Zdaje siŞ,
"pustaka". Prosto ze Strefy, mokry, głodny, nieprzytomny, z workiem na
ramieniu władowałem siŞ do knajpy i rzuciłem worek na ladŞ przed Ernestem,
wściekle szczerząc zŞby przetrzymałem salwŞ szyderstw, doczekałem siŞ aż
Ernest, wtedy jeszcze młody, obowiązkowo w muszce - wyliczy mi te zielone
papierki... Nie, wtedy przecież nie było zielonych, były jeszcze te
kwadratowe, krălewskie, z jakąś păłgołą dziwką w płaszczu i wianku na
głowie... doczekałem siŞ, schowałem forsŞ do kieszeni i niespodziewanie dla
siebie samego capnąłem z lady ciŞżki kufel i z całej siły rąbnąłem nim w
najbliższą rechoczącą paszczŞ... Red uśmiechnął siŞ i pomyślał - a może to
właśnie był Cwajnos?
- A czy miŞdzy wzgărzami można, mister Shoehart? - zapytał păłgłosem
Artur. Stał obok i też patrzył na mapŞ.
- Zobaczymy na miejscu - odparł Red. Wciąż patrzył na mapŞ. Na mapie
były jeszcze dwa krzyżyki: jeden na zboczu wzgărza z drzewem, drugi na
kamienistym osypisku. Pudel i Okularnik. Droga prowadziła dołem miŞdzy nimi.
- Zobaczymy na miejscu - powtărzył i schował mapŞ do kieszeni.
Spojrzał na Artura i zapytał:
- Jak tam stolec? - I nie czekając na odpowiedź polecił: - Pomăż
założyŚ plecak... Păjdziemy jak poprzednio - powiedział, potrząsając
plecakiem i poprawiając rzemienie. - Idziesz przede mną, tak, żebym ciŞ ani
na chwilŞ nie stracił z oczu. Nie oglądaj siŞ, ale nadstawiaj uszu. Măj
rozkaz jest prawem.
PamiŞtaj, że trzeba bŞdzie długo czołgaŚ siŞ na brzuchu, nie waż siŞ
baŚ błota, na jedno słowo, morda w błoto, bez gadania... I kurtkŞ zapnij.
Jesteś gotăw?
- Gotăw - powiedział Artur głucho. Zdrowo siŞ denerwował. Rumieniec z
twarzy znikł, jakby go nigdy nie było.
- Kierunek... tam - Red ostro machnął dłonią w stronŞ najbliższego
wzgărza, sto krokăw od nasypu. - Jasne? Ruszaj.
Artur konwulsyjnie westchnął, przekroczył szynŞ i bokiem zaczął
schodziŚ z nasypu. Żwir sypał siŞ z szelestem.
- Spokojnie, spokojnie - powiedział Red. - Nie ma siŞ dokąd śpieszyŚ.
Ostrożnie zaczął schodziŚ za Arturem, automatycznie răwnoważąc inercjŞ
ciŞżkiego plecaka miŞśniami năg. Kątem oka jednak śledził Artura. Boi siŞ
chłopak, myślał. I ma racjŞ, że siŞ boi. Chyba przeczuwa. Jeżeli ma takiego
nosa jak ojciec, to powinien przeczuwaŚ... Gdybyś ty wiedział, Ścierwniku,
na co ci przyjdzie. Gdybyś ty wiedział, Ścierwniku. że tym razem ciŞ
usłucham. "A tŞdy. Rudy, sam nie przejdziesz. Chcesz czy nie chcesz,
bŞdziesz musiał zabraŚ kogoś ze sobą. MogŞ ktăregoś ze swoich odstąpiŚ,
ktărego nie żal..." namăwiłeś mnie, stary draniu.
Pierwszy raz w życiu przystałem na taką rzecz. No, trudno, pomyślał.
Może jeszcze wszystko jakoś siŞ obejdzie, nie jestem jednak Ścierwnikiem,
może coś wymyślŞ...
- Stop! - powiedzaiał do Artura.
Chłopiec zatrzymał siŞ, stał po kostki w rdzawej wodzie. Zanim Red
zszedł, Artur zapadł siŞ w trzŞsawisko po kolana.
- Widzisz ten kamieá? - zapytał Red. - Tam, pod zboczem? Trzymaj kurs
na kamieá. Artur ruszył naprzăd. Red dał siŞ wyprzedziŚ o dziesiŞŚ krokăw i
poszedł jego śladem. Cmokało błoto pod nogami. To było martwe trzŞsawisko -
ani komarăw, ani żab, nawet łozina zwiŞdła i zgniła. Red automatycznie
rozglądał siŞ dookoła, ale na razie wyglądało na to, że wszystko jest w
porządku. Wzgărze zbliżało siŞ powoli, zasłoniło nikle jeszcze słoáce, a
potem całą wschodnią czŞśŚ nieba. Przy kamieniu Red odwrăcił głowŞ i
spojrzał na nasyp. Nasyp jasno oświetlało słoáce, stało na nim dziesiŞŚ
wagonikăw, niektăre wykolejone leżały na boku i w tym miejscu nasyp
pokrywały czerwone plamy wysypanej rudy. A dalej, w kierunku kopalni, na
păłnoc od wagonikăw, powietrze nad szynami mieniło siŞ i drgało, od czasu do
czasu błyskały w nim i gasiy maleákie tŞcze. Red popatrzył na to drganie i
splunął resztką śliny.
- Dalej - powiedział i Artur zwrăcił ku niemu twarz pełną napiŞcia. -
Widzisz te szmaty? Nie tam! Bardziej na prawo...
- Tak - powiedział Artur.
- A wiŞc to był niejaki Cwajnos. Dawno temu przestał byŚ czymkolwiek.
Nie słuchał starszych i teraz tam leży specjalnie po to, żeby mądrzejszym od
niego wskazywaŚ drogŞ. Weź dwa palce na prawo od tego Cwajnosa... Już?
Znalazłeś punkt? Mniej wiŞcej tam, gdzie łozina jest trochŞ przerzedzona...
Tak trzymaj! Marsz!
Teraz szli răwnolegle do nasypu. Z każdym krokiem wody pod nogami
ubywało i wkrătce maszerowali już po suchych sprŞżystych kŞpkach. A według
mapy tu wszŞdzie ma byŚ błoto, pomyślał Red. Przestarzała jest ta mapa.
Dawno tu Barbridge'a nie było i dlatego jest przestarzała. To źle.
Oczywiście suchą drogą łatwiej iśŚ, ale lepiej już, żeby tu było to błoto...
Ale maszeruje, pomyślał, patrząc na Artura. Jak po Alei Centralnej.
Arturowi widocznie wrăcił dobry nastrăj, bo szedł teraz długim krokiem.
Jedną rŞkŞ wsadził do kieszeni, a drugą wesoło wymachiwał jak na spacerze.
Wăwczas Red poszperał w kieszeni, wybrał mutrŞ, mniej wiŞcej
dwudziestogramową, wycelował i trafił Artura prosto w kark. Chłopak jŞknął,
złapał siŞ za głowŞ i skurczony runął na suchą trawŞ. Red zatrzymał siŞ nad
nim.
- Oto jak tu bywa, Archie - powiedział pouczająco. - To nie aleja w
parku i nie poszedłeś ze mną na poranną przechadzkŞ.
Artur powoli wstał. Twarz miał białą jak papier.
- Wszystko jasne? - zapytał Red. Artur przełknął ślinŞ i kiwnął głową.
- No to dobrze. A nastŞpnym razem dostaniesz w zŞby. Jeżeli bŞdziesz
jeszcze żył. Marsz!
A z chłopca măgłby byŚ niezły stalker, pomyślał Red. Nazywaliby go
pewnie Archie Cherubin. Był już u nas jeden Cherubin, nazywał siŞ Dickson, a
teraz wołają go Suseł. Jedyny stalker, ktăry dostał siŞ w "wyżymaczkŞ" i
żyje. Miał szczŞście. Ten głupek do tej pory myśli, że to Barbridge go z
"wyżymaczki" wyciągnął. A jakże! Z "wyżymaczki" nikogo siŞ nie wyciągnie...
Ze Strefy go wytaszczył, to prawda. Zdobył siŞ Barbridge na taki niesłychany
wyczyn! Sprăbowałby go nie wytaszczyŚ! Te jego numery wtedy już ostatecznie
wszystkim obrzydły i tym razem chłopcy wprost go ostrzegli - sam lepiej w
ogăle nie wracaj. A przecież właśnie wtedy Barbridge'a przezwali
Ścierwnikiem, przedtem biegał u nas za Perszerona...
Red poczuł nagle na lewym policzku ledwie dostrzegalny prąd powietrza i
błyskawicznie, nie zdążywszy nawet o niczym pomyśleŚ, krzyknął:
- Stăj!
Wyciągnął rŞkŞ w lewo. Prąd powietrza był tam silniejszy. Gdzieś miŞdzy
nimi a torem kolejowym leżała "łysica", a może nawet szła samym nasypem -
nie przypadkiem przecież wywrăciły siŞ wagoniki. Artur stał jak wkopany,
nawet siŞ nie odwrăcił.
- Bardziej w prawo - rozkazał Red. - Marsz! Tak, niezły byłby
stalker... Co jest, do cholery, żal mi go czy co? Tego tylko brakowało. A
czy mnie ktoś kiedyś żałował? Właściwie to raczej tak. Na przykład Kirył. I
Dick Nunnun. Co prawda Dick to nie tyle mnie żałuje, ile go ciągnie do Guty,
ale byŚ może i żałuje, przyzwoity człowiek może jedno z drugim pogodziŚ...
Tylko ja nikogo nie mogŞ żałowaŚ. Albo - albo. Tak sprawa stoi... Po raz
pierwszy z całkowitą jasnością zrozumiał - albo ten chłopiec, albo Mariszka.
Jeżeli tylko cud jest naprawdŞ możliwy, powiedział jakiś wewnŞtrzny glos, i
Red z okrutnym przerażeniem stłumił w sobie ten głos.
MinŞli kupŞ burych szmat. Z Cwajnosa nic nie zostało, tylko nie opodal,
w zeschłej trawie leżał długi zardzewiały kij - wykrywacz min. W tamtych
czasach czŞsto używano wykrywaczy min, kupowano je po cichu u wojskowych
intendentăw. Liczyli na te kije jak na samego Pana Boga, a potem kolejno
dwăch stalkerow w ciągu paru dni zabiły podziemne wyładowania. I jak nożem
uciął... Ale w koácu, ktăry był ten Cwajnos? Ścierwnik go tu przyprowadził,
czy sam przyszedł? I dlaczego tak ich wszystkich ciągnŞło do tej kopalni?
Dlaczego nigdy nic o tym nie słyszałem?... O do diabla, ależ grzeje! I to
rano, a co bŞdzie potem?
Artur, ktăry szedł o piŞŚ krokăw przed nim, podniăsł rŞkŞ i otarł pot z
czoła. Red spojrzał na słoáce. Słoáce stało jeszcze bardzo nisko. I nagle
zdał sobie sprawŞ, że sucha trawa pod nogami już nie szeleści jak przedtem,
tylko trzeszczy jak mąka kartoflana, że już nie jest twarda i kłująca, ale
miŞkka i nietrwała - rozsypuje siŞ pod butami niczym warstwa sadzy. Zobaczył
wyraźnie odciśniŞte ślady Artura i rzucił siŞ na ziemiŞ z okrzykiem:
"padnij!"
Upadł twarzą w trawŞ i trawa rozsypała siŞ w pył pod jego policzkiem.
Zazgrzytał ze złości zŞbami - taki niefart! Leżał, starając siŞ nie ruszaŚ,
ciągle jeszcze licząc, że może siŞ jakoś obejdzie, chociaż już wiedział, że
siŞ nie obejdzie, że wpadli. Żar rosł, atakował, opasywał całe ciało jak
powijak zmoczony we wrzątku, oczy zalewał pot i Red z opăźnieniem krzyknął
do Artura: "nie ruszaj sie! Odwagi!" I sam zebrał całą odwagŞ, na jaką go
było staŚ. I wytrzymałby i skoáczyłoby siŞ na strachu, trochŞ by siŞ
zgrzali, ale Artur nie wytrzymał. Czy nie usłyszał okrzyku Reda, czy
przeraził siŞ ponad wszelką miarŞ, a może przypiekło go raz mocniej niż Reda
- w każdym razie stracił panowanie nad sobą i na oślep, z jakimś gardłowym
wrzaskiem popŞdził tam, gdzie go pŞdził bezmyślny instynkt, do tyłu, właśnie
w stronŞ, w ktărą w żadnym wypadku uciekaŚ nie należało. Red ledwie zdążył
unieśŚ siŞ, oburącz złapaŚ go za nogŞ i Artur całym ciŞżarem runął na ziemiŞ
wzbijając chmurŞ popiołu, zawył nienaturalnie wysokim głosem, kopnął Reda
wolną nogą w twarz, zatrząsł siŞ w konwulsjach, ale Red sam już nie bardzo
wiedząc, co siŞ z nim dzieje z bălu, wgramolił siŞ na niego wtulając
poparzoną twarz w skărzaną kurtkŞ i usiłował wdusiŚ, wbiŚ w ziemiŞ dygoczącą
głowŞ, wściekle kopiąc noskami butăw po nogach tamtego, po ziemi, po
grzbiecie. Jak przez watŞ słyszał jŞki i rzŞżenie wydobywające siŞ spod
niego i własny ochrypły ryk:
"Leż, gnido, leż, bo zabijŞ..." a z găry wciąż i wciąż spadała masa
rozżarzonego wŞgla i już płonŞło na nim ubranie, trzeszczała wydymając siŞ
bąblami i pŞkając skăra na nogach i bokach, i Red zanurzając czoło w szarym
popiele i rozpaczliwie przyciskając piersią głowŞ tego przeklŞtego
smarkacza, nie wytrzymał i zawył z całej siły... Nie pamiŞtał, kiedy to siŞ
skoáczyło. Pojął tylko, że znowu może oddychaŚ, że powietrze znowu jest
powietrzem, a nie rozpalonym gazem spalającym gardło, i zrozumiał, że trzeba
siŞ śpieszyŚ, że trzeba jak najprŞdzej uciec z tego diabelskiego rusztu,
zanim znowu nie spadnie na nich ogieá. Zsunął siŞ z Artura, ktăry leżał
zupełnie nieruchomo, zacisnął jego obie nogi pod pachą i pomagając sobie
wolną rŞką poczołgał siŞ naprzăd nie spuszczając oczu z granicy, za ktărą
znowu zaczynała siŞ trawa, martwa, sucha, kłująca, ale prawdziwa zwyczajna
trawa - wydawała mu siŞ teraz życiodajną oazą. Popiăł zgrzytał mu w zŞbach,
w poparzoną twarz co chwila buchało żarem, pot zalewał oczy - pewnie
dlatego, że nie miał już ani brwi, ani rzŞs. Ciało Artura sunŞło za nim,
jakby na złośŚ zaczepiając o wszystko kurtką, palił spieczony zadek, a
plecak przy każdym ruchu uderzał w poparzony kark. Obolały i zaczadziały,
Red pomyślał z przerażeniem, że za mocno siŞ poparzył i że teraz już nie
dojdzie do celu. Z tego strachu jeszcze silniej zaczął pracowaŚ swobodnym
łokciem i kolanami i wypluwając z zaschniŞtego gardła najstraszliwsze
przekleástwa, jakie mu przychodzily do głowy, nagle z jakąś obłąkaną
radością przypomniał sobie, że ma jeszcze w zanadrzu prawie pełną manierkŞ,
najmilszą, najwierniejszą, ona jedna nie zdradzi, nie sprzeda, aby tylko
dopełznąŚ jeszcze trochŞ, jeszcze kawałeczek, no postaraj siŞ Red, jeszcze
trochŞ Rudy, w Boga, w matkŞ, pod trzydziestoma pierzynami, na Biegunie
Păłnocnym, Ścierwojada w duszŞ...
Potem długo leżał zanurzywszy twarz i rŞce w zimną rdzawą wodŞ, z
rozkoszą wdychając cuchnący, zgniły chłăd. Sto lat măgłby tak leżeŚ, ale
zmusił siŞ do wstania, klŞcząc zrzucił plecak, na czworakach dowlăkł siŞ do
Artura, ktăry ciągle jeszcze nieruchomo leżał trzydzieści krokăw od błota, i
przewrăcił go na plecy. Tak, to był kiedyś ładny chłopiec. Teraz ta urodziwa
buzia przypominała szaroczarną maskŞ z popiołu i spiekłej krwi, i przez
kilka sekund Red z tŞpym zainteresowaniem wpatrywał siŞ w podłużne bruzdy na
tej masce - ślady grud i kamykăw. Potem wstał, ujął Artura pod pachy i
przyciągnął go do wody. Artur dyszał ochryple i od czasu do czasu jŞczał.
Red wrzucił go twarzą w najwiŞkszą kałużŞ, sam upadł obok, znowu przeżywając
rozkosz mokrej lodowatej pieszczoty. Artur poruszył siŞ, zabulgotał,
podciągnął pod siebie rŞce i uniăsł glowŞ. Oczy miał wytrzeszczone. Nie
rozumiał, co siŞ z nim dzieje i chciwie łapał ustami powietrze plując i
kaszląc. Potem jego wzrok oprzytomniał i zatrzymał siŞ na Redzie.
- Uf-f-f... - powiedział i potrząsnął głową rozpryskując brudną wodŞ. -
Co to było, mister Shoehart?
- To była śmierŚ - niewyraźnie powiedział Red i zakasłał. Obmacał
twarz. Bolało, nos spuchł, ale brwi i rzŞsy, na przekăr wszystkiemu, były na
miejscu. I skăra na rŞkach też, tylko trochŞ poczerwieniała. Można sądziŚ,
że i zadek nie spalił siŞ do kości... Pomacał - nie, z pewnością nie do
kości, nawet spodnie są całe. Tak jakby siŞ oblał wrzątkiem.
Artur răwnież ostrożnie dotykał palcami twarzy. Teraz, kiedy straszną
maskŞ zmyła woda, jego twarz też okazała siŞ wbrew oczekiwaniom - nieomal w
porządku. Kilka zadrapaá, siniak na czole, rozciŞta dolna warga, a poza tym
można wytrzymaŚ.
- Nigdy o czymś podobnym nie słyszałem - powiedział Artur i spojrzał za
siebie.
Red răwnież siŞ odwrăcił. Na poszarzałej, spopielonej trawie zostało
sporo śladăw i Red był wstrząśniŞty widząc, jak krătka, okazuje siŞ, była ta
straszna droga bez kresu, niespełna trzydzieści metrăw od skraju do skraju
wypalonego pasma. Ale z bălu, oślepiony, czołgał siŞ jakimiś dzikimi
zygzakami, jak karaluch po rozpalonej patelni. Bogu dziŞki, że przynajmniej
czołgał siŞ z grubsza we właściwym kierunku, a przecież măgłby wypełznąŚ na
"łysicŞ" z lewej albo w ogăle zawrăciŚ... Nie, nie măgłbym, pomyślał z
wściekłością. Jakiś młokos măgłby, ale nie ja, i gdyby nie ten dureá, to w
ogăle nic by siŞ nie stało - osmaliłbym sobie zadek i po krzyku.
Spojrzał na Artura. Artur mył siŞ parskając i pojŞkując, kiedy urażał
bolące miejsca. Red wstał i przygryzając wargi, kiedy zesztywniate ubranie
dotykało poparzonej skăry, wyszedł na suche miejsce i pochylił siŞ nad
plecakiem. Plecak najbardziej ucierpiał. Wierzchnie kieszenie zwyczajnie siŞ
spaliły, buteleczki w apteczce popŞkały z gorąca w cholerŞ, i od
pomarszczonej plamy paskudnie zajeżdżało szpitalem. Red odpiął kieszeá i
zabrał siŞ do usuwania resztek szkła i plastyku, a wtedy za jego plecami
odezwał siŞ Artur.
- DziŞkujŞ panu, mister Shoehart! Uratował mi pan życie.
Red nie odpowiedział. Też pomysł - dziŞkowaŚ! Nie miałem nic lepszego
do roboty, jak ciŞ ratowaŚ!
- Sam sobie jestem winien - powiedział Artur. - Przecież słyszałem, że
pan mi kazał leżeŚ, ale okropnie siŞ przestraszyłem, a kiedy mocniej
przypiekło - zupełnie straciłem głowŞ. Ja siŞ strasznie bojŞ bălu, mister
Shoehart...
- Wstawaj i nie gadaj tyle - powiedział Red nie odwracając głowy. - To
była jeszcze kaszka z mlekiem... Wstawaj, na co czekasz!
Sycząc z bălu zarzucił plecak na poparzone ramiona, zapiął rzemienie.
Miał uczucie, że skăra na oparzonych miejscach skurczyła siŞ i pokryła
bolesnymi zmarszczkami. Boi siŞ bălu găwniarz!... Ciebie i twăj băl!...
Obejrzał siŞ. W porządku, z drogi nie zeszli. Teraz te pagărki z
nieboszczykami. Plugawe pagărki
- stoją, gnidy, sterczą jak păłdupki starej baby i ta kotlinka miŞdzy
nimi... Mimo woli wciągnął nosem powietrze. Ach plugawa kotlinka,
najprawdziwsze plugastwo. Ścierwo.
- Widzisz tŞ kotlinkŞ miŞdzy wzgărzami? - zapytał Artura.
- WidzŞ.
- Prosto na nią. Marsz!
Artur otarł nos grzbietem dłoni i ruszył naprzăd człapiąc po kałużach.
Utykał, nie był już taki dziarski i wyprostowany jak poprzednio - pochyliło
go, szedł teraz ostrożnie i lŞkliwie. Ktăry to już bŞdzie? Piąty? Szăsty? I
teraz powstaje pytanie - po co? Czy to on măj brat, czy swat? Odpowiadam za
niego? Słuchaj no, Rudy, a po coś ty go uratował? O mało sam przez niego nie
odkorkowałeś... Teraz, na spokojnie, mogŞ powiedzieŚ - słusznie zrobiłem,
nie mogŞ siŞ bez niego obejśŚ, to măj zakładnik za MariszkŞ, nie człowieka
uratowałem, ratowałem swăj wykrywacz min. Wytrych. Ale wtedy, w tamtej
strasznej chwili, nawet mi na myśl nie przyszło, żeby go zostawiŚ, chociaż o
wszystkim zapomniałem - i o wytrychu zapomniałem, i o Mariszce... I co z
tego wynika? Wynika, że w głŞbi duszy jestem przyzwoitym człowiekiem. To mi
Guta ciągle powtarza i nieboszczyk Kirył tak uważał, i Richard bez przerwy o
tym truje... Ale znaleźli sobie przyzwoitego człowieka! Przestaá -
powiedział do samego siebie. Teraz twoja przyzwoitośŚ tylko psu na budŞ!
najpierw trzeba pomyśleŚ, a dopiero potem braŚ siŞ za robotŞ. Żeby mi to
było pierwszy i ostatni raz, zrozumiano? Przyzwoity. MuszŞ go zachowaŚ dla
"wyżymaczki", pomyślał zimno i jasno. Tu przez wszystko można przejśŚ oprăcz
"wyżymaczki"
- Stăj! - powiedział do Artura.
Kotlinka była tuż przed nimi i Artur już stał, niepewnie patrząc na
Reda. Dno kotliny pokrywała tłusto połyskująca na słoácu żăłto - zielona
maź. Powierzchnia bagna lekko parowała, miŞdzy pagărkami para gŞstniała i na
trzydzieści krokăw nic już nie było widaŚ, i ten smrăd. Diabli wiedzą, co
tam gniło w tym miŞsiwie, ale Redowi wydało siŞ, że sto tysiŞcy rozbitych
cuchnących jaj wylanych na sto tysiŞcy cuchnących rybich łbăw i zdechłych
kotăw nie może śmierdzieŚ tak, jak śmierdziała ta maź. "Tam bŞdzie zapaszek.
Rudy, to ty nie tego... nie spietraj siŞ".
Artur wydał z siebie gardłowy dźwiŞk i odstąpił do tylu. Wtedy Red
otrząsnął siŞ z odrŞtwienia, pośpiesznie wydobył z kieszeni paczkŞ waty
przesączonej dezodorantem, zatkał sobie nos tamponami i podał watŞ Arturowi.
- DziŞkujŞ, mister Shoehart - powiedział słabym głosem Artur. - A czy
gărą jakoś nie da siŞ, przejśŚ?
Red w milczeniu wziął go za włosy i wykrŞcił głowŞ, w stronŞ kupy szmat
na kamienistym wysypisku.
- To był Okularnik - powiedział. - A na lewym wzgărzu, stąd go nie
widaŚ - leży Pudel. W identycznym stanie. Zrozumiałeś? Naprzăd!
Maź była ciepła i lepka jak ropa. Początkowo szli wyprostowani,
zanurzeni po pas, dno pod nogami na szczŞście było kamieniste i dosyŚ răwne,
ale po niedługim czasie Red usłyszał znajome bzyczenie po obu stronach. Na
oświetlonym słoácem pagărku po lewej nic siŞ nie dzialo, a na zboczu po
prawej, w cieniu, zataáczyły blade liliowe płomyki.
- Pochyl siŞ! - zakomenderował przez zŞby i sam siŞ pochylił. - Niżej,
idioto! - krzyknął.
Artur pochylił siŞ przerażony i w tejże sekundzie potŞżne wyładowanie
rozdarło powietrze. Tuż nad ich glowmi, przebiegła we wściekłym taácu
rozszczepiona błyskawica ledwie widoczna na tle nieba. Artur przysiadł i
zanurzył siŞ po ramiona. Red czując, że ogłuchł od łoskotu, odwrăcił glowŞ,
zobaczył w cieniu na kamienistym zboczu szkarłatną szybko topniejącą plamŞ i
jednocześnie rozbłysła nastŞpna blyskawica.
- Naprzăd! naprzăd! - wrzasnął nie słysząc własnego głosu.
Teraz posuwali siŞ przykucniŞci, wystawiając na powierzchniŞ tylko
głowy, przy każdym wyładowaniu Red widział, jak długie włosy Artura stają
dŞba i czuł, jak tysiące igiełek wbija mu siŞ w twarz. "Naprzăd! - powtarzał
monotonnie. - Naprzăd!" Już niczego nie słyszał. Jeden raz Artur odwrăcił
siŞ do niego profilem i Red zobaczył wytrzeszczone przerażone oko zezujące
na niego, białe rozdygotane wargi i zasmarowany zielenią spocony policzek.
Potem pioruny zaczŞły biŚ tak nisko, że musieli zanurzyŚ głowy. Zielony śluz
zalepiał usta, było trudno oddychaŚ. Łapiąc ustami powietrze, Red wyrwał z
nosa tampony i wtedy zauważył, że smrăd zniknął, że powietrze pachnie
ozonem, a para dookoła jest coraz gŞściejsza, a może tylko pociemniało mu w
oczach i już nie widział pagărkăw ani z lewej, ani z prawej strony - nie
było widaŚ nic, oprăcz oblepionej mazią głowy Artura i żăłtych kłŞbăw gŞstej
pary.
PrzejdŞ, przejdŞ, myślał Red. nie pierwszy raz, przecież przez całe
życie właśnie tak, po szyjŞ w găwnie, a nad głową pioruny, zawsze tak
było... i skąd tyle găwna? Tyle găwna... zwariowaŚ można, tyle găwna w
jednym miejscu, chyba tu spłynŞło găwno z całego świata... To wszystko
Ścierwnik, pomyślał z furią. To Ścierwnik tŞdy przeszedł, to po nim
zostało... Okularnik leży po prawej. Pudel po lewej, a wszystko po to, żeby
Ścierwnik măgł przejśŚ miŞdzy nimi i zostawiŚ za sobą, całe swoje găwno...
Dobrze ci tak, powiedział do siebie. Kto idzie śladem Ścierwnika, ten zawsze
łyka găwno. Ty co, nie wiedziałeś o tym? Tak jest na całym świecie. Zbyt
wielu jest Ścierwnikăw i dlatego nie ma już czystego miejsca na świecie,
wszystko obsrane... Nunnun jest głupi: "Ty, Red, naruszasz răwnowagŞ, masz
naturŞ wichrzyciela, tobie. Rudy, bŞdzie źle w każdym systemie i w złym
systemie ci źle, i w dobrym też ci źle, przez takich jak ty nigdy nie
nastanie Krălestwo Boże na Ziemi..." Co ty tam w ogăle rozumiesz, grubasie?
Kiedyż to ja widziałem dobry system? Przez cale życie widzŞ tylko, jak
umierają, Kiryły i Okularnicy, a Ścierwniki przepełzają miŞdzy ich trupami,
po ich trupach, jak robaki, i paskudzą, paskudzą, paskudzą... Poślizgnął siŞ
na kamieniu, zanurzył siŞ z głową, wypłynął i tuż obok siebie zobaczył
wytrzeszczone oczy i ściągniŞtą grymasem twarz Artura i na moment zmartwiał
- wydało mu siŞ, że pomylił kierunek. Ale nie pomylił kierunku, natychmiast
wiedział, że trzeba iśŚ tam, gdzie z mazi sterczy kawałek czarnego kamienia,
wiedział, chociaż oprăcz tego kawałka kamienia nic nie było widaŚ w żăłtej
mgle.
- Stăj! - wrzasnął. - Bardziej na prawo! Na prawo od kamienia!
I znowu nie usłyszał swojego głosu. Wtedy dogonił Artura, złapał go za
ramiŞ i pokazał rŞką - na prawo od kamienia, i schyl głowŞ. Zapłacicie mi za
to, pomyślał. Przy kamieniu Artur dał nurka i w tejże chwili z trzaskiem w
czarną krawŞdź uderzył piorun, rozprysnŞły siŞ w powietrzu rozżarzone
okruchy. Zapłacicie mi za to, powtarzał, zanurzając siŞ z głową i ze
wszystkich sił pracując rŞkami i nogami. W uszach echem odezwało siŞ nowe
uderzenie gromu. DuszŞ z was wytrzŞsŞ za to wszystko! Pomyślał mimochodem -
a o kogo mi chodzi? nie wiem. Ale ktoś powinien za to zapłaciŚ i ktoś mi za
to zapłaci! Poczekajcie, niech ja tylko znajdŞ tŞ kulŞ, niech ją tylko
znajdŞ, ja wam to găwno w gardło wepchnŞ, nie jestem Ścierwnik, ja z wami
pogadam po swojemu...
Kiedy wydostali siŞ na suche miejsce, na rozpalony słoácem kamienny
żwir, otumanieni, wyżŞci z sił, kiedy tak chwiejąc siŞ podtrzymywali jeden
drugiego, żeby nie upaśŚ. Red zobaczył oblazły furgon, ktăry osiadł na
osiach. MŞtnie przypomniał sobie, że tu obok tego furgonu można usiąśŚ i
odpocząŚ w cieniu. Dotarli do cienia. Artur legł na plecy i słabymi palcami
zaczął rozpinaŚ kurtkŞ, a Red oparł siŞ plecakiem o ścianŞ furgonu, byle jak
wytarł dłonie o żwir i siŞgnął w zanadrze.
- Ja też poproszŞ - powiedział Artur. - I ja też. mister Shoehart. Red
zdumiał siŞ słysząc, jakim donośnym głosem măwi ten chłopiec, wypił łyk,
przymknął oczy czując, jak płomienny oczyszczający strumieá przepływa przez
gardło i rozpływa siŞ w piersi, łyknął jeszcze raz i podał manierkŞ
Arturowi. Skoáczone, pomyślał tŞpo. Przeszliśmy. Nawet przez to przeszliśmy.
Teraz - suma słownie. Myślicie, że zapomniałem? nie, wszystko pamiŞtam.
Myślicie, że wam podziŞkujŞ za to, żeście mnie nie utopili, za to, że żyjŞ?
Tak wam podziŞkujŞ, że już siŞ do koáca dni swoich nie pozbieracie. Kamieá
na kamieniu z tego nie zostanie. Teraz ja o wszystkim decydujŞ. Ja, Red
Shoehart w pełni świadomości i przy zdrowych zmysłach, bŞdŞ decydowaŚ za
wszystkich. A wy, ŚcierwnikI, gnidy, przybysze, quarterbloody, szpicle,
chrypy pod krawatami, w mundurkach, eleganccy, wypielŞgnowani, z teczkami, z
mowami, dobroczyácy i pracodawcy, z wiecznymi akumulatorami, z wiecznymi
silnikami, z "łysicami". z kłamliwymi obietnicami
- dosyŚ wodziliście mnie za nos, starczy, cale moje życie wodziliście
mnie za nos, a ja idiota pŞkalem z dumy - patrzcie, robiŞ, co chcŞ, a wyście
mi tylko przytakiwali, a sami, mendy przeklŞte mrugaliście jeden do
drugiego, i wodziliście mnie za nos, ganialiście jak głupiego, przez găwno,
przez wiŞzienia, przez knajpy. Starczy! Odpiął pasy plecaka i wziął manierkŞ
z rąk Artura.
- Nigdy bym nie pomyślał - măwił Artur z łagodnym zdumieniem w głosie -
nawet wyobraziŚ sobie nie mogłem... Wiedziałem oczywiście - śmierŚ, ogieá...
ale coś takiego? Jakże my bŞdziemy szli z powrotem?
Red nie słuchał. To, co teraz măwił ten człowiek, nie miało żadnego
znaczenia. I przedtem nie miało żadnego znaczenia, ale przedtem jeszcze był
człowiekiem. A teraz... teraz to po prostu gadający wytrych, niech sobie
măwi.
- Żeby siŞ tak umyŚ... - Artur rozglądał siŞ zatroskany. - Chociaż
opłukaŚ twarz.
Red spojrzał na niego z roztargnieniem i zobaczył zlepione, skołtunione
włosy, wysmarowaną obsychającym śluzem twarz, ślady palcăw na policzkach i
całego Artura pokrytego warstwą spŞkanego błota i nie czuł ani litości, ani
rozdrażnienia, nie czuł nic. Gadający wytrych. Odwrăcił oczy. Przed nim
rozpościerała siŞ, smŞtna jak porzucony plac budowy, răwnina, zasypana
tłuczonym kamieniem, przypudrowana białym kurzem, zalana palącym słoácem,
nieznośnie biała, zła, martwa. Stąd było już widaŚ odległy skraj kopalni -
răwnież oślepiająco biały, z tej odległości wydawał siŞ idealnie răwny i
prostopadły, a bliższy brzeg wytyczyły zwały wielkich roztrzaskanych
kamieni, na dăł odkrywki schodziło siŞ w tym miejscu, gdzie wśrăd kamieni
widaŚ było czerwoną plamŞ kabiny koparki. To był jedyny punkt orientacyjny,
należało iśŚ prosto na tŞ plamŞ i już liczyŚ tylko na szczŞście.
Nagle Artur uniăsł siŞ, wsunął rŞkŞ pod furgon i wyciągnął stamtąd
zardzewiałą puszkŞ po konserwach.
- Niech pan spojrzy, mister Shoehart - powiedział z ożywieniem. - To na
pewno zostawił ojciec... Tam jest jeszcze kilka.
Red nie odpowiedział. Nie w porŞ, pomyślał obojŞtnie. Lepiej dla
ciebie, żebyś teraz ojca nie wspominał, lepiej żebyś pomilczał. A zresztą,
co za răżnica... Wsta! i syknął z bălu, ubranie przykleiło siŞ do ciała, do
poparzonej skăry i teraz coś tam siŞ odrywało, jak bandaż przyschniŞty do
rany. Artur też wstał, też zasyczał, stŞknął i boleśnie spojrzał na Reda -
widaŚ było, że ma ogromną ochotŞ poskarżyŚ siŞ, ale nie ma odwagi.
Powiedział tylko zdławionym głosem:
- Czy nie măgłbym jeszcze trochŞ siŞ napiŚ, mister Shoehart?
Red schował manierkŞ, ktărą do tej pory trzymał w rŞku, wsadził za
pazuchŞ i powiedział:
- Widzisz to czerwone miŞdzy kamieniami?
- WidzŞ - powiedział Artur i spazmatycznie wciągnął powietrze.
- Prosto na to czerwone. Ruszaj. Artur przeciągnął siŞ z jŞkiem,
wyprostował ramiona, skrzywił siŞ, jeszcze raz rozejrzał dookoła i
powiedział:
- Żeby chociaż trochŞ siŞ umyŚ... Wszystko siŞ lepi...
Red czekał w milczeniu. Artur spojrzał na niego bez nadziei na
zmiłowanie, kiwnął głową i już miał ruszyŚ, kiedy znowu stanął.
- Plecak - powiedział. - Pan zapomniał o plecaku, mister Shoehart.
- Marsz! - rozkazał Red.
Nie chciało mu siŞ wyjaśniaŚ, ani kłamaŚ, zresztą po co? I tak păjdzie.
Nie ma innego wyjścia. Păjdzie. I Artur poszedł. Powlăkł siŞ przygarbiony,
ledwie przestawiając nogi, prăbując zerwaŚ z twarzy mocno przyschniŞtą
skorupŞ, poszedł maleáki teraz, chudy i żałosny jak mokry bezdomny kociak.
Red ruszył za nim i jak tylko wyszedł z cienia, słoáce poraziło go, musiał
zasłniŚ oczy dłonią żałując, że nie zabrał ciemnych okularăw.
Każdy krok wzbijał obłoczek białego kurzu, kurz osiadł na butach i
śmierdział, a właściwie to śmierdziało od Artura, nie można było po prostu
iśŚ za nim i Red nie od razu zrozumiał, że najbardziej śmierdzi on sam.
Zapach był obrzydliwy, ale jakby znajomy - tak właśnie śmierdziało w
mieście, kiedy păłnocny wiatr wdmuchiwał na ulice dym z fabryki. I od ojca
tak śmierdziało, kiedy wracał do domu, ogromny, ponury, z czerwonymi
wściekłymi oczami. Wtedy Red chował siŞ w najdalszym kącie i stamtąd patrzył
ze strachem, jak ojciec zdziera z siebie roboczą kurtkŞ i rzuca matce, jak
ściąga z olbrzymich stăp zdeptane buty, jak wpycha je pod wieszak, a sam w
skarpetkach lepko człapie do łazienki pod prysznic i długo siŞ tam chlapie,
klepie po mokrym cielsku, trzaska miednicami, coś mamrocze pod nosem, a
potem ryczy na cały dom: "Maria! ZasnŞłaś tam?" Trzeba było odczekaŚ, aż siŞ
umyje i siądzie za stăł, na ktărym stoi już Świartka, miska z gŞstą zupą,
keczup, trzeba było czekaŚ, păki nie obciągnie swojej Świartki, nie zje zupy
i dopiero wtedy można było wyjrzeŚ na świat boży, wdrapaŚ siŞ mu na kolana i
wypytywaŚ, ktărego majstra i ktărego inżyniera ojciec dzisiaj utopił w
stŞżonym kwasie siarkowym...
Wszystko dookoła było rozpalone do białości, mdlilo go ze zmŞczenia i
od suchego, okrutnego upału nieludzko bolała poparzona i spŞkana skăra. Miał
uczucie, że jego ciało prăbuje dokrzyczeŚ siŞ do niego przez gorącą mgłŞ
przenikającą świadomośŚ, błagając o spokăj, wodŞ i chłăd. Wspomnienia,
starte prawie do szczŞtu, kłŞbiły siŞ w puchnącym măzgu, krzyżowały siŞ,
wplatały w biały upalny świat pląsający przed păłprzymkniŞtymi oczami i
wszystkie były gorzkie i cuchnące, i wszystkie wywoływały świerzbiącą litośŚ
lub nienawiśŚ. Prăbował wtrąciŚ siŞ w ten chaos, starał siŞ wywołaŚ z
przeszlości jakiś radosny miraż, uczucie czułości, albo rześkości, wyciskał
z głŞbin pamiŞci świeżą, roześmianą twarz Guty, jeszcze dziewczynki,
upragnionej i nieosiągalnej, i ta twarz nawet pojawiła siŞ na moment, ale
natychmiast deformowała siŞ, zapływała czerwoną rdzą, i przemieniała w
posŞpną, zarośniŞtą szorstką, burą sierścią mordkŞ Mariszki. Starał siŞ
przywołaŚ z pamiŞci twarz Kiryła, wspaniałego człowieka, jego szybkie zwinne
ruchy, jego śmiech, jego głos obiecujący niebywałe i cudowne czasy i
wydarzenia, i Kirył pojawiał siŞ, a potem ostro błyskała w słoácu srebrna
pajŞczyna i oto już nie ma Kiryła i Redowi patrzą w twarz nieruchome,
anielskie oczka Chrypy i jego wielka biała rŞka waży na dłoni porcelanowy
kontener... Jakieś ciemne siły wirujące w jego świadomości błyskawicznie
łamały ochronną barierŞ woli i zatapiały te nieliczne kruszyny dobra, ktăre
chroniła jego pamiŞŚ, i już wydawało siŞ, że niczego dobrego w ogăle nie
było, a tylko te upiorne maski, maski, maski...
I ani przez chwilŞ nie przestawał byŚ stalkerem. Nie myśląc, nie
kojarząc, nie zapamiŞtując nawet, odnotowywał instynktownie, że tam na lewo,
w bezpiecznej odległości, nad kupą starych desek stoi "wesoły upiăr"
- spokojny, wyładowany, no i pies z nim taácował; a z prawej powiał
słaby wietrzyk i po kilku krokach stała siŞ widoczna gładka jak lustro
"łysica", wieloogoniasta niby rozgwiazda - daleko, nie ma siŞ czego obawiaŚ
- a w samym środku "łysicy" leży ptak, płaski jak cieá, rzadki wypadek,
ptaki nad Strefą na ogăł nie latają, nie opodal poniewierają siŞ dwa
porzucone "pustaki" - pewnie Ścierwnik zostawił wracając, strach okazał siŞ
silniejszy od chciwości... Wszystko to widział i wszystko brał pod uwagŞ i
wystarczyło, żeby nieszczŞsny Artur chociaż na krok zboczył z drogi, kiedy
usta Reda same siŞ otwierały i ostrzegawczy okrzyk sam wylatywał z gardła.
Maszyna, myślał. Zrobiliście ze mnie maszynŞ... A strzaskane kamienie na
brzegu kopalni zbliżały siŞ coraz bardziej i już można było odrăżniŚ
cudaczny rysunek rdzy na dachu koparki.
Głupi jesteś, Barbridge, myślał Red. Chytry a głupi. Jak ty mi mogłeś
zaufaŚ? Przecież znasz mnie od takiego, lepiej powinieneś mnie znaŚ niż ja
sam siebie. Zestarzałeś siŞ, oto gdzie pies pogrzebany. Zgłupiałeś na
starośŚ. Zresztą, całe życie zadawałeś siŞ z głupcami... Wyobraził sobie
mordŞ Ścierwnika, kiedy siŞ dowiedział, że Artur, jego Archie, synek
najukochaászy... że po jego, Ścierwnika, nogi poszedł do Strefy nie jakiś
nikomu niepotrzebny szczeniak, a syn rodzony, duma i nadzieja... I
wyobraziwszy sobie tŞ mordŞ Red zaśmiał siŞ, a kiedy Artur spojrzał z
przerażeniem, nadal śmiejąc siŞ, machnął mu rŞką:
- Marsz! Marsz! I znowu popełzły przez świadomośŚ
Jak na ekranie maski, maski, maski... należało zmieniŚ wszystko, nie
jedno życie, nie dwa życia, nie jeden los i nie dwa losy - każdą śrubkŞ tego
smrodliwego świata należało zmieniŚ...
Artur zatrzymał siŞ przed stromym zejściem do wykopu, zastygł i
wyciągając długą szyjŞ patrzył na dăł i w dal. Red podszedł do niego i
stanął obok. Ale nie spojrzał tam, gdzie patrzył Artur.
Prosto spod năg w głąb odkrywki prowadziła droga, wiele lat temu
rozjeżdżona gąsienicami i kołami ciŞżarăwek. Ściana wykopu po prawej stronie
była biała i popŞkana od słoáca, a z lewej na wpăł rozwalona. I wśrăd
kamieni i zwałăw tłucznia stała przekrzywiona koparka, a jej opuszczona
łyżka bezsilnie leżała na skraju drogi, i jak należało oczekiwaŚ, niczego
wiŞcej na drodze widaŚ nie było, tylko przy samej łyżce, z załomăw zbocza,
zwisały czarne skrŞcone sople podobne do grubych lanych świec, i jeszcze
kurz był popstrzony mnăstwem kleksăw, jakby ktoś kiedyś chlusnął smołą. Oto
wszystko, co z nich zostało, i nawet nie wiadomo, ilu ich tu było. ByŚ może
każdy kleks - to jeden człowiek, jedno życzenie Ścierwnika. Ten - to
ścierwnik zdrowy i cały wydostał siŞ z piwnicy siădmego bloku. Tamten trochŞ
wiŞkszy - to Ścierwnik bez przeszkăd wyniăsł ze Strefy "żywy magnes". A
tamten sopel - to cudowna, niepodobna ani do ojca, ani do matki Dina
Barbridge. A ta - plama - niepodobny ani do matki, ani do ojca Artur
Barbridge, śliczny Archie, duma...
- Doszliśmy - nieprzytomnie wychrypiał Artur. - Mister Shoehart,
przecież w koácu doszliśmy!
Zaśmiał siŞ szczŞśliwym śmiechem, przykucnął i obiema piŞściami z całej
siły zaczął bŞbniŚ po ziemi. Kołtun na jego głowie podskakiwał śmiesznie i
bezsensownie, leciały we wszystkie strony kawałeczki zaschniŞtego błota. I
dopiero teraz Red podniăsł oczy i spojrzał na kulŞ. Ostrożnie. Z pewnym
lŞkiem.
Z ukrytym strachem, że bŞdzie jakaś nie taka - że rozczaruje, wywoła
zwątpienie, strąci z obłokăw, na ktăre udało siŞ wspiąŚ, zachłystując
draástwem...
Nie była złota, była raczej miedziana, czerwonawa, idealnie gładka,
matowo połyskująca w słoácu. Leżała pod ścianą wykopu, wygodnie usadowiona
miŞdzy grudami zwietrzałego urobku i nawet stąd było widaŚ, jaka jest
masywna i jak ciŞżko przygniotła swoje legowisko.
Nie było w niej nic z rozczarowania czy zwątpienia, ale też nic, co
budzi nadziejŞ, nie wiadomo dlaczego od razu przychodziło do głowy, że musi
byŚ pusta w środku, i bardzo gorąca - rozpalona słoácem. Z pewnością nie
świeciła własnym światłem, z pewnością nie była w stanie wzlatywaŚ w
powietrze i taáczyŚ, jak to czŞsto czyniła w legendach. Leżała tam, gdzie
upadła. ByŚ może wypadła z jakiejś ogromnej kieszeni albo zaturlala siŞ,
zgubiła w czasie zabawy nieznanych gigantăw - nikt jej tu nie ustawił,
leżała porzucona, porzucona dokładnie tak samo, jak te wszystkie "pustaki",
"bransoletki", bateryjki i reszta śmiecia pozostała po Lądowaniu.
Ale zarazem coś w niej jednak było. I im dłużej Red na nią patrzył, tym
jaśniej wiedział, że patrzeŚ na nią jest przyjemnie, że ma siŞ ochotŞ do
niej podejśŚ, pogłaskaŚ ją, dotknąŚ i nagle, nie wiadomo skąd, przypłynŞła
myśl, że zapewne miło jest usiąśŚ obok niej albo jeszcze lepiej oprzeŚ siŞ o
nią plecami, odrzuciŚ do tyłu głowŞ, przymknąŚ oczy, rozmyślaŚ, wspominaŚ, a
może po prostu zdrzemnąŚ siŞ i odpocząŚ.
Artur poderwał siŞ na nogi, szarpnął zamki na swojej kurtce, zdarł ją z
siebie i z rozmachem rzucił pod nogi, wzbijając chmurŞ ciemnego pyłu. Coś
wykrzykiwał, krzywiąc siŞ i machając rŞkami, potem założył rŞce do tyłu i w
zawiłym taácu, w podskokach zbiegł na dăł. Już nie patrzył na Reda,
zapomniał o nim, zapomniał o wszystkim - śpieszył wypowiedzieŚ swoje
życzenia, malutkie, tajemne życzenia rumieniącego siŞ studenta, chłopca,
ktăry jeszcze nigdy nie widział żadnych pieniŞdzy oprăcz kieszonkowych,
młokosa, ktăry jeszcze nigdy w życiu nie widział nagiej dziewczyny, tyle co
na zdjŞciach, ktărego bito bez litości, jeśli wypił chociaż jeden kieliszek,
ktărego wychowywano na sławnego adwokata, a w perspektywie ministra, a w
najdalszej, sami rozumiecie - prezydenta... Red, mrużąc od palącego słoáca
zaczerwienione powieki, w milczeniu śledził Artura. Był zimny i spokojny,
wiedział, co zaraz siŞ stanie, wiedział, że nie bŞdzie na to patrzeŚ, ale na
razie nie musiał jeszcze odwracaŚ oczu, wiŞc patrzył i nic szczegălnego nie
odczuwał, może tylko gdzieś - bardzo, bardzo głŞboko - niespokojnie obudził
siŞ pewien robak i poruszył kłującym łebkiem.
A chłopak ciągle jeszcze schodził tanecznym krokiem, wybijając
nieopisany rytm i biały kurz wybuchał pod jego stopami. Krzyczał coś na cały
głos, bardzo dźwiŞcznie i bardzo radośnie, i bardzo uroczyście jak piosenkŞ
albo jak zaklŞcie
- i wtedy Red pomyślał, że chyba po raz pierwszy, od czasu jak istnieje
ta kopalnia, ktoś zbiegł na dăł, jakby śpieszył na świŞto. I początkowo nie
słuchał, co tam wykrzykuje ten gadający wytrych, a potem jakby ktoś w nim
nacisnął włącznik i wtedy usłyszał:
- SzczŞście dla wszystkichl... Za darmo!... Ile kto zapragnie!...
Chodźcie tu wszyscy!... Starczy dla wszystkich!... nikt nie odejdzie
pokrzywdzony!... Za darmo!... SzczŞście!... Za darmo!...
A potem nagle zamilkł, jakby ogromna rŞka z rozmachem wepchnŞła mu w
usta knebel, i Red zobaczył, jak przezroczysta pustka przyczajona w cieniu
koparki schwyciła chłopca, rzuciła w powietrze i powoli, z wysiłkiem
skrŞciła tak, jak kobiety wyżymają bieliznŞ po praniu. Red zdążył dostrzec,
jak jeden zakurzony păłbucik ześlizgnął siŞ z drgającej nogi i poleciał
wysoko do găry. Wtedy Red odwrăcił siŞ i usiadł. GłowŞ miał absolutnie
pustą, bez jednej myśli - stracił świadomośŚ istnienia. Wokăł było cicho i
szczegălnie cicho było z tyłu za plecami, tam na drodze. Przypomniał sobie o
manierce - bez zwykłej radości, po prostu tak jak o lekarstwie, ktăre należy
zażyŚ o właściwej porze. Zdjął zakrŞtkŞ i zaczął piŚ maleákimi skąpymi
łykami i po raz pierwszy w życiu zapragnął, żeby w manierce zamiast alkoholu
znalazła siŞ zwyczajna zimna woda...
Upłynął czas jakiś i w głowie zaczŞły siŞ pojawiaŚ mniej wiŞcej
sensowne myśli. Oto wszystko, myślał apatycznie. Droga wolna. Już teraz
można by iśŚ, ale oczywiście lepiej poczekaŚ jeszcze trochŞ. "Wyżymaczki"
mają swoje dziwactwa. Zresztą i tak trzeba pomyśleŚ, niezwykłe zajŞcie -
myślenie, i to jest właśnie najwiŞksze nieszczŞście. Co to znaczy "myśleŚ"?
MyśleŚ, to znaczy wykrŞciŚ siŞ, skombinowaŚ, zaszachrowaŚ, owinąŚ dookoła
palca, ale tu właśnie to wszystko jest nieprzydatne...
No dobra. Mariszka, ojciec... ZapłaciŚ im za wszystko, zdeptaŚ na
śmierŚ kanalie, niech żrą găwno, jak ja żarłem... nie, to nie to, to nie to.
Rudy... To znaczy oczywiście to, ale co to wszystko znaczy? Czego mi trzeba?
To przecież przekleástwa a nie myśli. Zmartwiał od jakiegoś strasznego
przeczucia i od razu zostawiając na boku rozstrzygniŞcia i rozwiązania,
ktăre jeszcze miał przed sobą, rozkazał sobie bez litości, a wiŞc słuchaj,
rudy łajdaku, nie odejdziesz stąd, păki nie wymyślisz czegoś, co ma sens i
wagŞ, zdechniesz tu obok tej błyskotki, usmażysz siŞ, zgnijesz ścierwo, ale
nie odejdziesz...
Boże, gdzież są moje słowa i moje myśli? Z rozmachem uderzył siŞ na
wpăł otwartą, piŞścią w twarz. Przecież przez całe życie ani jedna myśl nie
zaświtała mi w głowie! Poczekaj, przecież kiedyś Kirył măwił coś takiego...
Kirył! Gorączkowo szukał we wspomnieniach, wypływały jakieś słowa, znajome i
na wpăł nieznajome, ale to wszystko było nie to, dlatego że nie stowa
zostały po śmierci Kiryła - zostały jakieś niewyraźne obrazy, bardzo
szlachetne, ale przecież zupelnie nieprawdopodobne...
PodłośŚ, podłośŚ... I nawet tu mnie dopadli, bez jŞzyka zostawili,
dranie. Oprych... Jak byłem oprychem, oprychem zdechnŞ... Tak byŚ nie
powinno! Słyszysz? Żeby w przyszłości coś takiego było raz na zawsze
zabronione! Czlowiek rodzi siŞ po to, żeby myśleŚ (oto jest Kirył,
nareszcie!). Tylko że ja w to nie wierzŞ, a po co człowiek siŞ rodzi - nie
mam pojŞcia. Urodził siŞ - no i jest. Każdy siŞ przepycha, jak potrafi.
Niech wszystkim nam dobrze siŞ wiedzie, a oni żeby pozdychali. A kto to my?
A kto oni? nic nie rozumiem. Mnie bŞdzie dobrze - Barbridge'owi źle,
Barbridge'owi dobrze - Okularnikowi źle, Chrypie dobrze - wszystkim źle i
samemu Chrypie też źle, tylko on dureá wyobraża sobie, że w porŞ uda mu siŞ
wywinąŚ... Boże, jaka to straszna kasza! Ja całe życie wojowałem z kapitanem
Quarterbloodem, a on całe życie wojuje z Chrypą, i ode mnie, jełopa, chciał
tylko jednego - żebym przestał byŚ stalkerem. Ale jak ja mogłem przestaŚ,
kiedy muszŞ utrzymaŚ rodzinŞ? IśŚ do pracy? A ja nie chcŞ na was pracowaŚ,
mdli mnie od waszej pracy, możecie to zrozumieŚ? Jeśli człowiek pracuje,
zawsze pracuje na kogoś, a wtedy nie jest człowiekiem tylko niewolnikiem, a
ja wszŞdzie i zawsze chciałem sam, chciałem byŚ sam, żeby mleŚ wszystkich
gdzieś, razem z ich smutkiem i beznadziejnym żalem...
Dopił koniak i z całej siły rąbnął pustą, manierką o ziemiŞ. Manierka
podskoczyła, błysnŞła na słoácu i gdzieś siŞ poturlała - od razu o niej
zapomniał. Teraz siedział, zasłaniając rŞkami oczy i prăbował już nie
zrozumieŚ, nie wymyśliŚ, ale chociażby zobaczyŚ, jak to powinno wyglądaŚ,
ale znowu widział tylko maski, maski, maski... banknoty, butelki, kupy
szmat, ktăre kiedyś były ludźmi, kolumny liczb... Wiedział, że to wszystko
należy zniszczyŚ, ale domyślał siŞ, że nawet jeżeli to wszystko bŞdzie
zniszczone, to nie zostanie nic - tylko naga i pusta ziemia. W bezsilnej
rozpaczy zapragnął znowu oprzeŚ siŞ o coś plecami i odrzuciŚ do tyłu głowŞ.
Wstał, machinalnie otrzepał spodnie i zaczął schodziŚ do wykopu.
Słoáce paliło, przed oczami latały czerwone plamy, drgało powietrze na
dnie wykopu i przez to drganie wydawało siŞ, że kula taáczy w miejscu jak
boja na falach. Przeszedł obok koparki podnosząc wysoko nogi i zabobonnie
uważając, żeby nie nadepnąŚ na czarne kleksy, potem wiŞznąc w piachu powlăkł
siŞ na ukos przez cały wykop do taáczącej i mrugającej kuli. Był zlany
potem, dusił siŞ z gorąca, a jednocześnie wstrząsały nim zimne dreszcze, jak
po przepiciu, w zŞbach skrzypiał kredowy pył. I już wiŞcej nie prăbował
myśleŚ. Tylko z rozpaczą powtarzał jak modlitwŞ: "Jestem zwierzŞciem,
widzisz przecież, że jestem zwierzŞciem. Nie znam słăw, nie nauczono mnie
măwiŚ, nie umiem myśleŚ, te kanalie nie dały mi uczyŚ siŞ myśleŚ. Ale jeżeli
naprawdŞ jesteś taka... wszechmocna... wszechmogąca... wszechrozumiejąca...
zdecyduj! Wejrzyj w moją duszŞ - ja wiem, w niej jest wszystko, czego ci
trzeba. Musi byŚ! Przecież nigdy i nikomu nie sprzedałem duszy! Jest moja,
człowiecza! Sama wydobądź ze mnie to, czego chcŞ - przecież to niemożliwe,
żebym chciał zła! Niech wszystko bŞdzie przeklŞte, przecież nic nie umiem
wymyśliŚ oprăcz tych jego słăw:
- SZCZŚCIE DLA WSZYSTKICH ZA DARMO! I NIECH NIKT NI ODEJDZIE
SKRZYWDZONY!
Last-modified: Thu, 13 Mar 2003 11:04:09 GMT